mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 948
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 960

Weatherly L.A. - Anioł

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Weatherly L.A. - Anioł.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 396 stron)

Weatherly L. A. Anioł Siedemnastoletnia Willow, w szkole uważana za dziwaczkę, jest... jasnowidzem! Potrafi zajrzeć w przyszłość innych, zna ich marzenia i słabe punkty - wystarczy, że ich dotknie. Willow nie wie, że jest aniołem i że to bardzo niebezpieczne dla ludzi, bo anioły wcale nie są dobre ani łaskawe. Tymczasem rok starszy Aleks, członek elitarnej grupy Zabójców Aniołów, dostaje specjalne zadanie: ma zlikwidować Willow. Nieoczekiwanie oboje zaczynają się sobie podobać, co ściąga na nich wielkie kłopoty...

P R O L O G - Czy to twój samochód? - zapytała dziewczyna za kontuarem sklepu 7-Eleven. - Tamten czarny, błyszczący? Alex skinął głową i postawił przed nią tekturowy kubek mrożonej latte. - Super - rzuciła z westchnieniem, wpatrując się w imponujące porsche carrera. Intensywny blask słońca odbijał się od maski niczym płynny onyks. - Nieczęsto można tutaj zobaczyć takie auta. Racja, idę o zakład, pomyślał Alex, usiłując sobie przypomnieć, gdzie się właściwie znajduje. Cattle Chute w Oklahomie czy jakieś inne koszmarne miejsce. „Tu spotkasz prawdziwych kowbojów!" - głosiła podziurawiona kulami tablica na peryferiach miasteczka. - Trzeci dystrybutor - powiedział głośno. Dziewczyna posłała mu uwodzicielski uśmiech i zamrugała rzęsami, podliczając benzynę i kawę. - Więc jesteś tutaj nowy? - spytała z nadzieją. Na plastikowej przywieszce widniało imię Vicky. Była niemal tego samego wzrostu co on, czyli nie taka znowu wysoka - Alex miał metr siedemdziesiąt osiem - a jej potraktowane prostownicą brązowe włosy były tak równe, że można by nimi przeciąć papier.

Praca w weekendy, pomyślał, wyciągając portfel. Na oko szesnaście lat. Zapewne chodzi do tego kobylastego liceum, które minąłem na peryferiach. Ta myśl zirytowała go i zarazem rozbawiła. Liceum widział jedynie w telewizji: chłopaki w bluzach z numerami na plecach, skaczące po boisku cheerleaderki, przytulone pary na balu maturalnym. Zupełnie inny świat, tak idiotycznie niewinny, że aż przerażający. Uczniowie szkół średnich byli dostatecznie dorośli, żeby walczyć, ale żaden z nich tego nie robił. Mało kto bowiem wiedział, że toczy się wojna. - Nie, jestem tylko przejazdem - odrzekł, wręczając dziewczynie kilka dwudziestek. Na twarzy Vicky odbiło się rozczarowanie. - Och... Zastanawiałam się właśnie, czy będziesz chodził do naszej szkoły... choć przypuszczam, że jesteś na to trochę za stary. Ile masz lat - dwadzieścia, dwadzieścia jeden? - Mniej więcej - odparł z szerokim uśmiechem. Naprawdę miał siedemnaście lat, lecz dziewczyna w pewnym sensie się nie pomyliła. Biorąc pod uwagę wszystkie liczące się aspekty, byl stary. - Jak długo tu zostaniesz? - zapytała, z ociąganiem odliczając mu resztę. - No bo wiesz, jeśli szukasz jakichś rozrywek albo kogoś, kto cię oprowadzi po okolicy... Z kieszeni dżinsów dobiegło popiskiwanie - to jego komórka anonsowała przyjście esemesa. Serce Aleksa podskoczyło. Zwrócony bokiem do kontuaru, wyjął telefon i otworzył klapkę. Nieprzyjaciel namierzony, Aspen, Kolorado 1124 Tyler ST. Tak! Natychmiast poczuł, że ogarnia go gwałtowne podniecenie, jak zawsze, gdy udawała się lokalizacja. Chryste, nareszcie, minął już ponad tydzień, powoli zaczynał wariować. Włożył komórkę z powrotem do kieszeni i uśmiechnął się do Vicky. Właściwie czemu nie? I tak nigdy więcej jej nie zobaczy.

- Może następnym razem - powiedział, zgarniając drobne i kubek z kawą. - Ale dzięki za propozycję. - Nie ma sprawy - odrzekła, starając się odwzajemnić uśmiech. - Szczęśliwej podróży - dodała. Alex pchnął wahadłowe drzwi, a wówczas w miejsce ustawionej na zbyt niską temperaturę klimatyzacji wionęło mu w twarz gorące wrześniowe powietrze. Wsunął się za kierownicę porsche. Pólsportowy wóz był bardzo nisko zawieszony; czarny skórzany fotel przyjął go w swoje miękkie objęcia. Auto było niesamowicie wygodne, i słusznie, bo Alex niemal w nim mieszkał. „Aspen CO", wstukał w GPS. Szacunkowy czas przyjazdu - druga czterdzieści siedem nad ranem. Prawie dziewięć godzin. Będę jechał bez zatrzymywania się, postanowił, upijając łyk kawy. Nie potrzebował snu - do diabła, w końcu od ostatniego polowania niemal wyłącznie odpoczywał. Wyjechał szybko z parkingu i skręcił na autostradę 83, kierując się na północ. Za sobą zostawił miasteczko: kilkanaście uliczek, przy których stały oszalowane deskami domy, i parę długich, jasno oświetlonych ciągów spacerowych ze sklepami, gdzie miejscowa młodzież krążyła zapewne w sobotnie wieczory, popijając niskoprocentowego budweisera i pokrzykując do siebie. Tuż za jego granicami to wszystko raptownie się skończyło, ustępując miejsca kurzowi, silosom zbożowym i maszynom wiertniczym. Alex ustawił stałą prędkość sto dziesięć kilometrów na godzinę i włączył radio. Zespół The Eagles zawodził o hotelu Kalifornia, na co Alex skrzywił się i przerzucił na swojego iPoda. Na chybił trafił wybrał coś z neoklasyki i rozluźnił się, a porsche gładko łykało kolejne kilometry. Przemknęło mu przez myśl, co też pomyślałaby sobie Vicky na widok półautomatycznego karabinu w jego bagażniku. Góry Skaliste otaczały położone głęboko w dolinie Aspen niczym dłonie olbrzyma trzymające garść połyskliwych dia-

mentów. Szosa wiła się serpentynami w dół zbocza, gdy Alex zbliżał się do miasta; reflektory porsche kreśliły kręgi na czarnym asfalcie. Przerażone zające zastygały na poboczu z szeroko otwartymi oczami, raz nawet wystraszył łosia, który z łomotem kopyt rzucił się do ucieczki w las. Zegar na tablicy rozdzielczej pokazywał drugą pięćdziesiąt jeden, gdy Alex przejechał rogatki Aspen. Nieźle. GPS skierował go na Tyler Street, cichą, wysadzaną drzewami aleję niedaleko śródmieścia. Jedna z ulicznych latarni migotała, reszta świeciła spokojnym pomarańczowym blaskiem, ukazując rzędy domów z wielkimi wykuszowymi oknami i nienagannie przystrzyżonymi trawnikami od frontu. W żadnym oknie nie świeciło się światło. Wszyscy głęboko spali. Alex zaparkował samochód kilka domów od numeru 1124. Oparłszy łokcie o kierownicę, uważnie obserwował budynek. Na jego twarzy malowało się napięcie. Niekiedy można było zauważyć oznaki ich obecności, jeśli tylko wiedziało się, czego szukać, ale tutaj niczego takiego nie dostrzegł. Z pozoru był to zupełnie zwyczajny dom, chociaż trawnik przed nim nie był tak nienaganny jak inne. Tu i ówdzie porastały go chwasty, przedzierając się buntowniczo przez trawę. Zaniedbywanie dobrosąsiedzkich stosunków, tsk, tsk, cmoknął z dezaprobatą Alex. Zanim zaczął zjeżdżać w dolinę, przeniósł karabin z bagażnika na przednie siedzenie, a teraz włożył do niego nowy magazynek i podniósł lufę do oka, patrząc przez celownik na podczerwień w kierunku uśpionego domu. Widział wyraźnie drzwi od frontu, choć w upiornie czerwonawym kolorze. Mógł nawet odczytać nazwisko na skrzynce pocztowej z kutego żelaza, przytwierdzonej do ściany ganku: T. Goodman. Goodman. Alex parsknął mimo woli. Stwory często przybierały ludzkie nazwiska, żeby łatwiej wtopić się w środowisko; miło stwierdzić, że niektóre z nich miały poczucie humoru.

Przykręcił tłumik do lufy karabinu. Było to prawdziwe dzieło sztuki, cienkie i lśniące jak sama lufa. Teraz pozostało mu tylko czekać. Ułożył się wygodnie w fotelu, obserwując dom. W dawnych czasach, kiedy jeszcze pracowali zespołowo, inm Zabójcy Aniołów nie cierpieli obserwacji, lecz dla Aleksa była to po prostu integralna część polowania. I podniecenie. Należało mieć wyostrzone zmysły, nie wolno było się rozluźnić nawet na chwilę. Po upływie niemal godziny drzwi się otworzyły. Alex w ułamku sekundy przyłożył lufę do oka, uważnie patrząc przez celownik. Na ganku stanął wysoki mężczyzna, zamknął drzwi na klucz, zbiegł ze schodów i oddalił się ulicą, wybijając na chodniku mocny rytm. Alex opuścił karabin wcale niezaskoczony ludzką postacią T Goodmana. Zazwyczaj pokazywali swoją prawdziwą naturę tylko wtedy, gdy się pożywiali. Odczekał, aż mężczyzna skręci za róg, kierując się w stronę śródmieścia, po czym wysiadł z samochodu i delikatnie otworzył bagażnik. Włożył długi czarny trencz, cicho zamknął klapę i ruszył z karabinem bezpiecznie ukrytym pod płaszczem. Gdy znalazł się za rogiem, ujrzał, jak ścigany osobnik przecznicę dalej przebiega truchtem przez ulicę. Alex na moment zwolnił kroku, pozwalając, by jego wzrok się rozproszyl. Natychmiast spostrzegł aurę wokół ciemnej sylwetki: bladosrebrzystą, z migoczącą na skraju słabą niebieską poświatą Przyśpieszył kroku. Stwór nie żywił się od wielu dni, co oznaczało, że właśnie teraz rozpoczął polowanie Rzeczywiście, mężczyzna doprowadził go do baru Spurs w śródmieściu. Żółta i różowa neonowa postać kowbojki w króciutkich szortach i mikroskopijnej kamizelce zapalała się i gasła, wymachując kowbojskim kapeluszem. Z wnętrza dochodziły głośna, pulsująca muzyka i chór przeraźliwych mę- skich wrzasków. Przyjrzawszy się neonowi, Alex potrząsnął głową z posęp-

nym podziwem. Bar Spurs był jednym z tych lokali, w których kelnerki nosiły seksowne ubrania i tańczyły na stołach. Podpici i rozochoceni mężczyźni, którzy o tak późnej porze zdecydują się chwiejnym krokiem opuścić bar, nie będą się zbytnio rozglądać po okolicy, stanowiąc idealny cel dla myśliwego. Musiał przyznać, że sam nie wybrałby lepszego miejsca. Dwóch wykidajłów ze znudzonymi minami opierało się 0 ścianę przed wejściem. T. Goodman wtopił się nieopodal w mrok, czego żaden z nich nie zauważył. Alex zajął pozycję za krzywo zaparkowanym subaru, kalkulując w myśli promień rozrzutu. Uznał, że nic mu nie będzie; nieraz podchodził znacznie bliżej. Co innego bramkarze, ci mogą nieco oberwać. Ciężkie metalowe drzwi do baru otworzyły się raptownie i ukazał się w nich mężczyzna w wymiętym ciemnym garniturze i rozchełstanej białej koszuli. - Cudowny wieczór, człowieku - wybełkotał, poklepując jednego z wykidajłów po ramieniu. - Te panny są niee-złe. -Potrząsnął głową z niemym podziwem, jakby nie umiał znaleźć odpowiednich słów. - Fakt, są naprawdę gorące - odrzekł bramkarz z rozbawieniem. - Mam nadzieję, że nie zamierzasz prowadzić, Eddie -wtrącił drugi wykidajło. - Może wezwiemy ci taksówkę? Eddie nie odpowiedział. Oddalił się chwiejnie ulicą, pogwizdując fałszywie pod nosem. W pewnej chwili potknął się o pustą puszkę po piwie, a hałas poniósł się echem w ciemnościach nocy. Bramkarze spojrzeli po sobie, wzruszając barczystymi ramionami. To nie był ich problem. Alex wyprostował się, gdy T. Goodman wychynął z mroku, i ruszył za mężczyzną niczym cichy, wydłużony cień. Potem wyjął karabin i przyłożył lufę do oka. Był pewien, że atak może nastąpić w każdej chwili. Nie potrzebowali odosobnienia, wystarczyła im względnie otwarta przestrzeń. Nie odrywając wzro-

ku od Goodmana, Alex zaczerpnął głęboko powietrza, by zebrać się w sobie, po czym szybko przesunął ośrodek energii w górę, przez kolejne punkty czakramów, i osadził go tuz nad czubkiem głowy. Natychmiast poczuł, że przechodzi go lekki dreszcz, gdy stwór zespolił umysł ze swoją ofiarą. Miał rację - pora ataku nadeszła. Eddie zachwiał się i zatrzymał z niepewną miną. Potem powoli się odwrócił. Ludzkie ciało Goodmana stopiło się z nieprzyjemnym chrzęstem. Jego miejsce zajęło oślepiająco białe światło, niczym latarnia morska zalewając jaskrawym blaskiem ulicę, bar, pobliskie budynki i drobną, przerażoną twarz Eddiego. W jego centrum znajdowała się jaśniejąca ponaddwumetrowa istota o gigantycznych rozpostartych skrzydłach, które były tak białe, że wydawały się niemal niebieskie. - Jezus Maria - wykrztusił Eddie, gdy anioł zbliżył się do Przyczajony za samochodem Alex słyszał głosy wykidajłów żartujących z kobietą, która zatrzymała się, prosząc o ogień. Gdyby któryś z nich spojrzał w tę stronę, ujrzałby jedynie Eddiego, który chwiał się pijacko na ciemnej ulicy Oparty o dach subaru Alex patrzył przez celownik trzymając karabin pewną ręką. W soczewce pojawiło się wielokrotnie powiększone oblicze stwora. Jako człowiek Goodman by fizycznie atrakcyjny, jak wszystkie anioły, choć Alex wiedział, ze gdyby przyjrzeć się uważniej jego twarzy, wydałaby się ona nieco dziwna - nazbyt wyrazista, z oczami za ciemnymi, by mogły budzić sympatię. Ale teraz, w postaci anioła, rysy Goodmana emanowały niebiańskim pięknem, wyrażając stanowczość i dumę. Otaczająca jego głowę aureola świeciła boskim płomieniem. - Nie lękaj się - rzekł uspokajająco głosem, w którym brzmiało tysiąc kryształowych dzwoneczków. - Jestem tu z ważnego powodu. Chcę ci coś ofiarować.

Eddie padł na kolana, oczy wychodziły mu z orbit. - Ja... ja... Aureola. Alex skupił się na niej, celując prosto w głęboką, czystą biel jej jądra. - To nie będzie bolało - szemrał anioł, podchodząc coraz bliżej. Raptem uśmiechnął się, a wówczas jego blask zwiększył się dziesięciokrotnie, rozpraszając nocny mrok. Drżąc na całym ciele, Eddie jęknął i pochylił głowę niezdolny wytrzymać tego piękna. - W istocie zapamiętasz to jako najważniejsze doświadczenie swego życia... Alex pociągnął za spust. Gdy pulsująca energia aureoli rozproszyła się pod wpływem uderzenia pocisku, stwór rozpadł się bezdźwięcznie na milion cząsteczek światła. Alex skulił się za samochodem, by uniknąć rażenia falą uderzeniową, mając w uszach przenikliwy okrzyk bólu anioła. Znajdując się nadal w stanie nadwrażliwości, dostrzegał pola energii wszystkich żywych istot w pobliżu falujące na skutek wstrząsu: upiorna linia drzew, wyrwane z podłoża kępki trawy gnące się w szalonym tańcu i miotane siłą huraganu. Powoli wszystko wróciło do normalności. Zapadła niczym niezmącona cisza. Alex sprowadził ośrodek swojej energii z powrotem do czakramu serca, a wówczas upiorne kształty zniknęły. Ukrył karabin pod samochodem i podszedł do Eddiego, który nadal klęczał na chodniku, drżąc jak osika. T. Goodman wyparował bez śladu. - Hej, stary, dobrze się czujesz? - zagadnął Alex, kucając przy Eddiem. Bramkarze przestali rozmawiać i patrzyli teraz w ich kierunku. Machnął do nich uspokajająco. Miało to znaczyć: „W porządku, koleś trochę za dużo wypił, to wszystko". Eddie zwrócił do niego zalaną łzami twarz. Poruszył ustami, potrząsając bezradnie głową. - Ja... tu był... wiem, że mi nie uwierzysz, ale... - Tak, tak, wiem - odrzekł Alex. Otoczył Eddiego ramieniem

i pomógł mu się podnieść. Jezu, gościowi przydałaby się dieta. - O Boże... głowa mi pęka - jęknął mężczyzna, wisząc bezwładnie na ramieniu Aleksa. Efekt uboczny rozpadu anioła, pomyślał chłopak. Eddie znalazł się przecież zaledwie dwa metry od stwora, a chociaż większa część fali uderzeniowej poszła w kierunku Aleksa, skutki będzie odczuwał jeszcze przez wie- le dni. Jednak było to lepsze niż anielskie poparzenie. Wszystko było lepsze od tego. - To było takie piękne - wymamrotał Eddie, zwiesiwszy bezsilnie głowę na piersi. - Tak cholernie piękne... - Aha, naprawdę piękne - mruknął Alex, przewracając oczami. Zaczął iść z powrotem w stronę baru, ciągnąc za sobą Eddiego, który ledwo powłóczył nogami. Jak zwykle w stosunku do cywili odczuwał mieszaninę współczucia i pogardy. Choć spędzał życie na ich ratowaniu, to byli tak ciemni jak tabaka w rogu, więc nie miał z tego zbyt wiele przyjemności. - Hej, wydaje mi się, że nasz przyjaciel potrzebuje taksówki - powiedział, gdy dotarli do wykidajłów. - Znalazłem go na chodniku. Jeden z bramkarzy zachichotał. - Jasne, zajmiemy się tym - odrzekł, przejmując od Aleksa ciężkiego biznesmena. - Stary Eddie jest naszym stałym klientem, prawda, kolego? Eddie zatoczył głową, usiłując skupić wzrok na ochroniarzu. - Tom... widziałem anioła - wybełkotał. Obaj bramkarze wybuchli gromkim śmiechem. - Jasne, masz na myśli Amber, no nie? - spytał wyższy. -Kiedy tańczy na barze, ma na sobie naprawdę kuse szorciki. -Mrugnął porozumiewawczo do Aleksa. - Hej, stary, chcesz wejść do środka? Nie musisz płacić za wstęp, my stawiamy. Gdy był młodszy, Alex dość często bywał w takich miej-

scach, głównie zaciągany tam przez innych Zabójców Aniołów. Szczerze mówiąc, uważał, że są piekielnie nudne. A choć miał ochotę na drinka, perspektywa siedzenia w Spurs z adrenaliną wciąż pulsującą w żyłach po zabiciu anioła była nieco zbyt surrealistyczna, nawet jak dla niego. Potrząsnął głową i cofnął się o krok. - Dzięki, może innym razem. Lepiej już pójdę. - Kiedy tylko zechcesz - zapewnił go bramkarz. Eddie naprawdę stracił już świadomość i wisiał na wykidajle jak worek ziemniaków. Mężczyzna poruszył się niecierpliwie. - Hej, Mike, dzwonisz po tę taksówkę czy nie? Nasza Śpiąca Piękność leci z nóg. - Aha, i powiedzcie mu, żeby odstawił twarde dragi – rzucil Alex z krzywym uśmiechem. - Bo następnym razem zobaczy różowe słonie.

R O Z D Z I A Ł P I E R W S Z Y - Boże, co za obciach - wymamrotała Nina. Stała oparta o drzwi od strony kierowcy z ramionami skrzyżowanymi na piersi i potrząsała głową z dezaprobatą. - Chcesz, żebym ci go naprawiła, czy nie? - spytałam krótko. Mój głos doszedł stłumiony, bowiem niemal cała tkwiłam głęboko schowana w trzewiach silnika corvetty. Próbowałam wymienić jej gaźnik, tyle że silnik był tak zapaskudzony, iż mutry wyglądały jak zespawane z warstwą pokrywającego je niczym uszczelka brudu. Czarnego i tłustego, dodam, gdybyście bardzo chcieli wiedzieć. - Możesz mi podać tamtego francuza z żółtą rączką? Nina, mamrocząc pod nosem, ukucnęła, żeby pogrzebać w moich narzędziach. - Nie mogę uwierzyć, że naprawdę masz własną skrzynkę z narzędziami. I że przyniosłaś ją do szkoły. - Wsunęła mi do ręki klucz francuski. - Świetnie - mam przestać? Powiedz tylko słowo. Na asfalcie dookoła mnie leżała mniej więcej połowa elementów silnika jej samochodu. Znajdowałyśmy się na szkolnym parkingu, ponieważ uznałam, że łatwiej mi będzie działać tutaj niż w moim garażu wypełnionym po dach kartonowymi pudłami, częściami do starych rowerów i ogólnie kupą śmieci,

które ciotka cały czas zamierzała wyrzucić, tyłko jeszcze się do tego nie zabrała. Najwidoczniej nie wzięłam jednak pod uwagę czynnika obciachu. Historia mojego życia. - Willow! Ani mi się waż - wysyczała Nina, poprawiając swoją równo obciętą brązową grzywkę. - Posłuchaj, nie bądź raptem taka drażliwa. Owszem, chcę mieć naprawiony samochód, tylko nie przypuszczałam, że będziesz to robić tutaj, to wszystko. Rozejrzała się ukradkiem, wyraźnie wypatrując Scotta Masona i jego bandy butnych bohaterów futbolu. Lekcje już dawno się skończyły, ale trening futbolistów rządził się swoimi prawami. Na razie parking dla uczniów rozciągał się wokół nas niczym pusty szary ocean, znaczony tu i ówdzie kropkami pojedynczych samochodów. - Ciesz się, że nie zaczęłam w porze lunchu - pocieszyłam ją. - Wyobraź sobie, że mam jednak wyczucie. O rany, no chodź tu, ty... - Zacisnęłam zęby, zmagając się z oporną mutrą, która nagle i niespodziewanie puściła. - Ha! Udało się! - Odkręciłam ją, wyjęłam stary gaźnik i porównałam z nowym. Pasował jak ulał. To był cud, zważywszy na to, że corvetta Niny nadawała się właściwie do muzeum. - Ty i wyczucie? - Nina zmarszczyła nos. - Chyba skonam ze śmiechu. Popatrz, co masz na sobie. - Ubranie? - Willow. Wyglądasz jak... sama nie wiem, nie sądzę, żeby istniało w ogóle takie określenie. - Naprawdę? No to super. - Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu, wycierając ręce w bawełnianą szmatę. - To znaczy, że jestem wyjątkowa, no nie? - Miałam na sobie haftowaną bluzkę z rayonu z lat pięćdziesiątych, a do tego parę ulubionych wystrzępionych dżinsów. Czarny welwetowy żakiet wisiał bezpiecznie na podniesionej masce, żeby się czasem nie pobrudził. Większość ubrań kupowałam w Tammys Attic, który był i zawsze będzie moim ulubionym sklepem.

Nina z jękiem przymknęła powieki. - Wyjątkowa... owszem, możesz tak o sobie powiedzieć. Mój Boże, Pawntucket totalnie nie jest na ciebie gotowe. Jej stwierdzenie było tak bardzo prawdziwe, że nie było sensu o tym dyskutować. Wobec tego chwyciłam śrubokręt i zaczęłam oskrobywać z brudu miejsce, w którym przedtem tkwił stary gaźnik. Ohyda. Wyobraźcie sobie szyb węglowy, który wpadł do kałuży ropy. Nina otworzyła oczy i zajrzała pod maskę. - A co teraz robisz? - spytała nieufnie. - Pozbywam się twojego okropnego brudu. - Pokazałam jej śrubokręt pokryty grubą warstwą czarnej mazi. - Chcesz mi pomóc? - Fuj, nie. - Oparła się z westchnieniem o samochód, nawijając sobie na palec pasemko włosów. - Właściwie po co to czyścisz? Czy nie możesz po prostu wstawić nowego gaźnika i już? Kosmyk moich długich blond włosów opadł mi na oczy, więc nie podnosząc wzroku, założyłam go za ucho. - Całkiem dobry pomysł. Gaźnik nie będzie dokładnie osadzony, wobec tego zacznie zasysać powietrze jak konający odkurzacz, i... Nina wyprostowała się znienacka niczym porażona prądem. - O Boże! Idzie Beth Hartley! Beth Hartley była jedną z gwiazd szkoły średniej Pawntucket - szczupła, śliczna, z najlepszymi ocenami itd. Była od nas o rok starsza, miała prawie osiemnaście lat i uczyła się w klasie maturalnej. Zresztą nawet pomijając to, nie obracałyśmy się w tym samym środowisku. Beth była członkinią wszystkich możliwych klubów i komitetów, niemal mieszkała w szkole. Przypuszczam, że zamknęliby budę, gdyby nie mogła się w niej z jakiegoś powodu pojawić. Nauczyciele rozpoczęliby strajk.

Nalałam na czystą szmatkę trochę rozpuszczalnika i zaczęłam czyścić miejsce, w którym tkwił stary gaźnik. - Jak sądzisz, o co dzisiaj chodziło? - zapytałam. - O próbę cheerleaderek, zebranie w sprawie organizacji balu maturalnego czy może zbawienie świata? - Willow, to wcale nie jest śmieszne! - jęknęła Nina. -Ona zmierza prosto do nas! - I co z tego? Jestem pewna, że widziała już kiedyś gaźnik. -Nina popatrzyła na mnie znacząco. Po sekundzie uświadomiłam sobie, co powiedziałam, i zaczęłam się śmiać. - O-o. A może jednak nie? Westchnęła, potrząsając głową z taką miną, jakby nie mogła się zdecydować, czy udusić mnie na miejscu, czy podzielić moją wesołość. - Posłuchaj, wiem, że ci nie zależy, ale połowa szkoły już uważa cię za dziwadło, więc to twoje nabijanie się z pewnością ci nie pomoże, możesz mi wierzyć... - umilkła raptownie, gdy Beth podeszła do nas. - Cześć - zagadnęła, popatrując niepewnie to na Ninę, to na mnie. Miała długie włosy ufarbowane na miodowo i makijaż tak doskonale subtelny, że niemal się go nie zauważało. Zawsze wydawało mi się to stratą czasu - tkwić wiele godzin przed lustrem, malując się tylko po to, żeby efekt był niewidoczny - ale widać inni mieli odmienne zdanie. - Cześć - odrzekłam, wysuwając głowę spod maski. - Cześć, Beth - bąknęła nieśmiało Nina. - Udana próba kółka dramatycznego? - Spotkanie redakcji księgi pamiątkowej - poprawiła Beth. - Owszem, fajne. - Gapiła się na otwartą maskę. - A ty, ee... naprawiasz samochód Niny - powiedziała tonem raczej stwierdzenia niż pytania. - Konkretnie gaźnik - wyjaśniłam zwięźle. - Gaźnik. No tak - powtórzyła Beth, mrugając wielkimi piwnymi oczami.

Zapadło milczenie. Widziałam, jak próbuje zebrać myśli, ostatecznie postanawiając nie drążyć tematu motoryzacji. Odchrząknęła. - Willow... wiesz może, co Atkinson zadał do domu? Nie było mnie wczoraj na lekcji. Mimo woli uniosłam brwi ze zdziwienia. Nie miałam pojęcia, że Beth wie, iż obie chodzimy na lekcje do Atkinsona. I do tej samej szkoły. Że w ogóle mieszkamy na jednej planecie. Po namyśle skreślam to ostatnie - prawdopodobnie jesteśmy jednak z innych planet. Zresztą czemu pyta o to akurat mnie? Do tej samej klasy chodzi przecież tuzin jej najlepszych przyjaciółek. - Tak, jasne - odparłam, wzruszając ramionami. - Zajrzyj do czerwonego skoroszytu. - Machnięciem ręki wskazałam mój plecak, który leżał obok skrzynki z narzędziami. - Poradzisz sobie? Ja nie bardzo mogę... - Uniosłam dłonie, żeby zobaczyła, jak są brudne, na co wyraźnie zbladła. - Świetnie, dzięki. - Wyjęła skoroszyt z plecaka, otworzyła go i pośpiesznie przepisała zadanie. Potem schowała go z powrotem i z wahaniem zerknęła na Ninę. Zaczęła coś mówić i urwała. Na jej szyi wykwitły różowe plamy. Przestałam czyścić silnik i wpatrywałam się w nią z zaskoczeniem. Nagle zrozumiałam, co teraz nastąpi; doświadczyłam już tego wcześniej zbyt wiele razy, żeby nie rozpoznać symptomów. Nina uświadomiła sobie chyba to samo, bo oczy jej się rozszerzyły. - Może ja... pójdę napić się wody - oznajmiła ze sztuczną swobodą. Byłam pewna, że myśli podobnie: Beth Hartley? Naprawdę? Panna Doskonała? Gdy tylko Nina odeszła, Beth przysunęła się do mnie i zniżyła głos do szeptu. - Posłuchaj, Willow... - Wzięła głęboki oddech i przeczesała włosy wymanikiurowanymi palcami. - Ja, no wiesz... słyszałam, że umiesz przepowiadać przyszłość. Tak jak jasnowidz - dodała niepotrzebnie. Była teraz czerwona jak burak.

- Zgadza się - odrzekłam ze spokojem. Beth sprawiała wrażenie, jakby brakowało jej tchu. Usiłowała przybrać sceptyczną minę, lecz w jej oczach pojawiła się nagle taka nadzieja, niemal błaganie, że przywiodła mi na myśl wierną psinę. - I co, dobra jesteś? - wypaliła. Wzruszyłam ramionami i zabrałam się do instalowania nowego gaźnika. - Chyba tak. To znaczy nie wszystko, co widzę, się przydarza, ale najczęściej tak jest. Szczerze mówiąc, te przepowiednie, które się nie spełniają, są zazwyczaj ścieżką alternatywną. Wpatrywała się we mnie w napięciu, nie chcąc uronić ani słowa. - Ścieżką alternatywną? - powtórzyła jak echo. - Co masz na myśli? Zastanawiałam się nad odpowiedzią, dokręcając stopniowo każdą mutrę, żeby gaźnik został obsadzony idealnie równo. - Chodzi o to, że... rozumiesz, w życiu masz różne możliwości. Czasem widzę, jak każda z nich się rozwija i co się może stać. Jednak nie wszystko się zdarzy, ponieważ wybierzesz tylko jedną z nich. Beth pokiwała powoli głową. - No właśnie, dokładnie tego potrzebuję - powiedziała jakby do siebie. - Wybór. - Zerknęła przez ramię na budynek szkoły. - No to przepowiesz mi kiedyś przyszłość? - spytała nerwowo. - Niedługo? Zamrugałam na myśl o Beth w moim domu - wyraźnie mi tam nie pasowała - potem jednak wzruszyłam ramionami. - Jasne, okej. Może jutro po lekcjach? Nie, zaczekaj, może w środę? - Zapomniałam, że opiekunka wychodzi jutro wcześniej, ja zaś obiecałam cioci Jo, że wrócę do domu i zajmę się mamą. Podałam Beth mój adres. - Przyjdę na pewno - zapewniła mnie gorączkowo. Ze szkoły zaczęła się wysypywać reszta redakcji księgi pamiątko-

wej, więc przycisnąwszy torbę z książkami do piersi, Beth cofnęła się, żeby do nich dołączyć. - Willow, dziękuję ci! - zawołała cicho przez ramię. Patrzyłam za nią z niejakim rozbawieniem. Nie powinnam szufladkować ludzi - jeśli bycie medium czegoś mnie nauczyło, to tego, że naprawdę nie sposób ocenić, co inni właściwie myślą, bulgocząc pod powierzchnią swojego zwykłego życia jak kociołki z czarodziejskim eliksirem. A jednak Beth Hartley... Dziwne, pomyślałam, dokręcając ostatnią mutrę. Nina zjawiła się, gdy Beth odeszła już z przyjaciółmi. Jej mina wyrażała niepohamowaną ciekawość. - Chce, żebym przepowiedziała jej przyszłość - wyjaśniłam, zanim zdążyła mi zadać nieuniknione pytanie. - Wiedziałam! - wykrzyknęła Nina. - Poznałam to po jej zachowaniu, te ukradkowe spojrzenia... - Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. - Boże. Nie do wiary, że Beth Hartley bierze na poważnie te bzdury. Nina jest najbardziej pozbawioną wyobraźni osobą na świecie, totalnie prozaiczną, a w dodatku przekonaną, że wszelkie zjawiska paranormalne są jedną wielką ścierną. Oczywiście nie uważa mnie za wyrachowaną oszustkę, co to, to nie. Jest tylko zdania, że sama się żałośnie oszukuję. Dramatyzuję, wymyślam niestworzone rzeczy, nie uświadamiając sobie tego, daję się ponosić wyobraźni - i tym podobne. Uważa, że powinnam zostać aktorką, bo mam świetny kontakt z moim wewnętrznym dzieckiem. Właściwie to zdumiewające, że w ogóle się przyjaźnimy. Ale znam ją od dziewiątego roku życia, odkąd przeprowadziłam się wraz z mamą do Pawntucket, żeby zamieszkać z ciocią Jo, więc przypuszczam, że się do siebie nawzajem przyzwyczaiłyśmy. Nina zajrzała pod maskę i wbiła we mnie wzrok, potrząsając głową z dezaprobatą. - Willow, przecież wiesz, że powinnaś dać sobie spokój

z tym całym jasnowidztwem, prawda? Połowa szkoły myśli, że jesteś czarownicą. Poczułam, że się rumienię. - No cóż, to nie moja wina - wymruczałam. Już prawie skończyłam z gaźnikiem, co było fajne, bo Nina zaczynała mnie naprawdę wkurzać. - Właśnie, że twoja - sprzeciwiła się. - Nie musisz przecież przepowiadać przyszłości, prawda? Oczywiście, że nie! Po prostu odmawiaj! Tak jak Nancy Reagan. Przez chwilę milczałam. Z oddali dochodziły odgłosy treningu futbolistów obijających się o siebie z równą pasją jak drużyna tytanów. - Muszę przepowiadać przyszłość - odezwałam się w końcu. Wytarłam ręce do czysta i zaczęłam pakować narzędzia. - Dlaczego? - zawyła z rozpaczą Nina. Odwróciłam się na pięcie, żeby spojrzeć jej prosto w twarz. - Ponieważ ludzie mają mnóstwo problemów, Nina! Najróżniejszych, a ja myślę... myślę, że potrafię im pomóc. - O Boże, Willow, naprawdę masz źle w głowie, jeżeli sądzisz... - urwała, gdy chwyciłam żakiet i z furią zatrzasnęłam maskę. - Proszę - warknęłam, rzucając jej kluczyki. - Zanim ruszysz, przydepnij parę razy gaz do dechy, to konieczne. - Nie czekając na odpowiedź, złapałam swoje rzeczy i odeszłam. - Dobra, niech ci będzie! - krzyknęła za mną. - Dobrze wiesz, że mam rację. Do zobaczenia jutro. Dzięki za naprawienie auta, ty wariatko. Pomachałam jej, nie odwracając się i nie zwalniając kroku. Wsiadłam do swojego pojazdu, poobijanej niebieskiej toyoty, rzuciłam skrzynkę i plecak na siedzenie pasażera i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Rzecz jasna, silnik zamruczał jak zadowolony kocur. Może i nie jestem wzorową uczennicą, ale za to znam się dobrze na samochodach. Wsunęłam do odtwarzacza płytę z muzyką bluesową -

okej, dwudziesty pierwszy wiek nie dotarł jeszcze do mojego systemu nagłaśniającego - i wyjechałam z parkingu na autostradę numer 12, kierując się prosto do domu. Rozmyślałam o Beth, o tym, czemu tak pilnie chciała poznać swoją przyszłość. Wybór. No właśnie, dokładnie tego potrzebuję. Ogarnęło mnie nagłe uczucie niepewności i obawy. Zdolności paranormalne to niezupełnie to, co się innym wydaje -nie jestem wszechwiedzącym guru. Nie, nie potrafię przewidzieć, jakie numery padną w losowaniu lotto i - cha, cha, tak, macie rację - mnie także zaskakuje deszcz, jak zwykłych ludzi. Owszem, mam niekiedy przebłyski czy przeczucia, lecz nie jest to nic konkretnego, póki nie nawiążę swoistego kontaktu, na przykład nie potrzymam kogoś za rękę. Ponadto muszę mieć przestrzeń mentalną, żeby się zrelaksować i poukładać sobie wszystko w głowie. Jeśli jestem zła lub podenerwowana, efekt jest mizerny, a poza tym nie da się tego robić bez przerwy, chyba że ktoś zamierza po prostu zwariować. Więc zasadniczo żyję tak jak reszta świata, nie zaprzątając sobie głowy przewidywaniem, jak się sprawy potoczą. Czasem jednak mam bardzo silne przeczucia... i tak było teraz, w związku z Beth. Przygryzłam wargi, zwalniając przed skrzyżowaniem. Intuicja podpowiadała mi, że każdy wybór Beth będzie dla niej niefortunny. - Poproszę naleśniki - powiedział Alex, przeglądając menu. - I jeszcze jajecznicę na bekonie ze startymi smażonymi ziemniakami z cebulą. Do tego dwa tosty. - Był głodny jak wilk. Zawsze tak się czuł po zabójstwie; miał wrażenie, że od tygodnia nic nie jadł. - Kawa? - spytała kelnerka. Była tęga i wyglądała na znudzoną.

- Tak, i sok pomarańczowy. Gdy kelnerka odeszła, odłożył menu na bok i przeciągnął się dyskretnie. Po opuszczeniu Spurs krążył dookoła, póki nie znalazł w śródmieściu otwartej przez całą noc sali treningowej. Kupił bilet i ćwiczył przez wiele godzin, atakując przyrządy tak zaciekle, jakby były jego wrogami, i w takim tempie, że pot spływał mu po twarzy i barkach niczym strugi deszczu. Wreszcie poczuł, że nakręcająca go do działania adrenalina z wolna ustępuje miejsca pożądanemu znużeniu. W końcu znieruchomiał z głową opartą o drążek jednego z przyrządów. - Potrenował pan sobie, co? - spytał instruktor. Dochodziła szósta rano, sala zaczynała się powoli zapełniać. Wokół Aleksa słychać było brzęk i postukiwanie przyrządów do podnoszenia ciężarów, zduszone stęknięcia i szurgot stóp naciskających na pedały. Alex podniósł głowę i wpatrywał się w mężczyznę, przez ułamek sekundy nie wiedząc, gdzie się znajduje. Potem skinął głową, zmuszając się do uśmiechu. - Owszem, nieźle. Otarł twarz ręcznikiem i wstał. Nogi miał jak z waty. Kiedyś zazwyczaj biegał po spotkaniu z aniołem, ale to było za mało, nie czuł się dostatecznie wyczerpany. Trening dobrze mu zrobił. Może nawet uda mu się trochę przespać za dzień lub dwa. - Człowieku, przyglądałem się, jak atakujesz te przyrządy -rzekł z podziwem instruktor, spryskując środkiem dezynfekującym siodełko stacjonarnego roweru. Wytarł je starannie i dodał: - Pracowałeś, jakby cię opętało. Alex uśmiechnął się szeroko. - Nie, to dotyczy innych - oznajmił. - Tych, do których nie zdążę dotrzeć na czas. - Zarzucił ręcznik na szyję i ruszył w kierunku pryszniców, zostawiając kompletnie oszołomionego instruktora, który gapił się za nim z otwartymi ustami.

Upił łyk wodnistej kawy i zapatrzył się na widoczny za oknem masyw Gór Skalistych. W kafeterii roiło się od klientów -zrelaksowane mamusie szczebiotały z uśmiechniętymi tatusiami w wypłowiałych dżinsach. Ich uszczęśliwione dzieciaki podskakiwały na swoich krzesełkach, zajęte rysowaniem i ko-lorowankami. Wiele razy bywał w Aspen, jeszcze przed Inwazją. Nie wiedzieć czemu, anioły zdawały się lubić to miasto, być może za sprawą świeżego górskiego powietrza. Alex oparł brodę na grzbiecie dłoni, wpatrując się w pokryte śniegiem szczyty w oddali. Paradoksalnie Aspen przypominało mu Albuquerque, choć to drugie było przecież miastem pustynnym; złotawy piasek i skały w oślepiającym blasku słońca zamiast lodowych wierzchołków. Tajemnica kryła się chyba w powietrzu, pachnącym i świeżym, dzięki czemu czuł się czysty i jak nowo narodzony. W Albuquerque dokonał pierwszego solowego zabójstwa. Ręka z kubkiem z kawą zawisła w powietrzu. Alex odstawił go, nie upiwszy łyku. Miał wtedy dwanaście lat. Wyruszył na polowanie w towarzystwie Cully'ego i Jakea. Martin, jego ojciec, był już wtedy nieco dziwny - spędzał czas na włóczeniu się wokół obozu, mamrocząc pod nosem i poruszając szczękami, jakby miał kamyki w ustach, a kiedy nie wrzeszczał na wszystkich wkoło, obsesyjnie czyścił broń o każdej porze dnia i nocy. Choć jeszcze niedawno Alex nie wyobrażał sobie nic lepszego od przywileju polowania w towarzystwie ojca, to teraz czuł ulgę, gdy Martin nie dołączał do nich. A potem czuł się winny z powodu tej ulgi. Jego ojciec był wielkim człowiekiem, wszyscy o tym wiedzieli. A przynajmniej każdy, kto się w ogóle liczył. W dżipie, który z rykiem silnika wyjechał z obozu, wzniecając trzymetrowe fontanny kurzu, panowała atmosfera radosnego podniecenia. Pochodzący z Alabamy Cully wydał ogłuszający okrzyk buntownika, a Jake walnął Aleksa w ramię.

- Hej, braciszku, myślisz, że możesz mnie pokonać, co? Myślisz, że możesz mnie pokonać? Wtedy Alex zrozumiał, że obaj odczuwali to samo, a wówczas poczucie winy natychmiast go opuściło. - Jasne, że mogę cię pokonać! - wykrzyknął i rzucił się na Jake'a, zakładając mu półnelsona. Ku jego satysfakcji starszy o dwa lata brat wyrwał mu się dopiero po upływie kilku sekund, a potem z okrzykiem wściekłości zwalił się na niego całym ciężarem. Padli na stos sprzętu kempingowego, dysząc i zaśmiewając się do łez. W owym czasie, zanim CIA przejęła wykrywanie aniołów, czyniąc to z niesłychaną, bezwzględną skutecznością, polowanie mogło trwać tygodniami. Oprócz sprzętu kempingowego w dżipie znajdowały się skrzynki z konserwami i pudła naboi. Broń leżała na razie dobrze schowana; niezawodne strzelby myśliwskie, które nie wyglądały zbyt efektownie, ale działały bez zarzutu. Cully miał nawet ze sobą łuk. Twierdził, że strzał z niego jest czystszy, lecz Alex uważał, że się popisuje. Był z tym w sumie tylko kłopot; po zabójstwie musieli zawsze odszukiwać grot. - Jeśli któryś z was, pacany, połamie mi kuchenkę, urwę mu łeb - zagroził Cully swoim przeciągłym akcentem z Południa. Zakręcił kierownicą, a dżip wszedł w ciasną pętlę, posyłając spod kół fontannę kamyków i piachu. Alex i Jake obijali się bezwładnie o drzwi jak szmaciane kukły. Alex wiedział, że gdy już dotrą do cywilizacji, Cully zacznie prowadzić jak wzorowy obywatel, na razie jednak znajdowali się na końcu świata, mając za towarzystwo jedynie piasek, kaktusy i jaszczurki. Można było robić, co się komu żywnie podobało. - Akurat, już to widzę - odgryzł się Jake, zerkając na Aleksa z szerokim uśmiechem. Był wyższy i mocniej zbudowany, lecz miał takie same ciemne włosy i szaroniebieskie oczy. Jeden rzut oka wystarczył, żeby rozpoznać, że są braćmi.

Obaj byli podobni do mamy. Alex posmutniał na to wspomnienie. Pamiętał kobietę, która uwielbiała śpiewać i miała zwyczaj podczas gotowania zrzucać pantofle, żeby boso tańczyć w kuchni do muzyki z radia. We wspomnieniach sięgał jej zawsze do kolan i był najmniejszą osobą w swoim świecie. Zwykł szarpać ją za nogawki dżinsów, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. Czasem przerywała jakąś czynność, nachylała się nad nim i chwytała go za ręce. „Zatańcz ze mną, mój ukochany", wołała ze śmiechem, wirując wraz z nim dookoła. To mama była przyczyną ich działania. Ona zawsze była przyczyną. Alex wiedział, że prawdopodobnie przez nią ojciec -być może - tracił zmysły. Dżip trząsł się i podskakiwał na kamienistym podłożu. Prowadząc jedną ręką, Cully odgryzł koniec cygara i wypluł go przez ramię, po czym zgrabnie je zapalił. Miał na sobie czarny podkoszulek bez rękawów ukazujący twarde niczym u posągu mięśnie barków i ramion. Potrząsnął głową, zaciągając się mocno, i zerknął w tylne lusterko na Aleksa i Jake'a. - Zabójcy Aniołów, nadzieja wolnego świata - wymruczał. - Niech Bóg ma nas w swojej opiece. Jazda do Albuquerque zajęła im prawie cztery godziny, więc zanim tam dotarli, Alex zdążył się porządnie wynudzić. Ożywił się jednak, gdy wjechali na przedmieścia. Żyjąc na pustyni jak w stadzie szczurów, niekiedy zapominał o istnieniu prawdziwego świata, teraz jednak ta świadomość dotarła do niego w jednym gwałtownym przebłysku - bary z zapiekankami, galerie handlowe, kina. Jego wzrok przyciągnął billboard z osobnikiem o nazwisku Will Smith - czarnoskóry twardziel łypał groźnie, trzymając karabin. - Hej, Cull, możemy iść do kina? - zapytał, zwieszając się z przedniego siedzenia. - Ty i Jake tak - odrzekł Cully. Spoglądając w lusterko, przygładził jasne włosy i uśmiechnął się szeroko. - Ja mam