mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Ward JR - Upadłe anioły 1 - Misja

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Ward JR - Upadłe anioły 1 - Misja.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 101 osób, 66 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 454 stron)

WardJ.R. Upadłeanioły Misja Tłumaczenie Zuzanna Załęska Od zarania dziejów panuje wojna między siłami światła i ciemności. Wkrótce zostaje wybrany jeden z upadłych aniołów, by na zawsze rozstrzygnął tę walkę. Ma zbawić dusze siedmiu ludzi, z których każdy popełnił jeden z grzechów śmiertelnych. Sprawę utrudnia fakt, że pewien żeński demon chce mu pomieszać szyki... Pierwszym przypadkiem, którym ma się zająć, jest biznesmen bez skrupułów, który sprzedał nie tylko swoją duszę, ale uwikłał się w burzliwy romans.

Fanom twórczości J.R. Ward polecamy książki z serii Bractwo Czarnego Sztyletu: Mroczny kochanek Ofiara krwi Wieczna miłość Wampirze serce Śmiertelna klątwa Dziedzictwo krwi Anioł zemsty Dusza wampira Droga przeznaczenia Księżycowa przysięga Sidła namiętności O autorce: J.R. Ward - bestsellerowa pisarka amerykańska specjalizująca się w romansach paranormalnych. Mieszka na południu USA wraz z mężem i ukochanym psem rasy goklen retriever. Po ukończeniu studiów prawniczych rozpoczęła pracę w służbie zdrowia w Bostonie i przez wiele lat była szefową personelu w jednym z najważniejszych naukowych centrów medycznych w kraju. Pisanie zawsze było jej pasją, a pełnię szczęścia daje jej dzień spędzony przy komputerze, pies u boku i dzbanek kawy. Seria Bractwo Czarnego Sztyletu, którą w roku 2005 zapoczątkowała powieść Mroczny kochanek, przyniosła jej kilka ważnych nagród literackich i zapewniła czołowe miejsca na amerykańskich i europejskich listach bestsellerów. W 2009 roku wydała pierwszy tom serii Fallen Angels (Upadłe anioły), której amerykańska edycja liczy aktualnie pięć tytułów.

PODZIĘKOWANIA Z wyrazami wdzięczności dla: Kary Cesare, Claire Zion, Kary Welsh, Leslie Gelbman i wszystkich z New American Library. Jak zawsze. Dziękuję również Stevenowi Axelrodowi, mojemu głosowi rozsądku. Z miłością dla Waud Team, dla Dee, LeElla, K i Natha, bez których to wszystko nie byłoby możliwe. Dziękuję również Jen i Lu oraz wszystkim naszym konsultantom. Wyrazy dozgonnej wdzięczności dla Doktor Jess (vel Jessiki Anderson), Sue Grafton, Suz Brockmann, Ghristine Feehan i jej wspaniałej rodziny, Lisy Gardner oraz Lindy Francis Lee. Z miłością dla mojego męża, mojej mamy i całej mojej rodziny.

PROLOG Demon to słowo, które nie budzi dobrych skojarzeń. W dodatku cholernie staroświeckie. Słowo demon nasuwa na myśl głównie sylwetki dziwnych stworów z płócien Hieronima Boscha lub, co gorsza, naszpikowane wymysłami Piekło Dantego. Dusze smażące się w ogniu piekielnym, płacz i zgrzytanie zębów, itp. Cóż, nie da się ukryć, że w piekle jest ciut za gorąco, a gdyby Książę Ciemności ogłosił przetarg na nadwornego malarza, Bosch byłby poważnym kandydatem do wygranej. Wracając jednak do meritum: demon postrzegał siebie w kategoriach coacha, trenera wolnej woli człowieka. Miał się za coś lepszego, osobowość na wskroś nowoczesną. Jeśli w ogóle rywalizował z kimś, to chyba tylko z Oprah Winfrey. Walka toczyła się bowiem o rząd dusz. Rzecz w tym, że konstrukcja duszy w niczym nie różni się od budowy ludzkiego ciała, które posiada wiele atawistycznych pozostałości w rodzaju wyrostka robaczkowego, zębów mądrości, czy też kości ogonowej - organów z gruntu nieprzydatnych, a przecież potencjalnie groźnych dla swego właściciela.

Podobnie rzecz ma się z duszą. Dusza również dźwiga bezużyteczny bagaż, który utrudnia jej prawidłowe funkcjonowanie, te wkurzające, świętoszkowate przybudówki, doczepione ni w pięć, ni w dziesięć, które, jak ślepa kiszka, dopraszają się tylko o infekcję. Wiara, nadzieja i miłość... rozwaga, umiarkowanie, sprawiedliwość... cały ten bezuży- teczny, moralizatorski chłam, którym nasztufowane jest serce, a który plącze szyki wrodzonemu pragnieniu zła. Zadaniem demona jest pomagać ludzkim istotom w uświadamianiu sobie i wyrażaniu ich najgłębszej natury, bez całej tej otoczki ścierny, która sprowadza ludzkość na manowce. Dopóki człowiek pozostaje wierny sobie, dopóty zachowany zostaje porządek świata. Najnowsze dzieje są tego żywym dowodem. Niezliczone wojny wstrząsające naszym globem, eskalacja zbrodni, rabunkowa polityka wobec środowiska naturalnego, pogłębianie nierówności społecznych, rządy szamba Wall Street... jednym słowem wszystko idzie w najlepszym kierunku. Ale to jeszcze za mało, a czas ucieka... Żeby użyć porównania ze sportem: Ziemia jest boiskiem, a gra toczy się odkąd wzniesiono stadion. Demony to drużyna gospodarzy, a gośćmi są Anioły, wciskające kit o wiecznej szczęśliwości w lukrowanych niebiosach, które maluje na pęczki ten cwaniak Tom Kinkade. Każda dusza jest na boisku zawodnikiem, uczestnikiem w odwiecznej rozgrywce dobra ze złem, a wynik wyświetlany na tablicy tak naprawdę jest oceną jej uczynków w relatywnych kategoriach moralnych. Narodziny są początkiem gry, śmierć jej końcem, a wynik meczu dopisuje się do ogólnego rachunku. Trenerom nie wolno przekroczyć linii boiska, ale mogą dobierać skład drużyn, jak również ogłaszać przerwy dla podbudowania motywacji graczy, zwane potocznie „otarciem się o śmierć". Niestety, Stwórca zaczął już popatrywać w stronę wyjścia, jak widz posezonowych rozgrywek, któremu tyłek

przymarzł do ławki, nad uchem wyją kibołe, a kolejny hot dog wychodzi bokiem. Za dużo bezładnej bieganiny. Za dużo przerw. Za dużo remisów prowadzących do nic niewnoszących dogrywek. To, co na początku wydawało się ekscytującym meczem, rozlazło się haniebnie na boki. Drużyny otrzymały upomnienie: kończyć grę, chłopaki. W tej sytuacji obie strony decydują się na wspólny wybór rozgrywającego. )eden lider i siedem rozgrywek. W rozgrywce dobra ze złem niekończący się przemarsz istot ludzkich zostaje zredukowany do siedmiu dusz i siedmiu szans na przekonanie się, czy ludzkość jest dobra, czy zła. Remis nie wchodzi w rachubę, a gra toczy się o... wszystko. Jeśli zwycięży drużyna Demonów - do nich będzie należeć stadion i wszyscy gracze - przeszli i przyszli. Anioły po wieczność staną się rasą niewolników. W tej sytuacji kuszenie ludzkich dusz straci cały urok. Jeśli zwyciężą Anioły, ziemia, jak w Boże Narodzenie, zatonie w powszechnej radości, braterstwie i szczodrobliwości. Zwycięstwo tego czarnego scenariusza oznaczałoby kres istnienia Demonów nie tylko we wszechświecie, ale również w sercach i umysłach ludzkości. Byłoby to zresztą najlepsze rozwiązanie w obliczu cukierkowego świata, od którego zbierałoby im się non stop na wymioty. W tej sytuacji Demony po prostu nie mogą przegrać. Siedem szans to wcale nie tak wiele. Podczas kosmicznego „orzeł czy reszka" zwyciężyła drużyna gości. Jej zawodnicy walczyli pod przywództwem lidera, który rozegrał każdą z siedmiu zagrywek. No właśnie, rozgrywający... Oczywiście wokół obsadzenia tego kluczowego stanowiska toczyły się zażarte dysputy. W końcu jednak udało się wyłowić odpowiedniego kandydata, którego obie drużyny były skłonne zaakceptować... kandydata, w którym trenerzy i jednej, i drugiej

drużyny pokładali nadzieje, że pokieruje rozgrywkami na ich korzyść. Nieszczęsny dureń, nie wiedział, w co dał się wrobić. Rzecz jednak w tym, że Demony nie mogły pozwolić na to, by tak wielka odpowiedzialność została powierzona istocie ludzkiej, ponieważ wolną wolę można dowolnie modelować - na czym zresztą zasadza się cała gra. Postanowiły podesłać na boisko swoją wtykę, co, naturalnie, jest sprzeczne z regulaminem, za to zgodne z naturą Demonów. W dodatku przeciwnik nie mógł się zrewanżować podobnym posunięciem. Na to właśnie liczyła drużyna gospodarzy: Anioły nigdy nie przekraczają linii boiska. Lepiej, żeby nie próbowały.

ROZDZIAŁ 1 Wpadłeś jej w oko. Jim Heron podniósł wzrok znad budweisera, wypatrując „jej" w mrokach klubu, w którym powietrze było gęste od seksu i rozpaczy, w gąszczu obwieszonych łańcuchami sylwetek w czerni. Z sufitu klubu Żelazna Maska złota poświata wydobywała kasztanowe włosy, bujne jak u Brooke Shiekls, śnieżnobiałą cerę i kształtne piersi kobiety w niebieskiej sukience. Piękna jak modelka, w świetlistej aureoli - niczym święta -stanowiła barwny wyłom w tłumie steampunkówek - przyszłych użytkowniczek prozaku. Istotnie, patrzyła na niego, ale jakoś nie mógł uwierzyć, że jej się podoba. Głęboko osadzone oczy emanowały rozpaczliwą tęsknotą, a może tylko mu się tak zdawało. Może po prostu zachodziła, podobnie jak on, w głowę, skąd taki ktoś wziął się w tym klubie. - Stary, daję głowę: wpadłeś jej w oko. Jim przeniósł wzrok na swoją swatkę: to Adrian Vogel ściągnął go tutaj. Ad w Żelaznej Masce niewątpliwie czuł się, jak u siebie w domu: był ubrany na czarno od stóp do głów i miał piercingi w miejscach, które normalnych obywateli przyprawiały o dreszcze.

Jim łyknął piwa. - E tam, nie jestem w jej typie. - Wmawiasz sobie głupoty. - Właśnie, że nie. -Jesteś durniem. - Adrian przejechał ręką po czarnych, sfalowanych włosach, które jak na komendę wróciły na miejsce. Jezu, gdyby nie to, że pracował na budowie i klął jak szewc, można by sądzić, że spędza dnie, buszując w damskim dziale preparatów do stylizacji włosów. -To, że się na nią nie złapał, nie znaczy automatycznie, że jest durniem - interweniował Eddie Blackhawk, trzeci przy ich stoliku. - Co ty nie powiesz? - Pozwól każdemu żyć tak, jak mu się podoba. Eddie opadł z powrotem na oparcie czarnej sofy. W dżinsach i ciężkich buciorach bardziej wyglądał na harleyowca, niż na Gota, a więc równie nie na miejscu w tym klubie, jak Jim. Co prawda zważywszy na potężną sylwetkę i dziwny, rdzawy odcień tęczówek wtopić mógłby się najwyżej w drużynę zapaśniczą: na budowie, choć nosił długi warkocz, nikt mu nie podskoczył, nawet najbardziej pyskaci, napakowani dekarze. -Widzę, Jim, że nie jesteś zbyt rozmowny. - Adrian rozglądał się, zapewne szukając w tłumie niebieskiej sukienki dla siebie. Patrząc na wijących się w żelaznych klatkach tancerzy, pomachał na kelnerkę. - Pracuję z tobą już miesiąc i wiem, że bystrzak z ciebie. - Nie mam wiele do powiedzenia. -To chyba nie przestępstwo - mruknął Eddie. Chyba właśnie dlatego Jim wolał Eddiego, który, jak on, należał do klubu milczków. Nigdy nie otwierali ust, jeśli dało się coś załatwić kiwnięciem lub kręceniem głową. Jakim cudem zakumplowali się z Adrianem, któremu gęba nigdy się nie zamykała, było ich słodką tajemnicą. Trudno powiedzieć, co skłoniło ich do mieszkania w jednym pokoju.

Jim bynajmniej nie zamierzał wtykać nosa w ich sprawy. Z tą parą cholernych mądrali zapewne zaprzyjaźniłby się gdzieś, kiedyś, na jakiejś innej planecie, ale tu i teraz nie zamierzał się z nimi zbytnio spoufalać. Polazł z nimi do klubu tylko po to, żeby Adrian przestał mu wiercić dziurę w brzuchu. Jim był sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem i uważał, że inni powinni to zaakceptować. Odkąd wyszedł z wojska, włóczył się po kraju, lądując aktualnie w Caklwell głównie dlatego, że akurat tu wypadł mu nocleg; po zakończeniu budowy, na której wszyscy trzej pracowali, nie miał zamiaru siedzieć tutaj ani chwili dłużej. Jak mawiał jego dawny dowódca - bezpieczniej być ruchomym celem. Nigdy nie wiedział, w której chwili otrzyma wezwanie do kolejnej „nadzwyczajnej misji". Dopijając piwo, myślał z ulgą, że ma tylko ciuchy, ciężarówkę i rozklekotanego harleya. Fakt, że jak na trzydziesto-dziewięciolatka to nie za wiele... Rany, to właśnie dziś. Kończy czterdzieści lat. Dziś są jego urodziny. - Ej, może już masz dziewczynę? - nie ustawał Adrian. - Dlatego nie chcesz rwać tej w niebieskiej sukni? Zobacz tylko, jak się na ciebie napala. - Uroda to nie wszystko. -Tak, ale nigdy nie zaszkodzi. Podeszła kelnerka. Kiedy tamci dwaj zamawiali jeszcze jedną kolejkę, Jim rzucił okiem na kobietę, o której było całe to gadanie. Nie odwróciła wzroku. Nie mrugnęła nawet, tylko powoli oblizała czerwone wargi, jakby czekała na następne spojrzenie. Przeniósł wzrok z powrotem na pusty kufel. Czuł, że wierci się jak na rozżarzonych węglach. Ile to już lat tej posuchy? Posuchy - mało powiedziane. Pustyni. Nagle jego ciało zapragnęło czegoś więcej, niż tylko walenia konia. - Idźże do niej i przedstaw się.

- Jest mi dobrze tutaj, gdzie jestem. - Zaczynam powątpiewać w twoją inteligencję, a w każdym razie męskość. - Adrian zabębnił palcami po stole, błyskając ciężkim, srebrnym sygnetem. -Twój problem. Adrian wywrócił oczyma. - Dobra, rób jak uważasz - poddał się. Opadł do tyłu, na oparcie sofy, jak Eddie, ale gęba mu się wciąż nie zamykała. - Słyszeliście o zabójstwie? - Znowu? - No. Znaleziono ciało nad rzeką. - Zawsze tam znajdują. - Świat schodzi na psy. - Adrian osuszył kufel do dna. -Już od dawna. - Tak sądzisz? Odsunął się, bo kelnerka stawiała kolejne piwa dla chłopaków. - Nie sądzę, tylko wiem. - Deinde, ego te absobo a peccatis tuis in nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti... Marie-Terese Boudreau podniosła wzrok. Za kratką konfesjonału profil księdza tonął w głębokim cieniu, ale ona dobrze wiedziała, kim jest. On też ją znał, stąd wiedział, kim jest i dlaczego przynajmniej raz w miesiącu musi iść do spowiedzi. - Idź, córko, w pokoju. Kiedy zamknął okienko konfesjonału, przeszyło ją ostrze paniki. W chwili cichego skupienia, gdy wyznawała swoje winy, widziała wyraźnie, jak bardzo się stoczyła, a słowa jej spowiedzi bezlitośnie obnażały haniebny proceder, jaki uprawiała po nocach. W miarę jak obmierzłe obrazy ulatniały się z jej pamięci, ucisk w piersiach na myśl o tym, dokąd wraca, nasilał się.

Zwinęła różaniec i wsunęła do kieszeni. Podniosła torebkę z podłogi i już miała wstać z klęczek, gdy nagle usłyszała za plecami czyjeś kroki. Z różnych powodów, nie tylko związanych z jej „pracą", wolała pozostać niezauważona. Kiedy ciężki stukot obcasów ucichł, odsunęła czerwoną aksamitną zasłonkę i wyszła na zewnątrz. Katedra świętego Patryka w Caklwell była o połowę mniejsza od katedry świętego na Manhattanie, ale wystarczająco duża, by budzić podziw nawet w umiarkowanie pobożnych duszach. W obliczu ostro łuków podobnych do anielskich skrzydeł i sklepienia, które zdawało się dotykać niebios, Marie-Terese czuła się grzesznicą, a jednocześnie przepełniała ją wdzięczność, że wolno jej przebywać w tym przybytku. Uwielbiała rozchodzący się we wnętrzu zapach cytrynowego wosku pszczelego, cytryny i kadzideł. Ruszyła pod drewnianym rusztowaniem wzniesionym z powodu renowacji mozaiki stropowej. Gdy mijała kolejne kaplice, na widok skąpo oświetlonych, nieruchomych figur świętych i migotliwych świec wotywnych jak zawsze spływał na nią spokój. Przypominała sobie, że po życiu doczesnym czeka ją spoczynek wieczny. O ile, rzecz jasna, dopuszczą ją do nieba bram. Boczne wejście do katedry zamykano po szóstej po południu, więc musiała wyjść głównym wejściem, co wydawało jej się świętokradztwem. Rzeźbione wrota aż się prosiły, by wpuszczać wiernych ściągających tłumnie na niedzielne nabożeństwa, gości eleganckich ślubów, a przynajmniej uczciwych katolików. Takim, jak ona, należały się boczne drzwi. W każdym razie na dzień dzisiejszy. W chwili, gdy naparła na ciężkie drzwi, ktoś zawołał ją po imieniu. Odwróciła się za siebie, ale w polu widzenia nie było nikogo, nawet w ławach.

-Tak? Słucham ojca? - Odpowiedziało jej tylko echo. Przebiegł ją zimny dreszcz. Pchnęła połówkę drzwi i wypadła w chłód kwietniowego wieczoru. Ściskając w dłoni klapy wełnianego płaszcza, puściła się pędem do samochodu, stukocząc obcasami czółenek po schodach i chodniku. W aucie natychmiast zamknęła się starannie od środka. Dysząc ciężko, rozejrzała się wokół. Cienie wiły się między bezlistnymi drzewami, zza płynących po niebie chmur przeświecał księżyc. W oświetlonych oknach naprzeciw kościoła widziała poruszające się sylwetki ludzkie. Uliczką jechał powoli samochód. Ani śladu bandyty, zboczeńca, czy draba w czarnej kominiarce. Pustki. Walcząc z paniką, uruchomiła silnik toyoty i kurczowo zacisnęła palce na kierownicy. Zerknęła w oba lusterka i ruszyła przed siebie, trzymając się cały czas śródmieścia. Światła mijanych latarń i reflektory samochodów oświetlały jej twarz i czarną, rzuconą na siedzenie obok, torbę sportową. W środku miała swój strój. Niech tylko skończy się ten koszmar, spali go razem z wszystkim, co miała na sobie przez ostatni rok. Żelazna Maska była jej drugim miejscem „pracy". Pierwsze cztery miesiące temu wyleciało w powietrze. Dosłownie. Wierzyć jej się nie chciało, że wciąż pracuje w tej branży. Za każdym razem, kiedy się pakowała, czuła, jak wraca koszmar. Trudno powiedzieć, czy spowiedź u świętego Patryka niosła ulgę, czy dodatkowo pogarszała sytuację. Niekiedy odnosiła wrażenie, że pierze brudy, na których powinna już położyć krzyżyk, ale potem znów wracała potrzeba zadośćuczynienia. Skręciła w Trade Street, główne zagłębie klubów, barów i salonów tatuażu w Caklwell. Żelazna Maska leżała na samym końcu ulicy i, podobnie jak w sąsiednich klubach, do

rana wiła się przed nią kolejka chętnych, by się nawalić. Podskakując na wybojach, minęła kontenery na śmiecie i wjechała na parking. Toyota zgrabnie wśliznęła się na wolne miejsce pod ceglaną ścianą budynku, oznakowane „Tylko dla personelu". Właściciel klubu, Trez Latimer, żądał, by cały personel żeński parkował na oznaczonych miejscach znajdujących się tuż przy drzwiach prowadzących na tyły klubu. Dbał o swoje pracownice, jak ongiś Wielebny, a one umiały to docenić. Żelazna Maska leżała na terenach zakazanych dzielnic Caklwell. Marie-Terese wysiadła z torbą i zadarła głowę do góry. Światła wielkiego miasta przyćmiewały blask nielicznych gwiazd prześwitujących spomiędzy chmur. Niebo wydawało się jeszcze od nich odleglejsze. Przymknęła oczy i odetchnęła głęboko, ściskając pod szyją kołnierz palta. Z chwilą przejścia przez próg klubu stanie się inną osobą. Kimś obcym, o kim kiedyś będzie wolała nie pamiętać. Kimś, do kogo czuła wstręt i pogardę. Jeszcze jeden, ostatni haust świeżego powietrza. Już miała otworzyć oczy, gdy dopadła ją znów panika. Pomimo chłodu zaczęła się pocić. Serce Marie-Terese łomotało, jakby uciekała przed mordercą. Ciekawe, ile jeszcze takich nocy zniesie. Lęk pogłębiał się z tygodnia na tydzień. Lawina nabrała rozpędu, porwała ją ze sobą i pogrzebała pod zwałami śniegu. Nie była w stanie tego powstrzymać. Wciąż spłacała długi... finansowe i egzystencjalne. Zanim wróci do punktu wyjścia, musi przebywać tam, gdzie wolałaby nie być. Napady lęku miały też swoją dobrą stronę. Znaczyły, że nie dała się zdeprawować do końca i zachowała resztki swojej prawdziwej natury. Z najwyższym trudem. Drzwi na tyłach klubu otwarły się i czyjś głos wymówił jej imię z czarującym cudzoziemskim akcentem.

- Wszystko w porządku, Marie-Terese? Czym prędzej otwarła oczy, wkładając z powrotem maskę, i ruszyła spokojnym, pewnym krokiem w stronę szefa. Trez musiał ją wypatrzyć na jednej z wszechobecnych na tym terenie kamer monitoringu. - Tak, Trez. Dzięki. Przytrzymał drzwi, a kiedy przechodziła przez próg, prześwietlił ją swoimi ciemnymi oczami. Ze swoją skórą o barwie kawy i twarzą, której harmonijne proporcje i doskonale zrównoważone usta nasuwały myśl o Etiopii, Trez Latimer to było ciacho, chociaż najbardziej pociągające w nim były jego maniery. Był dżentelmenem do szpiku kości. Mimo to, lepiej było mu nie wchodzić w drogę. - Zauważyłem, że noc w noc tak robisz. Stajesz przy samochodzie, patrząc w niebo. Zamknął drzwi za nimi i założył sztabę. - Noc w noc. - Naprawdę? - Nikt cię nie napastuje? - Nie. Przecież bym ci powiedziała. - Masz kłopoty? - Nie. Wszystko w porządku. Trez nie wyglądał na zbytnio przekonanego. Podprowadził Marie-Terese pod drzwi damskiej szatni. -Pamiętaj, że możesz do mnie dzwonić o każdej porze dnia i nocy. - Wiem. Dziękuję bardzo. Położył dłoń na sercu i skłonił się lekko. - Cała przyjemność po mojej stronie. Dbaj o siebie. Pod ścianami garderoby stały rzędy metalowych szafek, a środek zajmowały ławki poprzykręcane do podłogi. W głębi wisiało podświetlane lustro z wielkim blatem zarzuconym kosmetykami tancerek. Wszędzie poniewierały się peruki, skąpe ciuszki, szpilki, unosił się zapach dziewczęcego potu i szamponu.

Jak zawsze, była w garderobie sama. Przychodziła pierwsza i wychodziła pierwsza, a teraz, kiedy przestawiła się na tryb roboczy, niepokoje duszy zastąpiła gładka rutyna. Płaszcz odwiesiła w swojej szafce. Zrzuciła z nóg czółenka. Zdjęła klamrę z włosów. Otwarła torbę. Zrzuciła dżinsy, biały golf i granatowy blezer, przebierając się w coś, czego za Chiny nie włożyłaby na Halloween: mikroskopijną spódniczkę z lajkry, bolerko nad pępek, pończochy obszyte koronką i szpilki, które piły ją w palce u nóg. Wszystko czarne. Czerń była sztandarową barwą w Żelaznej Masce, podobnie zresztą, jak w poprzednim klubie. Po godzinach nigdy nie chodziła w czerni. Po miesiącu katorgi wywaliła wszystko, co miało w sobie chociaż odrobinę czerni, tak dokładnie, że niedawno musiała specjalnie kupić sobie strój na pogrzeb. Patrząc w obramowane żarówkami lustro, popsikała lakierem burzę czarnych włosów. Spośród palet cieni do powiek i różów wybrała ciemne, połyskliwe odcienie. Jej wygląd miał się teraz do wizerunku „dziewczyny z sąsiedztwa" mniej więcej tak, jak rozkładówka Playboya. Sprawnie zrobiła sobie czarną kredką oczy na Ozzy'ego Osbourne'a i dokleiła sztuczne rzęsy. Na koniec sięgnęła do torby po szminkę do warg. Nigdy nie używała wspólnych pomadek z dziewczynami. Przechodziły badania co miesiąc, ale wolała nie ryzykować: sama zachowywała bezwzględnie wszystkie środki ostrożności, ale dziewczyny niekoniecznie. Czerwony błyszczyk smakował jak syntetyczna truskawka, ale był kluczowym elementem jej makijażu. Sygnalizował, że nie można liczyć na jej pocałunek. Większość mężczyzn i tak się tego domyślała, ale warstwa tłuszczu ucinała wszelkie dyskusje. Zresztą żaden facet nie chce, by jego żona lub dziewczyna domyśliła się, co tak naprawdę robi, kiedy idzie z kolegami na „piwko".

Nie zadając sobie nawet trudu przejrzenia się w lustrze, Marie-Terese wyszła z garderoby stawić czoło hałaśliwej publice klubowej. W miarę, jak zbliżała się długim, mrocznym korytarzem do pomieszczeń właściwego klubu, dudnienie basów nasiliło się, podobnie, jak bicie jej serca. Jakby stapiała się z klubem w jedno. Wreszcie zobaczyła przed sobą wnętrze klubu z bordowymi ścianami, czarną podłogą i krwistoczerwonym sufitem oświetlonym tak skąpo, że czuła się, jakby wkroczyła do jaskini. Wokół panował klimat perwersji seksualnych: kobiety tańczyły w żelaznych klatkach, na parkiecie międliły się pary i trójkąty, nagrzanym wnętrzem wstrząsały zmysłowe, odjazdowe rytmy. Kiedy oczy Marie-Terese przywykły do ciemności, zaczęła przeczesywać twarze mężczyzn, przyrównując do wzorca, którego unikała jak ognia. Nie rozpoznawała ich po ubraniu, towarzystwie, czy obrączce na palcu. Nie chodziło nawet o wzrok, jakim ją obrzucali, bo wszyscy faceci pożerali oczyma jej piersi i biodra. Z góry dyskwalifikował ich fakt, że w ich oczach było coś więcej, niż pożądanie: kiedy błądzili wzrokiem po jej ciele, czuła, że pieprzą się z nią w myślach. Nie robiło to na niej wrażenia. Żaden mężczyzna nie mógł jej zafundować nic gorszego niż to, co przeszła. Była pewna tylko dwóch rzeczy: że trzecia nad ranem nadejdzie w końcu i że ten etap jej życia kiedyś wreszcie się skończy. W chwilach, kiedy depresja odpuszczała jej trochę, próbowała sobie wmawiać, że wyboista droga jest tylko przejściowym odcinkiem jej życiowej podróży, czymś na kształt grypy. A może, niestety, rakiem... jakaś jej część mogła bezpowrotnie ulec chorobie. Wyłączyła umysł i ruszyła przed siebie, w gęsty tłum. Kto powiedział, że życie jest zabawne, łatwe, czy choćby sprawiedliwe? Żeby przeżyć, trzeba czasami robić rzeczy,

które nie mieszczą się w części mózgu spragnionej rodzinnego ciepła. Ale życia nie da się przejść na skróty, a za błędy trzeba zapłacić. Taki już jest porządek rzeczy. Rozdział 2 Sklep z biżuterią Marcus Reinhardt Jewelers, rok założenia 1893, od początku swojego istnienia urzędował w tym samym wdzięcznym budynku z wiśniowej cegły w centrum Caklwell. Firma podczas wielkiego kryzysu zmieniła właścicieli, ale standard funkcjonowania utrzymał się i dotrwał nawet do epoki Internetu: unikatowe, wysokiej klasy klejnoty oferowane po konkurencyjnych cenach przez niewiarygodnie uprzejmą obsługę. - Wino się schładza w gabinecie recepcyjnym, sir. - Wspaniale. Jesteśmy już prawie gotowi. - James Richard Jameson, praprawnuk człowieka, który wykupił sklep od Reinhardta, patrząc na swoje odbicie w jednej z lustrzanych gablot, wyprostował krawat. Zadowolony z efektu odwrócił się, patrząc, co robi trójka pracowników, którym kazał zostać po godzinach. Wszyscy mieli na sobie czarne marynarki, do których William i Terrence założyli firmowe czarno-złote krawaty z logo sklepu, a Janice naszyjnik z lat pięćdziesiątych, zrobiony ze złota i onyksu. Perfekt. Jego ludzie nosili się z dyskretną elegancją jak wszystko w pomieszczeniu wystawowym, do tego każdy z nich władał angielskim i francuskim. Oferta Reinhardta przyciągała klientów z południa i z północy. Warto było dla niej pofatygować się i z Manhattanu, i z Montrealu. Galaktyki klejnotów w gabinecie ekspozycyjnym siekły równo po oczach, a kąty oświetlenia

i rozstawienie szklanych gablot były przemyślane tak, by chcieć nieodparcie kojarzyło się z mieć. Zanim antyczny zegar przy drzwiach wybił dziesiątą, James sięgnął do miniaturowych drzwiczek, wyciągnął odkurzacz i przejechał po śladach stóp na zabytkowym, orientalnym dywanie. Do schowka na miotły wracał po własnych śladach, żeby nie zniszczyć efektów swej pracy. - Chyba przyjechał - powiedział William, patrząc przez odsłonięte okno. James usunął odkurzacz z pola widzenia i dopiął marynarkę. Serce gwałtownie biło mu w piersi, jednak nie dał nic poznać po sobie i ruszył bez pośpiechu, by wyjrzeć na ulicę. Klienci byli mile widziani w sklepie co dzień od dziesiątej do osiemnastej, z sobotami włącznie. Klienci mogli też umówić się indywidualnie po godzinach, w dowolny dzień i o dowolnej porze. Elegancki mężczyzna, który wysiadł z. BMW M6, plasował się wysoko w szeregach klientów: garnitur o europejskim kroju, brak trencza mimo chłodnej pogody, krok sportowca, twarz najemnego mordercy. To musiał być niegłupi i bardzo wpływowy gość, który zapewne miał niejedno na sumieniu, ale Marcus Reinhardt nie miał żadnych skrupułów odnośnie do przyjmowania pieniędzy mafijnych, czy narkotykowych. Zadaniem Jamesa nie było osądzać, lecz sprzedać, tym samym więc zmierzający do jego drzwi gość był uosobieniem wszelkich cnót, jakie mogą chadzać w półbutach od Bally'ego. James przekręcił zamek i otwarł drzwi, zanim dzwonek zdążył zadzwonić. - Dobry wieczór, panie diPietro. Wymienili krótki, zdecydowany ucisk ręki. - Gotowi? - spytał rzeczowo diPietro niskim głosem. Szare oczy miały chłodny wyraz. -Tak. - James zawahał się. - Czy osoba, dla której przeznaczony jest zakup, dołączy do nas? - Nie.

James zamknął drzwi i wskazał drogę na zaplecze, udając, że nie widzi wlepionego w gościa wzroku Janice. - Pozwoli pan się poczęstować winem? - Wolałbym, żeby zaczął mi pan pokazywać diamenty. - Jak pan sobie życzy. W pokoju do pokazów prywatnych na ścianie wisiały obrazy olejne, stało wielkie staroświeckie biurko i cztery złote krzesła. Był również mikroskop, podkładka z czarnego aksamitu, wino z lodem dla orzeźwienia i dwa kryształowe kieliszki. James skinął na swoich podwładnych i Terrence usunął srebrny kubełek z winem, a spąsowiała lekko Janice - kieliszki. William został przy drzwiach, gotowy na każde skinienie. Mr. diPietro usiadł, kładąc ręce na biurku, błyskając przy okazji spod mankietu platynowym Chopardem. Jego oczy, dokładnie koloru zegarka, nie tyle spoczęły na Jamesie, ile przewierciły mu czaszkę na wylot. James odchrząknął i zasiadł naprzeciwko gościa. - Zgodnie z naszymi ustaleniami, wybrałem parę okazów z naszej kolekcji, jak również zamówiłem partię diamentów z Antwerpii. James wyjął złoty kluczyk i wsunął do zamka górnej szuflady biurka. Mając do czynienia z nieznanym klientem, musiał najpierw obstawić, czy należy do kategorii tych, którym najpierw pokazuje się towar z najwyższej półki, czy też stopniowo podnosi się poprzeczkę cenową. Nie miał żadnych wątpliwości, do jakiej kategorii zaliczyć diPietro. James przełożył z tacki na podkładkę dziesięć pierścionków, specjalnie oczyszczonych nad parą. Ze szczeliny w czarnym aksamicie wydobył drugi co do wielkości - choć tylko o ułamek karata mniejszy - za to zdecydowanie najdoskonalszy. - Ma pan tutaj siedem, koma siedem karata, szlif szmaragdowy, bez najmniejszej skazy, opatrzony certyfikatami

Amerykańskiego Instytutu i Europejskiego Laboratorium Gemmologii do pańskiego wglądu. Milczał, gdy Mr. diPietro ujął pierścień i schylił się, by go obejrzeć. Nie musiał dodawać, że szlif i symetria kamienia były perfekcyjne, platynowa oprawa - ręcznej roboty, czy też, że tego rodzaju okazy na rynek trafiają niezmiernie rzadko. Ogień i światło kamienia mówiły same za siebie: diament rzucał olśniewające, fantasmagoryczne refleksy. - Ile? - spytał diPietro. James wyłożył na biurko certyfikaty. - Dwa miliony trzysta tysięcy. Gościom pokroju Mr. diPietro imponowały wysokie ceny, tak czy owak jednak propozycja była bardzo atrakcyjna. Po to, by Reinhardt utrzymał swą pozycję na rynku, trzeba było zachować złote proporcje między regułą, a wyjątkami: zbyt wiele wyjątków mogło podkopać regułę. Poza tym, założywszy, że Mr. diPietro nie zbankrutuje i/lub nie wyląduje za kratkami, był klientem, z którym James chętnie związałby się na dłużej. DiPietro oddał pierścionek i przejrzał certyfikaty. - Następne, proszę. James nie dał poznać po sobie zaskoczenia. - Oczywiście. Proszę bardzo. Idąc od lewej do prawej podnosił z tacy każdy pierścionek, opisując jego właściwości. Czyżby nietrafnie ocenił swojego klienta? Poprosił Terrence'a o przyniesienie jeszcze sześciu sztuk, każda powyżej pięciu karatów. Godzinę później Mr. diPietro odchylił się na oparcie krzesła. Ani razu dotąd nie przeciągnął się, ani nie zdekoncentrował, nie zerknął na komórkę, czy choćby zażartował, żeby rozładować napięcie. Nie zaszczycił Janice nawet przelotnym spojrzeniem, a przecież była śliczna. Diamenty pochłonęły go bez reszty. James próbował sobie wyobrazić, kim jest kobieta, na której palcu wyląduje pierścionek. Naturalnie, jest piękna, a do tego szalenie niezależna i oszczędna w okazywaniu uczuć.

Przywykł oglądać nawet w oczach najbardziej kutych na cztery nogi nuworyszów specyficzny błysk, który pojawiał się w chwili, gdy wybierali brylant z najwyższej półki dla damy swego serca. Nawet jeśli ów błysk był tylko ekscytacją na myśl o powaleniu lubej kosztowną niespodzianką lub dumą z faktu, że stać ich na coś, na co może sobie pozwolić tylko 0,1 promil społeczeństwa, zwykle byli lekko zemocjonowani. DiPietro był chłodny i niewzruszony, jak kamienie, które studiował. - Może chciałby pan obejrzeć coś jeszcze? - skapitulował James. - Rubiny? Szafiry? DiPietro sięgnął do kieszeni marynarki, wydobywając cienki, czarny portfel. - Biorę pierwszy za równe dwa miliony. James zamrugał oczami. - Kiedy płacę, oczekuję czegoś w zamian. - DiPietro wyłożył na biurko kartę kredytową. - Pan i tak obniżyłby cenę kamienia, ponieważ pański interes bazuje na stałych klientach, takich jak ja. Do Jamesa dopiero po chwili dotarło, że transakcja może naprawdę dojść do skutku. - Doceniam pańskie... niezawodne oko, ale cena wynosi dwa miliony trzysta tysięcy. Mr. diPietro postukał kartą o blat. - Debetowa. Dwa miliony, od ręki. James szybko zrobił w myślach rachunek. Przy tej cenie i tak zarabiał trzysta pięćdziesiąt tysięcy na kamieniu. - Myślę, że mogę się zgodzić. - Bardzo rozsądnie z pana strony - skwitował diPietro, jakby to była oczywistość. - A co z rozmiarem pierścionka? Czy zna pan wymiary swojej... - Siedem koma siedem karata, to jedyny wymiar, jaki się dla niej liczy. Resztą zajmiemy się później. - Jak pan uważa.

James zwykle zachęcał personel, by zabawiał klienta, podczas gdy sam oddalał się na tyły, by włożyć zakup do szkatułki i wydrukować wycenę dla potrzeb ubezpieczeniowych. Tego wieczoru jednak dał im odmowny znak głową, gdy Mr. diPietro wyjął komórkę i zaczął dzwonić. Krzątając się na zapleczu, słyszał rozmowę swojego klienta. Żadnych czułych zapowiedzi w rodzaju: „mam coś dla ciebie, kochanie", czy żądań w stylu „Musimy się zobaczyć". Otóż pan diPietro ewidentnie nie dzwonił do swojej przyszłej narzeczonej, lecz omawiał kwestie jakichś terenów z rozmówcą imieniem Tom. Włożył kartę do czytnika. Czekając na autoryzację, oczyścił jeszcze raz pierścionek nad parą, zerkając na zielony wyświetlacz terminalu. Żądanie, by zadzwonić na czynną przez całą dobę linię banku, przyjął bez zaskoczenia, z uwagi na kwotę transakcji. Przedstawiciel banku na dzień dobry zażądał rozmowy z Mr. diPietro. Przełączając rozmowę na aparat na biurku w gabinecie recepcyjnym, James wysunął głowę przez drzwi. - Panie diPietro... - Chcą rozmawiać ze mną? - DiPietro, błyskając zegarkiem, wyciągnął rękę i zdjął słuchawkę z widełek, zanim James zdążył go wyręczyć. - Tak, zgadza się. Tak, to ja. Tak. Tak. Nazwisko panieńskie matki, 0'Brian. Tak. Dziękuję. - Przyglądał się, jak James rozłącza rozmowę i odkłada słuchawkę z powrotem na podstawkę. - Przesyłają panu kod autoryzacji. James skłonił się i wrócił do biura. Kiedy z powrotem stanął w drzwiach, trzymał w ręku niewielką czerwoną torebkę z jedwabnymi rączkami i kopertę z rachunkiem. - Mam nadzieję, że zechce pan w przyszłości korzystać z naszych usług. Pan diPietro sięgnął po swój nowy nabytek. - Nie planuję kolejnych zaręczyn, ale będę obchodzić rocznice ślubu. Oby jak najwięcej.

Obsługa cofnęła się, gdy klient ruszył do wyjścia, i James musiał ich ofuknąć, żeby otwarli przed nim drzwi. Kiedy diPietro wyszedł za próg, James zamknął z powrotem sklep i wyjrzał przez okno. Koleś miał wypasioną brykę. Silnik zamruczał. Jasne światła latarń odbijały się w czarnym lakierze, lśniącym jak wodna toń. Obejrzawszy się za siebie, zobaczył, że Janice pilnie śledzi odjazd przez drugą szybę. Dałby głowę, że nie podziwiała bryki, tylko jej zawartość. Ciekawe, że to, co nieosiągalne, ma taki magiczny powab. Może właśnie dlatego diPietro był taki zdystansowany: Stać go było na wszystko, co oglądał, więc transakcja wzbudzała w nim tyle emocji, co w zwykłym śmiertelniku zakup gazety czy puszki coli. Prawdziwi krezusi to farciarze, którzy mogą mieć wszystko, o czym tylko zamarzą. - Wybacz, ale chyba już pójdę. Jim odstawił pusty kufel i sięgnął po skórzaną kurtkę. Miał już w sobie dwa piwa; po trzecim podpadłby pod paragraf prowadzenia pojazdu w stanie wskazującym na spożycie. Pora spadać. - Mam uwierzyć, że odjeżdżasz sam? - spytał Adrian, wodząc wzrokiem za Niebieską Sukienką. Nadal stała pod spotem, patrząc na Jima. Była olśniewająco piękna. - Sam. We własnym towarzystwie. -Znam mało gości, którzy mają tak żelazne nerwy, jak ty. - Adrian błysnął kółkiem w dolnej wardze. - Prawdę mówiąc, imponujesz mi. - Może jestem świętym. -Wobec tego szerokiej drogi i nie zadrap sobie aureoli. Widzimy się jutro w robocie. Przybili sobie piątkę, po czym Jim zaczął przepychać się przez tłum klientów w czarnych łańcuchach i najeżonych