mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 054
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 008

Vandermeer Jeff - Ambergris 1 - Miasto szaleńców i świętych

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :7.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Vandermeer Jeff - Ambergris 1 - Miasto szaleńców i świętych.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 524 stron)

MIASTO SZALEŃCÓW I ŚWIĘTYCH JEFF VANDERMEER

MIASTO SZALEŃCÓW I ŚWIĘTYCH JEFF VANDERMEER Wstęp Michael Moorcock Przełożyli Konrad Kozłowski Jolanta Pers SOLARIS Stawiguda 2008

Miasto szaleńców i świętych Tyt. oryg. City of Saints and Madmen Copyright © 2002 by Jeff VanderMeer All Rights Reserved Illustrations: John Coulthart, Scott Eagle, Eric Schaller, Jeff VanderMeer, Mark Roberts, Dave Larsen, Hawk Alfredson Adaptacja oryginalnych ilustracji do polskiego wydania: Michał Lisowski, Tadeusz Meszko ISBN 978-83-89951-88-5 Jolanta Pers przełożyła teksty: „Zakochany Dradin”, „Przemiana Martina Lake’a” Konrad Kozłowski przełożył wszystkie pozostałe teksty Projekt i opracowanie graficzne okładki Tomasz Maroński Redakcja Iwona Michałowska Korekta Bogdan Szyma Skład Tadeusz Meszko Wydanie I Agencja „Solaris” Małgorzata Piasecka 11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A Tel./fax 089 5413117 e-mail: agencja@solaris.net.pl sprzedaż wysyłkowa: www.solarisnet.pl

Cóż jeszcze można powiedzieć o Ambergris, czego nie powiedziano już wcześniej? Każdy najmniejszy fragment tego miasta, nieważne jak pozornie czy wyraźnie zbyteczny, posiada złożoną, a przy tym przebiegłą i krętą rolę do odegrania w jego społecznym życiu. I nie jest ważne, jak często przechadzam się bulwarem Albumuth: nigdy nie tracę poczucia niedającego się z niczym porównać splendoru tego miasta - jego uwielbienia dla rytuału, pasji do muzyki i nieskończonej możliwości cudownego okrucieństwa. - Voss Bender, Wspomnienia kompozytora, tom 1, strona 558, Ministerstwo Kaprysu

Dla Ann, która znaczy dla mnie więcej niż słowa

SPIS TREŚCI KSIĘGA AMBERGRIS Istota VanderMeera. Wstęp Michaela Moorcocka 9 The Real VanderMeer. Introduction by Michael Moorcock tł. Konrad Kozłowski Zakochany Dradin 13 Dradin, In Love tł. Jolanta Pers Hoegbottoński przewodnik po wczesnej historii miasta Ambergris 75 The Hoegbotton Guide to the Early History of Ambergris tł. Konrad Kozłowski Przemiana Martina Lake’a 135 The Transformation of Martin Lake tł. Jolanta Pers Niezwykły przypadek Iksa 191 The Strange Case of X tł. Konrad Kozłowski APPEND-IKS tł. Konrad Kozłowski 234 List od dr. V do dr. Simpkina 235 A Letter from Dr. V to Dr. Simpkin Notatki Iksa 241 X’s Note Uwolnienie Belacquy 244 The Release of Belacqua Król Kałamarnic 253

King Squid Historia rodziny Hoegbottonów 326 The Hoegbotton Family History Klatka 338 The Cage W pierwszych godzinach po śmierci 391 In the Hours After Death Notka od dr. V dla dr. Simpkina 402 A Note from Dr. V to Dr. Simpkin Człowiek bez oczu 404 The Man Who Had No Eyes Wymiana 410 The Exchange Ucząc się, jak opuścić swe ciało 440 Learning to Leave the Flesh Glosariusz Ambergriański 458 The Ambergris Glossary

ISTOTA VANDERMEERA Wstęp - Znasz oczywiście VanderMeera. - Tłuste, czerwone paluchy Schomberga pieściły przeliczone przed chwilą banknoty. Dopiero po chwili umieścił je w kasetce i spoglądając na mnie z ukosa, udał, że chowa ją po stołem. - Kapitana VanderMeera? Pierwszego oficera na „Shrieku”, póki ten nie wpadł na rafy. Pana na „Żabie”, gdy po raz kolejny zawitał na Wyspy. - Jak rozumiem, była w to wmieszana kobieta? - Upiłem łyk skłębionej zawartości swojej szklanki, napoju miejscowej produkcji, który wydawał mi się podejrzanie pikantny. - Znał samego Shrieka i odwalał za niego całą brudną robotę. - Schomberg wykrzywił twarz w grymasie tak charakterystycznego dla niego niesmaku względem wszelkiego rodzaju łajdactw i moralnej słabości innych niż jego własne. Grzechoczące nad naszymi głowami wielkie wiatraki kręciły się, poruszając gęstym, wilgotnym powietrzem. - To Dradin mu to zrobił. Tak przynajmniej wszyscy tu uważamy. Jasno widać, co się stało. To wszystko jest w ostatniej opowieści, o ile tylko nie boisz się poświęcić jej swej pełnej uwagi. - Więc, mimo wszystko, Iks był jednak jego muzą, jego miłością? Schomberg wzruszył ramionami. Wyraźnie było widać, że chce się mnie pozbyć. Kiedy usuwałem się z jego opowieści, usłyszałem, jak ciężko oddycha z ulgą. Będzie mi brakowało jego przyziemnych wyjaśnień, lecz moja obecność wyraźnie wzbudzała jego niepokój. Wolnym spacerkiem wróciłem do siebie, by po raz kolejny zagłębić się w VanderMeerze... - Josef Conrad, Ocaleni, 1900

W tych zamierzchłych czasach, do których wszyscy wciąż tęsknie wracamy, nie było kapitana darzonego większym szacunkiem niźli VanderMeer, żeglujący po Wyspach Mirażu i Półwyspie Ambergriańskim. Koneserzy ze wszystkich portów, od Jannquork począwszy, na San Francisco skończywszy, wyczekiwali jego wspomnień z wielką niecierpliwością; lecz gdy te wreszcie ujrzały światło dzienne, nie wszystkim przypadły do gustu. Bo mimo iż relacja zawarta na ich kartach był autentyczna, to jednak wybrane metody w wielu przypadkach okazały się groteskowe, barokowe i fantastyczne, jakby autor usilnie starał się i dążył, by jego styl odzwierciedlał wizje, których osobiście doświadczył. To pewne, że podobna gęstość narracji była odrobinę zbyt wymagająca dla czytelników przywykłych do podążania jednotorową, sentymentalną fabułą, która w większości wydawanych obecnie książek uchodzi za całą opowieść, jakby istniała jedna zaledwie prawda, i tylko jeden jedyny sposób, by ją wyrazić, zaledwie jedna postać będąca centralnym źródłem zainteresowania, jeden jedyny punkt widzenia, z którym czytelnik powinien sympatyzować. Nie powinno jednak budzić niczyjego zaskoczenia, że instynktowna reakcja autora na własne przeżycia okazała się tak postmodernistyczna. Jako jeden z członków współczesnej grupy niepospolitych i nadzwyczajnych kapitanów podążających za własnymi kreślonymi w głowie mapami, kapitan VanderMeer jest mistrzem kilu i żagla, a stojąc za sterem potrafi zabrać swój okręt, dokądkolwiek tylko przyjdzie mu ochota, czy po to, by szybować nim po kamienistych płyciznach, czy też, by agresywnie zanurzać jego dziób w zatłoczonych wodach Głębi. Napędza go bowiem owo zamiłowanie do osobliwości, dzika ciekawość i uwielbienie dla egzotycznych skarbów, jak również zafascynowanie złożoną architekturą i smak dla obcości odnajdywanej w czymś pozornie normalnym, niosąc z dziwacznym i osobliwym zestawem sprzętów w każdy możliwy zakątek wszechświata, który do tej pory nie został jeszcze odkryty. Powraca stamtąd z godnymi uwagi niezwykłościami, tak wartościowymi, że dopiero muszą odnaleźć swą prawdziwą cenę, czy też, w rzeczy samej, swych koneserów. Gdy nieodmiennie przychodzą nam na myśl takie książki jak Mercury kapitana Smitha, Zothique Ashtona Smitha, Dying Earth Jacka Vance’a, Viriconium śpiochadmirała Harrisona czy Old Mars lady Brackett, a nawet granice eksplorowane przez słynną ekspedycję Hope Hodgsona, równocześnie snujemy pełne szacunku porównania do samego Dunsany’ego, a nawet Lovecrafta, najprawdopodobniej jednak odnajdujemy więcej poręcznych podobieństw u tych niedawnych reporterów z krawędzi wyobraźni. Przywołajmy tu Beerlight kapitana Ayletta oraz Endland pilota Etchellsa, w których opisane zwyczaje i obyczaje są nam od razu bardzo bliskie, będąc równocześnie tak obce i dziwne. Od czasów wielkiej ekspansji kapitanów DiFilippo, Constantine’a, Mieville’a i

Newmana oraz kapitan Gentle, wszyscy powracali z tych nowych światów z obcą walutą. A coraz to nowi odkrywcy ze smakiem do egzotycznych geografii wciąż nie ustają w poszukiwaniach Umykającego Horyzontu i Najdalszego Równoleżnika. I wszyscy oni pozostawiają nam relacje ze swych wypraw. Jednakże zaledwie garstka posiada wzniosłe dostojeństwo, tak charakterystyczne dla Ambergris, które bardziej przypomina wspaniałe i niemal skończone Tytus Sam Peake’a. Oto złożony surrealizm świeżo odkrytej historii, zaledwie o cień, o drobinę dalej w głąb lądu od najbardziej znanych i poznanych wybrzeży. Ma to coś wspólnego z monumentalną ziemią jałową przedstawioną nam przez sir Davida Brittona w mrocznych wspomnieniach Lord Horror i The Auschwitz of Oz. Przypomina także złożone i powikłane Sinai Tapestry Whittemore’a oraz krainy odkrywane przez walijskich kapitanów, od Cowper Powysa począwszy, na Rhysie Hughesie i przedziwnie nazywającej się kapitan Tafty Sinclair skończywszy. Kolejnym kapitanem rysującym własne mapy, by następnie nimi podążać, jest Robert Irvin w swej Arabiste. Podobnie jak VanderMeer, wszyscy oni są dowódcami własnych literackich celów, tworząc tak odważną kompanię umysłowych nawigatorów, o jakiej odkryciu ty, drogi czytelniku, mógłbyś tylko marzyć. Przyglądając się uważnie VanderMeerowi, przypominamy sobie wspaniałości Angkor i Anudhapury połączone ze zgiełkiem i gwarem Indonezji pióra kapitana Conrada, awanturniczymi i ryzykownymi intrygami Bizancjum czy Wenecji oraz brutalnymi wojnami Holendrów o przyprawy, toczonymi w Indiach. Lecz czasem, jakby instruując i przypominając o sobie, wtrąca się sam Proust. VanderMeer opisuje świat tak bogaty i przesadzony, tak pełen tajemnego życia, że aż odciągający czytelnika od jakichkolwiek zamierzonych moralnych czy prześmiewczych głębi i porywający w samo bogactwo swego łona. Istnieje, rzecz jasna, podejrzenie, że autor nadużył nieco tych materiałów w celu zakpienia sobie z tego i owego, a może nawet przedstawienia własnej wizji. Czy jednak zdołał wywołać realne zmiany w swoim świecie? Czy Ambergris, które odwiedzimy następnym razem, będzie w ogóle przypominało romantyczną wersję VanderMeera? A co z plotką, że na kartach tej powieści istnieje tak cudowny odcień mrocznej herezji? Wierzę, że nie jestem jednym, który skalował odnośniki do gigantycznej kałamarnicy i odczuwał emocjonalne zaangażowanie bardziej właściwe, czy też, by być tu zupełnie szczerym, charakterystyczne dla związku matki i dziecka niźli człowieka i głowonoga. Lecz nie czas tu ani miejsce, jak również nie taka nasza intencja, by analizować teraz postać kapitana VanderMeera, czy też jego upodobania, którymi dzieli się z nami na kartach tej książki. Powinniśmy raczej docenić tę rzadko spotykaną fakturę, jaką prezentuje jego proza,

zachęcającą jaskrawość dokonanych przez niego opisów i wszelkie dziwactwa jego idiosynkratycznego umysłu, które dyrygują, z pompatycznym wręcz rozmachem, całą siecią tamtejszej rzeczywistości. Czerp, drogi czytelniku, ile tylko możesz i potrafisz z gobelinu opowieści i wizji, jaki autor rozkłada przed tobą. To bardzo rzadki skarb i należy go smakować z równoczesną rozkoszą i szacunkiem. To dzieło oryginała. Właśnie na coś takiego tak długo czekałeś. Michael Moorcock Ranczo Circle Squared Lost Pines, Texas październik 2000

I RADIN, ZAKOCHANY, TKWI POD oknem swojej ukochanej i gapi się w górę, a tłum przelewa się dookoła niego i otacza go; ludzie wpadają na niego i potrącają go, a on stoi tam, nieświadom obecności tysięcznego tłumu w poszarpanych ubraniach i o zaróżowionych policzkach. Dradin patrzy na n i ą: spisuje tekst dyktowany przez m a s z yn ę, nieprzenikniony blok szarości, z którego wyrasta para słuchawek na jej delikatnej głowie o kształcie jajka. Dradin stoi tam ogłupiały i coraz głupszy, zatopiony w anielskim błękicie jej oczu i kaskadach długich, błyszczących włosów spadających jej na ramiona, jej bladej twarzy, która przez szybę wygląda smutno, ledwo widoczna z powodu odbijającego się w oknie szarego nieba. Znajduje się trzy piętra powyżej niego, zamknięta w cegle i zaprawie, nieomal jak pomnik; jej miejsce jest tuż nad szyldem „Hoegbotton i Synowie, Dystrybutorzy”. Hoegbotton i Synowie: największy importer i eksporter w Ambergris, mieście bezprawia, jednym z najstarszych miast na świecie, którego nazwę utworzono od ambry, najcenniejszej i najbardziej tajemniczej wydzieliny wieloryba. Hoegbotton i Synowie: niezliczone skrzynie narzędzi deprawacji, przesyłanych dla rozrywki dekadentów z daleka, z odległej Surfazji i piekielnego Okcydentu, miejsc, gdzie wszystko nasiąka wodą, dojrzewa i rozpada się w mgnieniu oka. A jednak, rozmyśla Dradin, ona wygląda, jakby była pogodną osobą, bynajmniej nie typem wolącym pozostawać w domu, ale czującym się za granicą niepewnie, chyba że opierając się na ramieniu ukochanego. Czy ma kochanka? Męża? Czy jej rodzice jeszcze żyją? Czy lubi operę, czy może sprośne przedstawienia teatralne wystawiane w pobliżu doków, gdzie słychać trzeszczenie spracowanych stawów robotników, ładujących skrzynie firmy Hoegbotton i Synowie na barki, które potem ruszają z biegiem rzeki Moth, toczącej sennie pełne szlamu wody, by wpaść w zburzone morskie fale? Jeśli lubi teatr, to mnie na nią stać, myśli Dradin, gapiąc się na kobietę. Długie włosy opadają mu na twarz, ale jest tak oszołomiony, że nawet tego nie zauważa. Do rzeki jest daleko i Dradin prawie więdnie w upale, ale nie czuje potu spływającego mu po karku. Dradin, odziany w czarny strój z zakurzonym białym kołnierzykiem i zakurzone czarne buty, tworząc wokół siebie aurę bezrobotnego misjonarza (którym rzeczywiście był), wcale nie zamierzał patrzeć na kobietę. Nawet nie zamierzał spoglądać w górę. Spoglądał w dół, by pozbierać monety, które wypadły mu przez dziurę w powycieranych spodniach; siedzenie podarł, jadąc podskakującą dorożką z doków Ambergris, ciągniętą przez konia,

który już dawno powinien trafić do fabryki kleju, być może zabranego do rzeźni tego samego dnia - dnia poprzedzającego Festiwal Słodkowodnych Kałamarnic, jak poinformował Dradina gorliwie woźnica w nadziei, że ten będzie chciał jeszcze skorzystać z jego usług. Dradin był jednak w stanie utrzymać się na siedzeniu tylko podczas jazdy do pensjonatu; potem rzucił bagaż w pokoju, wrócił do dzielnicy handlowej - by złapać trochę lokalnego kolorytu, coś przekąsić - i tam rozstał się z woźnicą. Przesiąkł smrodem sparszywiałej kobyły, ale cóż, trudno, to tylko zwierzę, nie mógł sobie pozwolić na konie mechaniczne, dymiący i ociekający olejem pojazd silnikowy. Nie teraz, gdy kończyły mu się pieniądze i rozpaczliwie szukał pracy: po to przecież przyjechał do Ambergris. Jego były nauczyciel w Akademii Religijnej w Morrow - niejaki Cadimon Signal - nauczał w Dzielnicy Religijnej Ambergris, a przy tylu świętach pewnie znajdzie się jakaś praca? Kiedy jednak zbierał monety, poderwał się na równe nogi zbyt gwałtownie, a przebiegająca obok banda rozwydrzonych łobuziaków zakręciła nim i potrząsnęła. Spojrzał na szare, ciężkie od deszczu niebo i odwrócił się w stronę okna, w które teraz patrzył z takim zaangażowaniem. Kobieta miała długie, delikatne palce, którymi wystukiwała coś zgodnie z własnym, dziwnym rytmem; równie dobrze mogła grać piątą symfonię Vossa Bendera, nurkując w smutnych niskich tonach i wznosząc się na imponujące wyżyny, którymi zawładnął Bender. Gdy przez sekundę Dradinowi ukazało się poprzez szkło jej oblicze - chyba pochyliła się trochę do przodu, by przesunąć taśmę - dostrzegł, że jej rysy, podobnie jak dłonie, są powściągliwe, o pięknych liniach, wyrafinowane. Nie było w niej nic, co przypominałoby mu o okrutnym świecie, jaki go otaczał, ani o wielkich, niepoznanych dżunglach południa, z których właśnie wrócił, gdzie czarna pantera i jeszcze czarniejsza mamba czaiły się w mroku, gdzie trawiła go gorączka i gdzie doświadczył takich wątpliwości z powodu braku chętnych do przejścia na jego religię, że wrócił do cywilizacji, w której panowały prawa i rządy i w której - o, słodka radości! - Istniały takie kobiety jak to stworzenie w oknie. Patrząc na nią, czując, jak burzy mu się krew, Dradin zastanawiał się, czy ona przypadkiem mu się nie śni, niczym otoczona aureolą rozpalona wizja zbawienia, która zaraz rozwieje się jak ułuda, a jego znów ogarnie gorączka, w dżungli i w ciemności. To jednak nie był sen i nagle Dradin ocknął się z zadumy, uświadamiając sobie, że ona może go zobaczyć, bo jest tak wrażliwa, albo że jakiś przechodzień odgadnie jego zamiary i ostrzeże ją. Otaczał go prawdziwy świat, od smrodu rozkładających się w rynsztokach warzyw po słodki odór częściowo obgryzionych świńskich golonek w śmietnikach; stuk-puk- stuk końskich kopyt i terkot klaksonów pojazdów silnikowych; szemrzący szept grzybian,

obudzonych z dziennego snu i nagle, z ukrycia, odgłosy barokowej, melodyjnej muzyki, odtwarzanej z trzaskami, jakby z fonografu. Ludzie wpadali na niego, nie zostawiając mu miejsca na zrobienie kroku: kupcy, żonglerzy, sprzedawcy noży, uliczne golibrody, turyści, prostytutki i marynarze, którzy zeszli ze statków, a nawet bladolicy młody siłacz, posyłający mu gangrenowaty uśmiech. Dradin pojął, że musi coś zrobić, a przecież był zbyt nieśmiały, żeby do niej podejść, żeby otworzyć na oścież drzwi firmy Hoegbotton i Synowie, pobiec trzy piętra w górę i niezapowiedziany (a pewnie i niepożądany) stanąć przed nią, zakurzony i brudny, z wczorajszym zarostem na twarzy. Od razu było widać, że przybywa z Wielkiego Krańca Świata, bo nadal cuchnął zgnilizną i wydzielinami dżungli. Nie, nie, nie. Nie może jej się pokazać w tym stanie. Co miał jednak zrobić? Myśli Dradina padały jedna za drugą jak wybici z rytmu klauni, a on był bliski paniki, bliski załamania rąk, którego nie znosiła jego matka, bo sugerowało, że bycie misjonarzem nie jest niczym szczególnym: nadeszła ta myśl i sprawiła, że zaniemówił, zachwycony własnym geniuszem. Oczywiście, świecidełko. Prezent. Drobiazg, za który zapłaci, by okazać swą miłość. Dradin uniósł wzrok i rozejrzał się po ulicy, zastanawiając się, gdzie mógłby kupić skarb, który by ją wzruszył, zaintrygował, a wreszcie - zatrzymał. Szydełkowe Cuda Madame Lowery? Centrum Handlowe dla Dam? Biżuteria Jessible’a? Nie, nie, nie. Jeśli była kobietą nowoczesną, której nie dało się zatrzymać i która nie była ciągle w ciąży, ale obracała się w kręgach artystów i pisarzy, aktorów i śpiewaków, taki prezent byłby dla niej obelgą. Za jakiegoż niewrażliwego człowieka by go uważała - jakimże niewrażliwym człowiekiem by się okazał. Czy te wszystkie miesiące spędzone w dżungli pozbawiły go zdrowego rozsądku, warstwa po warstwie, aż stał się nagi jak orangutan? Nie, to nie wystarczy. Nie mógł kupić ubrań, czekoladek, czy nawet kwiatów, bo te prezenty były tak proste, tak mało subtelne, tak prostackie, tak zdradzające u niego brak wyobraźni. Poza tym, te prezenty... ...Jego spojrzenie powędrowało dalej, zatrzymując się na zrujnowanym akwedukcie, który dzielił ulicę na dwie części jak gigantyczny, skamieniały kręgosłup długiego, smukłego rekina, który utkwił na dalekim przeciwległym brzegu, i nowoczesnym szyldzie z podwójnymi zakrętasami i odważnym liternictwem, które reklamowało Księgarnię Borges, i tutaj, na bulwarze Albumuth, najbrudniejszym, a zarazem najbardziej wyrafinowanym i najbogatszym ciągu komunikacyjnym Ambergris, Dradin uświadomił sobie, że oto znalazł dar doskonały. Nie ma nic lepszego, bardziej tajemniczego od książki, i nie ma niczego, co mogłoby lepiej przywiązać ją do niego.

Brudny od kurzu i samotny w miejskim wirze podglądacz, zagubiony pod spódnicą miasta, ruszył na drugą stronę, przedzierając się wśród ulicznych grajków i stręczycieli, szulerów i sprzedawców słodyczy w stronę akweduktu, by stawić czoła grymasowi dwóch kamiennych lwów na zwieńczeniu, wkraczając do Księgarni Borges. Miała piękne zabytkowe okna ze złoconymi literami, które głosiły: Za szybą piętrzyły się, jedna na drugiej, książki wymienione w srebrzystej reklamie, a za nimi przemieszczali się wolno bibliofile, napawając się autentycznym towarem. Dradin zapomniał o oddychaniu, nie tylko dlatego, że w tym miejscu mógł nabyć prezent dla najcudowniejszej, najukochańszej kobiety w oknie, ale dlatego, że przebywał z dala od cywilizacji przez ponad rok, a teraz, gdy wrócił, jej zdobycze działały na niego kojąco. Jego ojciec, udręczona dusza, nadal dużo czytał pomiędzy jednym pijackim ciągiem a drugim mimo piętna, jakie pozostawiały na nim mijające lata, i Dradin pamiętał, jak staruszek wielokrotnie wydmuchiwał swój wyjątkowo czerwony nos - nos wręcz monstrualny - niemający odpowiednika w historii rodziny - czytał i szlochał nad dokonywanymi z zimną krwią wyczynami dwóch debiutantek o imionach Juliette i Justine, których droga życiowa wiła się od biedy do prostytucji, przez dżungle i z powrotem, płacząc z radości, gdy znów zdobyły bogactwo i udały się w fascynującą podróż rzeką Moth, tam i z powrotem, wzdłuż i PREZENTY NA KAŻDĄ OKAZJĘ: *HISTORIA RZEKI MOTH* *SZULERSKIE PRAKTYKI NA KRAŃCU ŚWIATA* *DZIELNICA RELIGIJNA - ZA 15 SA DZIENNIE* *NIELEGALNY POŁÓW KAŁAMARNIC* *ZEPSUCIE W DZIELNICY HANDLOWEJ* *ARCHITEKTURA BULWARU ALBUMUTH* A TAKŻE Seria przewodników i map firmy Hoegbotton, mapy festiwalowe, azyle, zagrożenia i przepaski na oczy.

wszerz, aż w końcu nieskazitelna Justine zeszła z tego świata z powodu nadmiaru tragicznych przyjemności, które ją wyczerpał. Dradin aż spuchł z dumy na myśl, że kobieta w oknie jest piękniejsza od Juliette czy Justine, o wiele piękniejsza, a poza tym o wiele bardziej niezłomna. (A mimo to, przyznał, w jej delikatnych rysach, w bladości ust można dopatrzyć się niezłomnych cech charakteru). Tak rozmyślając, Dradin pchnął szklane drzwi. Lakierowana rama z dębu zaskrzypiała, a dzwonek zadzwonił: raz, drugi, trzeci. Po trzecim dzwonku pojawił się sprzedawca, odziany cały w ciemną zieleń, z mankietami zdobionymi złotym szamerunkiem, przemieszczając się bezszelestnie po grubym dywanie, skłonił się i zapytał: - Czym mogę służyć? Dradin wyjaśnił, że szuka prezentu dla kobiety. - Nie znam jej - rzekł - ale chciałbym poznać. Sprzedawca, smukły chłopiec o włosach barwy brudnego brązu i twarzy o rysach subtelnych jak zapiekanka z baraniny, zamrugał z namysłem, uśmiechnął się i oznajmił: - Rozumiem. Chyba wiem, czego pan szuka. Dostaliśmy tę książkę dopiero dwa tygodnie temu z Ministerstwa Kaprysu - okcydentalnego wydawcy. Proszę za mną. Poprowadził Dradina między potężnymi półkami tekstów historycznych, które studiowali przypominający suszone śliwki mężczyźni odziani w pomarańczowe pantalony - na pewno bufony z uniwersytetu, ćwiczące przed jakimś wydarzeniem związanym z barokową muzyką Vossa Bendera - i wielkimi półkami zapełnionymi fikcją i sielankami, którymi nie zajmował się nikt poza wdową w czerni i dwunastolatkiem w grubych okularach, potem wzdłuż nużących kolumn książek filozoficznych, na których osiadał jeszcze grubszy kurz, aż dotarli do kącika ukrytego obok Pogrzebów, oznaczonego jako Obiekty pożądania. Sprzedawca wyciągnął elegancką książeczkę, o wymiarach mniej więcej dwadzieścia na trzydzieści centymetrów, oprawioną w miękki aksamit ze złoceniami. - Jej tytuł brzmi Odbicie światła w więzieniu, a zawiera ona zbiorową mądrość ostatniego z truffidiańskich mnichów, więzionych w mrocznych wieżach Kalifa. Z takiej wieży uwolnił go śmiały awanturnik, który... - Który nie był synem Hoegbottona, a przynajmniej taką mam nadzieję - rzekł Dradin, gdyż wszyscy wiedzieli, że specjalnością firmy Hoegbotton i Synowie są wszelkie rodzaje tanich chwytów i parodii, a nie podobało mu się, że może podarować swojej ukochanej coś, co sama mogła rozpakowywać i katalogować. - Hoegbotton i Synowie? Skąd, proszę pana. Żaden tam syn Hoegbottona. Nie prowadzimy interesów z firmą Hoegbotton i Synowie, mamy tylko umowę na sprzedaż ich

przewodników, gdyż ich praktyki są... Jak to ująć?... W ą t p l i w e. Nie, nie handlujemy z Hoegbottonem ani jego synami. Ale o czym ja to mówiłem? O truffidianach. - Są ekspertami w sztuce katalogowania, prawdziwymi pasjonatami, z istotnym rozróżnieniem: kiedy mówię, że to namiętność, to mam na myśli najbardziej ogólne znaczenie, znaczenie, które nie dopuszcza intymności z gatunku takich, jakie mogłyby damie, którą pragnie pan poznać lepiej, wydać się zbyt wulgarne. Przemawia ona do aspektów niematerialnych i jest nacechowana wysokiej klasy dowcipem, którego nie byłbym w stanie wyrazić. Nie jest obraźliwa: raczej przyda ofiarodawcy aury tajemniczości, która może okazać się nieustannie kusząca. Sprzedawca podsunął książkę, by Dradin mógł się jej bliżej przyjrzeć, ale on tylko lekko dotknął zgrabnej okładki dłonią i rzekł, że przyszło mu do głowy coś wspaniałego: mógłby spoglądać na te stronice w tym samym czasie co jego ukochana. Ta myśl sprawiła, że dłonie zadrżały mu tak, jak to się nigdy nie zdarzyło od chwili, gdy jego ciało opanowała gorączka, a on bał się, że umrze. Wyobraził sobie, jak kładzie dłoń na jej dłoni i razem przewracają kartki, jej oczy pieszczą ten sam rozdział i akapit, ten sam wiersz i słowo; mogliby poznawać namiętność razem, lecz osobno. - Doskonale, doskonale - rzekł. Zawahał się przez sekundę, gdyż był raczej bez pieniędzy niż w ich posiadaniu, po czym dodał: - Ale potrzebowałbym dwóch egzemplarzy. - Brwi sprzedawcy powędrowały w górę jak zdumione sylwetki mew, które nagle odkryły, że ryba, na którą już miały zapolować, okazała się sidłami, a Dradin wyjąkał: - I... I... Mapy. Mapy miasta. Na Festiwal. - Oczywiście - odparł sprzedawca, jakby już miał powiedzieć: I wszędzie neofici, nie? Dradin z kwaśną miną odparł: - Proszę zapakować tę, a drugą wezmę niezapakowaną, razem z mapą - po czym stał sztywno, napawając się własną ważnością, a sprzedawca guzdrał się i rzucał dygresjami. Dradin wiedział, co tamten sobie myśli: kapłan łajdak, bezbożny, niezwiązany przymierzem zawartym z Bogiem. Być może sprzedawca miał rację, ale czyż prawo kanoniczne obejmowało wszystkie nieprzewidziane sytuacje, jakie czyhały na pozostawionych samym sobie, sytuacje będące mieszaniną piękna i niesamowitości, jakich nie brakowało w dżungli? Jakże można było pojąć i objaśnić niezwykły wdzięk Ludu Łupiny, który żył w jaskiniach wyrzeźbionych przez wodospad, a wywłaszczony przez Dradina i wysłany do fortu misjonarzy narzekał na ciszę, milczenie Boga; narzekał, że Bóg przestał do niego mówić, bo czymże był odgłos wody rozbijającej się o skałę, jak nie głosem Boga? Odesłał ich z powrotem nad wodospad, bo nie mógł znieść widoku ich przerażonych twarzy, dezorientacji

wykwitającej na ich obliczach jak śmiertelny i umierający kwiat. Po raz pierwszy znalazł sobie kochankę w dżungli: spoconą kapłankę, której pocałunki dusiły go i tłamsiły, choć sprowadziły go z powrotem do świata żywych. Czy to ona skaziła jego misję? Nie, bo bardzo starał się znaleźć nowych wyznawców, choć nie było wielu chętnych do nawracania. Walczył dalej, nawet w obliczu dzikich bestii, dzikich roślin i samych dzikusów. Być może próbował za długo, w obliczu zbyt wielu przeszkód, tak uporczywie, że można to było odczytać w widoku jego włosów: mocną czerń upstrzyły pasma bieli, czy raczej przy pewnym rodzaju oświetlenia mocna biel przebijała się przez czerń, a każde pasmo można było przypisać tropikalnej gorączce (było mu tak zimno, że aż parzyło, a skórę miał lodowatą), każde pasmo czerni było zaś świadectwem, że przeżył. Sprzedawca wreszcie zawiązał jasnozieloną wstążkę wokół czerwonej paczuszki: trochę jarmarcznej, ale do wytrzymania. Dradin położył odpowiednią monetę na marmurowej ladzie, wepchnął mapę i drugi, nieopakowany egzemplarz do kieszeni, posłał sprzedawcy krzywe spojrzenie i ruszył w stronę drzwi. W szarej poświacie ulicy Dradina otoczył upał i szum. Już myślał, że się zgubił, jak w dżungli, z której właśnie uciekł; zgubił tak, że już nigdy nie znajdzie swojej damy. Zaczął oddychać nieregularnie i przyłożył dłoń do skroni, czując się słabo, lecz beztrosko. Zbierając wszystkie siły, zanurzył się w morzu spoconych ciał, spoconych ubrań, spoconych kamieni bruku. Minął bliźniacze lwy, które wystawiały w jego stronę tyłki, jakby wiedziały doskonale, co zamierza zrobić, i ruszył w stronę arkad, przechodząc obok awangardy sprzedawców mango, przy których maszerowała armia podstarzałych wdów o pełnych brzuchach, odzianych w fartuchy z głębokimi kieszeniami, zdeterminowanych, by wykupić każdy owoc i każdą jarzynę do ostatniej sztuki; małych szczeniąt bawiących się u jego stóp, aż, Boże dopomóż, popchnięto go bezładnie na stertę czegoś, a następnie, potykając się i zarabiając siniaka, przedostał się na chodnik po przeciwnej stronie, gdzie mógł znów spojrzeć na swoją ukochaną. Czy jakakolwiek podróż mogła być bardziej niebezpieczna niż pokonanie bulwaru Albumuth w środku dnia - może pokonanie rzeki Moth podczas powodzi? Niezrażony Dradin poderwał się na równe nogi, chroniąc książki, po jednej pod każdą pachą, i uśmiechnął się do siebie. Kobieta nadal tkwiła na swoim miejscu na trzecim piętrze; Dradin widział ją, gdyż stał dokładnie w tym samym miejscu co poprzednio, nad tym samym pęknięciem chodnika, i była tam, jak i przedtem, widoczna jako gra cieni na szybie. Jej sztywna postawa sprawiała, że wiele pytań cisnęło mu się na usta. Czy nie miała przerwy na lunch? Czy uczynili z jej przywary cnotę i praktycznie ją uwięzili, przykuwając zgodnie z jakimś nieludzkim

harmonogramem? Co powiedział ten sprzedawca? Że praktyki Hoegbottona są wątpliwe? Dradin chciał wkroczyć do budynku i porozmawiać z jej przełożonym, być jej rycerzem, ale miał bardziej praktyczny dylemat: nie chciał się ujawniać, więc musiał znaleźć posłańca, który dostarczy prezent. Rozejrzał się po otaczającym go tłumie i przestał widzieć wyraźnie: świat sprowadził się do pola maszerujących ubrań. Spinki do mankietów i wystrzępione spodnie, bluzy tańczące wraz ze spodniami, wysokie bawełniane czapki i buty z luźnymi sznurowadłami. Jak ich odróżnić? Do kogo podejść? Ktoś postukał go w ramię i powiedział: - Chce pan ją kupić? Kupić? Dradin opuścił wzrok i zobaczył, że stoi przy nim dziwaczny mężczyzna. Osobliwy ten egzemplarz wyglądał - trzeba to powiedzieć - jakby składał się z jednego mięśnia; przysadzisty człowieczek o nisko osadzonym środku ciężkości, a mimo to wyglądający na beztroskiego: krótko mówiąc, karzełek. Jak można było go nie dostrzec? Miał na sobie marynarkę i kamizelkę tak czerwoną, jakby zrobiono ją z tuszy świeżo ubitego zwierzęcia, oraz plisowane spodnie, ciemne jak skrzepła krew, i buty ze stalowymi noskami. Brzegi jego ust wykrzywiał uśmiech tak trwały i sztywny, że przyglądając się po raz drugi Dradin zastanawiał się, czy to nie grymas. Karzełek był łysy jak melon i wytatuowany od stóp do głów. Tatuaż - który na pierwszy rzut oka wyglądał jak znamię albo grzybicza narośl - sprawił, że Dradin zaniemówił i karzełek musiał po drugi zwrócić się do niego: - Dobrze się pan czuje, proszę pana? Dradin po prostu gapił się z otwartymi ustami, jak młoda kawka, która ma jeszcze puch zamiast piór. Tatuaż na karzełku, rozpoczynający się na czubku głowy i rozciągający w dół, był bowiem dokładną i szczegółową mapą rzeki Moth, z czarnymi nazwami miast wykłutymi na czerwonych kropkach, które oznaczały miejsca. Sama rzeka była niebieskozielona, w niektórych miejscach węższa, a w niektórych szersza; opadała nad lewą powiekę karzełka, okrążała czarne jak noc oko, a potem wiła się wśród napiętych linii nosa i ust, zakrzywiając się nad obfitym podbródkiem, by zniknąć pod kamizelką karzełka, w gęstwinie włosów na jego piersi, jak egzotyczny wąż. Od rzeki Moth ciągnęły się leżące za nią krainy. Miasta północy, gdzie Dradin spędził młodość: Belezar, Stockton i Morrow (tam ostatnio mieszkał jego ojciec) - tłoczyły się nad brwiami, a na karku, prawie na plecach, gdybyśmy mieli wyrażać się dokładnie, znajdowały się dżungle, miejsce pobytu Dradina w ciągu ostatniego roku: potężna ściana zieleni naszkicowana z jubilerską precyzją, gdzie

jedynym śladem cywilizacji było kilka smug czerwieni, oznaczających kościelne enklawy. Dradin potrafił wyznaczyć linię będącą trasą jego własnych posępnych wędrówek. Uśmiechnął się i powstrzymał przed dotknięciem głowy karzełka, gdyż przyszło mu na myśl, że ciało tamtego stanowi oś czasu. Czyż nie ukazywało miejsca urodzenia Dradina i wczesnych lat spędzonych na północy, jak również powolnej wędrówki na południe, dżungli i wreszcie, jeszcze bardziej na południe, Ambergris? Czyż nie mógłby - gdyby tylko zdołał zobaczyć cały tatuaż - prześledzić swej dalszej podróży na południe, nad morza, do których wpadała Moth? Czyż nie mógłby w pewien sposób poznać swej przyszłości? Zaśmiałby się, ale z jakiegoś powodu wydało mu się to niestosowne. - Niewiarygodne - rzekł. - Niewiarygodne - powtórzył karzełek i uśmiechnął się, ukazując wielkie, pożółkłe zęby rozrzucone pośród pustych miejsc po siekaczach i trzonowcach. - Mój ojciec, Alberich, zrobił to, kiedy przestałem rosnąć. Miałem występować w przedstawieniu - był sternikiem na statku dla turystów - więc chciał pokazywać na mnie jak na mapie pokonywaną trasę. Bolało, jakby tysiąc diabłów wbijało mi haki w skórę, lecz istotnie, teraz wygląda to niewiarygodnie. Chce pan ją kupić? Nazywam się Dvorak Nibelung. - Przekazawszy tę solidną dawkę informacji, karzełek wyciągnął krótką, poskręcaną dłoń, która w dotyku była zimna i bardzo szorstka. - Nazywam się Dradin. - Dradin - rzekł Dvorak - Dradin. A więc ponawiam pytanie, chce pan ją kupić? - Kogo kupić? - Tę kobietę w oknie. Dradin zmarszczył czoło. - Nie, oczywiście, że nie chcę jej kupić. Dvorak uniósł wzrok i spojrzał w czarne, wodniste oczy. Dradin poczuł od karzełka silny piżmowy zapach rzecznej wody i szlamu, pomieszany z ostrym odorem uzależniającego orzecha ghitl. - Czy muszę panu mówić - odezwał się Dvorak - że ona jest jedynie obrazem w oknie? Nie jest dla pana niczym bardziej realnym. Widząc ją, zakochuje się pan w niej. Jeśli jednak pan zechce, mogę znaleźć kobietę, która wygląda tak samo jak ona. I zrobi wszystko za pieniądze. Chce pan taką kobietę? - Nie - odparł Dradin i obróciłby się, gdyby tylko w tłumie było dość miejsca, by nie wyglądało to nieuprzejmie. Poczuł na ramieniu dłoń Dvoraka. - Jeśli nie chce pan jej kupić, to co chce pan z nią zrobić? - Brak zrozumienia nadawał głosowi Dvoraka nieokreśloną barwę.

- Chciałbym... Chciałbym zabiegać o jej względy. Chcę dać jej tę książkę. - A potem, tylko po to, żeby się go pozbyć, Drabin rzekł: - Czy mógłby pan zanieść jej tę książkę i powiedzieć, że to od wielbiciela, który pragnie, żeby ją przeczytała? Ku zdziwieniu Dradina Dvorak zaczął posapywać, cicho, a potem coraz głośniej, aż rzeka Moth zmieniła bieg wśród zakrętasów jego twarzy, a coś przymocowanego pod marynarką zaczęło postukiwać w rytm setek śmiertelnych dreszczy. Dradin poczuł, że twarz mu płonie. - Chyba poszukam kogoś innego. Wyjął z kieszeni dwie błyszczące złote monety z twarzą Trilliana Wielkiego Bankiera i już chciał obrócić się ostro na pięcie. Dvorak otrzeźwiał i szarpnął go za ramię po raz trzeci. - Nie, nie, proszę pana. Proszę mi wybaczyć, jeśli pana obraziłem albo zdenerwowałem. - Sięgnął i wyszarpnął zapakowaną jak prezent książkę, tkwiącą pod pachą Dradina. - Zaniosę książkę tej kobiecie w oknie. To żaden problem, widzi pan, sam robię interesy z firmą Hoegbotton i Synowie - po czym odsunął połę marynarki, ukazując pięć rzędów sztućców: ząbkowane, dwusieczne, wykonane z kości wieloryba i stali, okładane rzeźbionym drewnem i grubą skórą. - Widzi pan - powtórzył - handluję nożami przy wejściu do ich biura. Znam ten budynek - wskazał na solidną budowlę z cegły. - Mogę? Dradin, boleśnie świadom klaustrofobicznej bliskości karzełka, jego smrodu, chciał odmówić, odwrócić się i powiedzieć nie tylko „nie”, ale też: Jak śmiesz dotykać człowieka Boga?”, tylko co wtedy? Musiał zawierać jakieś znajomości z tymi ludźmi, ściągnąć z zakurzonego chodnika jakiegoś zbira, przecież nie mógł tego zrobić sam. Uświadomił to sobie, zbliżając się do budynku firmy Hoegbotton i Synowie i czując, jak drżą mu kolana, jak słowa grzechoczą mu w ustach, wychodząc z nich jako niewyraźne, oddzielone od siebie sylaby. Strząsnął z książki rękę Dvoraka. - Tak, tak, może pan jej to dać. - Włożył mu książkę do ręki. - Ale proszę się pośpieszyć. - Poczuł ulgę, jakby ktoś zdjął mu ciężar z ramion. Wsunął monety do kieszeni Dvoraka. - No, dalej - machnął ręką. - Dziękuję panu - odparł Dvorak - ale czy nie powinien pan spotkać się ze mną jeszcze raz, jutro o tej samej porze, żebym przekazał panu jej opinię? Może będzie pan chciał podarować jej kolejny prezent, jak pan sądzi? - Może powinienem poczekać i zobaczyć się z nią teraz? Dvorak potrząsnął głową. - Nie. Nie byłoby w tym romantyzmu ani tajemnicy. Proszę mi zaufać: lepiej będzie, jak rozpłynie się pan w tłumie. Naprawdę tak będzie lepiej. Wtedy ona będzie się

zastanawiać, jak pan wygląda, jak się pan nosi, a jedyną wskazówką będzie ten prezent zagadka. Rozumie pan? - Nie, nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem. Muszę być pewien. Muszę jej pozwolić... - Ma pan rację - nic pan nie rozumie. Pan w końcu jest kapłanem czy nie? - Tak, ale... - Nie sądzi pan, że lepiej powiedzieć jej o tym dopiero w stosownym momencie? Nie sądzi pan, że może być zdumiona, iż jej zalotnikiem jest kapłan? Nosi pan strój misjonarza, ale ona nie jest zwykłą wyznawczynią. I teraz Dradin zrozumiał. I zastanawiał się, czemu wcześniej tego nie dostrzegał. Musi ją ostrożnie wprowadzić w zawiłości swego zawodu. Nie może jej już na wstępie odstraszyć. - Ma pan rację - odparł. - Oczywiście, ma pan rację. Dvorak poklepał go po ramieniu. - Proszę mi zaufać. - A zatem do jutra. - Do jutra, i proszę przynieść jakieś pieniądze, nie potrafię żyć tylko dobrą wolą. - Oczywiście - przytaknął Dradin. Dvorak skłonił się, odwrócił i podszedł do drzwi biura firmy Hoegbotton i Synowie, po czym - szybko, sprawnie i wdzięcznie - zniknął w środku. Dradin spojrzał na swoją ukochaną, zastanawiając się, czy jednak nie popełnił błędu. Jej usta wzywały go i miał wrażenie, że całe niebo zebrało się w jej oczach, ale postąpił zgodnie z radą karzełka i z lekkim sercem wkroczył w tłum. II DRADIN, KTÓRY NIE BYŁ TAK SZCZĘŚLIWY OD chwili, gdy w Szpitalu Sióstr Miłosierdzia został uleczony z gorączki, jakieś osiemset kilometrów stąd i trzy miesiące temu, przechadzał się niespiesznie bulwarem Albumuth, wdychając zapach sumów smażonych na otwartych patelniach, pikantnej zupy dziadunia, słodki żal przejrzałych melonów, granatów i oferowanych do sprzedaży owoców liczi. Czując burczenie w żołądku, zatrzymał się, by kupić szaszłyk z wołowiny i cebuli, po czym pożarł go hałaśliwie i wytarł ręce w tył spodni. Oparł się o latarnię tuż obok ulicznego golibrody, świadom obecności słodkich wyziewów o zapachu szamponu, trzymając się z dala od pełznącej rynsztokiem wody, i wyciągnął mapę kupioną w Księgarni Borges. Była wydrukowana na tanim papierze, a wiele nazw ulic

wpisano ręcznie. Bezbarwna, wyglądała nieciekawie przy tatuażu Dvoraka, ale była dokładna i z łatwością znalazł skrzyżowanie ulic, przy którym znajdował się jego pensjonat. Za pensjonatem, w dolinie, leżało właściwe miasto; na północ od niego ciągnęła się dzielnica religijna: tam mieszkał jego dawny nauczyciel, Cadimon Signal. Dradin mógł dojść do pensjonatu na dwa sposoby. Pierwsza trasa prowadziła przez starą dzielnicę fabryczną, bez wątpienia zaścieloną zwłokami pordzewiałych pojazdów silnikowych i szynowych, a przecięte szyny sterczały w powietrze, nadając krajobrazowi nastrój beznadziejności. W dzieciństwie, spędzonym w Morrow, Dradin wraz ze swoim dawno utraconym przyjacielem Anthonym Toliverem (zwanym Tolivką-Oliwką z powodu swego uwielbienia dla oliwek i oliwy z nich) bawił się w takiej dzielnicy i jakoś nie odpowiadała ona jego temperamentowi. Pamiętał, jak na ich zabawy kładł się cieniem ponury widok przewróconych pociągów, z ich wielkimi głowami patrzącymi w niebo szklanym spojrzeniem, gdy inne wyglądały, jakby spijały coś z zimnej, ciemnej gleby pod nimi. Nie był w nastroju na oglądanie śmierci metalu, nie teraz, gdy na przemian serce zwalniało mu lub przyspieszało, raz był spokojny, by po chwili wpaść w nadpobudliwość. Nie, powinien wybrać drugą trasę - przez najstarszą część miasta, liczącą ponad tysiąc lat, tak starą, że nie pamiętała już samej siebie, a lata wygładziły kamienie i pozbawiły je pamięci. Może taki spacer go uspokoi, pozwalając zarazem cieszyć się płonącą w sercu radością i jednocześnie wyciszyć się, tak by nie szumiało mu w głowie. Pospieszył dalej - ignorując defekującego na chodniku mężczyznę (ze spodniami opuszczonymi do kostek) i delikatnie obszedł kobietę z Okcydentu, która, uzbrojona w tłuczek, waliła po głowie żywe karpie, aż ich żółtawe mózgi lądowały na bruku. Po kilku minutach marszu wszechobecne budynki odpłynęły w dal, zabierając ze sobą dym, kurz i szmer głosów. Świat stał się cichy, jeśli nie liczyć szurania, jakie wydawały na bruku buty Dradina, i od czasu do czasu terkotu przemykającego pojazdu silnikowego, który toczył się, połatany, prawdopodobnie spalając więcej oleju niż paliwa. Dradin zignorował smród spalin i rozzłoszczone riposty rur wydechowych. Dostrzegł tylko twarz kobiety w oknie - jak wzór z porostów na poplamionej na szaro ścianie, w wirze liści zbieranych w rynsztoku. Najstarsze aleje, ciągi przelotowe biegnące z pradziadowym dostojeństwem od czasów, gdy Dwór Żałobnego Psa był nowy, a Dni Płonącego Słońca ciągle jeszcze nie wyprażyły ziemi, pławiły się w gęstej zupie kapryfolium, passiflory i bugenwilli, którymi gardziły pszczoły i szerszenie. Ruch na takich ulicach nie był duży: starsi panowie na zdrowotnej przechadzce po lunchu, guwerner prowadzący dwójkę dzieci w niedzielnych