Za każdym człowiekiem idzie jakaś historia
i od niego zależy, co z nią uczyni.
Są młodzi, piękni, wykształceni i bogaci, pozornie mają wszystko, a jednak
… Ich drogi krzyżują się w niewielkiej osadzie u stóp Śnieżnika, gdzie starają się
znaleźć odpowiedzi na podstawowe pytania: dokąd iść, z kim i po co?
Agnieszka Wrońska – dziewczyna dwojga zawodów: socjolog i politolog po
poznańskim uniwersytecie. Mały szpieg, ładny zresztą.
Ewa Wilczewska – dietetyczka w centrum medycznym, żona od zawsze,
mama dwóch chłopców. Osierocona.
Antonina Kulig – finansistka w londyńskim City, perfekcjonistka. Pewnego
dnia zrozumie, że poza firmą jest jakaś alternatywa. Czy jednak na coś nie okaże
się już za późno?
Julia Grodzicz – „szczur” średniego szczebla w warszawskiej korporacji,
uzależniona od zabiegów medycyny estetycznej i od… O tym przeczytacie sami.
Wiktor Radecki – przedsiębiorca, bardzo zamożny sybaryta. Sam, ale nie
samotny. Gubi się, kiedy kocha.
Piotr Sobański – adwokat, pomaga wykluczonym, szanuje ludzi bez względu
na ich status materialny i społeczny, w przeciwieństwie do swojej żony.
Marcel Suski – geolog, odziedziczył upadający górski dom wycieczkowy.
Kawaler. Nadal przed doktoratem.
Rozdział pierwszy
7 lipca 2015
Siedziała na ławce w parku Mickiewicza i w gazecie przeglądała ogłoszenia.
Znów nie znalazła nic dotyczącego jej branży. Rano byli u notariusza, podpisali
umowę, no i stała się współwłaścicielką lokalu, który za parę miesięcy miał być jej
miejscem życia. Czuła się nieswojo po tym, co zrobiła.
Powie im, ale jeszcze nie teraz.
Chciała wrzucić gazetę do kosza, ale jej uwagę przykuł niewielki anons na
końcu strony: „Jesteś dziewczyną, która otworzy każde drzwi? Posiadasz auto,
prawo jazdy i humanistyczne wykształcenie? Jeśli tak, to właśnie Ciebie szukamy”.
Wyciągnęła z kieszeni komórkę i zadzwoniła. Usłyszała męski głos,
należący raczej do osoby młodej, tak jej się wydawało. Słuchała tego, co
mężczyzna miał jej do zaproponowania.
– No, super. Tak, wszystko jest dla mnie jasne. Będę. Ulica Wrocławska,
zielona kamienica, za półtorej godziny. Spotkam się z panem Mariuszem
Hetmanem.
– Nie zapomnij o dokumentach. Jak wyglądasz z badaniami lekarskimi?
– Mam aktualne.
– Super. Przypomnij mi swoje imię i nazwisko – usłyszała.
– Agnieszka Wrońska.
– Brońska?
– Nie, Wrońska, przez wu.
Mariusz nie silił się na pogawędkę, jak czyniło to wielu przed nim.
Większość jej wcześniejszych telefonicznych zapytań o pracę kończyła się
w podobny sposób:
– Za parę dni zadzwonimy.
– Super. To podam swój numer telefonu.
– Nie trzeba. Zadzwonimy.
Agnieszka niedawno uzyskała licencjat z politologii. To był jej drugi
kierunek studiów. Rok wcześniej została magistrem socjologii. W planach miała
jeszcze anglistykę, wprawdzie znała ten język bardzo dobrze, ale cóż szkodziło
zdobyć kolejny papier? Studiując spełniała się społecznie, najpierw tworząc koło
„Rekiny humanistyki”, potem nim zarządzając. Nie musiała troszczyć się
o pieniądze, studia finansował jej tata, życie rozrywkowe też, ale dotąd wypłacalna
rodzinna firma niestety wpadła w spiralę zadłużenia, zaczęły się kłopoty, a w domu
od paru miesięcy mówiło się o likwidacji działalności i o oszczędzaniu. Stefan
Wroński, wypalony długoletnim zarządzaniem, nie sprostał czasom i ekspansji firm
ze znacznie większym kapitałem, najczęściej nie polskim. Agnieszka podsłuchała
rozmowę rodziców na ten temat. Wystraszyła się wtedy. To było mniej więcej
w tym samym czasie, kiedy razem z Szymkiem zdecydowali się na zakup
mieszkania. Nie mogła się już wtedy wycofać.
Przeszła Aleją Niepodległości w stronę Teatru Wielkiego, gdzie na parkingu
zostawiła auto. Wsiadła i od razu uchyliła okno. Było parno, miasto dusiło się od
słońca i spalin, poznaniacy czekali na deszcz. Spojrzała na zegarek. Miała sporo
czasu do umówionego spotkania. Zapaliła silnik, wyjechała z parkingu i skierowała
się w stronę ulicy Solnej. Mieszkała z rodzicami na obrzeżach Poznania, właściwie
na wsi, w willi na Hubach Moraskich.
Zastanawiając się, co na siebie włoży i jak się zaprezentuje podczas
rozmowy o pracę, zorientowała się, że za Żurawińcem zjechała z ulicy
Umultowskiej i drogą bez asfaltu dojeżdżała właśnie do domu. Nie lubiła ciszy
panującej w tej okolicy, potrzebowała ruchu, dynamiki i ludzi. Żyła głównie
w centrum miasta, a lokalizacja domu rodzinnego była dla niej po prostu
niewygodna. By rano dojechać do centrum, stała w kilometrowych korkach, zaś
wieczorem, gdy zabawiła za długo w pubie i była po drinku, musiała zostawać na
noc u koleżanki albo u Szymona, bo na taksówkę wydałaby majątek.
Mamę zastała siedzącą w patio w ogrodzie. Okna były otwarte na całą
szerokość, drzwi ledwie domknięte, a Danuta Wrońska nawet nie zauważyła, że
córka jak burza przemknęła po domu. Wprawdzie trwało to zaledwie kilka minut,
ale przecież dziewczyna narobiła sporo hałasu, choćby trzaskając drzwiczkami od
szaf. Wychodząc, głośno trzasnęła drzwiami. Specjalnie tak zrobiła. Aga była
pewna, że gdyby złodziej chciał wejść do domu i go ze wszystkiego ogołocić,
mama wcale by tego nie zauważyła. Nie potrafiła jej zrozumieć, nie potrafiła do
niej dotrzeć.
To nie tak miało być, żeby córka wychowywała matkę.
Tym razem udało jej się przejechać ulicę Naramowicką bez postojów,
a zielone światła zapalały się, gdy podjeżdżała do skrzyżowań. Do centrum miasta
dojechała w kilkadziesiąt minut. Zostawiła auto w podziemnym parkingu pod
Kupcem Poznańskim i po kilku minutach stanęła przed budynkiem na ulicy
Wrocławskiej. Stara kamienica z zewnątrz wyglądała skromnie, tylko okna i drzwi
były nowe, a po wejściu do środka okazało się, że i klatka schodowa została
odremontowana, jeszcze czuć było zapach farby i drewna z balustrad. W budynku
panowała cisza, słychać było tylko kroki Agnieszki po trzeszczących schodach.
Przystanęła na pierwszym piętrze przed drzwiami z tabliczką: Biuro „Indagacja”.
Nazwa ją zaskoczyła. Kojarzyła się z infiltracją. Brrr. Oglądała film o tym tytule,
miał być sensacyjny, tymczasem dla niej okazał się thrillerem. Najbardziej
przerażający był Jack Nicholson w roli Franka Costello. Wzięła głęboki oddech
i wcisnęła dzwonek.
Do spotkań w sprawie pracy zawsze była bardzo dobrze przygotowana, obce
jej były kompleksy, dobrze się czuła w swojej skórze, co było widać i co nadawało
jej zadziorności, a nawet bezczelności. Agnieszka była niska, drobna, miała śniadą
cerę i ciemne, błyszczące włosy do ramion. Tym razem założyła letnie spodnium
w łososiowym kolorze i popielate sandały na bardzo wysokiej platformie.
Drzwi otworzyła atrakcyjna dziewczyna, mniej więcej rówieśniczka Agi,
i nie pytając o nazwisko, zaprowadziła ją do pokoju. Przy dwóch biurkach siedzieli
dwaj mężczyźni, na pierwszy rzut oka nieco od Agnieszki starsi.
– Dzień dobry. Wrońska – przedstawiła się.
– Witaj, tak, tak, jesteśmy umówieni. – Blondyn uniósł wzrok znad
dokumentów, zatrzymał go na chwilę na sylwetce dziewczyny, wstał zza biurka
i nie patrząc na przybyłą, wyszedł z pokoju, zabierając ze sobą segregator
z naklejką na grzbiecie, oznaczoną numerem trzydzieści siedem. Drzwi zostawił
otwarte. Agnieszka ruszyła za nim.
Pokój obok był niewielki, sprawiałby wrażenie klubowego (stały tam dwa
czerwone wygodne fotele i stolik), gdyby nie to, że dwie ściany były zabudowane
regałami, na których umieszczono takie same brązowe segregatory opisane
numerami na grzbietach.
– Pierwsze, co musisz wiedzieć i zaakceptować – blondyn miał miły głos, ale
mówił twardo, bez cienia uśmiechu – nasi klienci są niecierpliwi, działamy pod
presją, nieraz łamiąc konwenanse, i prawie zawsze poruszamy się po drogach na
skróty. Czy jesteś na to gotowa?
Agnieszka chciała powiedzieć, że na skróty i pod presją można działać także
z miłym uśmiechem na twarzy, ale ugryzła się w język. Była odważna, niewiele
rzeczy zbijało ją z pantałyku, wręcz lubiła przeszkody. Wolała jednak mieć jasność
i w nic szkaradnego przy okazji nie wdepnąć.
– Owszem, jestem gotowa na wiele, oczywiście presja też nie jest dla mnie
przeszkodą, skróty nawet lubię, pod warunkiem, że z tego powodu nie zawędruję
za kratki. – Spojrzała blondynowi w oczy. Patrzyli na siebie dłuższą chwilę.
– Nie ma obaw – lekko się skrzywił, co uznała za uśmiech, ale potem jego
mina zdradzała już nieco większy ślad aprobaty. – Widzę, moja droga, że dasz
sobie radę. Witaj w organizacji. Mów mi Mariusz. Nazywam się Hetman, gdybyś
zechciała mnie sobie sprawdzić w Googlach. – Uśmiechnął się szeroko, podając
Agnieszce rękę. Od razu stał się sympatyczniejszy. Otworzył segregator i położył
go przed dziewczyną.
– Przeczytaj. To będzie twoja pierwsza sprawa.
Było tam ksero strony z Gazety Dolnośląskiej. Czerwonym flamastrem ktoś
zakreślił notkę.
Niespotykany wypadek. 11 maja 2015 roku o 10.50 Marcel S. (40 l.)
zawiadomił posterunek policji oraz pogotowie ratunkowe o wypadku. Przy dzikim
zejściu ze Szczelińca z urwiska spadli wszyscy uczestnicy wycieczki, której był
organizatorem. Lekarze zapewnili, że nikt nie odniósł poważnych obrażeń.
Jedynymi świadkami wypadku były podobno kozy.
– Dodam jeszcze to, co mi powiedziano w szpitalu w Kłodzku. Mianowicie,
że turyści owi koniecznie chcieli wrócić jeszcze tego samego dnia do Kletna,
jednak musieli zostać na kilkugodzinnej obserwacji. Położono wszystkich
w wieloosobowej sali, choć koedukacja nie była w zwyczaju tego szpitala. Do nocy
co chwilę wybuchały tam salwy śmiechu.
Kurczę! Jedenasty maja – to całkiem niedawno. W głowie Agi rodziło się
mnóstwo pomysłów i scenariuszy. To niewątpliwie była sprawa dla niej. Mariusz
przyglądał się dziewczynie wyraźnie zadowolony.
– W teczce masz dane uczestników, niewiele tego, ale coś już jest. Masz
konto bankowe?
– Tak.
– Swoje dokumenty zostaw u Ani, to dziewczyna, która cię powitała na
progu, z nią załatwisz wszystkie formalności. Dostaniesz budżet i dzisiaj gotówkę
na pierwsze wydatki. Potem pójdą przelewy na twoje konto. Zaczynaj. I jeszcze
jedno. Nasze działania są niejawne, obowiązuje cię tajemnica, oczywiście Ania da
ci do podpisu stosowne oświadczenie.
Po rozmowie Agnieszka wyszła z budynku wyraźnie podekscytowana.
W kawiarni na Rynku zamówiła kawę i zaczęła przeglądać w smartfonie dane na
temat Gór Stołowych, Szczelińca, Kletna i w ogóle tamtych rejonów.
Wambierzyce, Kudowa Zdrój, Kaplica Czaszek, Polanica Zdrój, Błędne Skały,
mnóstwo atrakcji w pobliżu. Blisko do Czech. Łoł. Czas wykonania zadania –
półtora miesiąca. Budżet – cztery tysiące złotych plus kilometrówka.
Wynagrodzenie wcale nie było śmieciowe, wystarczające na początek. Agnieszka
była oszczędna.
Otworzyła teczkę z notkami i dokumentami i zaczęła czytać. Dziwne
towarzystwo, w różnym wieku, od dwudziestu paru lat do czterdziestu, dwoje
z Poznania, dwoje z Warszawy, jedna dziewczyna z Londynu, ale z urodzenia (jak
wynikało z notatek) wrocławianka. Aga poukładała na kolanach fiszki
z wiadomościami o uczestnikach. Starała się zapamiętać ich imiona, powtarzała
sobie je na głos. To nawyk studencki. Potem posegregowała według miejsca
zamieszkania. Ewa Wilczewska. Kolejny byłby Piotr Sobański. Oboje byli
poznaniakami. Wiktor Radecki i Julia Grodzicz, warszawiacy. Na końcu Antonina
Kulig, Londyn i Wrocław. Właściciel – Marcel, także z Wrocławia.
Co to za ludzie? Czym się zajmowali zawodowo? Jaki był ich status, czy
mieli rodziny? Dlaczego długi majowy weekend spędzali samotnie? A może to
były pary? Ewa i Piotr. Julia i Wiktor. Nawet Antonina mogła być dziewczyną
organizatora imprezy. Dlaczego znaleźli się w tamtych stronach, w końcu to nie był
popularny kierunek wypoczynku dla warszawiaków?
Na Facebooku Aga znalazła tylko Ewę Wilczewską. Przejrzała jej walla
i przeczytała informacje, niewiele tego było: gdzie pracuje i czym się zajmuje. Ktoś
z okazji Nowego Roku życzył jej i Miłoszowi dużo miłości. Więc doszedł Miłosz.
Jeśli życzono im miłości, to pewnie nie był on mężem Ewy. Albo był?
Mnóstwo pytań!
Rozdział drugi
24 grudnia 2014
Julia Grodzicz czuła niepokój. Wciąż w biegu, wciąż w korpo, nie potrafiła
się wyciszyć i zwyczajnie odpocząć. Była bardzo szczupła, jak wszyscy, którzy nie
potrafią usiedzieć w miejscu. Przy wzroście sto siedemdziesiąt dwa centymetry
ważyła czterdzieści dziewięć kilogramów. Jej babcia oczywiście nie zdawała sobie
sprawy, że wnuczka, by wyglądać nieskazitelnie, tydzień przed świętami poddała
się kolejnemu zabiegowi odsysania tłuszczu z ud i brzucha. Uzbierało się tego aż
dwa litry!
Julia założyła białą jedwabną bluzkę i grafitową spódnicę z tafty, o kroju
bombki. Stojąc przed lustrem, dobierała dodatki. Zdecydowała się na złotą broszkę,
tylko po to, by sprawić babci radość. Nie lubiła zbyt ozdobnego stylu, wolała
nowoczesność, ale brosza była rodowym cackiem, podobno z trudem odzyskanym.
Po prostu babcia kiedyś zauważyła ją w lombardzie i bez namysłu kupiła,
przekonana, że broszka należała do rodziny Grodziczów. Starsza pani pamiętała
taką z rodzinnego domu we Lwowie. Julia przypuszczała, a nawet była pewna, że
to absolutnie nie była brosza jej przodków, w końcu babcia była dzieckiem, kiedy
pozbawiono ich majątku i wywieziono, nie mogła z taką precyzją zapamiętać
szczegółów z rodzinnych precjozów. Niemniej Julia przypinała cacko, żeby
sprawić przyjemność babci, i udawała, z tego samego powodu, że nie ma co do
klejnotu żadnych wątpliwości. W przedpokoju czekały bordowe lakierowane
czółenka, pasujące (przez przypadek) do rubinów osadzonych w broszce. Jeszcze
tylko pomadka i lakier, muśnięcie perfumami. Najbardziej nadawałyby się Opium,
na wieczór jak najbardziej odpowiednie. W domu babci nie miała nic do roboty,
wszystko było gotowe, ale Julki to nie cieszyło. Nie potrafiła jednak odmówić i nie
przyjść na wigilijną wieczerzę.
Gdy mama odeszła, Julka była w czwartej klasie szkoły podstawowej.
Wróciła do domu, a tam czekała na nią babcia. Podobno mama musiała wyjechać.
Tego dnia babcia zaprowadziła Julkę na lekcję języka francuskiego, a kiedy
wróciły do domu, było już ciemno. Spały razem w łóżku mamy. Tylko pościel była
babci. Julia nigdy więcej nie zobaczyła matki. Tęskniła, nocami płakała
w poduszkę. Babcia wynajdywała jej zajęcia, zapisała dziewczynkę na lekcje
rytmiki, miała się ładnie poruszać, oprócz języka francuskiego uczyła się też
niemieckiego i angielskiego, bo miała być damą.
– Twoja matka nie miała za grosz szyku, ciągle w powyciąganych spodniach,
nieumalowana, potargana. Nie możesz iść w jej ślady, ty musisz zawsze pięknie
wyglądać, już ja cię tego nauczę! Bierz przykład z Grodziczów, to hrabiowska
rodzina!
Starsza pani woziła Julkę do kółka teatralnego i na lekcje pianina. Dużo, ale
dzięki temu dziewczynka zapomniała o matce. Wyrzekła się mnie, nie kochała,
myślała o niej ze złością. Zapomnij, tak będzie najlepiej, powtarzała babcia. W ich
umeblowanym antykami domu nie było ani jednego zdjęcia mamy, dziewczynka
nie miała do czego się odwołać. Czas wyleczył jej ranę, choć nie do końca.
Pozostała złość. Ojca Julka też widywała rzadko, zawsze tak było. Pamiętała, jak
mama na niego krzyczała, że ma dość zdrad. Zostawił je obie, kiedy Julia miała
trzy lata, kilka lat później stworzył nową rodzinę, wreszcie – został ojcem dwójki
dzieci, ale Julia nie poznała ich osobiście. Po co? Zresztą, czegóż mógłby nauczyć
ją mężczyzna? To słowa babci, dla której Julia stała się prezentem od losu. Dostała
wnuczkę na wyłączność i przelewała na nią wszystkie swoje uczucia i tęsknotę za
drugim dzieckiem, którego nie mogła mieć.
W szkole średniej Julia przestała pytać o mamę, miała się uczyć, wygrywać
w naukowych konkursach, pięknie wyglądać, ruszać się jak kobieta i… być czysta.
Gdy zabrudziła ręce, pucowała je pod wodą, najpierw namydlając, potem długo
szorując gąbką. To była obsesja babci, która z czasem stała się także obsesją Julki.
W domu babci nie było miejsca na egzystencjalne wątpliwości. Julia nie
mogła też płakać, płaczą tylko ludzie bez klasy, twierdziła babcia. Musisz być
silna, bo jak ja umrę, nikt ci nie pomoże. Uderzyłaś się w kostkę? Nie płacz.
Koleżanka jest głupia? Zrób wszystko, by taką nie być. Bądź silna. No i uśmiechaj
się, złość zwykle krzyżuje plany. W szkole Julka nie miała przyjaciół. Kiedyś
przyprowadziła do domu koleżankę. Śmiały się zbyt głośno. Babcia dostała ataku
i Julia musiała pożegnać dziewczynkę, a do babci wzywać pogotowie. Po
zaaplikowaniu zastrzyku uspokajającego, lekarze odjechali. Pierwszy raz wtedy
usłyszała, że babcia źle się poczuła przez nią. Musiała obiecać, że nigdy jej nie
zostawi. Od tamtego czasu Julka nie przyprowadzała do domu koleżanek i nie
pokazywała prawdziwych uczuć.
Na dworze było już ciemno. Siedziała na kanapie i patrzyła na zdobiony
serwis, który miał być zabezpieczeniem jej przyszłości. Julia nie identyfikowała się
z serwisem w żadnej mierze. Nie potrzebowała żadnego zabezpieczenia, przy jej
znakomitej pozycji w niemieckiej korporacji i realnej ścieżce awansu, było to
zbędne. Zachowała też swoją przestrzeń, bo całe tygodnie spędzała na projektach
poza Warszawą, no i bez babci. Nadal z nikim się nie zaprzyjaźniła, nie było to jej
już potrzebne, obserwowała koleżanki i kolegów nie zmniejszając dystansu, jaki
sama stworzyła.
Wybiła siedemnasta. Siadły przy stole, na którym stały wigilijne dania. Julia
wiedziała, co będzie później, przeniosą się na sofę, obok choinki, zaśpiewają
kolędy. Od lat czyniły to samo.
Kazimiera Grodzicz była wysoka, szczupła, całkiem siwe włosy miała
przycięte równo nad uszami, które zdobiła olbrzymimi klipsami z pereł. Założyła
szarą suknię z jedwabnego szantungu ozdobioną żabotami. Już parę dni wcześniej
umówiły się co do ubioru, bo i w tym zakresie wszystko musiało do siebie
pasować. Kazimiera chciała do swojego życia przenieść wszystko, co dobre, a co
zapamiętała ze swojego lwowskiego domu. Byli bardzo bogaci, ojciec był
wykładowcą na uczelni, mama działała charytatywnie. Niestety, zmarli z głodu
i zimna na Syberii, a kilkuletnią Kazię uratowali Polacy z Grodna.
– Ślicznie wyglądasz, moje dziecko. Wigilie, kiedy możemy być tylko we
dwie, to dla mnie szczęśliwe chwile – powiedziała Kazimiera, siadając przy stole.
– Taty znów nie będzie?
– Oczywiście.
– Oczywiście tak czy oczywiście nie?
– Nie będzie. Jak sobie to wyobrażasz? Miałby nam zwieźć te rozwydrzone
nastolatki i prostacką żonę? Oj, nie miał mój syn szczęścia w miłości. On, wzięty
architekt, tylko one jakieś takie niewydarzone. Twoja matka przecież była
nauczycielką, ale za grosz nie miała empatii.
Julia nie chciała jeszcze bardziej psuć sobie i tak kiepskiego nastroju
opowieściami o matce.
– Czyli ojciec w ogóle do nas nie zajrzy? – zapytała.
– Obiecał, że przyjdzie jutro na śniadanie.
Było jej obojętne, czy ojciec będzie, czy nie. Tęskniła za nim, kiedy była
dzieckiem, nawet mu współczuła, bo miała go za ofiarę złej matki. Sama również
uważała się za jej ofiarę. Matka była niedobra, zraniła ojca, nie zatrzymała go przy
sobie, oszukała wszystkich. Dobrze, że sobie poszła!
Kazimiera zapaliła świece w świecznikach stojących na stole. Uczyniła znak
krzyża, a potem – jak zawsze – wygłosiła podziękowanie za dary mijającego roku,
w końcu z namaszczeniem podała Julii opłatek. Uścisnęły się, pocałowały.
Wreszcie usiadły do kolacji. Julia podawała babci półmiski, z których starsza pani
nakładała sobie na talerz.
– Ty nic nie zjadłaś, Julciu – usłyszała.
Nie po to kazała sobie odessać tłuszcz, żeby podczas jednej kolacji tego
tłuszczu się znów dorobić.
– Nie mam apetytu – odrzekła z niewinną minką.
– Tak nie można. Nic nie zjadłaś – powtórzyła z naciskiem Kazimiera. –
Trzeba spróbować wszystkiego, choćby po łyżeczce, inaczej będziesz miała
nieudany rok. Dwanaście, bo było dwunastu apostołów, dwanaście, bo tyle jest
miesięcy w roku. Na stole są produkty z pola, lasu, z sadu i z wody.
Niby racja. Julia położyła sobie na talerz pierożka, umoczyła usta
w barszczu, dziabnęła śledzika po ukraińsku, wytarła usta serwetką i już chciała
odejść od stołu, ale babcia położyła rękę na jej nadgarstku.
– Zostań, nie zaśpiewamy?
Julia popatrzyła na choinkę, na gwiazdę migoczącą na czubku drzewka. Na
świecidełka zbierane od lat. Czegóż tam nie było! Kolorowy samochodzik, zielona
szklana choinka, baletnica w kolorze wrzosowym, dwa muchomory i wiele innych
ozdób, jakich próżno byłoby szukać w sklepach.
Zaśpiewały. Usiadły przy pianinie. Po kilkudziesięciu minutach wspólnego
grania i śpiewania została do wykonania tylko „Cicha noc”. Gdy skończyły,
zmęczone usiadły przy stole i nalały sobie kompot z suszu.
– Kiedyś mogłam tylko marzyć o takiej Wigilii… Wywieziono nas ze
Lwowa, a ja miałam parę lat…
Julia znała tę opowieść na pamięć, mimo to oparła głowę na ramieniu babci
i udała, że zamienia się w słuch. Znów będzie musiała zostać na noc, znów nie
dotrze do swojego apartamentu na Powiślu. Wiele by dała, żeby święta spędzać
samotnie, bez napinki. Już od dawna chrześcijańskie celebry nie miały dla niej
znaczenia.
Chciała żyć, odcinać kupony przeznaczone tylko dla niej.
Męczyła się na Wigilii u babci.
Wiktor Radecki tym razem dłużej zagościł na Okęciu. Miał nadzieję, liczył
na to, że w wigilijny wieczór marzenia się spełniają. Długo stał na platformie
widokowej i z nadzieją wypatrywał przylatujących samolotów. Czynił tak od
powrotu z kolarskiego wyścigu w Belgii. Powiedziano mu wtedy, że zguba na
pewno się znajdzie, żeby był dobrej myśli, bo może być w każdym lądującym
samolocie. W wigilijne popołudnie większość przylotów już odhaczył. Znów
doznał rozczarowania: nie przyleciał, i Wiktor, który nie przyjmował do
wiadomości porażek, i tym razem musiał uznać to za prawdę.
Nie przypuszczał, że ten wieczór spędzi sam. Był bezdzietnym singlem, to
prawda, niemniej do tej pory nie czuł się samotny. Kobiety? Jasne że były,
najlepiej do szybkiego „zużycia”. Bywały w przerwach śniadaniowych,
obiadowych lub tych na sen. Jeśli coś zaiskrzyło, mówił, że to przyjaźń całkowita.
To był taki rodzaj związku, kiedy nie trzeba dużo gadać, żeby coś powiedzieć, i nie
trzeba było intelektu noblisty, żeby się zrozumieć. Wiktor wiedział, czego chce,
a intymną znajomość potrafił zakończyć w sposób nie dający partnerce powodów
do nienawiści. Tak mu się wydawało. Niektóre z tych znajomości zmieniły
charakter, stały się emocjonalnie neutralne, a inne ewoluowały w stronę przyjaźni.
O relacjach z kilkoma kobietami mówił jak o związkach, ale tak naprawdę nie
chciał się wiązać ani w życiu, ani w biznesie. W biznesie jednak niejednokrotnie
musiał się układać, to akurat opanował do perfekcji.
Ruszył ostro spod lotniska. Potrzebna mu była dawka emocji. Zwiększał
swobodnie prędkość, co lubił i co dało mu satysfakcję. Nieważne, że jezdnia była
przyprószona śniegiem, szczycił się znakomitą techniką jazdy i umiejętnością
wychodzenia z poślizgu. Podjechał pod apartamentowiec na Woronicza, gdzie
(poza sąsiadką) nie znał nikogo z mieszkańców, czasem tylko ktoś korzystał w tym
samym czasie z basenu na ostatnim piętrze. Wysiadł z windy, wszedł do pustego
apartamentu i usiadł na kanapie, nie zapalając światła.
Życie wymykało mu się przez potworny brak czasu! Ze wszystkim się
spieszył, a wierność sobie i innym wymagała spokoju i koncentracji. Zdawał sobie
sprawę, że doszedł do ściany, że nadszedł czas, by przemyśleć siebie, swoje życie.
Nie zawsze był w porządku, niestety, nie miał już autorytetów, na których mógłby
się wzorować, wszystkie z młodości upadły na bruk. Nie wierzył ludziom, to
i nieraz zaszalał.
Lojalny był tylko wobec firmy, w której od kilkunastu lat był
stuprocentowym udziałowcem. Ona też odpłacała mu zyskami i stałością
w uczuciach. Wieczorami, zamiast beletrystyki (choć maturę z języka polskiego
zdał na szóstkę), najbardziej lubił czytać dane finansowe swojej spółki, świadczące
o sukcesie, jaki osiągnął. Obrót roczny wciąż szedł w górę, przy spadającym
zatrudnieniu, ale stale dawał utrzymanie przeszło stu rodzinom. Firma kręciła się
sama. Lody też się w zasadzie same kręciły, wystarczyło, że dobrze ustawił
maszynkę do ich kręcenia. Tyle lat czynił to samo, udoskonalał, aż doszedł do
perfekcji i firma go już tak naprawdę nie potrzebowała. Tyle lat wchodził około
dziesiątej rano do tego samego gabinetu, zmieniał się tylko jego wystrój. Zmieniały
się sekretarki. Zmieniał się personel. Osobiście znał tylko szefów działów. Nie miał
potrzeby bratania się z załogą. Po co? Jeszcze by się dowiedział czegoś szarpiącego
go na tyle za serce, że musiałby pomóc. Za każdym człowiekiem szła jakaś
historia, dlatego wolał nie rozmawiać. Nie opowiadał też nikomu o sobie, bo
jeszcze ktoś chciałby i jemu pomóc!
Wiktor wierny był też swojej pasji – kolarstwu. Na treningi poświęcał
kilkanaście godzin w tygodniu. Wydawało się, że tak będzie zawsze, w jakimś
sensie wiódł bardzo uporządkowane życie. Zmieniło się, odkąd poznał Bognę. To
była całkiem świeża sprawa, połączył ich służbowy pobyt w Paryżu. Była jego
tłumaczką. Wiedziała też, czego chce i jak to osiągnąć. To ona go wzięła,
a Wiktorowi się to bardzo spodobało. Bogna. Poczuł gorąco w trzewiach. Tęsknił.
Wymykała mu się, co jeszcze bardziej go kręciło. Chociaż na chwilę musiał ją tego
wigilijnego wieczoru zobaczyć, poczuć przy sobie.
Zadzwonił.
– Wyrwiesz się? – zapytał, gdy odebrała. Złapał się na tym, że ją wciąż
kokietuje, jakby nie było między nimi ciągu zdarzeń, jakie zwykle następują po
okresie zalotów i po grze wstępnej.
– O, pan Radecki! – powiedziała swoim ślicznie brzmiącym głosem, który
tak lubił.
– Owszem, pani Makarewicz! To ja, stęskniony. To co będzie dzisiaj z nami?
– Cóż za pytanie? Nic nie będzie! W święta nie ma sejmowych posiedzeń,
chyba że ogłoszą wojnę. Stefan jest w domu – dodała ściszonym głosem.
– Ogłoś wojnę i przyjedź. Nie pożałujesz! To jest rozkaz, czekam
z kajdankami! Wrhhhrrr!
– Przestań! – zachichotała.
Bogna była gorąca, bezwstydna, ale przez to bliska, na wyciągnięcie ręki,
jakby byli sobie pisani. Oboje tacy byli. Trochę go przerażało, że tęskni za jej
ciałem, za jej zapachem, za jej dłońmi, które miały w sobie aksamit dotyku
i sprawiały, że od razu był gotowy. Na wszystko z Bogną był gotowy, nawet na
miłość.
– Tęsknię, wiesz? Wsiadaj w auto, obiecuję, że nie pożałujesz! – powtórzył
jeszcze bardziej uwodzicielskim tonem.
– Nie, Wiktor, nie jestem na skinienie, musisz to wiedzieć i zaakceptować,
bo inaczej pociągniesz nas na dno. Wesołych świąt!
I się rozłączyła. Rozczarowała go, przeraziła brakiem perspektywy ich
romansu, choć nie powiedziała nic więcej ponad to, na co się umówili. Nikogo
jeszcze nie pociągnął na dno. Nie te przypadki. Nie on. Jemu pisany był tylko kurs
w górę, zresztą niejedną już w tę podróż zabrał.
Ta zdawkowa rozmowa, krótka jak raport, zdenerwowała go. Była Wigilia,
mogła choćby nie wspominać tego pieprzonego i śliskiego Stefana. Nie dość, że
trafiał ostatnio ciągle na jego fizys w telewizji, to jeszcze w Wigilię z nim przegrał.
Po prostu przegrał z tym złotoustym dupkiem, którego poglądy kiedyś nawet cenił.
Dotąd, aż nie poznał jego żony!
Wstał z kanapy i włączył światło. Podszedł do choinki. Już udekorowaną
zamówił u ogrodnika. Pilotem włączył lampki na choince i wielkie druciane
renifery na balkonie. Co jest!? Według słów sprzedawcy, renifery miały świecić na
liliowo, a rozbłysły czerwienią. Tego koloru akurat nie znosił, chyba że dotyczył
kobiecej bielizny. Wyszedł na balkon i potrząsnął reniferami, ale wciąż nie
zaświeciły na liliowo. Kopnął jednego. Wiedział, że zachowuje się irracjonalnie,
ale musiał odreagować. Poczekał chwilę niezdecydowany. Nic się nie zmieniło.
W końcu zostawił je w spokoju i zabrał się za zapalanie świeczek w drewnianych
lampionach. Jeden kosztował pięćset złotych, a miał ich osiem. Kupił je tylko po
to, by Bogna poczuła się u niego jak u siebie w domu. Zapachniało topionym
woskiem. Wrócił do salonu. Rzeczywiście, zrobiło się nastrojowo, ale wcale nie
radośnie. Był sam. W takim dniu był sam! Pożałował, że nie przystał na propozycję
takiej jednej, nawet sympatycznej. Głupi był, po prostu, bo miał nadzieję. Do tej
pory zawsze na święta wyjeżdżał, a dokładniej mówiąc – wylatywał – do tak
zwanych ciepłych krajów. Nie sam, ustalmy.
Mógł pojechać do Moniek, żyła przecież jego matka. Siostry znów rano
telefonowały i go zapraszały, nawet serdecznie. Nie dał się zwieść. Dobrze
wiedział, skąd się brała ta przedświąteczna czułość i zainteresowanie. Pod
płaszczykiem miłości i więzów, liczyły na jego kasę. Co rok przed świętami słał do
Moniek całkiem spore kwoty, miał to wliczone w koszty życia, przyzwyczaił się
i nie płakał z tego powodu. Siostry, pod pozorami empatii, liczyły też, że kiedyś
w końcu zabierze do siebie matkę, w Warszawie był większy dostęp do lekarzy
specjalistów, których matka coraz częściej potrzebowała, tak mówiły. Oczywiście
byłoby to możliwe, nie był przecież z kamienia. Potrzebował rodziny, tęsknił za
matczynym ciepłem, którego w życiu prawie wcale nie zaznał. Był niemodnie
sentymentalny, matka to matka, nieraz miał względem niej wyrzuty sumienia,
mimo że z trudem mógłby wymienić jedną dobrą rzecz, jakiej go nauczyła.
Wziąłby mamę do siebie, choć kiedyś ona i ojciec potraktowali go jak ludzkiego
śmiecia.
No więc, święta to święta. Tymczasem tkwił w zawieszeniu, przez Bognę,
która owinęła go sobie wokół palca, nie obiecując nic w zamian. To było
nieuczciwe. Padł na sofę i gapił się w sufit, mimo że z jego apartamentu na
ostatnim piętrze widać było prawie całą oświetloną i siadającą do uroczystej kolacji
Warszawę. Zasnął. Obudził go dźwięk podjeżdżającej na piętro windy. Zerwał się
z sofy i podbiegł do drzwi, przystawił ucho, ale nikt nie zapukał. To zapewne
sąsiadka wróciła do domu. Też mieszkała sama.
Zerknął na zegar. Po siedemnastej. Włączył radio, kolęda przywróciła mu
pamięć. W komórce zabłyszczał ekran, weszła jakaś wiadomość. Szybko otworzył,
licząc, że to Bogna oprzytomniała. Niestety. To życzenia, jakie nadeszły, gdy spał,
naliczył ich kilkadziesiąt. Przeczytał ostatnie: Pada śnieg, suną sanki, jest renifer
i bałwanki. Śnieżki z nieba już spadają, życzenia zdrowych świąt składają. Zrób te
święta wyjątkowe, zbierz prezenty odlotowe. Cóż za nonsens?! Jakie prezenty?! Od
ich dawania był on. Nie przypominał sobie, by ktoś w tym kontekście
kiedykolwiek pomyślał o nim. No nie, kilkanaście lat temu pewna sekretarka
przyniosła mu książkę. Ma ją do dzisiaj na półce. To „Gnój” Kuczoka. Nigdy by jej
sam nie kupił, ten tytuł i tak dalej. Dobrze, że dziewczyna ją mu ofiarowała, zresztą
musiała go precyzyjnie zinwentaryzować jako mężczyznę, bo w tej książce
zobaczył siebie sprzed lat. Czytając, znów czuł się małym, krzywdzonym
chłopcem, z tego powodu kilka razy musiał ją odkładać, by ostudzić emocje.
Skasował wszystkie życzenia. Podszedł do biurka i włączył komputer.
Poszukam w świecie straceńców takich jak ja, pomyślał. Potem zobaczę, jak się
wieczór rozwinie. Nie chciał się urżnąć. To by było najłatwiejsze. Może obejrzę
jakiś film, zastanawiał się, nalewając sobie do szklanki burbona. Upił łyk, wstał
i poszedł do kuchni, wyjął z lodówki półmisek ze smakołykami, przygotowany
i świątecznie ozdobiony przez najlepszą w stolicy firmę cateringową. Delikatesów
miało wystarczyć na dwie osoby.
Potem, wieczorem, jeszcze raz do niej zadzwonię – pomyślał, wracając
z półmiskiem do salonu. – Gdy już atmosfera przy jej stole wigilijnym będzie
luźniejsza. Usiadł przy biurku. Półmisek z rybami i pierogami postawił obok siebie.
Wrzucił na talerz galaretkę z łososia z kaparami. Przysunął bliżej szklankę
z burbonem. Zjadł kęs i upił solidny łyk alkoholu. Do odtwarzacza włożył CD
z muzyką. Jan Garbarek i ulubiony kawałek: The Survivor.
Jeśli muzyka miała płeć damską i mogła mężczyzn doprowadzać do ekstazy,
to właśnie ten utwór z nim to zawsze czynił. Dźwięk saksofonu wznosił się,
podobnie jak norweski śnieg, wysoko i czysto. Po sufit, dynamicznie, coraz wyżej,
coraz głośniej, a jednocześnie subtelnie. Tak lubił. Gdy był chłopcem, bardzo
chciał się uczyć gry na saksofonie, to marzenie niestety mu się nie spełniło. Potem
nie spełniły się kolejne.
Też czuł się rozbitkiem.
Zatrzymał płytę Garbarka na The Healing Smoke, wstał i znów poczłapał do
kuchni. Po chwili wrócił z drugim pustym talerzem w ręce i z kompletem sztućców
dla, w co tego dnia wierzył, szukającego domu wędrowca.
Antonina Kulig miała jeszcze parę godzin do lotu, ale była wciąż w firmie.
Od tygodnia weszła w krancztajm[1]. Szef Mehmed, Turek z pochodzenia, nie
obchodził świąt, więc pracownicy jego działu w tym dniu byli w firmie mile
widziani. Tosia parę dni wcześniej otrzymała od niego pressing[2]. Zmęczenie
sprawiało, że każdy dźwięk wbijał się w jej mózg jakby ktoś to czynił igłą, bez
znieczulenia. Co chwilę jakaś grupka współpracowników przechodziła obok jej
biurka i dalej przez wielką salę z tortem ze świeczkami, śpiewając „happy birthday
to you.” No nie, wyglądało, że większość kolegów i koleżanek Tosi rodziło się
w Wigilię! Plaga jakaś. W jej instytucji urodziny obchodzone były w swoich tak
zwanych grupkach, ale ponieważ w ołpenspejsie pracowało jednocześnie ze trzysta
osób, bywało, że i trzy razy na dzień słychać było owo happy birthday. Tośka też
urodziła się w grudniu, ale w pierwszy dzień świąt, a że czas ten, zwykle aż do
Nowego Roku, spędzała w Polsce, firmowa uroczystość urodzinowa ją omijała.
I bardzo dobrze, bo wolała nie być w centrum uwagi.
Około dwunastej z ulgą zamknęła za sobą drzwi firmy, wsiadła do windy
i zjechała na stację metra. Zawsze, wchodząc do głębokiego tunelu, zaczynała czuć
lęk. Panowała tam zatęchła duchota, miała wrażenie, że brakuje jej powietrza,
wciąż bała się zamachu. Ale to był najszybszy sposób komunikacji w Londynie.
Wsiadła do kolejki, która na szczęście akurat podjechała. Wagony metra pędziły
tunelem, pokonując zakręty. Przerażał ją pisk i hałas. Wysiadła na przystanku
Maida Vale, a po kilkunastu minutach krótko przycięte platany zaprowadziły ją
prosto do domu. Szybko się odświeżyła i przebrała, po godzinie była na lotnisku.
Czas leciał jak nieubłagany.
W samolocie siadła wygodnie, wyjęła gazetę finansową, ale nie mogła się
skupić na czytaniu, zastanawiała się, co zastanie w Polsce. Dobrze pamiętała swoje
wigilie z dzieciństwa. Smutne, szare. Po wyjeździe ojca, spędzały je we dwie.
Kiedyś na świąteczną kolację mama zaprosiła wujostwo z Krysią, cioteczną siostrą.
To od tamtego wieczora Tosia postanowiła, że osiągnie w swoim życiu więcej niż
jej matka. To wtedy zdecydowała, że pójdzie do dobrego liceum, a nie do
technikum ekonomicznego, jakie skończyła mama.
W ich domu na stole wigilijnym zawsze była zupa rybna. Wtedy także. Był
rok 1989. W kuchni na półmisku leżały wygotowane rybie głowy z otwartymi
dzióbkami i bez oczu. Dziewczynki dostrzegły je od razu.
– Nie będę jadła zupy! – zapowiedziała przerażona Krysia. Była starsza od
Tosi o cztery lata.
– Ja też nie, to okropność.
Antosia i jej mama też czasem korzystały z gościny u wujostwa, ale
dziewczynka przenigdy nie brzydziła się u nich jeść. Bardzo lubiła ich dom, chciała
tam bywać częściej, podobały się jej nowe meble, eleganckie fotele, w salonie stół
z krzesłami i haftowanym obrusem. Herbatę i kawę podawano w porcelanie, mama
Tosi zachwycała się po każdym powrocie do domu. Kiedyś powiedziała, że to
prawdziwa porcelana, żaden falsyfikat. Jadły srebrnymi sztućcami, herbatę
mieszały łyżeczkami też z prawdziwego kruszcu; nawet stojące na kredensie
koszyczki na butelki z wódką były srebrne. Tosia i jej mama w domu używały
szklanek z plastikowymi rączkami, w szufladzie kredensu leżały aluminiowe
sztućce, a blatu laminowanego stołu w pokoju nie zdobił obrus, a wręcz szpeciła
ohydna cerata. Telewizję zaś oglądały w zapadniętych kanapach sprzed lat. Antosia
ich nie lubiła, choć zdawała sobie sprawę, że to na nich siadywali bardzo ważni
ludzie. Od maleńkości (choć tego dokładnie nie pamiętała) nasiąkła rozmowami
o wolnym życiu, o prawdzie, tym bardziej chętnie uczyła się języka angielskiego.
Ojciec niewiele miał dla niej czasu, ale tak naprawdę to on uczył ją życia. To on
pokazał, że jak się czegoś bardzo chce, to można. Kiedyś… Potem wyjechał
i zostały w kraju same. Mama nie chciała wyemigrować, więc mieszkały na tych
wysiedzianych, historycznych kanapach, w tym czarno-białym krajobrazie po
bitwie. Wstydziła się swojego położenia.
Była więc ta słynna Wigilia pod koniec lat osiemdziesiątych.
– Chodź, coś ci pokażę. – Tosia wzięła Krysię za rękę i zaprowadziła do
swojego pokoju. Otworzyła szafę na ubrania, z szuflady wyjęła plastikową teczkę.
Podała Krysi kartkę z pieczątką banku, zadrukowaną cyframi.
– Widzisz? Doszło kolejne sto dolarów. Tata mi przysłał.
Krysia oglądała zapisy na wydruku. Nie podobały jej się.
– Kłamiesz! Przecież wszyscy wiedzą, że jesteście biedne.
– Nie kłamię.
– Nie widzę, żeby te pieniądze były twoje. Nie ma twojego nazwiska!
– Tata jest bogaty, ma dużo dolarów i co miesiąc mi przysyła. Popatrz, tutaj
jest napisane, że to moje konto. – Pukała palcem po górnej części kartki. Wreszcie
czuła satysfakcję.
– To ile już masz tych dolarów? – kręciła głową Krysia.
– Tysiąc.
– Tysiąc dolarów? To strasznie dużo.
– Wiem – odpowiedziała Tosia, wyżej podnosząc nos. – Ale będę mogła je
wypłacić dopiero, gdy skończę osiemnaście lat.
– Jejka, to jeszcze dziesięć lat! – krzyknęła Krysia.
– Za dziesięć lat będę miała ich jeszcze więcej.
Krysia pobladła.
– Ależ się przechwalasz! Nie uzbierasz więcej, bo zaraz na coś je wydacie!
Macie okropne meble, cały wasz dom jest okropny!
– Teraz jesteśmy biedne, ale gdy dorosnę, będę bogata. Zobaczysz!
– I tak wszystko wydacie na głupoty. Albo przejecie. Mama tak mówi –
wycedziła Krysia, pogardliwie wyginając usta.
Tosia była bliska płaczu. Ten wyciąg był szansą na zwycięstwo
z przemądrzałą Krysią. Chciała utrzeć kuzynce nosa, wreszcie mogła się z nią
zrównać. Została wystarczająco upokorzona rybimi łbami. W obawie przed
kolejnym upokorzeniem wcisnęła głowę w tułów, upodabniając się do tych
nieszczęsnych karpi. Mama ją zawsze upominała: wyciągnij głowę z tułowia, bo
będziesz garbata. Tosia się starała, ale nie mogła się opanować. Przyczyniło się do
tego także ślęczenie nad książkami. Dopiero w szkole średniej poszła na kilka
lekcji tańca, co pozwoliło jej świadomie zapanować nad sylwetką.
– Nigdy nie będziesz miała tyle pieniędzy co ja – dodała wtedy Krysia, po
czym wyszła z nienaturalnie podniesioną głową. Tosia pomyślała, że sylwetka jej
ciotecznej siostry wygląda bardzo nienaturalnie w pozycji dumnej panny
z wyższych sfer.
To była dla niej przełomowa Wigilia. Odtąd zupę rybną wykluczyła ze
swojego jadłospisu. Minęło wiele lat, które sporo zmieniły. Teraz bywało, że Tosia,
dorosłej obecnie, samotnej Krysi finansuje ferie, a jej dzieciom naukę języków na
elitarnych obozach językowych poza Polską.
Lecąc samolotem myślała, czy i tym razem się wszystko poukłada. Musi. Za
parę tygodni będzie mogła wykupić długi mamy, tak jak umówiła się z prezesem
wspólnoty. Mama zachowa mieszkanie, ale Tosia już nie będzie łatwowierna,
załatwi przekierowanie do Londynu całej korespondencji dotyczącej finansów
rodzinnych. Miała nadzieję, że jej matka nie będzie już tak głupia. Tłumaczyła się,
że chciała jeszcze zaznać miłości! Zamiast płacić za mieszkanie, spłaciła długi
jakiegoś męskiego naciągacza, czego dziewczyna nie potrafiła zrozumieć. Ona
sama nie planowała miłosnych uniesień, dobrze jej było w pojedynkę, mogła się
zawodowo rozwijać, nie musiała dzielić się zapracowanymi funtami, nikt nie miał
do niej pretensji, że za późno wraca do domu. Wszystko było takie, jak
zaplanowała, postawiła na elitarne wykształcenie (Uniwersytet Wrocławski, MBA,
staż w Hamburgu, a potem podobny w Londynie), pojawiły się dobre pieniądze
i doskonałe warunki pracy, zaskakujący pakiet socjalny. Do Westminster, gdzie na
początku kariery wynajęła mieszkanie z jedną sypialnią, mogła wreszcie zaprosić
mamę.
Z mężczyznami nie miała dobrych doświadczeń. Parę miesięcy wcześniej,
gdy wyszła z firmowego biurowca, na przystanku metra zagadnął ją chłopak, na
oko będący w jej wieku. Miło wyglądał, był dobrze ubrany, uśmiechnięty, sprawiał
wrażenie kulturalnego. Przywitał się, powiedział, że pracuje w tej samej instytucji,
i że zwrócił na nią uwagę, kiedy pojawiła się w firmie. Poznaje w niej Słowiankę,
co jest mu miłe, bo i on ma słowiański rodowód. Zanim przeniósł się po studiach
do Londynu, mieszkał z rodzicami w Budapeszcie, ale jego mama nie była
Węgierką, pochodziła ze Słowacji. Opowiedział jej o dziadkach ze strony mamy,
którzy wciąż mieszkali w Popradzie. Oczywiście się przedstawił. Na imię mu było
Nemere, nazywał się Katona, a absolutnie uwiarygodnił się, bo pokazał Tosi swój
badż[3]. Antonina ucieszyła się, że będzie miała kolegę znającego znacznie lepiej
od niej zwyczaje panujące w ich korpo. Powiedziała mu to. Od tamtego dnia nie
mogła się od Nemere opędzić, wyczekiwał na nią w restauracji na ostatnim piętrze
biurowca, na przystankach, podczas lunchu, czasem widywała go nawet z okna
swojego mieszkanka. Kiedyś w Hyde Parku także „przypadkiem” wpadli na siebie
i musiała spędzić z nim na spacerze dwie godziny. Była przekonana, że Nemere ją
śledzi. Zaprosiła do domu kolegów i koleżankę biorących udział w tym samym
projekcie, a nazajutrz Nemere zrobił jej awanturę.
– Dlaczego mi to robisz?! Powiedz, dlaczego! – krzyczał na całą salę.
– Ale że co?
– Jak to, nie rozumiesz, że źle postąpiłaś? No nie udawaj, bo się zaraz
załamię. Mieszkasz sama, jesteś panną, więc nie możesz zapraszać do domu tylu
facetów naraz! Mówię jasno?
W firmie mieli ich za parę, a ich konflikty szły na poczet nieporozumień
rzekomych zakochanych. Tosia była osaczona, a Nemere, mimo że zajmował
miejsce po przeciwległej stronie sali, ciągle się w Tosię wpatrywał, nic nie uszło
jego uwadze. Tak upłynęły trzy miesiące emocjonalnego horroru. Wreszcie,
zdesperowana, umieściła swoje CV u pośrednika, na szczęście szybko wpłynęła
oferta pracy, a potem druga. Decyzję podjęła od razu. Podobno (tak mówili
koledzy) Nemere szybko znalazł sobie kolejną Polkę, z którą rzekomo stworzył
parę.
Tosia w nowej firmie miała pod opieką oddziały w Europie Środkowej.
W ciągu roku była zawodowo w Czarnogórze, w Serbii, Chorwacji, na Węgrzech,
na Słowacji i w Czechach. W nowym roku czekały ją kolejne kejsy, a pierwszy
w Macedonii. Na zwiedzanie nigdy nie miała czasu, choć bardzo nad tym
ubolewała. Większość dni spędzała w hotelach i samolotach albo w firmach.
Zarabiała bardzo duże pieniądze, więc stać ją było na wynajęcie umeblowanego
mieszkania z dwoma sypialniami na Elgin Ave, niedaleko Paddington Recreation
Ground. Najbardziej lubiła pokój dzienny, z otwartym kominkiem i z wykuszem,
w którym mieściła się duża kanapa. Na parapecie okna mogła siedzieć i przyglądać
się życiu ulicy. Co prawda tylko w niedziele, ale pomarzyć było wolno. Do
wózków z niemowlakami też nie miała czasu zaglądać, więc macierzyństwo nie
pukało do jej drzwi.
Po dwóch godzinach samolot wylądował na lotnisku, a po czterdziestu
minutach stanęła przed budynkiem, gdzie z radością powitała nową elewację.
Lubiła to mieszkanie na ulicy Świdnickiej. W tej samej klatce mieszkali wyłącznie
znajomi, zwykle starsi już ludzie. Mama przywitała ją od progu. Wyglądała
młodziej, coś zrobiła z włosami, schudła.
Krzątając się w kuchni, rozmawiały o ojcu. Podobno rozstał się z drugą żoną
i coraz częściej mówił o powrocie do Polski. Tosia musiała przyznać, że tata ją
naprawdę dobrze zabezpieczył. Mama nieraz namawiała córkę, by wypłaciła
wszystkie oszczędności, bo nie było na czynsz. Tosia jednak miała inny cel. Wybić
się.
Wigilię spędziły spokojnie, bez rozmów o pieniądzach, bez rozmów
o miłości, skupione na jedzeniu, pogawędkach, na czytaniu książek i oglądaniu
telewizji. W jadłospisie nie było zupy rybnej.
Piotr Sobański już od paru dni nie miał zajęć, studenci studiów dziennych
i zaocznych mieli przerwę świąteczną i rozjechali się do domów. Podyplomówki
i MBA też przez najbliższe trzy tygodnie nic nie miały w grafiku. Za to bieganina
w sprawach kancelarii adwokackiej przed świętami była znacznie większa. Jeszcze
rano, w Wigilię, Piotr odbył kilka spotkań z klientami. Zaraz po Nowym Roku
miała się rozstrzygnąć w sądzie sprawa Kaczmarka, oskarżonego o groźby i napad
z bronią w ręku na dostawcę. W wigilijny poranek do Piotra zadzwoniła
Kaczmarkowa.
– Panie mecenasie, jak go zabierali do szpitala, on nie miał w sobie życia!
Zawsze szedł pod wiatr, a ta sprawa go całkowicie rozłożyła. Od tamtego
incydentu nie potrafi sobie poradzić z emocjami. Starałam się mu pomóc,
rozmawialiśmy, ale ciągle powtarzał swoje, że na pewno go zamkną i zabiorą nam
dom. Nie umiał wyluzować. Rano się dusił i potwornie bał. Czego? Przecież ja
zawsze przy nim jestem! Ależ mi Wigilię zgotował! – mówiła roztrzęsiona
Kaczmarkowa. – Podobno to zawał. Jestem w drodze do szpitala. Wesołych świąt,
mecenasie – dodała.
Gdzie sprawiedliwość? – słyszał zazwyczaj. Nie ma jej, życie nie jest
sprawiedliwe, śmierć bywa nieuzasadniona, a i niektórym urodzić się dobrze nie
udaje. I choć uciekał w pracę, to i tak dopadały go te myśli.
Wrócił do domu po jedenastej, zaparzył w ekspresie kawę i korzystając
z samotności, skonstruował dwa pozwy. Potem przejrzał wpływy no konto
fundacji. Od kiedy się w to bawił…? Odkąd zrozumiał, że pieniędzmi należy się
dzielić. Odkąd na własnej skórze poczuł, że za krzywdy trzeba zadośćuczynić.
Krzysiek! Już dawno powinien odnaleźć przyjaciela!
Fundacja „Na skraju” miała się dobrze. Nie zawsze tak było, początkowo
konto zasilały tylko wpłaty Piotra, dopiero z czasem pozyskali kolejne datki, potem
jeszcze więcej. Można było wynająć lokal i zatrudnić dwie osoby do obsługi. O ile
przyczyną powstania fundacji była myśl o Krzyśku, o tyle po roku od jej powołania
Piotr wiedział już dużo więcej na temat zadłużenia Polaków. W pętli
niewypłacalności tkwiły prawie dwa miliony osób. Ta cyfra go poraziła. W „Na
skraju” stworzono program przekwalifikowania się, początkowo dla kilku osób.
Potem udało się zorganizować szkolenia psychologiczne: „Jak żyć z długiem
i radzić sobie ze stresem”. Obserwował losy osób, którym skutecznie pomogli.
Najlepiej w nowej rzeczywistości radziły sobie kobiety, kończyły studia
podyplomowe z księgowości albo kursy z bukieciarstwa, uczyły się obcych
języków i wyjeżdżały do pracy w Unii. Szybko wychodziły na prostą. Gorzej było
z mężczyznami.
Była Wigilia. Anna z córeczkami parę dni wcześniej pojechała do swoich
rodziców. Państwo Żelichowscy mieszkali pod Warszawą. Nie rozumieli ani żyłki
pomocowej zięcia, ani też nie odbierali na tych samych falach.
Anna i Piotr poznali się na studiach prawniczych w Poznaniu, ona była rok
niżej. Wpadli na siebie na korytarzu, po miesiącu stali się parą, ale potem kilka
razy rozstawali się i schodzili. Wszystko za sprawą Żelichowskich. Teść – Stefan
Żelichowski – był profesorem ekonomii, a w zasadzie próżnym, ekonomicznym
celebrytą, który nie odrzucił żadnego zaproszenia do programu telewizyjnego i to
tam spędzał więcej czasu niż na uczelni. Oczywiście podczas dyskusji w mediach
na tematy ekonomiczne wyrażał autorytatywnie jedyne słuszne zdanie, rozmówców
mając za nic. Łucja Żelichowska, teściowa, mimo ukończonych studiów
prawniczych nigdy nie pracowała, bo nie musiała. To, że Ania chciała zostać
notariuszem, osiedlić się w Poznaniu i na aplikacji poprzestać, zrzucono na karb
niezaradności i pochodzenia zięcia. Rodzice Piotra, w pojęciu Żelichowskich, byli
społeczną niziną. Ojciec, Jerzy Sobański, pracował kilkadziesiąt lat w tej samej
fabryce w Mogilnie pod Poznaniem, był mistrzem zmianowym. Nigdy nie
ukończył studiów, choć miał znakomitą wiedzę zarówno politechniczną, jak
i ogólną. Interesował się historią, kulturą i sztuką. Mama Piotra, Zdzisława,
pracowała w tej samej firmie w biurze, gdzie zajmowała się zaopatrzeniem.
Zaocznie ukończyła technikum mechaniczne. Gotowała pyszną zupę pomidorową.
Teściowie wciąż dawali mu odczuć, że do rodziny Żelichowskich wkradł się
niezasłużenie. Piotr unikał rozmów z teściami, starał się szukać w Żelichowskich
pozytywów, ale przecież nie potrafił zapomnieć, że odkąd został mężem ich córki,
do spotkania ich rodzin w ogóle nie doszło. Czasem z ulgą przyjmował taki stan
rzeczy; gdyby ojciec Piotra zechciał opowiedzieć profesorowi Żelichowskiemu
o blaskach i cieniach produkcji bron rolniczych czy siewników, Piotr mógłby nie
znieść pogardy teściów i wówczas stałoby się najgorsze. Zlekceważyłby etykietę
i powiedział coś, co znów nie byłoby uznane za wypowiedź człowieka tej samej
klasy.
Mama wmawiała Piotrowi przez całe jego młodzieńcze życie: trzymaj się
ważniejszych od siebie, mądrzejszych, którzy coś osiągnęli, nie zadawaj się
z głupszymi. Tylko wtedy do czegoś dojdziesz. Miał to zakodowanie, gdyby nie to,
do ślubu z Anią by w ogóle nie doszło. Jednak ubranko, jakie starał się nosić, nie
bardzo do niego pasowało, zwłaszcza w takich dniach jak święta, kiedy przy
rodzinnych stołach podobno swary szły w niepamięć. W ich domu tak nie było.
Tylko córki Piotra i Anny walczyły u dziadków o dobre imię ojca, to one wymusiły
na mamie, by czasem pojechali do dziadków, do Mogilna. To dla dziewczynek
Piotr fatygował się dwa razy w roku do rezydencji Żelichowskich.
Gdyby nie Hanka… Tak, ona też mu pomogła. Spotkali się pod koniec 2011
roku na zjeździe jego studenckiego rocznika. Hania tkwiła w rozczarowującym
małżeństwie, Piotr był niedoceniany w swoim. Była śliczna, ciemne włosy upinała
wysoko, uwypuklając w ten sposób piękną, proporcjonalną sylwetkę. Piotr bardzo
ją polubił, niewątpliwie nadawali na tych samych falach, żałował, że nie zauważył
jej podczas studiów. Od czasu spotkania mejlowali do siebie, oboje zapracowani,
oboje bez czasu na rozrywki. Przyjaciele.
Wyłączył komputer, nic spektakularnego nie zrobił tego dnia, jednak czuł się
zmęczony. Położył się na kanapie stojącej obok zawalonego papierami biurka. Do
Warszawy autostradą dostanie się w ciągu trzech godzin. Może się spóźnić na
wieczerzę, było mu wszystko jedno. Zrobi im przyjemność.
No cóż. Czekała go magia świąt.
Ewa Wilczewska liczyła minuty do końca dnia przyjęć. Tak wyszło, że
nawet w Wigilię musiała parę godzin poświęcić na pracę zawodową. Żal jej było
młodej pacjentki, Renatki Rogalskiej. Dziewczyna przed wejściem na wagę zdjęła
z siebie wszystko, łącznie z pierścionkiem, a i tak wskazówka skoczyła do stu
trzydziestu kilogramów.
– Tak się starałam, a nic nie spadło – szepnęła Renata i po prostu się
popłakała.
Słuchając opowieści pacjentów z nadwagą, Ewa rozumiała, że nadmiar
i brak często powodują taki sam, duży dyskomfort. Sama też kiedyś zajadała
smutki, w wieku dojrzewania ważyła siedemdziesiąt kilogramów. Gdy przypięto jej
łatkę „gruba”, schudła, prawie nic nie jedząc. Omal nie wpadła w anoreksję, mdlała
w szkole, raz nawet mogło się skończyć naprawdę źle, bo uderzyła głową
o podłogę i rozbiła sobie nos. Na szczęście zawsze wspierał ją Miłosz i to on
sprawił, że wyszła ze skrajności. Towarzyszył jej u psychologa i po
dwumiesięcznej terapii Ewa wreszcie była gotowa już więcej się nie głodzić. Po
prostu nauczyła się jeść inaczej, mniej i częściej. Odrzuciła mięso, słodycze,
unikała tłuszczów. Zainteresowała się dietetyką, dostała się na Uniwersytet
Medyczny w Poznaniu, który skończyła, będąc już w ciąży z bliźniakami.
Kierunek: „dietetyka” był strzałem w dziesiątkę, po skończeniu studiów
o zdrowym żywieniu wiedziała wszystko.
Gdy wróciła do domu, było po czternastej. W lodówce czekały na swój czas
już prawie wszystkie potrawy wigilijne. Trzeba było tylko podgrzać czekoladową
polewę na buraczane ciasto, które uwielbiali wszyscy w domu. Zostanie jeszcze, by
Za każdym człowiekiem idzie jakaś historia i od niego zależy, co z nią uczyni.
Są młodzi, piękni, wykształceni i bogaci, pozornie mają wszystko, a jednak … Ich drogi krzyżują się w niewielkiej osadzie u stóp Śnieżnika, gdzie starają się znaleźć odpowiedzi na podstawowe pytania: dokąd iść, z kim i po co? Agnieszka Wrońska – dziewczyna dwojga zawodów: socjolog i politolog po poznańskim uniwersytecie. Mały szpieg, ładny zresztą. Ewa Wilczewska – dietetyczka w centrum medycznym, żona od zawsze, mama dwóch chłopców. Osierocona. Antonina Kulig – finansistka w londyńskim City, perfekcjonistka. Pewnego dnia zrozumie, że poza firmą jest jakaś alternatywa. Czy jednak na coś nie okaże się już za późno? Julia Grodzicz – „szczur” średniego szczebla w warszawskiej korporacji, uzależniona od zabiegów medycyny estetycznej i od… O tym przeczytacie sami. Wiktor Radecki – przedsiębiorca, bardzo zamożny sybaryta. Sam, ale nie samotny. Gubi się, kiedy kocha. Piotr Sobański – adwokat, pomaga wykluczonym, szanuje ludzi bez względu na ich status materialny i społeczny, w przeciwieństwie do swojej żony. Marcel Suski – geolog, odziedziczył upadający górski dom wycieczkowy. Kawaler. Nadal przed doktoratem.
Rozdział pierwszy 7 lipca 2015 Siedziała na ławce w parku Mickiewicza i w gazecie przeglądała ogłoszenia. Znów nie znalazła nic dotyczącego jej branży. Rano byli u notariusza, podpisali umowę, no i stała się współwłaścicielką lokalu, który za parę miesięcy miał być jej miejscem życia. Czuła się nieswojo po tym, co zrobiła. Powie im, ale jeszcze nie teraz. Chciała wrzucić gazetę do kosza, ale jej uwagę przykuł niewielki anons na końcu strony: „Jesteś dziewczyną, która otworzy każde drzwi? Posiadasz auto, prawo jazdy i humanistyczne wykształcenie? Jeśli tak, to właśnie Ciebie szukamy”. Wyciągnęła z kieszeni komórkę i zadzwoniła. Usłyszała męski głos, należący raczej do osoby młodej, tak jej się wydawało. Słuchała tego, co mężczyzna miał jej do zaproponowania. – No, super. Tak, wszystko jest dla mnie jasne. Będę. Ulica Wrocławska, zielona kamienica, za półtorej godziny. Spotkam się z panem Mariuszem Hetmanem.
– Nie zapomnij o dokumentach. Jak wyglądasz z badaniami lekarskimi? – Mam aktualne. – Super. Przypomnij mi swoje imię i nazwisko – usłyszała. – Agnieszka Wrońska. – Brońska? – Nie, Wrońska, przez wu. Mariusz nie silił się na pogawędkę, jak czyniło to wielu przed nim. Większość jej wcześniejszych telefonicznych zapytań o pracę kończyła się w podobny sposób: – Za parę dni zadzwonimy. – Super. To podam swój numer telefonu. – Nie trzeba. Zadzwonimy. Agnieszka niedawno uzyskała licencjat z politologii. To był jej drugi kierunek studiów. Rok wcześniej została magistrem socjologii. W planach miała jeszcze anglistykę, wprawdzie znała ten język bardzo dobrze, ale cóż szkodziło zdobyć kolejny papier? Studiując spełniała się społecznie, najpierw tworząc koło „Rekiny humanistyki”, potem nim zarządzając. Nie musiała troszczyć się o pieniądze, studia finansował jej tata, życie rozrywkowe też, ale dotąd wypłacalna rodzinna firma niestety wpadła w spiralę zadłużenia, zaczęły się kłopoty, a w domu od paru miesięcy mówiło się o likwidacji działalności i o oszczędzaniu. Stefan Wroński, wypalony długoletnim zarządzaniem, nie sprostał czasom i ekspansji firm ze znacznie większym kapitałem, najczęściej nie polskim. Agnieszka podsłuchała rozmowę rodziców na ten temat. Wystraszyła się wtedy. To było mniej więcej w tym samym czasie, kiedy razem z Szymkiem zdecydowali się na zakup mieszkania. Nie mogła się już wtedy wycofać. Przeszła Aleją Niepodległości w stronę Teatru Wielkiego, gdzie na parkingu zostawiła auto. Wsiadła i od razu uchyliła okno. Było parno, miasto dusiło się od słońca i spalin, poznaniacy czekali na deszcz. Spojrzała na zegarek. Miała sporo czasu do umówionego spotkania. Zapaliła silnik, wyjechała z parkingu i skierowała się w stronę ulicy Solnej. Mieszkała z rodzicami na obrzeżach Poznania, właściwie na wsi, w willi na Hubach Moraskich. Zastanawiając się, co na siebie włoży i jak się zaprezentuje podczas rozmowy o pracę, zorientowała się, że za Żurawińcem zjechała z ulicy Umultowskiej i drogą bez asfaltu dojeżdżała właśnie do domu. Nie lubiła ciszy panującej w tej okolicy, potrzebowała ruchu, dynamiki i ludzi. Żyła głównie w centrum miasta, a lokalizacja domu rodzinnego była dla niej po prostu niewygodna. By rano dojechać do centrum, stała w kilometrowych korkach, zaś wieczorem, gdy zabawiła za długo w pubie i była po drinku, musiała zostawać na noc u koleżanki albo u Szymona, bo na taksówkę wydałaby majątek. Mamę zastała siedzącą w patio w ogrodzie. Okna były otwarte na całą
szerokość, drzwi ledwie domknięte, a Danuta Wrońska nawet nie zauważyła, że córka jak burza przemknęła po domu. Wprawdzie trwało to zaledwie kilka minut, ale przecież dziewczyna narobiła sporo hałasu, choćby trzaskając drzwiczkami od szaf. Wychodząc, głośno trzasnęła drzwiami. Specjalnie tak zrobiła. Aga była pewna, że gdyby złodziej chciał wejść do domu i go ze wszystkiego ogołocić, mama wcale by tego nie zauważyła. Nie potrafiła jej zrozumieć, nie potrafiła do niej dotrzeć. To nie tak miało być, żeby córka wychowywała matkę. Tym razem udało jej się przejechać ulicę Naramowicką bez postojów, a zielone światła zapalały się, gdy podjeżdżała do skrzyżowań. Do centrum miasta dojechała w kilkadziesiąt minut. Zostawiła auto w podziemnym parkingu pod Kupcem Poznańskim i po kilku minutach stanęła przed budynkiem na ulicy Wrocławskiej. Stara kamienica z zewnątrz wyglądała skromnie, tylko okna i drzwi były nowe, a po wejściu do środka okazało się, że i klatka schodowa została odremontowana, jeszcze czuć było zapach farby i drewna z balustrad. W budynku panowała cisza, słychać było tylko kroki Agnieszki po trzeszczących schodach. Przystanęła na pierwszym piętrze przed drzwiami z tabliczką: Biuro „Indagacja”. Nazwa ją zaskoczyła. Kojarzyła się z infiltracją. Brrr. Oglądała film o tym tytule, miał być sensacyjny, tymczasem dla niej okazał się thrillerem. Najbardziej przerażający był Jack Nicholson w roli Franka Costello. Wzięła głęboki oddech i wcisnęła dzwonek. Do spotkań w sprawie pracy zawsze była bardzo dobrze przygotowana, obce jej były kompleksy, dobrze się czuła w swojej skórze, co było widać i co nadawało jej zadziorności, a nawet bezczelności. Agnieszka była niska, drobna, miała śniadą cerę i ciemne, błyszczące włosy do ramion. Tym razem założyła letnie spodnium w łososiowym kolorze i popielate sandały na bardzo wysokiej platformie. Drzwi otworzyła atrakcyjna dziewczyna, mniej więcej rówieśniczka Agi, i nie pytając o nazwisko, zaprowadziła ją do pokoju. Przy dwóch biurkach siedzieli dwaj mężczyźni, na pierwszy rzut oka nieco od Agnieszki starsi. – Dzień dobry. Wrońska – przedstawiła się. – Witaj, tak, tak, jesteśmy umówieni. – Blondyn uniósł wzrok znad dokumentów, zatrzymał go na chwilę na sylwetce dziewczyny, wstał zza biurka i nie patrząc na przybyłą, wyszedł z pokoju, zabierając ze sobą segregator z naklejką na grzbiecie, oznaczoną numerem trzydzieści siedem. Drzwi zostawił otwarte. Agnieszka ruszyła za nim. Pokój obok był niewielki, sprawiałby wrażenie klubowego (stały tam dwa czerwone wygodne fotele i stolik), gdyby nie to, że dwie ściany były zabudowane regałami, na których umieszczono takie same brązowe segregatory opisane numerami na grzbietach. – Pierwsze, co musisz wiedzieć i zaakceptować – blondyn miał miły głos, ale
mówił twardo, bez cienia uśmiechu – nasi klienci są niecierpliwi, działamy pod presją, nieraz łamiąc konwenanse, i prawie zawsze poruszamy się po drogach na skróty. Czy jesteś na to gotowa? Agnieszka chciała powiedzieć, że na skróty i pod presją można działać także z miłym uśmiechem na twarzy, ale ugryzła się w język. Była odważna, niewiele rzeczy zbijało ją z pantałyku, wręcz lubiła przeszkody. Wolała jednak mieć jasność i w nic szkaradnego przy okazji nie wdepnąć. – Owszem, jestem gotowa na wiele, oczywiście presja też nie jest dla mnie przeszkodą, skróty nawet lubię, pod warunkiem, że z tego powodu nie zawędruję za kratki. – Spojrzała blondynowi w oczy. Patrzyli na siebie dłuższą chwilę. – Nie ma obaw – lekko się skrzywił, co uznała za uśmiech, ale potem jego mina zdradzała już nieco większy ślad aprobaty. – Widzę, moja droga, że dasz sobie radę. Witaj w organizacji. Mów mi Mariusz. Nazywam się Hetman, gdybyś zechciała mnie sobie sprawdzić w Googlach. – Uśmiechnął się szeroko, podając Agnieszce rękę. Od razu stał się sympatyczniejszy. Otworzył segregator i położył go przed dziewczyną. – Przeczytaj. To będzie twoja pierwsza sprawa. Było tam ksero strony z Gazety Dolnośląskiej. Czerwonym flamastrem ktoś zakreślił notkę. Niespotykany wypadek. 11 maja 2015 roku o 10.50 Marcel S. (40 l.) zawiadomił posterunek policji oraz pogotowie ratunkowe o wypadku. Przy dzikim zejściu ze Szczelińca z urwiska spadli wszyscy uczestnicy wycieczki, której był organizatorem. Lekarze zapewnili, że nikt nie odniósł poważnych obrażeń. Jedynymi świadkami wypadku były podobno kozy. – Dodam jeszcze to, co mi powiedziano w szpitalu w Kłodzku. Mianowicie, że turyści owi koniecznie chcieli wrócić jeszcze tego samego dnia do Kletna, jednak musieli zostać na kilkugodzinnej obserwacji. Położono wszystkich w wieloosobowej sali, choć koedukacja nie była w zwyczaju tego szpitala. Do nocy co chwilę wybuchały tam salwy śmiechu. Kurczę! Jedenasty maja – to całkiem niedawno. W głowie Agi rodziło się mnóstwo pomysłów i scenariuszy. To niewątpliwie była sprawa dla niej. Mariusz przyglądał się dziewczynie wyraźnie zadowolony. – W teczce masz dane uczestników, niewiele tego, ale coś już jest. Masz konto bankowe? – Tak. – Swoje dokumenty zostaw u Ani, to dziewczyna, która cię powitała na progu, z nią załatwisz wszystkie formalności. Dostaniesz budżet i dzisiaj gotówkę na pierwsze wydatki. Potem pójdą przelewy na twoje konto. Zaczynaj. I jeszcze jedno. Nasze działania są niejawne, obowiązuje cię tajemnica, oczywiście Ania da ci do podpisu stosowne oświadczenie.
Po rozmowie Agnieszka wyszła z budynku wyraźnie podekscytowana. W kawiarni na Rynku zamówiła kawę i zaczęła przeglądać w smartfonie dane na temat Gór Stołowych, Szczelińca, Kletna i w ogóle tamtych rejonów. Wambierzyce, Kudowa Zdrój, Kaplica Czaszek, Polanica Zdrój, Błędne Skały, mnóstwo atrakcji w pobliżu. Blisko do Czech. Łoł. Czas wykonania zadania – półtora miesiąca. Budżet – cztery tysiące złotych plus kilometrówka. Wynagrodzenie wcale nie było śmieciowe, wystarczające na początek. Agnieszka była oszczędna. Otworzyła teczkę z notkami i dokumentami i zaczęła czytać. Dziwne towarzystwo, w różnym wieku, od dwudziestu paru lat do czterdziestu, dwoje z Poznania, dwoje z Warszawy, jedna dziewczyna z Londynu, ale z urodzenia (jak wynikało z notatek) wrocławianka. Aga poukładała na kolanach fiszki z wiadomościami o uczestnikach. Starała się zapamiętać ich imiona, powtarzała sobie je na głos. To nawyk studencki. Potem posegregowała według miejsca zamieszkania. Ewa Wilczewska. Kolejny byłby Piotr Sobański. Oboje byli poznaniakami. Wiktor Radecki i Julia Grodzicz, warszawiacy. Na końcu Antonina Kulig, Londyn i Wrocław. Właściciel – Marcel, także z Wrocławia. Co to za ludzie? Czym się zajmowali zawodowo? Jaki był ich status, czy mieli rodziny? Dlaczego długi majowy weekend spędzali samotnie? A może to były pary? Ewa i Piotr. Julia i Wiktor. Nawet Antonina mogła być dziewczyną organizatora imprezy. Dlaczego znaleźli się w tamtych stronach, w końcu to nie był popularny kierunek wypoczynku dla warszawiaków? Na Facebooku Aga znalazła tylko Ewę Wilczewską. Przejrzała jej walla i przeczytała informacje, niewiele tego było: gdzie pracuje i czym się zajmuje. Ktoś z okazji Nowego Roku życzył jej i Miłoszowi dużo miłości. Więc doszedł Miłosz. Jeśli życzono im miłości, to pewnie nie był on mężem Ewy. Albo był? Mnóstwo pytań!
Rozdział drugi 24 grudnia 2014 Julia Grodzicz czuła niepokój. Wciąż w biegu, wciąż w korpo, nie potrafiła się wyciszyć i zwyczajnie odpocząć. Była bardzo szczupła, jak wszyscy, którzy nie potrafią usiedzieć w miejscu. Przy wzroście sto siedemdziesiąt dwa centymetry ważyła czterdzieści dziewięć kilogramów. Jej babcia oczywiście nie zdawała sobie sprawy, że wnuczka, by wyglądać nieskazitelnie, tydzień przed świętami poddała się kolejnemu zabiegowi odsysania tłuszczu z ud i brzucha. Uzbierało się tego aż dwa litry! Julia założyła białą jedwabną bluzkę i grafitową spódnicę z tafty, o kroju bombki. Stojąc przed lustrem, dobierała dodatki. Zdecydowała się na złotą broszkę, tylko po to, by sprawić babci radość. Nie lubiła zbyt ozdobnego stylu, wolała nowoczesność, ale brosza była rodowym cackiem, podobno z trudem odzyskanym. Po prostu babcia kiedyś zauważyła ją w lombardzie i bez namysłu kupiła, przekonana, że broszka należała do rodziny Grodziczów. Starsza pani pamiętała taką z rodzinnego domu we Lwowie. Julia przypuszczała, a nawet była pewna, że
to absolutnie nie była brosza jej przodków, w końcu babcia była dzieckiem, kiedy pozbawiono ich majątku i wywieziono, nie mogła z taką precyzją zapamiętać szczegółów z rodzinnych precjozów. Niemniej Julia przypinała cacko, żeby sprawić przyjemność babci, i udawała, z tego samego powodu, że nie ma co do klejnotu żadnych wątpliwości. W przedpokoju czekały bordowe lakierowane czółenka, pasujące (przez przypadek) do rubinów osadzonych w broszce. Jeszcze tylko pomadka i lakier, muśnięcie perfumami. Najbardziej nadawałyby się Opium, na wieczór jak najbardziej odpowiednie. W domu babci nie miała nic do roboty, wszystko było gotowe, ale Julki to nie cieszyło. Nie potrafiła jednak odmówić i nie przyjść na wigilijną wieczerzę. Gdy mama odeszła, Julka była w czwartej klasie szkoły podstawowej. Wróciła do domu, a tam czekała na nią babcia. Podobno mama musiała wyjechać. Tego dnia babcia zaprowadziła Julkę na lekcję języka francuskiego, a kiedy wróciły do domu, było już ciemno. Spały razem w łóżku mamy. Tylko pościel była babci. Julia nigdy więcej nie zobaczyła matki. Tęskniła, nocami płakała w poduszkę. Babcia wynajdywała jej zajęcia, zapisała dziewczynkę na lekcje rytmiki, miała się ładnie poruszać, oprócz języka francuskiego uczyła się też niemieckiego i angielskiego, bo miała być damą. – Twoja matka nie miała za grosz szyku, ciągle w powyciąganych spodniach, nieumalowana, potargana. Nie możesz iść w jej ślady, ty musisz zawsze pięknie wyglądać, już ja cię tego nauczę! Bierz przykład z Grodziczów, to hrabiowska rodzina! Starsza pani woziła Julkę do kółka teatralnego i na lekcje pianina. Dużo, ale dzięki temu dziewczynka zapomniała o matce. Wyrzekła się mnie, nie kochała, myślała o niej ze złością. Zapomnij, tak będzie najlepiej, powtarzała babcia. W ich umeblowanym antykami domu nie było ani jednego zdjęcia mamy, dziewczynka nie miała do czego się odwołać. Czas wyleczył jej ranę, choć nie do końca. Pozostała złość. Ojca Julka też widywała rzadko, zawsze tak było. Pamiętała, jak mama na niego krzyczała, że ma dość zdrad. Zostawił je obie, kiedy Julia miała trzy lata, kilka lat później stworzył nową rodzinę, wreszcie – został ojcem dwójki dzieci, ale Julia nie poznała ich osobiście. Po co? Zresztą, czegóż mógłby nauczyć ją mężczyzna? To słowa babci, dla której Julia stała się prezentem od losu. Dostała wnuczkę na wyłączność i przelewała na nią wszystkie swoje uczucia i tęsknotę za drugim dzieckiem, którego nie mogła mieć. W szkole średniej Julia przestała pytać o mamę, miała się uczyć, wygrywać w naukowych konkursach, pięknie wyglądać, ruszać się jak kobieta i… być czysta. Gdy zabrudziła ręce, pucowała je pod wodą, najpierw namydlając, potem długo szorując gąbką. To była obsesja babci, która z czasem stała się także obsesją Julki. W domu babci nie było miejsca na egzystencjalne wątpliwości. Julia nie mogła też płakać, płaczą tylko ludzie bez klasy, twierdziła babcia. Musisz być
silna, bo jak ja umrę, nikt ci nie pomoże. Uderzyłaś się w kostkę? Nie płacz. Koleżanka jest głupia? Zrób wszystko, by taką nie być. Bądź silna. No i uśmiechaj się, złość zwykle krzyżuje plany. W szkole Julka nie miała przyjaciół. Kiedyś przyprowadziła do domu koleżankę. Śmiały się zbyt głośno. Babcia dostała ataku i Julia musiała pożegnać dziewczynkę, a do babci wzywać pogotowie. Po zaaplikowaniu zastrzyku uspokajającego, lekarze odjechali. Pierwszy raz wtedy usłyszała, że babcia źle się poczuła przez nią. Musiała obiecać, że nigdy jej nie zostawi. Od tamtego czasu Julka nie przyprowadzała do domu koleżanek i nie pokazywała prawdziwych uczuć. Na dworze było już ciemno. Siedziała na kanapie i patrzyła na zdobiony serwis, który miał być zabezpieczeniem jej przyszłości. Julia nie identyfikowała się z serwisem w żadnej mierze. Nie potrzebowała żadnego zabezpieczenia, przy jej znakomitej pozycji w niemieckiej korporacji i realnej ścieżce awansu, było to zbędne. Zachowała też swoją przestrzeń, bo całe tygodnie spędzała na projektach poza Warszawą, no i bez babci. Nadal z nikim się nie zaprzyjaźniła, nie było to jej już potrzebne, obserwowała koleżanki i kolegów nie zmniejszając dystansu, jaki sama stworzyła. Wybiła siedemnasta. Siadły przy stole, na którym stały wigilijne dania. Julia wiedziała, co będzie później, przeniosą się na sofę, obok choinki, zaśpiewają kolędy. Od lat czyniły to samo. Kazimiera Grodzicz była wysoka, szczupła, całkiem siwe włosy miała przycięte równo nad uszami, które zdobiła olbrzymimi klipsami z pereł. Założyła szarą suknię z jedwabnego szantungu ozdobioną żabotami. Już parę dni wcześniej umówiły się co do ubioru, bo i w tym zakresie wszystko musiało do siebie pasować. Kazimiera chciała do swojego życia przenieść wszystko, co dobre, a co zapamiętała ze swojego lwowskiego domu. Byli bardzo bogaci, ojciec był wykładowcą na uczelni, mama działała charytatywnie. Niestety, zmarli z głodu i zimna na Syberii, a kilkuletnią Kazię uratowali Polacy z Grodna. – Ślicznie wyglądasz, moje dziecko. Wigilie, kiedy możemy być tylko we dwie, to dla mnie szczęśliwe chwile – powiedziała Kazimiera, siadając przy stole. – Taty znów nie będzie? – Oczywiście. – Oczywiście tak czy oczywiście nie? – Nie będzie. Jak sobie to wyobrażasz? Miałby nam zwieźć te rozwydrzone nastolatki i prostacką żonę? Oj, nie miał mój syn szczęścia w miłości. On, wzięty architekt, tylko one jakieś takie niewydarzone. Twoja matka przecież była nauczycielką, ale za grosz nie miała empatii. Julia nie chciała jeszcze bardziej psuć sobie i tak kiepskiego nastroju opowieściami o matce. – Czyli ojciec w ogóle do nas nie zajrzy? – zapytała.
– Obiecał, że przyjdzie jutro na śniadanie. Było jej obojętne, czy ojciec będzie, czy nie. Tęskniła za nim, kiedy była dzieckiem, nawet mu współczuła, bo miała go za ofiarę złej matki. Sama również uważała się za jej ofiarę. Matka była niedobra, zraniła ojca, nie zatrzymała go przy sobie, oszukała wszystkich. Dobrze, że sobie poszła! Kazimiera zapaliła świece w świecznikach stojących na stole. Uczyniła znak krzyża, a potem – jak zawsze – wygłosiła podziękowanie za dary mijającego roku, w końcu z namaszczeniem podała Julii opłatek. Uścisnęły się, pocałowały. Wreszcie usiadły do kolacji. Julia podawała babci półmiski, z których starsza pani nakładała sobie na talerz. – Ty nic nie zjadłaś, Julciu – usłyszała. Nie po to kazała sobie odessać tłuszcz, żeby podczas jednej kolacji tego tłuszczu się znów dorobić. – Nie mam apetytu – odrzekła z niewinną minką. – Tak nie można. Nic nie zjadłaś – powtórzyła z naciskiem Kazimiera. – Trzeba spróbować wszystkiego, choćby po łyżeczce, inaczej będziesz miała nieudany rok. Dwanaście, bo było dwunastu apostołów, dwanaście, bo tyle jest miesięcy w roku. Na stole są produkty z pola, lasu, z sadu i z wody. Niby racja. Julia położyła sobie na talerz pierożka, umoczyła usta w barszczu, dziabnęła śledzika po ukraińsku, wytarła usta serwetką i już chciała odejść od stołu, ale babcia położyła rękę na jej nadgarstku. – Zostań, nie zaśpiewamy? Julia popatrzyła na choinkę, na gwiazdę migoczącą na czubku drzewka. Na świecidełka zbierane od lat. Czegóż tam nie było! Kolorowy samochodzik, zielona szklana choinka, baletnica w kolorze wrzosowym, dwa muchomory i wiele innych ozdób, jakich próżno byłoby szukać w sklepach. Zaśpiewały. Usiadły przy pianinie. Po kilkudziesięciu minutach wspólnego grania i śpiewania została do wykonania tylko „Cicha noc”. Gdy skończyły, zmęczone usiadły przy stole i nalały sobie kompot z suszu. – Kiedyś mogłam tylko marzyć o takiej Wigilii… Wywieziono nas ze Lwowa, a ja miałam parę lat… Julia znała tę opowieść na pamięć, mimo to oparła głowę na ramieniu babci i udała, że zamienia się w słuch. Znów będzie musiała zostać na noc, znów nie dotrze do swojego apartamentu na Powiślu. Wiele by dała, żeby święta spędzać samotnie, bez napinki. Już od dawna chrześcijańskie celebry nie miały dla niej znaczenia. Chciała żyć, odcinać kupony przeznaczone tylko dla niej. Męczyła się na Wigilii u babci. Wiktor Radecki tym razem dłużej zagościł na Okęciu. Miał nadzieję, liczył
na to, że w wigilijny wieczór marzenia się spełniają. Długo stał na platformie widokowej i z nadzieją wypatrywał przylatujących samolotów. Czynił tak od powrotu z kolarskiego wyścigu w Belgii. Powiedziano mu wtedy, że zguba na pewno się znajdzie, żeby był dobrej myśli, bo może być w każdym lądującym samolocie. W wigilijne popołudnie większość przylotów już odhaczył. Znów doznał rozczarowania: nie przyleciał, i Wiktor, który nie przyjmował do wiadomości porażek, i tym razem musiał uznać to za prawdę. Nie przypuszczał, że ten wieczór spędzi sam. Był bezdzietnym singlem, to prawda, niemniej do tej pory nie czuł się samotny. Kobiety? Jasne że były, najlepiej do szybkiego „zużycia”. Bywały w przerwach śniadaniowych, obiadowych lub tych na sen. Jeśli coś zaiskrzyło, mówił, że to przyjaźń całkowita. To był taki rodzaj związku, kiedy nie trzeba dużo gadać, żeby coś powiedzieć, i nie trzeba było intelektu noblisty, żeby się zrozumieć. Wiktor wiedział, czego chce, a intymną znajomość potrafił zakończyć w sposób nie dający partnerce powodów do nienawiści. Tak mu się wydawało. Niektóre z tych znajomości zmieniły charakter, stały się emocjonalnie neutralne, a inne ewoluowały w stronę przyjaźni. O relacjach z kilkoma kobietami mówił jak o związkach, ale tak naprawdę nie chciał się wiązać ani w życiu, ani w biznesie. W biznesie jednak niejednokrotnie musiał się układać, to akurat opanował do perfekcji. Ruszył ostro spod lotniska. Potrzebna mu była dawka emocji. Zwiększał swobodnie prędkość, co lubił i co dało mu satysfakcję. Nieważne, że jezdnia była przyprószona śniegiem, szczycił się znakomitą techniką jazdy i umiejętnością wychodzenia z poślizgu. Podjechał pod apartamentowiec na Woronicza, gdzie (poza sąsiadką) nie znał nikogo z mieszkańców, czasem tylko ktoś korzystał w tym samym czasie z basenu na ostatnim piętrze. Wysiadł z windy, wszedł do pustego apartamentu i usiadł na kanapie, nie zapalając światła. Życie wymykało mu się przez potworny brak czasu! Ze wszystkim się spieszył, a wierność sobie i innym wymagała spokoju i koncentracji. Zdawał sobie sprawę, że doszedł do ściany, że nadszedł czas, by przemyśleć siebie, swoje życie. Nie zawsze był w porządku, niestety, nie miał już autorytetów, na których mógłby się wzorować, wszystkie z młodości upadły na bruk. Nie wierzył ludziom, to i nieraz zaszalał. Lojalny był tylko wobec firmy, w której od kilkunastu lat był stuprocentowym udziałowcem. Ona też odpłacała mu zyskami i stałością w uczuciach. Wieczorami, zamiast beletrystyki (choć maturę z języka polskiego zdał na szóstkę), najbardziej lubił czytać dane finansowe swojej spółki, świadczące o sukcesie, jaki osiągnął. Obrót roczny wciąż szedł w górę, przy spadającym zatrudnieniu, ale stale dawał utrzymanie przeszło stu rodzinom. Firma kręciła się sama. Lody też się w zasadzie same kręciły, wystarczyło, że dobrze ustawił maszynkę do ich kręcenia. Tyle lat czynił to samo, udoskonalał, aż doszedł do
perfekcji i firma go już tak naprawdę nie potrzebowała. Tyle lat wchodził około dziesiątej rano do tego samego gabinetu, zmieniał się tylko jego wystrój. Zmieniały się sekretarki. Zmieniał się personel. Osobiście znał tylko szefów działów. Nie miał potrzeby bratania się z załogą. Po co? Jeszcze by się dowiedział czegoś szarpiącego go na tyle za serce, że musiałby pomóc. Za każdym człowiekiem szła jakaś historia, dlatego wolał nie rozmawiać. Nie opowiadał też nikomu o sobie, bo jeszcze ktoś chciałby i jemu pomóc! Wiktor wierny był też swojej pasji – kolarstwu. Na treningi poświęcał kilkanaście godzin w tygodniu. Wydawało się, że tak będzie zawsze, w jakimś sensie wiódł bardzo uporządkowane życie. Zmieniło się, odkąd poznał Bognę. To była całkiem świeża sprawa, połączył ich służbowy pobyt w Paryżu. Była jego tłumaczką. Wiedziała też, czego chce i jak to osiągnąć. To ona go wzięła, a Wiktorowi się to bardzo spodobało. Bogna. Poczuł gorąco w trzewiach. Tęsknił. Wymykała mu się, co jeszcze bardziej go kręciło. Chociaż na chwilę musiał ją tego wigilijnego wieczoru zobaczyć, poczuć przy sobie. Zadzwonił. – Wyrwiesz się? – zapytał, gdy odebrała. Złapał się na tym, że ją wciąż kokietuje, jakby nie było między nimi ciągu zdarzeń, jakie zwykle następują po okresie zalotów i po grze wstępnej. – O, pan Radecki! – powiedziała swoim ślicznie brzmiącym głosem, który tak lubił. – Owszem, pani Makarewicz! To ja, stęskniony. To co będzie dzisiaj z nami? – Cóż za pytanie? Nic nie będzie! W święta nie ma sejmowych posiedzeń, chyba że ogłoszą wojnę. Stefan jest w domu – dodała ściszonym głosem. – Ogłoś wojnę i przyjedź. Nie pożałujesz! To jest rozkaz, czekam z kajdankami! Wrhhhrrr! – Przestań! – zachichotała. Bogna była gorąca, bezwstydna, ale przez to bliska, na wyciągnięcie ręki, jakby byli sobie pisani. Oboje tacy byli. Trochę go przerażało, że tęskni za jej ciałem, za jej zapachem, za jej dłońmi, które miały w sobie aksamit dotyku i sprawiały, że od razu był gotowy. Na wszystko z Bogną był gotowy, nawet na miłość. – Tęsknię, wiesz? Wsiadaj w auto, obiecuję, że nie pożałujesz! – powtórzył jeszcze bardziej uwodzicielskim tonem. – Nie, Wiktor, nie jestem na skinienie, musisz to wiedzieć i zaakceptować, bo inaczej pociągniesz nas na dno. Wesołych świąt! I się rozłączyła. Rozczarowała go, przeraziła brakiem perspektywy ich romansu, choć nie powiedziała nic więcej ponad to, na co się umówili. Nikogo jeszcze nie pociągnął na dno. Nie te przypadki. Nie on. Jemu pisany był tylko kurs w górę, zresztą niejedną już w tę podróż zabrał.
Ta zdawkowa rozmowa, krótka jak raport, zdenerwowała go. Była Wigilia, mogła choćby nie wspominać tego pieprzonego i śliskiego Stefana. Nie dość, że trafiał ostatnio ciągle na jego fizys w telewizji, to jeszcze w Wigilię z nim przegrał. Po prostu przegrał z tym złotoustym dupkiem, którego poglądy kiedyś nawet cenił. Dotąd, aż nie poznał jego żony! Wstał z kanapy i włączył światło. Podszedł do choinki. Już udekorowaną zamówił u ogrodnika. Pilotem włączył lampki na choince i wielkie druciane renifery na balkonie. Co jest!? Według słów sprzedawcy, renifery miały świecić na liliowo, a rozbłysły czerwienią. Tego koloru akurat nie znosił, chyba że dotyczył kobiecej bielizny. Wyszedł na balkon i potrząsnął reniferami, ale wciąż nie zaświeciły na liliowo. Kopnął jednego. Wiedział, że zachowuje się irracjonalnie, ale musiał odreagować. Poczekał chwilę niezdecydowany. Nic się nie zmieniło. W końcu zostawił je w spokoju i zabrał się za zapalanie świeczek w drewnianych lampionach. Jeden kosztował pięćset złotych, a miał ich osiem. Kupił je tylko po to, by Bogna poczuła się u niego jak u siebie w domu. Zapachniało topionym woskiem. Wrócił do salonu. Rzeczywiście, zrobiło się nastrojowo, ale wcale nie radośnie. Był sam. W takim dniu był sam! Pożałował, że nie przystał na propozycję takiej jednej, nawet sympatycznej. Głupi był, po prostu, bo miał nadzieję. Do tej pory zawsze na święta wyjeżdżał, a dokładniej mówiąc – wylatywał – do tak zwanych ciepłych krajów. Nie sam, ustalmy. Mógł pojechać do Moniek, żyła przecież jego matka. Siostry znów rano telefonowały i go zapraszały, nawet serdecznie. Nie dał się zwieść. Dobrze wiedział, skąd się brała ta przedświąteczna czułość i zainteresowanie. Pod płaszczykiem miłości i więzów, liczyły na jego kasę. Co rok przed świętami słał do Moniek całkiem spore kwoty, miał to wliczone w koszty życia, przyzwyczaił się i nie płakał z tego powodu. Siostry, pod pozorami empatii, liczyły też, że kiedyś w końcu zabierze do siebie matkę, w Warszawie był większy dostęp do lekarzy specjalistów, których matka coraz częściej potrzebowała, tak mówiły. Oczywiście byłoby to możliwe, nie był przecież z kamienia. Potrzebował rodziny, tęsknił za matczynym ciepłem, którego w życiu prawie wcale nie zaznał. Był niemodnie sentymentalny, matka to matka, nieraz miał względem niej wyrzuty sumienia, mimo że z trudem mógłby wymienić jedną dobrą rzecz, jakiej go nauczyła. Wziąłby mamę do siebie, choć kiedyś ona i ojciec potraktowali go jak ludzkiego śmiecia. No więc, święta to święta. Tymczasem tkwił w zawieszeniu, przez Bognę, która owinęła go sobie wokół palca, nie obiecując nic w zamian. To było nieuczciwe. Padł na sofę i gapił się w sufit, mimo że z jego apartamentu na ostatnim piętrze widać było prawie całą oświetloną i siadającą do uroczystej kolacji Warszawę. Zasnął. Obudził go dźwięk podjeżdżającej na piętro windy. Zerwał się z sofy i podbiegł do drzwi, przystawił ucho, ale nikt nie zapukał. To zapewne
sąsiadka wróciła do domu. Też mieszkała sama. Zerknął na zegar. Po siedemnastej. Włączył radio, kolęda przywróciła mu pamięć. W komórce zabłyszczał ekran, weszła jakaś wiadomość. Szybko otworzył, licząc, że to Bogna oprzytomniała. Niestety. To życzenia, jakie nadeszły, gdy spał, naliczył ich kilkadziesiąt. Przeczytał ostatnie: Pada śnieg, suną sanki, jest renifer i bałwanki. Śnieżki z nieba już spadają, życzenia zdrowych świąt składają. Zrób te święta wyjątkowe, zbierz prezenty odlotowe. Cóż za nonsens?! Jakie prezenty?! Od ich dawania był on. Nie przypominał sobie, by ktoś w tym kontekście kiedykolwiek pomyślał o nim. No nie, kilkanaście lat temu pewna sekretarka przyniosła mu książkę. Ma ją do dzisiaj na półce. To „Gnój” Kuczoka. Nigdy by jej sam nie kupił, ten tytuł i tak dalej. Dobrze, że dziewczyna ją mu ofiarowała, zresztą musiała go precyzyjnie zinwentaryzować jako mężczyznę, bo w tej książce zobaczył siebie sprzed lat. Czytając, znów czuł się małym, krzywdzonym chłopcem, z tego powodu kilka razy musiał ją odkładać, by ostudzić emocje. Skasował wszystkie życzenia. Podszedł do biurka i włączył komputer. Poszukam w świecie straceńców takich jak ja, pomyślał. Potem zobaczę, jak się wieczór rozwinie. Nie chciał się urżnąć. To by było najłatwiejsze. Może obejrzę jakiś film, zastanawiał się, nalewając sobie do szklanki burbona. Upił łyk, wstał i poszedł do kuchni, wyjął z lodówki półmisek ze smakołykami, przygotowany i świątecznie ozdobiony przez najlepszą w stolicy firmę cateringową. Delikatesów miało wystarczyć na dwie osoby. Potem, wieczorem, jeszcze raz do niej zadzwonię – pomyślał, wracając z półmiskiem do salonu. – Gdy już atmosfera przy jej stole wigilijnym będzie luźniejsza. Usiadł przy biurku. Półmisek z rybami i pierogami postawił obok siebie. Wrzucił na talerz galaretkę z łososia z kaparami. Przysunął bliżej szklankę z burbonem. Zjadł kęs i upił solidny łyk alkoholu. Do odtwarzacza włożył CD z muzyką. Jan Garbarek i ulubiony kawałek: The Survivor. Jeśli muzyka miała płeć damską i mogła mężczyzn doprowadzać do ekstazy, to właśnie ten utwór z nim to zawsze czynił. Dźwięk saksofonu wznosił się, podobnie jak norweski śnieg, wysoko i czysto. Po sufit, dynamicznie, coraz wyżej, coraz głośniej, a jednocześnie subtelnie. Tak lubił. Gdy był chłopcem, bardzo chciał się uczyć gry na saksofonie, to marzenie niestety mu się nie spełniło. Potem nie spełniły się kolejne. Też czuł się rozbitkiem. Zatrzymał płytę Garbarka na The Healing Smoke, wstał i znów poczłapał do kuchni. Po chwili wrócił z drugim pustym talerzem w ręce i z kompletem sztućców dla, w co tego dnia wierzył, szukającego domu wędrowca. Antonina Kulig miała jeszcze parę godzin do lotu, ale była wciąż w firmie. Od tygodnia weszła w krancztajm[1]. Szef Mehmed, Turek z pochodzenia, nie
obchodził świąt, więc pracownicy jego działu w tym dniu byli w firmie mile widziani. Tosia parę dni wcześniej otrzymała od niego pressing[2]. Zmęczenie sprawiało, że każdy dźwięk wbijał się w jej mózg jakby ktoś to czynił igłą, bez znieczulenia. Co chwilę jakaś grupka współpracowników przechodziła obok jej biurka i dalej przez wielką salę z tortem ze świeczkami, śpiewając „happy birthday to you.” No nie, wyglądało, że większość kolegów i koleżanek Tosi rodziło się w Wigilię! Plaga jakaś. W jej instytucji urodziny obchodzone były w swoich tak zwanych grupkach, ale ponieważ w ołpenspejsie pracowało jednocześnie ze trzysta osób, bywało, że i trzy razy na dzień słychać było owo happy birthday. Tośka też urodziła się w grudniu, ale w pierwszy dzień świąt, a że czas ten, zwykle aż do Nowego Roku, spędzała w Polsce, firmowa uroczystość urodzinowa ją omijała. I bardzo dobrze, bo wolała nie być w centrum uwagi. Około dwunastej z ulgą zamknęła za sobą drzwi firmy, wsiadła do windy i zjechała na stację metra. Zawsze, wchodząc do głębokiego tunelu, zaczynała czuć lęk. Panowała tam zatęchła duchota, miała wrażenie, że brakuje jej powietrza, wciąż bała się zamachu. Ale to był najszybszy sposób komunikacji w Londynie. Wsiadła do kolejki, która na szczęście akurat podjechała. Wagony metra pędziły tunelem, pokonując zakręty. Przerażał ją pisk i hałas. Wysiadła na przystanku Maida Vale, a po kilkunastu minutach krótko przycięte platany zaprowadziły ją prosto do domu. Szybko się odświeżyła i przebrała, po godzinie była na lotnisku. Czas leciał jak nieubłagany. W samolocie siadła wygodnie, wyjęła gazetę finansową, ale nie mogła się skupić na czytaniu, zastanawiała się, co zastanie w Polsce. Dobrze pamiętała swoje wigilie z dzieciństwa. Smutne, szare. Po wyjeździe ojca, spędzały je we dwie. Kiedyś na świąteczną kolację mama zaprosiła wujostwo z Krysią, cioteczną siostrą. To od tamtego wieczora Tosia postanowiła, że osiągnie w swoim życiu więcej niż jej matka. To wtedy zdecydowała, że pójdzie do dobrego liceum, a nie do technikum ekonomicznego, jakie skończyła mama. W ich domu na stole wigilijnym zawsze była zupa rybna. Wtedy także. Był rok 1989. W kuchni na półmisku leżały wygotowane rybie głowy z otwartymi dzióbkami i bez oczu. Dziewczynki dostrzegły je od razu. – Nie będę jadła zupy! – zapowiedziała przerażona Krysia. Była starsza od Tosi o cztery lata. – Ja też nie, to okropność. Antosia i jej mama też czasem korzystały z gościny u wujostwa, ale dziewczynka przenigdy nie brzydziła się u nich jeść. Bardzo lubiła ich dom, chciała tam bywać częściej, podobały się jej nowe meble, eleganckie fotele, w salonie stół z krzesłami i haftowanym obrusem. Herbatę i kawę podawano w porcelanie, mama Tosi zachwycała się po każdym powrocie do domu. Kiedyś powiedziała, że to
prawdziwa porcelana, żaden falsyfikat. Jadły srebrnymi sztućcami, herbatę mieszały łyżeczkami też z prawdziwego kruszcu; nawet stojące na kredensie koszyczki na butelki z wódką były srebrne. Tosia i jej mama w domu używały szklanek z plastikowymi rączkami, w szufladzie kredensu leżały aluminiowe sztućce, a blatu laminowanego stołu w pokoju nie zdobił obrus, a wręcz szpeciła ohydna cerata. Telewizję zaś oglądały w zapadniętych kanapach sprzed lat. Antosia ich nie lubiła, choć zdawała sobie sprawę, że to na nich siadywali bardzo ważni ludzie. Od maleńkości (choć tego dokładnie nie pamiętała) nasiąkła rozmowami o wolnym życiu, o prawdzie, tym bardziej chętnie uczyła się języka angielskiego. Ojciec niewiele miał dla niej czasu, ale tak naprawdę to on uczył ją życia. To on pokazał, że jak się czegoś bardzo chce, to można. Kiedyś… Potem wyjechał i zostały w kraju same. Mama nie chciała wyemigrować, więc mieszkały na tych wysiedzianych, historycznych kanapach, w tym czarno-białym krajobrazie po bitwie. Wstydziła się swojego położenia. Była więc ta słynna Wigilia pod koniec lat osiemdziesiątych. – Chodź, coś ci pokażę. – Tosia wzięła Krysię za rękę i zaprowadziła do swojego pokoju. Otworzyła szafę na ubrania, z szuflady wyjęła plastikową teczkę. Podała Krysi kartkę z pieczątką banku, zadrukowaną cyframi. – Widzisz? Doszło kolejne sto dolarów. Tata mi przysłał. Krysia oglądała zapisy na wydruku. Nie podobały jej się. – Kłamiesz! Przecież wszyscy wiedzą, że jesteście biedne. – Nie kłamię. – Nie widzę, żeby te pieniądze były twoje. Nie ma twojego nazwiska! – Tata jest bogaty, ma dużo dolarów i co miesiąc mi przysyła. Popatrz, tutaj jest napisane, że to moje konto. – Pukała palcem po górnej części kartki. Wreszcie czuła satysfakcję. – To ile już masz tych dolarów? – kręciła głową Krysia. – Tysiąc. – Tysiąc dolarów? To strasznie dużo. – Wiem – odpowiedziała Tosia, wyżej podnosząc nos. – Ale będę mogła je wypłacić dopiero, gdy skończę osiemnaście lat. – Jejka, to jeszcze dziesięć lat! – krzyknęła Krysia. – Za dziesięć lat będę miała ich jeszcze więcej. Krysia pobladła. – Ależ się przechwalasz! Nie uzbierasz więcej, bo zaraz na coś je wydacie! Macie okropne meble, cały wasz dom jest okropny! – Teraz jesteśmy biedne, ale gdy dorosnę, będę bogata. Zobaczysz! – I tak wszystko wydacie na głupoty. Albo przejecie. Mama tak mówi – wycedziła Krysia, pogardliwie wyginając usta. Tosia była bliska płaczu. Ten wyciąg był szansą na zwycięstwo
z przemądrzałą Krysią. Chciała utrzeć kuzynce nosa, wreszcie mogła się z nią zrównać. Została wystarczająco upokorzona rybimi łbami. W obawie przed kolejnym upokorzeniem wcisnęła głowę w tułów, upodabniając się do tych nieszczęsnych karpi. Mama ją zawsze upominała: wyciągnij głowę z tułowia, bo będziesz garbata. Tosia się starała, ale nie mogła się opanować. Przyczyniło się do tego także ślęczenie nad książkami. Dopiero w szkole średniej poszła na kilka lekcji tańca, co pozwoliło jej świadomie zapanować nad sylwetką. – Nigdy nie będziesz miała tyle pieniędzy co ja – dodała wtedy Krysia, po czym wyszła z nienaturalnie podniesioną głową. Tosia pomyślała, że sylwetka jej ciotecznej siostry wygląda bardzo nienaturalnie w pozycji dumnej panny z wyższych sfer. To była dla niej przełomowa Wigilia. Odtąd zupę rybną wykluczyła ze swojego jadłospisu. Minęło wiele lat, które sporo zmieniły. Teraz bywało, że Tosia, dorosłej obecnie, samotnej Krysi finansuje ferie, a jej dzieciom naukę języków na elitarnych obozach językowych poza Polską. Lecąc samolotem myślała, czy i tym razem się wszystko poukłada. Musi. Za parę tygodni będzie mogła wykupić długi mamy, tak jak umówiła się z prezesem wspólnoty. Mama zachowa mieszkanie, ale Tosia już nie będzie łatwowierna, załatwi przekierowanie do Londynu całej korespondencji dotyczącej finansów rodzinnych. Miała nadzieję, że jej matka nie będzie już tak głupia. Tłumaczyła się, że chciała jeszcze zaznać miłości! Zamiast płacić za mieszkanie, spłaciła długi jakiegoś męskiego naciągacza, czego dziewczyna nie potrafiła zrozumieć. Ona sama nie planowała miłosnych uniesień, dobrze jej było w pojedynkę, mogła się zawodowo rozwijać, nie musiała dzielić się zapracowanymi funtami, nikt nie miał do niej pretensji, że za późno wraca do domu. Wszystko było takie, jak zaplanowała, postawiła na elitarne wykształcenie (Uniwersytet Wrocławski, MBA, staż w Hamburgu, a potem podobny w Londynie), pojawiły się dobre pieniądze i doskonałe warunki pracy, zaskakujący pakiet socjalny. Do Westminster, gdzie na początku kariery wynajęła mieszkanie z jedną sypialnią, mogła wreszcie zaprosić mamę. Z mężczyznami nie miała dobrych doświadczeń. Parę miesięcy wcześniej, gdy wyszła z firmowego biurowca, na przystanku metra zagadnął ją chłopak, na oko będący w jej wieku. Miło wyglądał, był dobrze ubrany, uśmiechnięty, sprawiał wrażenie kulturalnego. Przywitał się, powiedział, że pracuje w tej samej instytucji, i że zwrócił na nią uwagę, kiedy pojawiła się w firmie. Poznaje w niej Słowiankę, co jest mu miłe, bo i on ma słowiański rodowód. Zanim przeniósł się po studiach do Londynu, mieszkał z rodzicami w Budapeszcie, ale jego mama nie była Węgierką, pochodziła ze Słowacji. Opowiedział jej o dziadkach ze strony mamy, którzy wciąż mieszkali w Popradzie. Oczywiście się przedstawił. Na imię mu było Nemere, nazywał się Katona, a absolutnie uwiarygodnił się, bo pokazał Tosi swój
badż[3]. Antonina ucieszyła się, że będzie miała kolegę znającego znacznie lepiej od niej zwyczaje panujące w ich korpo. Powiedziała mu to. Od tamtego dnia nie mogła się od Nemere opędzić, wyczekiwał na nią w restauracji na ostatnim piętrze biurowca, na przystankach, podczas lunchu, czasem widywała go nawet z okna swojego mieszkanka. Kiedyś w Hyde Parku także „przypadkiem” wpadli na siebie i musiała spędzić z nim na spacerze dwie godziny. Była przekonana, że Nemere ją śledzi. Zaprosiła do domu kolegów i koleżankę biorących udział w tym samym projekcie, a nazajutrz Nemere zrobił jej awanturę. – Dlaczego mi to robisz?! Powiedz, dlaczego! – krzyczał na całą salę. – Ale że co? – Jak to, nie rozumiesz, że źle postąpiłaś? No nie udawaj, bo się zaraz załamię. Mieszkasz sama, jesteś panną, więc nie możesz zapraszać do domu tylu facetów naraz! Mówię jasno? W firmie mieli ich za parę, a ich konflikty szły na poczet nieporozumień rzekomych zakochanych. Tosia była osaczona, a Nemere, mimo że zajmował miejsce po przeciwległej stronie sali, ciągle się w Tosię wpatrywał, nic nie uszło jego uwadze. Tak upłynęły trzy miesiące emocjonalnego horroru. Wreszcie, zdesperowana, umieściła swoje CV u pośrednika, na szczęście szybko wpłynęła oferta pracy, a potem druga. Decyzję podjęła od razu. Podobno (tak mówili koledzy) Nemere szybko znalazł sobie kolejną Polkę, z którą rzekomo stworzył parę. Tosia w nowej firmie miała pod opieką oddziały w Europie Środkowej. W ciągu roku była zawodowo w Czarnogórze, w Serbii, Chorwacji, na Węgrzech, na Słowacji i w Czechach. W nowym roku czekały ją kolejne kejsy, a pierwszy w Macedonii. Na zwiedzanie nigdy nie miała czasu, choć bardzo nad tym ubolewała. Większość dni spędzała w hotelach i samolotach albo w firmach. Zarabiała bardzo duże pieniądze, więc stać ją było na wynajęcie umeblowanego mieszkania z dwoma sypialniami na Elgin Ave, niedaleko Paddington Recreation Ground. Najbardziej lubiła pokój dzienny, z otwartym kominkiem i z wykuszem, w którym mieściła się duża kanapa. Na parapecie okna mogła siedzieć i przyglądać się życiu ulicy. Co prawda tylko w niedziele, ale pomarzyć było wolno. Do wózków z niemowlakami też nie miała czasu zaglądać, więc macierzyństwo nie pukało do jej drzwi. Po dwóch godzinach samolot wylądował na lotnisku, a po czterdziestu minutach stanęła przed budynkiem, gdzie z radością powitała nową elewację. Lubiła to mieszkanie na ulicy Świdnickiej. W tej samej klatce mieszkali wyłącznie znajomi, zwykle starsi już ludzie. Mama przywitała ją od progu. Wyglądała młodziej, coś zrobiła z włosami, schudła.
Krzątając się w kuchni, rozmawiały o ojcu. Podobno rozstał się z drugą żoną i coraz częściej mówił o powrocie do Polski. Tosia musiała przyznać, że tata ją naprawdę dobrze zabezpieczył. Mama nieraz namawiała córkę, by wypłaciła wszystkie oszczędności, bo nie było na czynsz. Tosia jednak miała inny cel. Wybić się. Wigilię spędziły spokojnie, bez rozmów o pieniądzach, bez rozmów o miłości, skupione na jedzeniu, pogawędkach, na czytaniu książek i oglądaniu telewizji. W jadłospisie nie było zupy rybnej. Piotr Sobański już od paru dni nie miał zajęć, studenci studiów dziennych i zaocznych mieli przerwę świąteczną i rozjechali się do domów. Podyplomówki i MBA też przez najbliższe trzy tygodnie nic nie miały w grafiku. Za to bieganina w sprawach kancelarii adwokackiej przed świętami była znacznie większa. Jeszcze rano, w Wigilię, Piotr odbył kilka spotkań z klientami. Zaraz po Nowym Roku miała się rozstrzygnąć w sądzie sprawa Kaczmarka, oskarżonego o groźby i napad z bronią w ręku na dostawcę. W wigilijny poranek do Piotra zadzwoniła Kaczmarkowa. – Panie mecenasie, jak go zabierali do szpitala, on nie miał w sobie życia! Zawsze szedł pod wiatr, a ta sprawa go całkowicie rozłożyła. Od tamtego incydentu nie potrafi sobie poradzić z emocjami. Starałam się mu pomóc, rozmawialiśmy, ale ciągle powtarzał swoje, że na pewno go zamkną i zabiorą nam dom. Nie umiał wyluzować. Rano się dusił i potwornie bał. Czego? Przecież ja zawsze przy nim jestem! Ależ mi Wigilię zgotował! – mówiła roztrzęsiona Kaczmarkowa. – Podobno to zawał. Jestem w drodze do szpitala. Wesołych świąt, mecenasie – dodała. Gdzie sprawiedliwość? – słyszał zazwyczaj. Nie ma jej, życie nie jest sprawiedliwe, śmierć bywa nieuzasadniona, a i niektórym urodzić się dobrze nie udaje. I choć uciekał w pracę, to i tak dopadały go te myśli. Wrócił do domu po jedenastej, zaparzył w ekspresie kawę i korzystając z samotności, skonstruował dwa pozwy. Potem przejrzał wpływy no konto fundacji. Od kiedy się w to bawił…? Odkąd zrozumiał, że pieniędzmi należy się dzielić. Odkąd na własnej skórze poczuł, że za krzywdy trzeba zadośćuczynić. Krzysiek! Już dawno powinien odnaleźć przyjaciela! Fundacja „Na skraju” miała się dobrze. Nie zawsze tak było, początkowo konto zasilały tylko wpłaty Piotra, dopiero z czasem pozyskali kolejne datki, potem jeszcze więcej. Można było wynająć lokal i zatrudnić dwie osoby do obsługi. O ile przyczyną powstania fundacji była myśl o Krzyśku, o tyle po roku od jej powołania Piotr wiedział już dużo więcej na temat zadłużenia Polaków. W pętli niewypłacalności tkwiły prawie dwa miliony osób. Ta cyfra go poraziła. W „Na skraju” stworzono program przekwalifikowania się, początkowo dla kilku osób.
Potem udało się zorganizować szkolenia psychologiczne: „Jak żyć z długiem i radzić sobie ze stresem”. Obserwował losy osób, którym skutecznie pomogli. Najlepiej w nowej rzeczywistości radziły sobie kobiety, kończyły studia podyplomowe z księgowości albo kursy z bukieciarstwa, uczyły się obcych języków i wyjeżdżały do pracy w Unii. Szybko wychodziły na prostą. Gorzej było z mężczyznami. Była Wigilia. Anna z córeczkami parę dni wcześniej pojechała do swoich rodziców. Państwo Żelichowscy mieszkali pod Warszawą. Nie rozumieli ani żyłki pomocowej zięcia, ani też nie odbierali na tych samych falach. Anna i Piotr poznali się na studiach prawniczych w Poznaniu, ona była rok niżej. Wpadli na siebie na korytarzu, po miesiącu stali się parą, ale potem kilka razy rozstawali się i schodzili. Wszystko za sprawą Żelichowskich. Teść – Stefan Żelichowski – był profesorem ekonomii, a w zasadzie próżnym, ekonomicznym celebrytą, który nie odrzucił żadnego zaproszenia do programu telewizyjnego i to tam spędzał więcej czasu niż na uczelni. Oczywiście podczas dyskusji w mediach na tematy ekonomiczne wyrażał autorytatywnie jedyne słuszne zdanie, rozmówców mając za nic. Łucja Żelichowska, teściowa, mimo ukończonych studiów prawniczych nigdy nie pracowała, bo nie musiała. To, że Ania chciała zostać notariuszem, osiedlić się w Poznaniu i na aplikacji poprzestać, zrzucono na karb niezaradności i pochodzenia zięcia. Rodzice Piotra, w pojęciu Żelichowskich, byli społeczną niziną. Ojciec, Jerzy Sobański, pracował kilkadziesiąt lat w tej samej fabryce w Mogilnie pod Poznaniem, był mistrzem zmianowym. Nigdy nie ukończył studiów, choć miał znakomitą wiedzę zarówno politechniczną, jak i ogólną. Interesował się historią, kulturą i sztuką. Mama Piotra, Zdzisława, pracowała w tej samej firmie w biurze, gdzie zajmowała się zaopatrzeniem. Zaocznie ukończyła technikum mechaniczne. Gotowała pyszną zupę pomidorową. Teściowie wciąż dawali mu odczuć, że do rodziny Żelichowskich wkradł się niezasłużenie. Piotr unikał rozmów z teściami, starał się szukać w Żelichowskich pozytywów, ale przecież nie potrafił zapomnieć, że odkąd został mężem ich córki, do spotkania ich rodzin w ogóle nie doszło. Czasem z ulgą przyjmował taki stan rzeczy; gdyby ojciec Piotra zechciał opowiedzieć profesorowi Żelichowskiemu o blaskach i cieniach produkcji bron rolniczych czy siewników, Piotr mógłby nie znieść pogardy teściów i wówczas stałoby się najgorsze. Zlekceważyłby etykietę i powiedział coś, co znów nie byłoby uznane za wypowiedź człowieka tej samej klasy. Mama wmawiała Piotrowi przez całe jego młodzieńcze życie: trzymaj się ważniejszych od siebie, mądrzejszych, którzy coś osiągnęli, nie zadawaj się z głupszymi. Tylko wtedy do czegoś dojdziesz. Miał to zakodowanie, gdyby nie to, do ślubu z Anią by w ogóle nie doszło. Jednak ubranko, jakie starał się nosić, nie bardzo do niego pasowało, zwłaszcza w takich dniach jak święta, kiedy przy
rodzinnych stołach podobno swary szły w niepamięć. W ich domu tak nie było. Tylko córki Piotra i Anny walczyły u dziadków o dobre imię ojca, to one wymusiły na mamie, by czasem pojechali do dziadków, do Mogilna. To dla dziewczynek Piotr fatygował się dwa razy w roku do rezydencji Żelichowskich. Gdyby nie Hanka… Tak, ona też mu pomogła. Spotkali się pod koniec 2011 roku na zjeździe jego studenckiego rocznika. Hania tkwiła w rozczarowującym małżeństwie, Piotr był niedoceniany w swoim. Była śliczna, ciemne włosy upinała wysoko, uwypuklając w ten sposób piękną, proporcjonalną sylwetkę. Piotr bardzo ją polubił, niewątpliwie nadawali na tych samych falach, żałował, że nie zauważył jej podczas studiów. Od czasu spotkania mejlowali do siebie, oboje zapracowani, oboje bez czasu na rozrywki. Przyjaciele. Wyłączył komputer, nic spektakularnego nie zrobił tego dnia, jednak czuł się zmęczony. Położył się na kanapie stojącej obok zawalonego papierami biurka. Do Warszawy autostradą dostanie się w ciągu trzech godzin. Może się spóźnić na wieczerzę, było mu wszystko jedno. Zrobi im przyjemność. No cóż. Czekała go magia świąt. Ewa Wilczewska liczyła minuty do końca dnia przyjęć. Tak wyszło, że nawet w Wigilię musiała parę godzin poświęcić na pracę zawodową. Żal jej było młodej pacjentki, Renatki Rogalskiej. Dziewczyna przed wejściem na wagę zdjęła z siebie wszystko, łącznie z pierścionkiem, a i tak wskazówka skoczyła do stu trzydziestu kilogramów. – Tak się starałam, a nic nie spadło – szepnęła Renata i po prostu się popłakała. Słuchając opowieści pacjentów z nadwagą, Ewa rozumiała, że nadmiar i brak często powodują taki sam, duży dyskomfort. Sama też kiedyś zajadała smutki, w wieku dojrzewania ważyła siedemdziesiąt kilogramów. Gdy przypięto jej łatkę „gruba”, schudła, prawie nic nie jedząc. Omal nie wpadła w anoreksję, mdlała w szkole, raz nawet mogło się skończyć naprawdę źle, bo uderzyła głową o podłogę i rozbiła sobie nos. Na szczęście zawsze wspierał ją Miłosz i to on sprawił, że wyszła ze skrajności. Towarzyszył jej u psychologa i po dwumiesięcznej terapii Ewa wreszcie była gotowa już więcej się nie głodzić. Po prostu nauczyła się jeść inaczej, mniej i częściej. Odrzuciła mięso, słodycze, unikała tłuszczów. Zainteresowała się dietetyką, dostała się na Uniwersytet Medyczny w Poznaniu, który skończyła, będąc już w ciąży z bliźniakami. Kierunek: „dietetyka” był strzałem w dziesiątkę, po skończeniu studiów o zdrowym żywieniu wiedziała wszystko. Gdy wróciła do domu, było po czternastej. W lodówce czekały na swój czas już prawie wszystkie potrawy wigilijne. Trzeba było tylko podgrzać czekoladową polewę na buraczane ciasto, które uwielbiali wszyscy w domu. Zostanie jeszcze, by