uczuciowe bohaterów pozostają nadal
takie same. jak w poprzednich tomach,
jak w życiu. Czyli są niejednoznaczne,
trudne, skomplikowane bez względu na
okoliczności, czas i miejsce zdarzeń.
ISBN 978-83-8104-364-9
Książka powstała w inteligentnym systemie
wydawniczym Ridero
ROZDZIAŁ 1
Joanna usłyszała szczekanie Marsa
III. Pies ujadał w taki sposób, w jaki
zwykle sygnalizował pojawienie się
kogoś znajomego. Bała się nawet
pomyśleć — Andrzeja. Wiedziała,
że nie mógł to być Ryszard, bo po
nocy spędzonej w „Malwinie”
wyjechał już do pracy. Nie był to tata,
bo uprzedził by ją telefonicznie
o swoim przyjeździe. Zegarek Joanny
wskazywał godzinę siódmą.
Nie miała ani ochoty ani siły, aby
podnieść się z łóżka. Wiedziała, że
Janisia jest już na nogach. Joanna
liczyła więc, że teściowa otworzy
drzwi temu komuś, kto
z zagadkowych powodów nie był dla
Marsa III kimś obcym. Choć
przecież nie był też — bo nie mógł
być — tym, kogo w taki sposób Mars
III zwykł witać.
Usłyszała dzwonek. Potem drugi
i trzeci. Pies nadal przyjaźnie
poszczekiwał, ale Janisia nie
podchodziła do drzwi. Najwidoczniej
była w łazience. Joanna spuściła nogi
na podłogę zastanawiając się, czy
potrafi się na nich utrzymać. Lekko
drżały, jak po obłożnej chorobie.
Nałożyła szlafrok i wyszła z sypialni.
Otworzyła drzwi w hallu i zobaczyła
najpierw volkswagena Marka, a potem
jego samego. Wyszła na
nieodśnieżoną ścieżkę i opędzając się
przed skaczącym na nią Marsem III
dotarła do furtki. Nie czuła chłodu
w bosych stopach ani ciele okrytym
jedynie szlafrokiem i przez moment
dziwiła się, dlaczego nie jest jej
zimno. Otworzyła furtkę. Od szesnastu
lat Marek witał ją i żegnał obejmując
i całując w policzek. Teraz jedynie
skinął jej głową.
— Zaziębisz się — powiedział.
Weszli do domu. Marek zdjął
kożuszek, rzucił go na stojącą pod
wieszakiem ławę.
— Jechałem przez dwadzieścia
godzin bez przerwy. Droga była
koszmarna. W każdym sensie tego
pojęcia. Chcę się umyć, a ty przygotuj
mi coś do jedzenia. I wódkę. Postaw
całą butelkę. Muszę się porządnie
napić.
Kiedyś by zaprotestowała. Teraz
skinęła głową.
— Idź do łazienki na górze —
powiedziała. — Chcesz jajecznicę?
Jajka sadzone? Omlet?
— Wszystko jedno.
I poszedł schodami na piętro.
Joanna weszła do kuchni, wyjęła
z lodówki jajka, masło i kiełbasę.
Postawiła patelnię na kuchence.
Rozbiła jajka i roztrzepała je
drewnianą mątewką, posoliła, dodała
odrobinę mleka, pokroiła w kostkę
kiełbasę i dodała szczyptę majeranku.
Robiła to wszystko mechanicznie,
powtarzając ruchy, jakie wykonywała
latami przygotowując jajecznicę dla
Andrzeja.
Janisia wyszła z łazienki.
— Kto przyjechał? — zapytała.
Też była w szlafroku. Głowę miała
owiniętą ręcznikiem.
— Marek.
— Prosto…
Głos Janisi się załamał.
— … stamtąd?
— Chyba tak. Powiedział, że jest
strasznie zmęczony, bo jechał bez
przerwy niemal dobę. Teraz jest
w łazience na górze. Bierze prysznic.
I jest głodny.
— Dałaś mu czysty ręcznik? —
zatroskała się Janisia. — Ma ze sobą
koszulę na zmianę?
— Pewnie tak, ale chyba zostawił
bagaż w samochodzie. Nie miał
niczego w ręku kiedy wchodził do
domu.
— No to ja tam pójdę — powiedziała
Janisia.— I zapytam czy mu czego nie
trzeba. Bo przecież jego przybory do
golenia i jego ręcznik są na dole.
Wychodząc zatrzymała się
w drzwiach.
— Wezmę z bieliźniarki czystą
piżamę Andrzeja. Bo kiedy wyjechali,
piżamę Marka, jego szlafrok i całą
bieliznę pościelową wrzuciłam do
kosza z brudną bielizną. Miałam
wyprać…
— Nie! — zawołała Joanna, burząc
się na myśl, że piżama Andrzeja
mogłaby być użyta przez kogokolwiek
poza nim.
— A koszulę? Sweter?
Joanna rozpłakała się.
— Nie zwracaj na mnie uwagi,
Janisiu. Weź z szafy wszystko, co
potrzebne. Ale nie piżamę… Piżamy
Andrzeja mu nie dawaj.
Janisia pogłaskała Joannę po twarzy.
—To przecież Marek— powiedziała
łagodnie. — Joasiu, to przecież Marek.
Po kwadransie zszedł do kuchni
i Joanna zobaczyła go już ogolonego,
ubranego w oliwkową koszulę
i moherowy sweter Andrzeja. Nie
wyglądał jednak ani trochę lepiej niż
wówczas, kiedy stał przy furtce. Oczy
miał podkrążone i zaczerwienione,
a w jego czarnych kędzierzawych
włosach zobaczyła poszarzałe
pasemka.
Usiadł przy stole, a Joanna podeszła
do niego i pocałowała w tą, tak nagle
posiwiałą skroń. Przycisnął ją do
siebie. Czuła, jak drżał. Teraz dopiero
uświadomiła sobie, co przeżył i jak
bardzo silnie to przeżył. Pogładziła go
po głowie. Postawiła na stole chleb,
masło i pasztet. Usmażyła jajecznicę,
przełożyła ją na talerz.
Marek spojrzał na nią i spróbował
się uśmiechnąć.
— Jeszcze wódka — przypomniał.—
Pozwól mi się napić.
— Dobrze — powiedziała. — Ale
najpierw coś zjedz. Nie pij na pusty
żołądek.
Wziął jej rękę i przyłożył do
swojego policzka.
— Kto daje wam, kobietom, tę
niezwykłą zdolność troszczenia się
o innych w najstraszniejszej nawet
sytuacji? Janisia pomyślała o koszuli,
swetrze, a nawet o kapciach.
Joanna spojrzała na jego nogi.
Wsunął je w szare, filcowe pantofle
Andrzeja.
— A ty — ciągnął — martwisz się,
czy można mi pozwolić, abym pił na
pusty żołądek.
Przyniosła z barku butelkę czystej
i butelkę winiaku.
— Nalej winiaku. Ale nie do
kieliszka. Do szklanki.
Ponieważ się zawahała, wyjął
szklankę z kredensu i napełnił ją
alkoholem. Dopiero teraz
zaprotestowała. Ale słabo. Raczej
z przyzwyczajenia niż przekonania.
— Marek, tak nie można.
— Muszę się upić. Na sztywno.
Mogła zapytać, czemu nie pojechał
do swojego domu, czemu tam się nie
umył, nie przebrał, nie zjadł
śniadania, nie upił, a potem nie
przespał — do i dla wytrzeźwienia. Nie
zapytała, a mimo to odpowiedział:
— To jest teraz mój jedyny dom,
a wy jesteście moją jedyną rodziną.
W Polsce.
I nagle się zainteresował:
— A gdzie są dzieci?
— U moich rodziców —
odpowiedziała Joanna.— Piotr trzyma
się nieźle, choć wciąż nic nie mówi.
No, o tym co się stało. Za to z Anią
jest bardzo kiepsko.
— Powinienem się z nimi zobaczyć?
Zawahała się.
— Może z Piotrem. Ale Ania jest
zbyt zbuntowana, zbyt rozgniewana
i zbyt rozżalona na wszystkich i cały
świat. Najbardziej na Pana Boga. No
i na mnie.
— Dlaczego na ciebie?
— No, bo jak miała stracić któregoś
z rodziców to wolałaby pewnie stracić
mnie niż Andrzeja.
— Jeśli tak, to pewnie największy
żal ma do mnie. Myślisz, że kiedyś
zechce mi wybaczyć, że to nie ja
umarłem?
— W każdym razie jeszcze nie teraz.
Spojrzał na Joannę.
— A ty?
— Co ja?
— Będziesz umiała mi
to wybaczyć? Nie od razu. Ale
kiedykolwiek.
Usiadła obok niego. Przytuliła
głowę do jego ramienia. A właściwie
do mięciutkiego moherowego swetra
pachnącego Andrzejem.
— Ja? Ja dziękuję Bogu, że tam
byłeś. Wtedy. I przy nim. I że jesteś
teraz. Ze mną. Z Janisią. Z nami.
Nalał drugą szklankę wódki.
— Proszę cię… — zaprotestowała.
Przytrzymał butelkę, która chciała
zabrać.
— Pojdę teraz spać — powiedział.
— Dobrze. Pościelę ci na twojej
kanapie.
— Nie trzeba ścielić. Daj byle jaką
poduszkę i koc. Wystarczy. Nie chce
mi się nawet rozbierać.
Kiedy się położył raz jeszcze
próbowała zabrać butelkę. Trzymał
mocno.
— Wiesz, że upijam się nie pierwszy
raz w życiu. I pewnie nie ostatni.
Nawet na pewno nie ostatni.
Zaczęła płakać.
Przytulił ją. Nie wiedziała — chciał
pocieszyć ją czy siebie?
— Nie bój się, kochanie —
powtórzył. — Nic mi nie będzie. Po
prostu się urżnę. Tylko tyle mogę dla
siebie zrobić.
— A dla mnie? — spytała.
Nie odpowiedział. Zasnął.
Joanna zabrała butelkę i mijając
w hallu Janisię poprosiła, aby
zawiadomiła Ryszarda o przyjeździe
Marka. Potem weszła do sypialni,
położyła się do łóżka i natychmiast
zasnęła.
Obudziła ją Janisia.
— Wstań, Joasiu. Jest czwarta. Marek
już nie śpi. Przyjechali Ryś i Marta.
Wstała. Po raz pierwszy od tygodnia
podeszła do toaletki i spojrzała
w lustro. Włosy miała matowe
i potargane, cerę ziemistą, a oczy
pozbawione nie tylko wyrazu, ale
także — jak jej się wydało — barwy.
Były po prostu i tylko ciemne.
— Nawet Krzyś nie umiałby określić
ich koloru — pomyślała.
W łazience umyła się zimną wodą
i przyczesała włosy. Przewiązała je
czarną aksamitką. Ale nie zdobyła się
na włożenie czarnej spódnicy, ani
czarnego swetra.
Janisia nakryła stół w jadalni.
Pachniało rosołem i grzybowym
sosem. Joanna pomyślała, że
to ulubione kuchenne zapachy
Andrzeja. Janisia wciąż zachowywała
się, jakby żył i jakby — jakimś
cudem — miał się jednak pojawić
w domu. Zjedli w milczeniu pierwsze
i drugie danie.
— A teraz mów — powiedziała
Janisia do Marka.— Jeśli możesz o tym
mówić.
Marek żachnął się.
— Kasia nie opowiedziała?
— Tyle, że to był zawał. I że t
o stało się w nocy. I że kiedy go
znaleźliście już nie żył. Więcej nie
wiedziała, albo nie chciała mówić.
Tak, jak Piotrek — była w szoku.
— Ja też jestem. I nie sądzę, abym
kiedykolwiek chciał i mógł o tym
mówić. Ale wiem, że wy chcecie
i musicie wiedzieć. I to właśnie ode
mnie.
Nikt się nie odezwał.
— No więc przez cały dzień czuł się
Jolanta Wachowicz- Makowska SPEŁNIENIE Wschody i zachody cz. 3
© Jolanta Wachowicz-Makowska, 2016 © Karol Makowski, projekt okładki, 2016 Trzecia część trylogii „Wschody i zachody”. Ci sami bohaterowie w innym czasie, innych sytuacjach, z innymi partnerami. Czas spełnienia to okres wolnej już Polski, z wszelkimi możliwościami swobodnego podróżowania, z możliwością bardziej swobodnego i wygodniejszego życia. Ale wybory emocjonalne, życie
uczuciowe bohaterów pozostają nadal takie same. jak w poprzednich tomach, jak w życiu. Czyli są niejednoznaczne, trudne, skomplikowane bez względu na okoliczności, czas i miejsce zdarzeń. ISBN 978-83-8104-364-9 Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
SPIS TREŚCI SPEŁNIENIE Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13
Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29
Rozdział 30 Rozdział 31
ROZDZIAŁ 1 Joanna usłyszała szczekanie Marsa III. Pies ujadał w taki sposób, w jaki zwykle sygnalizował pojawienie się kogoś znajomego. Bała się nawet pomyśleć — Andrzeja. Wiedziała, że nie mógł to być Ryszard, bo po nocy spędzonej w „Malwinie” wyjechał już do pracy. Nie był to tata, bo uprzedził by ją telefonicznie o swoim przyjeździe. Zegarek Joanny wskazywał godzinę siódmą. Nie miała ani ochoty ani siły, aby podnieść się z łóżka. Wiedziała, że Janisia jest już na nogach. Joanna
liczyła więc, że teściowa otworzy drzwi temu komuś, kto z zagadkowych powodów nie był dla Marsa III kimś obcym. Choć przecież nie był też — bo nie mógł być — tym, kogo w taki sposób Mars III zwykł witać. Usłyszała dzwonek. Potem drugi i trzeci. Pies nadal przyjaźnie poszczekiwał, ale Janisia nie podchodziła do drzwi. Najwidoczniej była w łazience. Joanna spuściła nogi na podłogę zastanawiając się, czy potrafi się na nich utrzymać. Lekko drżały, jak po obłożnej chorobie. Nałożyła szlafrok i wyszła z sypialni.
Otworzyła drzwi w hallu i zobaczyła najpierw volkswagena Marka, a potem jego samego. Wyszła na nieodśnieżoną ścieżkę i opędzając się przed skaczącym na nią Marsem III dotarła do furtki. Nie czuła chłodu w bosych stopach ani ciele okrytym jedynie szlafrokiem i przez moment dziwiła się, dlaczego nie jest jej zimno. Otworzyła furtkę. Od szesnastu lat Marek witał ją i żegnał obejmując i całując w policzek. Teraz jedynie skinął jej głową. — Zaziębisz się — powiedział. Weszli do domu. Marek zdjął kożuszek, rzucił go na stojącą pod
wieszakiem ławę. — Jechałem przez dwadzieścia godzin bez przerwy. Droga była koszmarna. W każdym sensie tego pojęcia. Chcę się umyć, a ty przygotuj mi coś do jedzenia. I wódkę. Postaw całą butelkę. Muszę się porządnie napić. Kiedyś by zaprotestowała. Teraz skinęła głową. — Idź do łazienki na górze — powiedziała. — Chcesz jajecznicę? Jajka sadzone? Omlet? — Wszystko jedno. I poszedł schodami na piętro. Joanna weszła do kuchni, wyjęła
z lodówki jajka, masło i kiełbasę. Postawiła patelnię na kuchence. Rozbiła jajka i roztrzepała je drewnianą mątewką, posoliła, dodała odrobinę mleka, pokroiła w kostkę kiełbasę i dodała szczyptę majeranku. Robiła to wszystko mechanicznie, powtarzając ruchy, jakie wykonywała latami przygotowując jajecznicę dla Andrzeja. Janisia wyszła z łazienki. — Kto przyjechał? — zapytała. Też była w szlafroku. Głowę miała owiniętą ręcznikiem. — Marek. — Prosto…
Głos Janisi się załamał. — … stamtąd? — Chyba tak. Powiedział, że jest strasznie zmęczony, bo jechał bez przerwy niemal dobę. Teraz jest w łazience na górze. Bierze prysznic. I jest głodny. — Dałaś mu czysty ręcznik? — zatroskała się Janisia. — Ma ze sobą koszulę na zmianę? — Pewnie tak, ale chyba zostawił bagaż w samochodzie. Nie miał niczego w ręku kiedy wchodził do domu. — No to ja tam pójdę — powiedziała Janisia.— I zapytam czy mu czego nie
trzeba. Bo przecież jego przybory do golenia i jego ręcznik są na dole. Wychodząc zatrzymała się w drzwiach. — Wezmę z bieliźniarki czystą piżamę Andrzeja. Bo kiedy wyjechali, piżamę Marka, jego szlafrok i całą bieliznę pościelową wrzuciłam do kosza z brudną bielizną. Miałam wyprać… — Nie! — zawołała Joanna, burząc się na myśl, że piżama Andrzeja mogłaby być użyta przez kogokolwiek poza nim. — A koszulę? Sweter? Joanna rozpłakała się.
— Nie zwracaj na mnie uwagi, Janisiu. Weź z szafy wszystko, co potrzebne. Ale nie piżamę… Piżamy Andrzeja mu nie dawaj. Janisia pogłaskała Joannę po twarzy. —To przecież Marek— powiedziała łagodnie. — Joasiu, to przecież Marek. Po kwadransie zszedł do kuchni i Joanna zobaczyła go już ogolonego, ubranego w oliwkową koszulę i moherowy sweter Andrzeja. Nie wyglądał jednak ani trochę lepiej niż wówczas, kiedy stał przy furtce. Oczy miał podkrążone i zaczerwienione, a w jego czarnych kędzierzawych włosach zobaczyła poszarzałe
pasemka. Usiadł przy stole, a Joanna podeszła do niego i pocałowała w tą, tak nagle posiwiałą skroń. Przycisnął ją do siebie. Czuła, jak drżał. Teraz dopiero uświadomiła sobie, co przeżył i jak bardzo silnie to przeżył. Pogładziła go po głowie. Postawiła na stole chleb, masło i pasztet. Usmażyła jajecznicę, przełożyła ją na talerz. Marek spojrzał na nią i spróbował się uśmiechnąć. — Jeszcze wódka — przypomniał.— Pozwól mi się napić. — Dobrze — powiedziała. — Ale najpierw coś zjedz. Nie pij na pusty
żołądek. Wziął jej rękę i przyłożył do swojego policzka. — Kto daje wam, kobietom, tę niezwykłą zdolność troszczenia się o innych w najstraszniejszej nawet sytuacji? Janisia pomyślała o koszuli, swetrze, a nawet o kapciach. Joanna spojrzała na jego nogi. Wsunął je w szare, filcowe pantofle Andrzeja. — A ty — ciągnął — martwisz się, czy można mi pozwolić, abym pił na pusty żołądek. Przyniosła z barku butelkę czystej i butelkę winiaku.
— Nalej winiaku. Ale nie do kieliszka. Do szklanki. Ponieważ się zawahała, wyjął szklankę z kredensu i napełnił ją alkoholem. Dopiero teraz zaprotestowała. Ale słabo. Raczej z przyzwyczajenia niż przekonania. — Marek, tak nie można. — Muszę się upić. Na sztywno. Mogła zapytać, czemu nie pojechał do swojego domu, czemu tam się nie umył, nie przebrał, nie zjadł śniadania, nie upił, a potem nie przespał — do i dla wytrzeźwienia. Nie zapytała, a mimo to odpowiedział: — To jest teraz mój jedyny dom,
a wy jesteście moją jedyną rodziną. W Polsce. I nagle się zainteresował: — A gdzie są dzieci? — U moich rodziców — odpowiedziała Joanna.— Piotr trzyma się nieźle, choć wciąż nic nie mówi. No, o tym co się stało. Za to z Anią jest bardzo kiepsko. — Powinienem się z nimi zobaczyć? Zawahała się. — Może z Piotrem. Ale Ania jest zbyt zbuntowana, zbyt rozgniewana i zbyt rozżalona na wszystkich i cały świat. Najbardziej na Pana Boga. No i na mnie.
— Dlaczego na ciebie? — No, bo jak miała stracić któregoś z rodziców to wolałaby pewnie stracić mnie niż Andrzeja. — Jeśli tak, to pewnie największy żal ma do mnie. Myślisz, że kiedyś zechce mi wybaczyć, że to nie ja umarłem? — W każdym razie jeszcze nie teraz. Spojrzał na Joannę. — A ty? — Co ja? — Będziesz umiała mi to wybaczyć? Nie od razu. Ale kiedykolwiek. Usiadła obok niego. Przytuliła
głowę do jego ramienia. A właściwie do mięciutkiego moherowego swetra pachnącego Andrzejem. — Ja? Ja dziękuję Bogu, że tam byłeś. Wtedy. I przy nim. I że jesteś teraz. Ze mną. Z Janisią. Z nami. Nalał drugą szklankę wódki. — Proszę cię… — zaprotestowała. Przytrzymał butelkę, która chciała zabrać. — Pojdę teraz spać — powiedział. — Dobrze. Pościelę ci na twojej kanapie. — Nie trzeba ścielić. Daj byle jaką poduszkę i koc. Wystarczy. Nie chce mi się nawet rozbierać.
Kiedy się położył raz jeszcze próbowała zabrać butelkę. Trzymał mocno. — Wiesz, że upijam się nie pierwszy raz w życiu. I pewnie nie ostatni. Nawet na pewno nie ostatni. Zaczęła płakać. Przytulił ją. Nie wiedziała — chciał pocieszyć ją czy siebie? — Nie bój się, kochanie — powtórzył. — Nic mi nie będzie. Po prostu się urżnę. Tylko tyle mogę dla siebie zrobić. — A dla mnie? — spytała. Nie odpowiedział. Zasnął. Joanna zabrała butelkę i mijając
w hallu Janisię poprosiła, aby zawiadomiła Ryszarda o przyjeździe Marka. Potem weszła do sypialni, położyła się do łóżka i natychmiast zasnęła. Obudziła ją Janisia. — Wstań, Joasiu. Jest czwarta. Marek już nie śpi. Przyjechali Ryś i Marta. Wstała. Po raz pierwszy od tygodnia podeszła do toaletki i spojrzała w lustro. Włosy miała matowe i potargane, cerę ziemistą, a oczy pozbawione nie tylko wyrazu, ale także — jak jej się wydało — barwy. Były po prostu i tylko ciemne. — Nawet Krzyś nie umiałby określić
ich koloru — pomyślała. W łazience umyła się zimną wodą i przyczesała włosy. Przewiązała je czarną aksamitką. Ale nie zdobyła się na włożenie czarnej spódnicy, ani czarnego swetra. Janisia nakryła stół w jadalni. Pachniało rosołem i grzybowym sosem. Joanna pomyślała, że to ulubione kuchenne zapachy Andrzeja. Janisia wciąż zachowywała się, jakby żył i jakby — jakimś cudem — miał się jednak pojawić w domu. Zjedli w milczeniu pierwsze i drugie danie. — A teraz mów — powiedziała
Janisia do Marka.— Jeśli możesz o tym mówić. Marek żachnął się. — Kasia nie opowiedziała? — Tyle, że to był zawał. I że t o stało się w nocy. I że kiedy go znaleźliście już nie żył. Więcej nie wiedziała, albo nie chciała mówić. Tak, jak Piotrek — była w szoku. — Ja też jestem. I nie sądzę, abym kiedykolwiek chciał i mógł o tym mówić. Ale wiem, że wy chcecie i musicie wiedzieć. I to właśnie ode mnie. Nikt się nie odezwał. — No więc przez cały dzień czuł się