mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Wilczyńska Karolina - Jeszcze raz, Nataszo 1 -Jeszcze raz, Nataszo

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Wilczyńska Karolina - Jeszcze raz, Nataszo 1 -Jeszcze raz, Nataszo.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 132 stron)

Karolina Wilczyńska

Prolog

Jestem wolna. Od godziny. To już sześćdziesiąt minut, trzysta sześćdziesiąt sekund wolności. I niezależności. Trzysta siedemdziesiąt sekund. Zaczęłam nowe życie, życie singielki, młodej (stosunkowo), bogatej (dość, żeby się nie martwić o przyszłość), niezależnej (od mężczyzny) i pełnej ambitnych planów (choć nie do końca sprecyzowanych). Mogę robić, co chcę. Nie muszę nikomu mówić, o której wrócę, z kim się spotykam. Nie muszę martwić się o obiad i kolację. Mogę chodzić po domu w rozmazanym makijażu, oglądać dowolny talk-show bez obaw, że usłyszę, jaka to jestem prymitywna i tracę czas na głupoty. Jestem szczęśliwa, zadowolona i pełna energii. Akurat! Mogę zwieść cały świat, ale siebie nie oszukam. Chociaż próbuję od co najmniej kilku lat. W ogóle całe moje życie do tej pory to jedno wielkie oszustwo. Szkoda tylko, że tak późno zdałam sobie z tego sprawę. W sumie lepiej byłoby żyć w nieświadomości, a przecież spychanie w niebyt oczywistych faktów przychodziło mi przez dziesięciolecia tak doskonale… Nie mogło tak dalej trwać? Czy tak wygląda szczęśliwa kobieta? Patrzę w lustro wiszące na przeciwległej ścianie i co widzę? Proszę bardzo, zabawię się w detektywa Monka. Nie mam nic lepszego do roboty. Otoczenie niczego sobie, urządzone z gustem i klasą (a co, może jestem nieskromna, ale to akurat zawsze było moją mocną stroną), a na skórzanej kanapie kobieta po czterdziestce (uściślenie, ile „po” nie jest konieczne, nie ma związku ze sprawą). Nie ma? Oczywiście, że ma. Zawsze w takich sytuacjach ma. Boże, jakie to typowe. Zero oryginalności, banał i kanał. On znajduje sobie młodszą i odchodzi. Ona zostaje sama. Siedzi w luksusie i zamiast do ciepłego, opalonego męskiego ramienia przytula się do białej zimnej skóry będącej obiciem kanapy. Żenada i wstyd. Porzucona, zdradzona i niepotrzebna. Ot, co! Zapaliłabym, ale nie wiem, gdzie rzuciłam torebkę. Nie chce mi się wstać. Mogę przecież nie wstawać. Bez powodu. Zresztą czuję się zmęczona. Skonana jestem. Dziś zakończyłam ostatecznie swoje małżeństwo. Jak to brzmi! Dwa słowa: zakończyłam małżeństwo. Głos sędziego: „Zasądzam na rzecz pani Nataszy Dębnickiej…” i z każdym kolejnym słowem widok zdziwienia pomieszanego z wściekłością na twarzy męża. Stop! Byłego Męża, muszę się nauczyć tak o nim mówić. Mąż przez osiemnaście ostatnich lat. Pełnoletni związek, można by rzec. Ha, ha, ha! Mimo wszystko czuję dumę. Wracam z tarczą. Dostałam to, co chciałam. Wygrałam, puściłam go w skarpetkach. No, prawie. Będę mogła wysoko nosić głowę. Nie dałam się wyrolować, zemściłam się za zdradę, usadziłam łajdaka. Nie każdej się udaje, a ja dałam radę. – Wysoki Sądzie, jeszcze chociaż sto tysięcy! – Darkowi puszczają nerwy. Kostki zaciśniętych na barierce palców bieleją, żyła po lewej stronie czoła pulsuje. Znam te sygnały. Jest bliski furii. Powstrzymuje się ostatkiem sił. – Panie Dębnicki – sędzia patrzy z dezaprobatą. – Proszę się uspokoić, bo będę musiał pana ukarać. Pańska była żona wspólnie z panem pracowała nad rozwojem firmy. Ma 51% udziałów i nie ma o czym dyskutować. Należy się jej też połowa pozostałego majątku, zgodnie z wyceną biegłych. – Pracowała? To śmieszne! Nic nie robiła, była tylko dodatkiem, ozdobą, a ostatnio to już nawet i to nie. Sędzia coś mówi, ale nie słyszę. Mam w głowie tylko jego słowa. Ozdoba, dodatek – niezłe podsumowanie. Narasta we mnie wściekłość, która po kilku sekundach zmienia się

w ogromny żal. Szczerze mówiąc, chce mi się płakać, szlochać, wyć… Z ogromnym trudem powstrzymuję emocje. No, to jakaś korzyść z wieloletniego treningu. Twardą trzeba być, sam mi to powtarzał. Nieustannie, każdego dnia, za każdym razem, gdy próbowałam powiedzieć o tym, co czuję. Twardą trzeba być, nie rozczulać się. On był. I jest. I odnosi sukcesy. Niech się nimi udławi, niech mu w gardle staną! Na szczęście to już koniec. Koszmar ostatniego półrocza minął. Jestem wolna. Dokonano podziału majątku – jak to brzmi! Podział majątku wspólnego. Nie ma go już, dziś przestał istnieć i narodził się mój majątek odrębny. Na nim siedzę, za chwilę będę z jego pomocą przygotowywać sobie kolację. Każdy przedmiot w tym domu jest od półtorej godziny moim majątkiem odrębnym. Mogę o nim samodzielnie decydować, mogę to wszystko sprzedać, podarować ubogim, a nawet spalić. I nikomu nic do tego. Spokojnie, taka nierozsądna, żeby rozdawać czy palić, to jeszcze nie jestem. Chociaż ten majątek odrębny to wielka fikcja. Jaki on tam odrębny, skoro na każdym meblu, kubku czy widelcu są jego ślady. Mojego byłego męża, znaczy. Niby moje, a jednak patrząc na fotel, przypominam sobie, jak w nim siedział; wchodząc do pokoju, czuję jakby klamka była jeszcze ciepła od dotyku jego ręki, a przez okno widzę krzak bzu, który kazał tam posadzić pięć lat temu. Może z czasem uda mi się zapomnieć. Na razie mam tę swoją mantrę, którą będę powtarzała. Jestem wolna. Zaczęłam nowe życie, życie singielki, młodej, bogatej, niezależnej i pełnej ambitnych planów. Rety, jak to brzmi! Zwłaszcza że tak naprawdę w głowie mam ciągle jego głos: twardą trzeba być! Jak tu być twardą, skoro mam w sobie tyle niewypłakanych dotąd łez? Boję się, że gdy jedna wypłynie, nie powstrzymam pozostałych. Jakby kącik mojego oka mógł być niczym szpara w wielkiej tamie – jedna kropla będzie początkiem wyłomu i gdy znajdzie drogę, nic już nie powstrzyma prawdziwego potopu. Jestem przerażona siłą żywiołu, który powstrzymuję, a jednocześnie czuję, że brakuje mi siły, żeby mu się przeciwstawiać. Całą energię pochłonęła walka o wyszarpanie, tak, wyszarpanie, jak najwięcej, o rekompensatę, przynajmniej finansową, wielu lat mojego życia, mojej młodości, ambicji i pragnień. Dobrze, okej, prawda jest taka, że chciałam też zatriumfować, pognębić go, widzieć jego wściekłość i bezsilność, upokorzenie i gniew. Wygrać, zemścić się, być górą. Chociaż w głębi serca wiem, i od początku wiedziałam, że to nie przyniesie mi ulgi. I nie przyniosło. Zamiast tego mam dom, samochód i konto z okrągłą sumką. Właściwie mogę nie robić nic przez kilka kolejnych lat, może nawet dłużej. Mogę siedzieć na tej kanapie, zamawiać pizzę, oglądać telewizję, tyć, płakać, zapuścić się całkiem, aż wreszcie stanę się szalona i dokonam żywota w psychiatryku. Na to właśnie mam teraz ochotę. Gdybym zwariowała, moje życie stałoby się prostsze. Nieświadomość to wielki komfort. Niestety, zdają sobie z tego sprawę tylko ci, którzy ją utracili. Nie bez przyczyny mówi się, że optymista to po prostu niedoinformowany pesymista. Jestem wolna. Zaczęłam nowe życie… Nie, to bez sensu. Nie można zacząć niczego nowego, jeśli stare się jeszcze nie zakończyło. Chyba do dziś żyłam nadzieją, że słowa „Zamykam rozprawę” załatwią to za mnie. Jakby sędzia był dobrą wróżką i mógł, wypowiadając to zaklęcie, zmienić moje życie na nowe, lepsze i szczęśliwsze. Niespełna dwie godziny temu przekonałam się, że to nieprawda. Kolejna boleśnie uświadomiona cząstka rzeczywistości, kolejna cegiełka mająca podobno być budulcem mojego szczęścia. Tak mnie uczyli dawno temu, na studiach, kiedy jeszcze byłam ufna, naiwna i pełna wiary w ludzi. Tak, muszę uczciwie przyznać, że dodawali coś tam o tym, że droga do niego zazwyczaj jest bolesna, ale wtedy nie zwracałam uwagi na takie drobiazgi. Po kilkunastu latach przyszło mi sprawdzić teorię w praktyce i nie mogę powiedzieć, żebym była zadowolona.

Tak czy inaczej, na coś powinnam się zdecydować. Bliżej mi psychicznie do nieszczęśliwej porzuconej i rozpaczającej niż wolnej i przebojowej. Jednak coś, bardzo głęboko, kłuje mnie od środka na myśl o brudnym szlafroku i byciu obiektem pełnych politowania komentarzy. Kiedy dłużej się zastanawiam, powinnam być naprawdę zadowolona. Los załatwił sprawę za mnie. Gdyby nie to, do dziś żyłabym w przekonaniu, że ktoś mnie kocha, że jestem dla niego ważna, a tak naprawdę byłabym „dodatkiem, ozdobą, a ostatnio to już nawet i to nie”. Niech się cieszy, że go tu nie ma, bo wbiłabym mu obcas własnej szpilki w środek czoła. Świnia z niego, łajdak i kupa dziada! Powinnam mu była to powiedzieć, a nie, że z klasą, kulturalnie. Powinnam wrzeszczeć, stłuc mu na głowie całą porcelanową zastawę, na której podawałam gościom kolacje, żeby pokazać, na jakim to wysokim poziomie żyjemy. Trzeba było tłuc, złorzeczyć, kląć, wyzywać od najgorszych. Ulżyć sobie, wywalić te emocje prosto w niego. Niechby je zabrał, niechby były jego bagażem, kamieniem u szyi na resztę życia. A tak co? Zostały u mnie, we mnie. I ciągną w dół. On mnie osadza, hamuje, blokuje. Jest tu mentalnie, w każdej rzeczy, na każdym centymetrze. I dopóki tu będzie, nie odzyskam samej siebie, nie uwolnię się i nie zacznę nowego życia. Będę słyszała jego głos, zdanie, które powtarzane wielokroć, wciąż we mnie brzmi. Doskonale pamiętam, kiedy usłyszałam je po raz pierwszy. To była jedna z naszych pierwszych kłótni, jeszcze podczas studiów. Darek wymyślił sobie wyjazd na spływ kajakowy. Chciałam wakacje spędzić tylko we dwoje, a mój przedsiębiorczy chłopak postanowił jak zwykle upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Wypoczynek miał być tylko przykrywką, a właściwym celem – wpadnięcie w oko dziekanowi zarządzania. Kiedy próbowałam protestować, Darek wykrzyczał: Kobieto, nieważne, co chcesz, ważne, co się opłaca! Swoje chcenia schowaj głęboko, bo za nie nic się nie kupi! I wtedy po raz pierwszy schowałam swoje „chcenia”. Później, sama nie wiem kiedy, to chowanie stało się moim nawykiem. Nałogiem, z którym od dzisiaj muszę rozpocząć walkę. Tylko jak to zrobić, kiedy wszędzie pełno uczuciowych resztek po byłym mężu. Resztek, dobre słowo. Doskonale oddaje to, co czuję. Tak, potrafię znajdować odpowiednie określenia, w końcu zajmowałam się tym przez ostatnich kilkanaście lat. Słowa miłe, ciepłe, dobrze się kojarzące. Lub dla odmiany poważne, budzące zaufanie, oddające klimat bezpieczeństwa. Słowa wzbudzające odpowiednie emocje. Uczucia, które skłonią do podjęcia Jedynie Słusznej Decyzji. A JSD to, rzecz jasna, taka, która wiąże się ze skorzystaniem z oferty przez naszego klienta. Lata pracy nie poszły na marne, okazuje się, że potrafię też znaleźć słowo dla siebie samej. Resztki – to początek. I teraz dalej, jak w firmie – z czym się kojarzą? Jasne, z czymś niepotrzebnym, śmierdzącym, odrażającym. Z zarazkami, bakteriami, chorobą. Jakie decyzje się z tym wiążą? Proste i oczywiste – pozbyć się, wyrzucić, usunąć. Jak najszybciej zniszczyć źródło zagrożenia. Tak, to moja JSD. Że też nie wpadłam na to wcześniej! Brakuje mi teraz ostatniego elementu naszej reklamowej układanki. Wiadomo, że cały schemat sprowadza się do tego, że klient ma skorzystać z produktu lub usługi. Musi dostać gotowy przepis na to, jak zrealizować w praktyce podjętą decyzję. Banalne – masz kupić to i to, bezwzględnie skorzystaj z usługi firmy X, weź w aptece ten lek, załóż bluzkę z taką metką. Tak, zrób to i twoje życie się odmieni! A co ja mam zrobić? No, myśl, Nata, myśl. Nie spalisz domu, bo to głupie i tyle. Sprzedać wszystko? Odpada. Po pierwsze: za długo trwa, po drugie: bez sensu. W końcu sama wybrałam każdą rzecz, osobiście ustawiałam, i to miejsce jest w każdym szczególe spełnieniem moich marzeń. Poza tym nie mam zamiaru pozbywać się tego, co z takim trudem wyrwałam byłemu mężowi. Tak, to nie rzeczy trzeba stąd usunąć, ale jego. To już ustalone. Nie wszystko – wyłącznie resztki.

Zacznę od tego, że ruszę się z kanapy i założę coś wygodniejszego. W końcu jestem u siebie, nie? Mogę bez stresu założyć wygodne spodnie i nieco zmechacony, ale cieplutki sweter. Mam nareszcie pewność, że nagle nie zadzwoni telefon i nie dowiem się, że za godzinę muszę w pełnej gotowości stawić się w jakiejś restauracji, bo wypadła nieoczekiwana kolacja z kimś ważnym, kto może zostać naszym klientem. Bez względu na to, co zaplanowałam, rzucałam wszystko i stawiałam się w wyznaczonym miejscu. „Swoje chcenia schowaj głęboko”. A od dziś nie muszę. To naprawdę cudowne uczucie. Z premedytacją rozrzucam poszczególne części garderoby po całej sypialni. Niech sobie leżą. Posprzątam później. Może jutro, a może pojutrze. Teraz mam ważniejsze rzeczy do roboty. Mózg pracuje na najwyższych obrotach. W końcu mam bardzo ważną klientkę, najważniejszą, jaka może być. Samą siebie. Jeżeli dobrze przemyślę tę kampanię – osiągnę życiowy sukces. No, rusz zwojami, bez ociągania! To musi być coś specjalnego, coś symbolicznego. Żebym wiedziała, że resztek pozbywam się nieodwracalnie i raz na zawsze. To musi mieć wyraz, nie może być byle jakie. Nigdy nie lubiłam podróbek i namiastek. Wolałam mieć mniej w doskonałej jakości niż więcej, ale tandety. Tak było z ciuchami, meblami, nawet z jedzeniem. Lepiej zjeść plasterek dobrej wędliny niż pięć plasterków mielonki-z-resztek-i-tłuszczu. Poza tym chwila też nie jest zwyczajna. W końcu nie każdego dnia kończy się długoletni związek. Wymaga to specjalnej oprawy, bez dwóch zdań! Gdzieś czytałam, że zaczyna się nawet moda na przyjęcia rozwodowe. Są podobne do weselnych, tyle że zamiast pary jest jeden lub jedna bohaterka wieczoru. Nie, moja klientka nie chce przyjęcia. Bo czy tak naprawdę mam się z czego cieszyć i co świętować? Jakoś nie mogę się zdecydować. Nie, przede wszystkim nie mam na razie ochoty na spotykanie ludzi. A do tego, wstyd się przyznać nawet przed sobą, nie miałabym z kim dzielić radości. Nie mam żadnej przyjaciółki. Ta refleksja pozbawia mnie resztek energii. Niby wiedziałam o tym, ale takie powiedzenie sobie prawdy prosto w oczy, nawet za pośrednictwem lustrzanej tafli toaletki, nie nastraja optymistycznie. Mogę się pocieszyć, że przecież jest Olka, Pati, Kama. Spędzałam z nimi weekendy, często także popołudnia w tygodniu. Jeździłyśmy do SPA, chodziłyśmy na zakupy i jadałyśmy obiady. Rozmawiałyśmy, ale o bzdurach. Z żadną z nich nie poruszyłam nigdy naprawdę ważnych dla mnie tematów. Nie potrafiłam przekroczyć tej niewidzialnej granicy, za którą znajoma staje się prawdziwą przyjaciółką. Nie umiałam zapomnieć, że to żony klientów lub same klientki, że wszystko, co powiem, może być wykorzystane przeciwko mnie podczas ustalania kolejnej kampanii. „Twardą trzeba być” – powtarzał w mojej głowie głos Darka. Zresztą do tej pory Przyjaciółka nie była mi do niczego potrzebna. Miałam wszystko, czego potrzebowałam. Byłam zadowolona z życia, stać mnie było na spełnianie wielu zachcianek. Jeśli nawet kosztem swoich „chceń”, to chwilowy smutek dość szybko przykrywałam radością z zakupów czy możliwością ciekawej podróży. Zresztą dużo pracowaliśmy, nie tylko w firmie, ale także poza nią. Niełatwo być szefem. Trzeba nie tylko znaleźć klienta, ale obłaskawić go, przekonać, a potem utrzymać. To wymagało dużo czasu i energii. Nie starczało go już na filozoficzne rozważania. Właśnie, klient zawsze był priorytetem. A tymczasem zostawiłam swoją klientkę samą sobie. Nata, nieładnie! Wracamy do pracy! Na czym to skończyłyśmy? O czym moja najważniejsza klientka mówiła kilkakrotnie? Trzeba umieć uważnie słuchać, starać się zrozumieć, odgadnąć niemalże, czego chce. Udawało mi się to doskonale w przypadku obcych, jak więc może się nie udać wobec siebie samej? Muszę się tylko skupić i przypomnieć sobie, czego chciałam.

Ha, wiem! Chciałam spalić dom. To jednak prawda, co mówili mi na studiach – każdy zna rozwiązanie, musi je tylko sobie uświadomić. I proszę, jak to się ładnie układa! Spalimy resztki. Palenie jest widowiskowe, symboliczne i, co najważniejsze, nieodwracalne. Ma w sobie coś magicznego i pierwotnego, ma moc. Jestem z siebie dumna. Naprawdę! Teraz pozostał już tylko ostatni element. Skoro zdecydowałam się na symbolikę, to pójdę tym tropem. Cel: odszukać symbol resztek byłego męża. Jako że chwilowo nie mam pomysłu, zajmę się przygotowaniem stosu. Energia wróciła. Wiem, czego chcę i to mnie napędza. To gdzie palimy? Ognisko w ogrodzie odpada, nawet nie przewidziałam na nie miejsca. Kto z naszą pozycją pali ogniska? – tak mówił Darek i w sumie przyznawałam mu rację. Jeśli garden party, to ewentualnie z grillem, ale ognisko – odpada. Tak, grill! Może być! Zaraz wyciągnę go z garażu i postawię na tarasie. Swoją drogą, jakie to życie jest niesamowite. Kończę pewien etap, zaczynam nowy i to akurat wiosną. Symbolicznie bardzo mi pasuje do całości. Tak, śliczna kampania wychodzi – budząca się przyroda, do tego moje odrodzenie, i ten ogień. Powstanę jak Feniks z popiołów. Może to nieco przerysowane i pretensjonalne, ale tak właśnie powinno być. I przede wszystkim mocne. Bo tylko mocne emocje gwarantują oczekiwany skutek. Nie żadne tam pitu-pitu, tylko z grubej rury. Dotąd znałam to z doświadczeń na innych, dziś czuję na własnej skórze, że to prawda. Niech sobie będzie prymitywne, proste i mało oryginalne, mnie niepotrzebne są teraz artystyczne niuanse i niedomówienia. Uff, ciężkie to żelastwo! No, ale najważniejsze, że wciągnęłam na taras. Gdzie jakieś badyle? Bo z węgla to ognia nie będzie, tyle to nawet ja wiem. A potrzebuję płomienia, prawdziwego, nie gazowego jak w kominku. Niech będzie nawet nieduży, byle prawdziwy. Wiem, mam patyczki do kwiatów. I jeszcze taką drewnianą drabinkę. Będzie w sam raz. Nadal jednak nie wiem, co będzie ostatnim i najważniejszym symbolem. Były Mąż pakował się bardzo skrupulatnie. Zajęło mu to całe popołudnie. Podziwiam go za kamienny spokój, z jakim to robił. Kilka godzin dokonywał szczegółowego przeglądu każdej szafki i szuflady, zaglądał w każdy kąt, mijał mnie na korytarzu, w hallu i w kuchni, jakbym była powietrzem. Dotykał wielu przedmiotów, oglądał je, zastanawiając się, czy mają dla niego jakąś wartość. Tylko na mnie nawet nie spojrzał. Nie rozumiałam tego wtedy, dziś już wiem – byłam „dodatkiem, ozdobą, a ostatnio to już nawet i to nie”, nie miałam dla niego żadnej wartości. Nie zostawił żadnej swojej rzeczy, nic osobistego, nic, co lubił. Nie ma płyt, ubrań, kijów do golfa. Jedynym namacalnym dowodem, że tu mieszkał są nasze wspólne fotografie. Nasze fotografie… Zapomniał o nich! Te nowsze, w większości cyfrowe, zniknęły razem z laptopem, ale są jeszcze te dawniejsze, w albumie. To jest to, czego szukałam! Mam cię, były mężu! Jesteś tutaj, zamknięty między okładkami haftowanymi w orientalne wzory. Jest tam twoja twarz, jesteśmy razem. Kawałki wspólnego życia utrwalone na błyszczącym papierze, resztki naszego szczęścia, okruchy miłości, której posklejać się nie da. Idealne wręcz dopełnienie rytuału, który muszę odprawić. Nie otwieram albumu, nie teraz. Wszystko po kolei i z odpowiednim namaszczeniem. Już nie muszę się spieszyć, bo scenariusz jest gotowy. Będę się delektować tą chwilą, to mój czas, moje katharsis. Bez pośpiechu, choć z wysiłkiem, wyciągam na taras mój ulubiony fotel i wiklinowy stolik. Zaparzam dzbanek kawy, nie zapominam o podgrzewaczu, bo jest jeszcze chłodno, a wiem, że posiedzę jakiś czas. Po raz pierwszy od rana poczułam głód, więc nakładam na talerz sporą porcję sałatki, kawałki łososia i dwie pomarańcze. Będę przegryzać w tak zwanym międzyczasie, patrząc w płomienie. Czuję, że zaczyna mnie wypełniać niezwykła radość, połączona z oczekiwaniem na to, co za chwilę się stanie. Uznaję to za dobry znak. Klientka

będzie zadowolona. Dobra, koniec tego! Ja będę zadowolona. JA. Jeszcze tylko ciepły szal i koc, na wszelki wypadek. I zapałki. Jestem gotowa. Trochę problemów sprawia mi rozpalenie ognia, bo nie chcę używać podpałki. Powinno być naturalnie, prawdziwie, bez sztucznych dodatków. Wreszcie jest – delikatny płomyczek powoli obejmuje kawałki drewna. Nalewam kawę do filiżanki i wygodnie moszczę się w fotelu. Biorę do ręki album. Jestem gotowa na rozpoczęcie najważniejszej kampanii w moim życiu.

I Zobacz pierwszy fałsz Piękny fortepian, w tle mniej olśniewające meble. Na zdjęciu w centralnym miejscu przy instrumencie siedzi mały chłopczyk. Jest ubrany w garnitur, pod cienką szyją zawiązano muszkę. Minę ma poważną, wzrok skupiony, a twarz pozbawioną dziecięcej beztroski. Gra.

– Jesteś już na tyle duża, żeby rozumieć, co dla ciebie najlepsze. – Głos mamy jest jak zawsze spokojny, ale stanowczy. W tym momencie nawet pomaga, bo chce mi się płakać. Za chwilę zostanę sama w pokoju, który będę dzieliła z trzema nieznanymi dziewczynami. Wszystkie są starsze ode mnie, tak powiedziała wychowawczyni. Dostałam łóżko i trzy półki w szafie. W pokoju jest tylko jeden stolik. Nad moim posłaniem przyczepiono na ścianie słomianą matę. Pozostałe lokatorki mają podobne, a na nich plakaty zespołów, których nie znam. Co ja przypnę na swojej? – Dostałaś się do najlepszego liceum. To duży sukces, nie zawiodłaś nas. Teraz musisz pokazać, że jesteś rozsądna i że nie na darmo w ciebie wierzymy. – Mama kontynuuje, a ja czuję się coraz bardziej spięta. Boję się, że nie dam sobie rady w nowej szkole. Nikogo tam nie znam, w internacie też, rodzice jeszcze nie wyjechali, a ja już tęsknię. Za nimi, za swoim pokojem, za panią Stasią, która zajmowała się domem. Myślę o wspólnej łazience z rzędem pryszniców, przy których nie ma nawet zasłonek. Wydaje mi się, że nie dam rady z nich skorzystać. Miałabym całkiem goła stanąć w miejscu, gdzie każdy może wejść? Co z tego, że mieszkają tu same dziewczyny. Wstydzę się. Dlaczego nie mogę zostać w domu? – Czy ty w ogóle słuchasz, co mówię? – Mama potrząsa moim ramieniem. – Znowu bujasz w obłokach! Zejdź na ziemię, tutaj masz się uczyć, pamiętaj. Bez wysiłku nie dostaniesz się na medycynę. – Dlaczego nie mogę zostać w domu? Mogłabym dojeżdżać… – wypowiadam głośno to, co myślę, ale wiem z góry, co usłyszę. – Dziecko, rozmawialiśmy o tym przecież. To pięćdziesiąt kilometrów w jedną stronę. Ojciec ma nienormowany czas pracy i nie może cię dowozić. A gdybyś jeździła PKS-em, nie miałabyś kiedy się uczyć. Wiesz, że to priorytet. I tak cudem załatwiliśmy ci internat. Powinnaś nam być wdzięczna. Jestem oczywiście wdzięczna, jak zawsze i za wszystko. Za dobre warunki do nauki, za dodatkowe lekcje, za grę na pianinie i lektorkę angielskiego. Wiem, że mam wiele możliwości, o których inne dzieci mogą tylko marzyć. Mama przypominała mi o tym już tyle razy, że nie mogłabym zapomnieć. I wiem też, że mam doceniać, czuć wdzięczność i nie zawieść nadziei. Robię, co mogę, żeby tak było. Kocham mamę. Tatę też, chociaż jego inaczej, tak bardziej z daleka, jak ideał. Tata nie ma czasu na zajmowanie się codziennymi sprawami. Jest lekarzem, bardzo znanym. Wszyscy chcą się u niego leczyć. Słyszałam kiedyś, jak sąsiadka mówiła w sklepie, że na sali operacyjnej jest jak Bóg – robi cuda z kręgosłupem, sprawia, że ludzie zaczynają chodzić. Dla mnie też jest jak Bóg – daleki, groźny, od jego dobrego samopoczucia zależy nasz los. Kocham go miłością pełną lęku i oddania, kocham poddańczo. Teraz też gdzieś się spieszy, bo raz po raz spogląda na zegarek. Czuję, że za kilka minut chrząknie znacząco i mama zrozumie ten sygnał natychmiast. Wyjdą i zostanę sama w tym pokoju z zaciekami pod oknem i pociętą ceratą na stoliku. Czuję łzy pod powiekami. Najchętniej przytuliłabym się do pani Stasi, ale ją zobaczę dopiero za tydzień. Pani Stasia pomagała pani doktorowej, czyli mojej mamie. Gotowała, sprzątała i zajmowała się mną. Mama nie miała czasu, ciągle coś organizowała, przyjmowała gości albo wyjeżdżała do innych, organizowała pomoc dla biednych. Była „działaczką społeczną”, tak

mówiła pani Stasia. Kilka razy pisali o niej w gazecie, były nawet zdjęcia, na których wręczała dzieciom z domu dziecka zabawki i książki. Powinnaś być dumna z mamy – mówiła pani Stasia. I byłam. Chciałam być taka jak ona, chciałam, żeby mnie pochwaliła, żeby powiedziała, że zasługuję na takich wspaniałych rodziców. Dzisiaj po raz kolejny musiałam pokazać, że tak jest. Wiedziałam, że na mnie liczą. Niełatwo będzie o świadectwa z paskiem w nowej szkole, tego byłam pewna. To najlepsze liceum w mieście, wybrani uczniowie, ogromna konkurencja i tak samo duże wymagania. Kiedy już miną cztery lata i dostanę się na medycynę, wtedy zostanę wreszcie nagrodzona za moje starania. Rodzice będą zadowoleni. Na razie pokażę, że nie muszą się o mnie martwić, że jestem wystarczająco dorosła, żeby zamieszkać w internacie. Połykam łzy, pociągam nosem i staram się uśmiechnąć. – Możecie już jechać. Ja się rozpakuję i rozejrzę. Muszę odpocząć, żebym jutro nie zaspała. Mama wstaje i kiwa głową. Jest zadowolona, zachowałam się, jak przystało na rozsądne dziecko. – W takim razie rzeczywiście pojedziemy. Ojciec ma umówione operacje. Pocałuj nas na pożegnanie. Posłusznie całuję mamę w policzek. Tata łaskawie pochyla głowę, ale i tak muszę wspiąć się na palce, żeby go pocałować. Dotyk szorstkiego policzka jest jak pożegnalny komunikat – nie rozczulaj się, dasz sobie radę. Płynie z niego siła i czuję się trochę lepiej. Ojciec wyciąga z kieszeni portfel, a z niego banknot. – Będziesz miała na drobne wydatki. – Rozpieszczasz ją – niby to strofuje go mama, ale w jej głosie słychać zadowolenie. Wychodzą. A gdy tylko zamykają się drzwi, wtulam twarz w obco pachnącą poszewkę poduszki. Muszę się wypłakać, zanim przyjadą moje współlokatorki. * – Idziesz, czy nie? – Agnieszka stawia mnie przed koniecznością podjęcia decyzji. Nie lubię tego, szczególnie w takich sytuacjach, jak ta. Cokolwiek zdecyduję, i tak będzie źle. Czuję ponad trzydzieści par oczu wpatrzonych we mnie z oczekiwaniem. Cała klasa ucieka ze znienawidzonej historii, a przy okazji z kolejnych czterech lekcji. Jeżeli zostanę, będę jedyną, która się wyłamie. Kujonem, podlizuchem i uosobieniem wszystkiego, co najgorsze. Już i tak moja pozycja w klasie jest tak niska, że właściwie gorzej być nie może. Drugi rok odczuwam, jak bardzo mną pogardzają. Tolerują tylko ze względu na nazwisko ojca. Odstaję, chociaż nie ze względu na pochodzenie. O nie, tu nie ma byle kogo – sami synowie i córki lekarzy, adwokatów, prominentów. Przyzwyczajeni do pieniędzy, ciuchów z pewexu, wczasów w Bułgarii. Nauczycieli traktują z lekceważeniem, chociaż wiadomo, że w tej szkole uczyć się trzeba. Uczą się więc, ale na każdym kroku dają do zrozumienia, że ich wychowawcy stoją dużo niżej na drabinie społecznej niż oni. Dziewczyny już po kilku tygodniach w pierwszej klasie oceniły mnie i nie wypadłam dobrze. Sam fakt, że mieszkam w internacie „z wieśniarami” budził zdumienie, a kiedy zrozumiały, że ojciec profesor nie pozwala mi korzystać z pieniędzy bez ograniczeń, że nie będę ścigać się z nimi w walce o najbardziej wyzywający makijaż czy najdłuższe paznokcie, że nie mam jeszcze żadnego chłopaka, odstawiły mnie na boczny tor. Nie znałam miasta, nie próbowałam dostać się wieczorami do restauracji, nie mogłam zaprosić ich na wieczorne oglądanie filmów i podpijanie alkoholi z rodzicielskiego barku. Z początku byłam wściekła na rodziców. Dlaczego mieszkamy tak daleko? Wiedziałam, że

wyprowadzili się na wieś, bo w dzieciństwie chorowałam. Zrobili to dla mnie, ale ja wolałabym umrzeć wtedy, niż teraz żyć jako nie wiadomo co. Niby byłam „ich”, a jednak trochę obca, „wsiowa”. Mój status był niejednoznaczny, dziwaczny, a nowe koleżanki nie miały czasu ani ochoty rozmyślać nad niuansami ludzkich losów. Byłam inna, więc w najlepszym razie mogłam liczyć na „cześć” i prawo przysłuchiwania się opowieściom o nowych chłopakach czy ciuchach. Chłopcy zdecydowali o mojej klasowej pozycji w jeszcze prostszy sposób. Nie kwalifikowałam się ani do grupy najbardziej reprezentacyjnych, ani do grupy „średniej”, byłam więc niewarta nawet spojrzenia. Stałam się dla nich powietrzem, nie wiem nawet, czy po miesiącu pamiętali jeszcze moje imię. Nie należałam też do internatowej społeczności. Dla dziewczyn z oddalonych od miasta wsi i miasteczek byłam na początku symbolem lepszego świata. Szybko jednak przekonały się, że nie będę dla nich wypożyczalnią modnych ciuchów, że nie znam pożądanych „miejskich” chłopaków i nie pomogę im wejść w środowisko, które im imponowało i o którym marzyły. Orzekły, że zadzieram nosa, że uważam się za coś lepszego i zostawiły samą sobie. Rok życia w zawieszeniu, w próżni towarzyskiej i samotności zaowocował co prawda doskonałym świadectwem, ale też i poczuciem, że nikomu nie jestem potrzebna. W każdy piątek uciekałam na bezpieczne terytorium pani Stasi, ale nie chciałam jej martwić, więc wymyślałam historie o nowych koleżankach, miłych kolegach i wesołym życiu licealistki. A w niedzielne popołudnie przyklejałam na twarz sztuczny uśmiech i kłamałam, że już nie mogę się doczekać nowego tygodnia. Teraz stałam przed szansą. Uchyliły się przede mną drzwi, przez które mogę wyjść z towarzyskiego niebytu. Tych trzydzieści kilka par oczu należy do trzydziestu paru mózgów, które na podstawie jednego mojego słowa podejmą za chwilę ostateczną decyzję. I będzie ona obowiązywała przez prawie trzy kolejne lata. Przez ułamek sekundy przestaję je widzieć. Zamiast nich patrzy na mnie czworo innych oczu. W tych widzę zawód, gniew, rozczarowanie. Rodzice. Mama kręcąca z niedowierzaniem głową i tata, który nic nie mówi, ale wiem, że potępia to, co zrobiłam. Tak będzie, wiem. Już czuję się tak, jakbym ich zawiodła. Sam fakt, że się zastanawiam świadczy o tym, że nie jestem dość dobra. Muszę podjąć decyzję. Mijają sekundy. Na jednej szali potępienie rodziców, na drugiej totalne nieistnienie w szkolnym świecie. – No? – Agnieszka, klasowa liderka, właścicielka najkrótszych spódnic i najdłuższych paznokci, dziewczyna maturzysty, który podwozi ją co rano do szkoły samochodem ojca, nie będzie czekała. – Mowę ci odjęło? Tak, odjęło. Mam dwa słowa do wyboru, a nie mogę się zdecydować na żadne z nich. Gardło mi się zacisnęło, w skroniach pulsuje. Czas jakby też się zatrzymał w oczekiwaniu na moją odpowiedź. – Dobra, spadamy, bo zaraz dzwonek! – nie wytrzymuje Krzysiek. Jego słowa sprawiają, że czas rusza. Wszyscy przepychają się do drzwi i biegną w stronę schodów. Widzę oddalające się lakierowane plecaczki dziewczyn i dżinsowe worki chłopaków. Nikt się nie ogląda, bo po co. Na takie nie wiadomo co? Szkoda czasu. Nie, nie chcę do matury pozostać nikim. Pragnę akceptacji, chcę się razem z nimi śmiać, mieć coś do powiedzenia, a nie tylko słuchać. Chwytam swoją skórzaną listonoszkę i biegnę do szatni. Wpadam między roześmiany tłum, czuję poklepywanie po ramieniu, ktoś łapie mnie za rękę i wśród śmiechów wybiegamy z budynku. To był cudowny dzień. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek później jesienią park był tak kolorowy, żadne wymyślne wino nie smakowało mi nigdy tak, jak wtedy prosty bełt. Znowu

zaczęłam mieć imię, a Anka obiecała, że następnego dnia pożyczy mi swój lakier do paznokci. Powracające co jakiś czas spojrzenia dwóch par oczu nie miały znaczenia. Miałam znajomych, dla których byłam wystarczająco dobra. * Kolejne miesiące były niczym bajka. Otworzył się przede mną świat, którego dotąd nie znałam. Miałam koleżanki, z każdym dniem poznawałam kolejne. Wprowadzały mnie w świat kobiecych akcesoriów – lakierów, pomadek, kredek i cieni do oczu. Nauczyłam się korzystać z lokówki, skróciłam włosy. W piątki zakładałam dawne ciuchy, plotłam warkocz i jechałam do domu. Pani Stasia po wielu namowach zgodziła się skrócić mi kilka spódnic. Za pieniądze zaoszczędzone przez ostatni rok kupiłam sobie na bazarach buty na obcasie. Nie tak wysokim, jak miały dziewczyny, ale i tak czułam się w nich dorośle i seksownie. Tak, w tym towarzystwie trzeba było dobrze wyglądać. Należało mieć kasę i pokazywać, że się ją ma. Ja nie miałam. I to był największy problem. Nie mogłam ciągle pożyczać kosmetyków od dziewczyn, nie mogłam liczyć, że ktoś będzie mi stawiał kawę czy lody. Trzeba było coś wymyślić. Na początku brałam od rodziców. Mówiłam, że jest składka w szkole, że jadę na wycieczkę, że muszę kupić dodatkową książkę. Dawali, a ja kupowałam za to dezodoranty na bazarach albo słodycze w pewexie. Pamiętam, jak wymieniałam złotówki na dolary u cinkciarza. Bałam się okropnie. Wiedziałam, kto zajmuje się walutą, nie sposób było ich nie zauważyć. Dżinsowe kurtki, złote łańcuchy na szyjach i rękach, ciemne okulary. Ale wiedzieć to jedno, a załatwić sprawę, to drugie. – Przepraszam pana, czy mógłby mi pan sprzedać dolary? – taka grzeczna i dobrze ułożona byłam. – Ile? – mężczyzna nie bawił się w kurtuazję. – Dziesięć – odpowiedziałam, dumna, że udało mi się zgromadzić tak dużą sumę. Cinkciarz aż zsunął okulary i przyjrzał mi się uważnie. Nie rozumiałam, dlaczego uśmiechnął się pod nosem. Dopiero po latach zdałam sobie sprawę z tego, jak musiała go rozśmieszyć grzeczniutka panienka, która przyszła do niego po tak drobną kwotę. Nic jednak nie powiedział. Po chwili trzymałam w ręku upragniony papierek i czułam się jak przestępca. Dokonałam nielegalnej wymiany, którą ktoś na pewno widział. Za chwilę skują mnie i zawiozą prosto do więzienia. Kiedy wyszłam z pewexu z nową sukienką przecenioną z dwudziestu na osiem dolarów, dwoma czekoladami i puszką fanty, czułam ulgę. Pozbyłam się waluty, sprzedawczyni także o nic nie pytała. Poszłam do parku, żeby pochwalić się znajomym nowymi zakupami. Nigdy wcześniej nie miałam w ręku napoju w puszce i nie wiedziałam, że wielokrotnie wstrząsana wybuchnie gejzerem bąbelków i piany. Śmiali się, ale nie ze mnie, po prostu z całej sytuacji. Ja też się śmiałam, ale w głębi duszy chciało mi się płakać. Bardzo chciałam spróbować, jak smakuje taki „napój z Zachodu”. Szybko jednak zapomniałam o żalu, bo sukienka się podobała. Możliwości legalnego zdobycia pieniędzy szybko się skończyły. Wychowawczynie w internacie też zaczynały kręcić nosem na późne powroty. Wymyślałam coraz to nowe powody – nauka do klasówki, pomoc chorej koleżance, kółko biologiczne, SKS. Żadne zajęcia nie odbywały się wieczorami, więc wymykałam się przez okno na parterze. Przy okazji wzrosły moje notowania w internacie. Zrozumiałam, że tylko pewni siebie zyskują szacunek. Szybko uczyłam się od nowych koleżanek. Przyjęłam ich styl, nie tylko w ubiorze, ale i w zachowaniu. Nauczyłam się lekceważyć słabszych, biedniejszych i mniej ustosunkowanych. Przekonałam się,

że tylko pierwszy raz jest trudny, później strach mija. Tak jak pierwsza decyzja o wagarach. Pierwsza arogancka odzywka do nauczycielki, pierwszy ironiczny uśmiech w odpowiedzi na uwagę – było trudno, ale profesorka nie powiedziała nic rodzicom, więc nie miałam oporów przed powtórką. Kiedy pierwszy raz sięgnęłam w nocy do portfela mamy, miałam wyrzuty sumienia. Bałam się, że zauważy, że powie wprost – jesteś złodziejką. Nie zauważyła. Wygodnie było przyjąć punkt widzenia nowych koleżanek – starzy i tak mają dużo, a kto ma z tego korzystać, jak nie my? W końcu sami powtarzają, że to dla nas harują. Zresztą nie brakowało im na życie, nie zabierałam ostatniego grosza. Szkoła zeszła na dalszy plan. Nie miałam czasu i głowy do nauki. Dbanie o urodę, nowo poznani chłopcy, kawiarnie – to było znacznie ciekawsze, kolorowe, upajające. A książki nudne, nauczyciele beznadziejni i szarzy, szkoła traktowała nas jak dzieci i chciała zmienić w roboty. Zachłysnęłam się kolorowym światem widzianym przez szkło butelki z winem i falbanki spódnic, światem pachnącym dezodorantem Bac, smakującym prawdziwą czekoladą, rozbrzmiewającym głośną muzyką i śmiechem. Nic mnie nie obchodziły nauczycielskie fochy. Zazdroszczą nam, stare prukwy – mówiła Agnieszka. – Zazdroszczą urody, młodości i kasy. Wierzyłam jej. Tyle że ona była sprytniejsza. I chyba zdolniejsza, bo mimo że brała udział w każdej imprezie, jakoś udawało jej się zaliczyć wszystkie klasówki. Umiejętnie żonglowała „nieprzygotowaniami” i swoim ujmującym uśmiechem, czasami korzystała z magicznego „niedysponowania”, które w tamtym czasie wywoływało zmieszanie, zwłaszcza u profesorów. Ja tak sprytna nie byłam. Na dodatek sądziłam, że jakoś to będzie, że dam sobie radę. Do dnia, w którym w drzwiach mojego pokoju nieoczekiwanie stanęła mama. Nie byłam przygotowana na tę wizytę. Zastała mnie, swoją córkę, w zupełnie nowym dla niej wydaniu. Natapirowana grzywka, obcisła mini, żakiet w kolorze krwi w połączeniu z lakierowanymi szpilkami i makijażem, musiały ją zszokować. Nie byłaby jednak moją mamą, gdyby dała spontanicznie wyraz swoim emocjom. Do tej pory imponowało mi jej opanowanie w każdej sytuacji. Kiedy słyszałam o rodzicach urządzających dzieciom karczemne awantury – współczułam im i byłam jeszcze bardziej dumna ze swoich. Tego dnia po raz pierwszy, nieoczekiwanie dla samej siebie, poczułam, że chciałabym, żeby krzyczała, miała pretensje, może nawet płakała. Nie zrobiła oczywiście nic takiego. Nawet jednym słowem nie skomentowała mojego wyglądu. Usiadła na stojącym najbliżej krześle i powiedziała krótko: – Pakuj się. – Nie mam zamiaru. – Pierwszy raz przeciwstawiłam się jej woli. Serce skurczyło się, ale po sekundzie odzyskało dawny rytm. – Do końca roku jeszcze miesiąc, mam przecież szkołę… – próbowałam bronić swojej racji, ale przerwała mi w pół zdania. – Nie żartuj. Szkoła od dawna cię nie interesuje. Rozmawiałam z wychowawczynią. Wszystko załatwione. Będziesz miała poprawkę z biologii w sierpniu, pozostałe przedmioty nie są zagrożone. Ustaliliśmy z ojcem, że trzeba odciąć cię od nieodpowiedniego towarzystwa. Widocznie nie dorosłaś jeszcze do podejmowania odpowiednich decyzji. Zbyt wcześnie ci zaufaliśmy. Popełniliśmy błąd, który teraz naprawimy. Zadbamy o twoją przyszłość, skoro sama nie wiesz, co jest dla ciebie najlepsze. Od tego są rodzice, żeby pomagać. Pakuj się, ojciec będzie za kwadrans. Poczułam wstyd. Znowu okazałam się zbyt głupia, zbyt nierozsądna, za mało dojrzała, żeby mogli być ze mnie dumni. Popatrzyłam na mamę w eleganckim żakiecie, z delikatnym makijażem i zestawiłam w myślach z tym, co oglądałam patrząc w lustro. Kochana mama, przez

delikatność nie powiedziała wprost, jak wyglądam. Nie chciała sprawiać mi przykrości. A do tego ta poprawka z biologii. Nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak źle. Myślałam, że jakoś to będzie, że mi się uda, jak innym. Ale wstyd! Jak spojrzę w oczy tacie! Pakowałam się, płacząc. Mama nie pocieszała. Rozumiałam, że nie zasługuję na czułości. Przed wyjściem przygładziłam włosy i zmyłam makijaż. Wracałam do domu na tarczy. Gotowa ponieść zasłużoną karę. Jednak na samym dnie serca ukryłam starannie wspomnienia chwil, gdy coś dla kogoś znaczyłam. Ojciec przy obiedzie wypowiedział tylko jedno zdanie: – On nigdy nie zachowałby się w ten sposób. Odzywał się rzadko, więc każde jego słowo było zawsze dla mnie niezwykle ważne. Tym razem jednak nie sam fakt, że wyraził swoje zdanie był najważniejszy. Moją uwagę przykuła treść. – Jaki on? Matka zbladła i zacisnęła dłoń na krawędzi stołu. W ciszy słyszałam, jak nerwowo przełyka ślinę. – Jaki on?! Kim jest on?! – wrzeszczałam, bo czułam, że oto w sposób nieplanowany została wyciągnięta na światło dzienne jakaś tajemnica. Czułam, że to bardzo ważne, chciałam wiedzieć. Kim jest ten, do którego mnie porównał? Ten, któremu przez tyle lat nie mogę dorównać. Ten lepszy, który wiedziałby, jak się zachować. Kim on jest?! Ojciec nie powiedział nic więcej. Po prostu wstał i wyszedł. Jak gdyby nic się nie stało. Mama patrzyła na mnie, ale czułam, że w rzeczywistości jej wzrok biegnie gdzieś dalej, jakbym była przezroczysta. Patrzyła na mnie, ale widziała jego. Kim on jest?! – Mamo, powiedz… – poprosiłam błagalnym tonem. Odpowiedzią był szloch. Po raz pierwszy w życiu widziałam płaczącą mamę. Nie mogłam tego znieść. Uciekłam do swojego pokoju. * Kim był On, dowiedziałam się dopiero rok później. Szukając jakiejś książki w biblioteczce, między woluminami znalazłam zdjęcie chłopca, na oko dziesięcioletniego. Początkowo sądziłam, że to fotografia taty z czasów dzieciństwa, bo podobieństwo było uderzające, ale gdy uważniej się przyjrzałam, zrozumiałam, że meble i strój chłopca nie mogą pochodzić z tamtego okresu. Długo patrzyłam na zdjęcie i prawda powoli do mnie docierała. Patrzyłam na niego, tego, o którym tak często myślałam od czasu pamiętnej rozmowy. Obserwowałam każdy szczegół, przypatrywałam się z bliska spojrzeniu, porównywałam w lustrze do siebie. Chłopiec na fotografii ubrany był w garniturek, pod szyją miał muchę. Siedział skupiony przy fortepianie, w pokoju, którego nie znałam. Nie odważyłam się zapytać o niego rodziców. W ogóle długo nie pytałam, bo chociaż domyślałam się, to nie byłam gotowa na prawdę. Wreszcie poszłam do pani Stasi. Ta popatrzyła mi w oczy, westchnęła głęboko i opowiedziała o Bracie. Miałam wtedy prawie osiemnaście lat. Wystarczająco dużo, żeby zrozumieć, że byłam dzieckiem zastępczym. Miałam dokonać czegoś, co już w założeniu było niemożliwe – zapełnić pustkę po ideale, który odszedł. Nie wiadomo, jaki byłby, gdyby żył, ale czas, choroby i rodzicielskie wyobrażenia postawiły go na piedestale. Uczyniły z niego cel dla mnie. Cel, którego nie mogłam osiągnąć, bo byłam żywym człowiekiem, a nie stworzonym z blaknących wspomnień i marzeń uosobieniem wspaniałego dziecka. Miał na imię Miłosz. Pięknie grał, błyszczał intelektem, czytał poważne książki, słuchał

rodziców i odkąd zaczął mówić, utrzymywał, że chce być lekarzem jak tata. Zupełne moje przeciwieństwo – do gry trzeba mnie było zaciągać siłą, chciałam czytać tylko książki z obrazkami, wolałam rysować królewny niż oglądać atlas anatomiczny. Jedyne, co nas łączyło to skłonności do chorowania. Ale i tu on okazał się lepszy, bo chorował ciężej, znosił to dzielnie, bez skarg i biadolenia, wreszcie umarł. Ja zapadałam tylko na anginy, w chorobie byłam marudna i nieznośna, a na dodatek żyłam. Urodziłam się rok po jego śmierci. Mniej lub bardziej świadomie, zaplanowana na następczynię Brata. Rodzice przenieśli na mnie całą swoją miłość i troskę, zapewnili mi wszystko, co najlepsze. Gdy chorowałam – sprzedali mieszkanie w miejskiej kamienicy i kupili dom na wsi, żebym miała świeże powietrze. Mama zrezygnowała z pracy, chciała poświęcić się córce, wspierać w rozwoju. Tata widział we mnie przyszłego lekarza. Tak, kochali mnie bardzo, ale nie miłością do drugiego dziecka. Oni kochali mnie miłością do Brata. To dlatego nigdy nie mogłam sprostać ich oczekiwaniom, dlatego czułam, że nie jestem dość dobra. Tolerowali, inwestowali i obserwowali, kiedy z tej skorupy, z ciała córki, wykluje się On – ideał. Zrozumiałam wszystko. Poznałam prawdę. I coś we mnie pękło. Najgorsze było to, że kochałam rodziców i nie potrafiłam przestać. Za to Brata nienawidziłam. Chciałam podrzeć tę fotografię na drobne kawałki. Chciałam rzucić te marne resztki na stół podczas obiadu i zapytać, jak podoba im się żeńska wersja brata Miłosza. Zamiast tego schowałam zdjęcie na dno mojej szuflady, podobnie jak zranione uczucia. Wtedy też postanowiłam, że jeszcze im wszystkim pokażę. Teraz bez żalu, ale też bez złości oddaję tę fotografię na pastwę płomieni. Jest dla mnie symbolem pierwszego fałszu, jakiego zaznałam w swoim życiu.

II Wspomnij wakacyjne zauroczenie Rodzinne zdjęcie. Kobieta siedzi na rzeźbionym krześle. Po jej lewej stronie stoi młoda, nastoletnia dziewczyna w plisowanej spódnicy i białej bluzce. Uśmiecha się. Po prawej stronie znajduje się mężczyzna. Kobieta spogląda na niego w górę i trzyma za rękę. Twarz mężczyzny nie wyraża żadnych emocji. W tle widać antyczny kredens z ciemnego drewna z kryształowymi szybami.

Trzecia klasa liceum kojarzy mi się wyłącznie z dwoma sytuacjami: uczę się i jadę autobusem. Pierwszą z nich zafundowałam sobie na własne życzenie: miałam tyle zaległości, że nadrobienie ich kosztowało mnie wiele wysiłku. Co prawda poprawkę z biologii zdałam samodzielnie, a resztę załatwiła wizyta ojca w szkole. Nauczyciele jak jeden mąż postawili mi trójki i dostałam promocję, ale wszystko to było „warunkowe”. Mówiąc wprost: przysługa dla pana profesora może się opłacać, ale córka musi zaliczyć materiał, żeby renoma szkoły nie ucierpiała. Wzruszałam ramionami, słysząc takie słowa, bo połowa uczniów tej wspaniałej szkoły zaliczała kolejne klasy na podobnej zasadzie. Dzieciaki bogatych lekarzy czy prawników mogły nadal dobrze się bawić, a ich rodzice chwalić, że pociechy kształcą się w placówce z tradycjami. Nauczyciele choć przez chwilę czuli, że los tych, którym przez cały rok zazdroszczą pieniędzy i pozycji, zależy od ich dobrej woli. W ten sposób wszyscy byli zadowoleni. Mogłabym i ja w ten sposób zaliczać kolejne klasy, ale wizyta w szkole musiała być dla ojca trudnym przeżyciem, bo powiedział krótko: – Zaliczysz wszystko i nigdy więcej nie doprowadzisz do podobnej sytuacji. To nie była prośba. To był rozkaz. A ja musiałam się dostosować. Siedziałam więc z nosem w książkach i stopniowo zdawałam kolejne partie materiału. Codzienne dojazdy do szkoły także były męczące. Nikt jeszcze wtedy nie słyszał o prywatnych liniach, o busach odjeżdżających co kwadrans. Po trzy kursy PKS-u w każdą stronę – to wszystko, na co mogłam liczyć. A w autobusach tłok, zwłaszcza w dni targowe. Niewielu było wtedy stać na samochód. W Polmozbytach maluch, fiat 125p, czy polonez kosztowały mniej, ale trzeba było nie lada znajomości, żeby mieć szansę na taki zakup. Za to na giełdach – do wyboru, do koloru. Ale cena – kilkakrotnie wyższa. Pozostawał więc autobus i jazda w ścisku, czasami bez możliwości jakiegokolwiek ruchu. Pamiętam zwłaszcza jedną sytuację. Zbliżał się koniec roku szkolnego, a czerwcowy dzień był szczególnie upalny. Niedaleko mnie stała dziewczyna, a przy niej wysoki mężczyzna, który trzymał się skórzanego uchwytu pod dachem autobusu. Spod pachy kapały mu krople potu, które spadały wprost na nos stojącej przy nim dziewczyny. Było mi niedobrze od samego patrzenia, ale nie mogłam oderwać wzroku od tej nieprawdopodobnej sceny. Do dziś zastanawiam się, jak ona to wytrzymała. Chyba musiała. Z ulgą przyjęłam koniec roku szkolnego. I chociaż nadal miałam sporo do nadrobienia, zwłaszcza że myślałam o medycynie, to w duszy mi śpiewało: „Nareszcie wakacje!” * – To nie miejsce dla ciebie. Tu mogą być żmije, nie wiesz? Podskoczyłam, a serce zaczęło bić jak oszalałe. Byłam przekonana, że w tej gęstwinie jestem zupełnie sama. Znalazłam to miejsce tydzień wcześniej – wymarzone do spokojnej nauki: powalony pień drzewa na malusieńkiej słonecznej polance otoczonej sosnowym lasem i krzakami jałowca. Przychodziłam tutaj wkuwać zaległości. Było mi łatwiej niż w domu, gdzie przez ostatni rok wciąż czułam na plecach badawcze spojrzenie mamy. Nawet gdy wyjeżdżała, obdarowywała mnie nim na pożegnanie, a ono przylepiało się do mnie i kontrolowało każdy ruch. Miałam wyrzuty sumienia nawet wtedy, gdy szłam do kuchni coś przekąsić. Wymyśliłam w końcu codzienny spacer. Zapytałam nieśmiało o zgodę, dodając coś o świeżym powietrzu. O dziwo, zadziałało. I podczas jednej z darowanych mi chwil wolności odkryłam ten zakątek. Od tamtej pory przychodziłam tu każdego dnia. Zwykle na godzinę, gdy

rodziców nie było – nawet na kilka. Nauka wśród zieleni i ze śpiewem ptaków w tle wchodziła mi do głowy dwa razy szybciej. Byłam tu lekka i wolna, wreszcie sama. Tak mi się przynajmniej wydawało. – Co, nie gadasz z byle kim? W głosie zza pleców usłyszałam agresywne nutki, odwróciłam się więc, żeby zobaczyć, z kim mam do czynienia. Co tu kłamać – zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Wysoki, muskularny, ciemnobrązowa opalenizna, a do tego blond włosy i kasztanowe oczy – ideał z moich marzeń. Zamurowało mnie zupełnie. Tymczasem zjawiskowy chłopak wzruszył ramionami, odwrócił się i odszedł. Zniknął za jałowcem tak nagle, jak się pojawił. A ja zostałam jak ta sierota, z książką do biologii w ręku. Od tamtego dnia moje spacery nabrały nowego wymiaru. Polanka stała się nie tylko miejscem nauki, ale przede wszystkim oczekiwania. Powtarzałam regułki i definicje, oglądałam schematy i przekroje, jednak luz i swobodę zastąpiło napięcie i niecierpliwość. A jeśli już nigdy nie przyjdzie? Może był w tych okolicach tylko jeden raz? A jeśli przyjdzie, to co mu powiem? Pewna siebie dziewczyna z renomowanego liceum istniała tylko w połączeniu z odpowiednimi ciuchami, makijażem i fryzurą. Bez tych atrybutów stałam się na powrót przeciętną dziewczyną, nieciekawą, nudną i prawie niezauważalną. Na dodatek z licznymi zaległościami w nauce. Nie dało się szybko nadrobić kilku miesięcy beztroski. Dopiero na tej polance poczułam, że wychodzę na prostą i ostatnią klasę zacznę z czystym kontem. – Przyrosłaś do tego pnia? Przyszedł! Marzenie się spełniło! Nie mogę zmarnować tej szansy. – A ty przyszedłeś sprawdzić? – powiedziałam pierwsze, co przyszło mi do głowy. – Nie, na grzybach jestem. Nie była to może wymiana zdań rodem z romansu, ale gdy ma się siedemnaście lat, niepotrzebne są specjalne ceregiele i wyszukane formy. Przynajmniej mnie nie były. Miałam swojego księcia z bajki, w dodatku w otoczeniu wybujałej przyrody, letnią porą. Czego można więcej chcieć? Teraz, z perspektywy prawie dwudziestu lat pewnie pomyślałabym o zbliżonej wrażliwości, poziomie intelektualnym, wspólnych wartościach. Wtedy do głowy mi takie rzeczy nawet nie przyszły. Chyba zauważałam popełniane przez niego błędy językowe, dziwiłam się, że taki wspaniały chłopak nawet nie myśli o studiach, a jego plany ograniczają się do skończenia zawodówki i pracy w warsztacie samochodowym, ale w nastoletniej naiwności nie przywiązywałam do tego żadnej wagi. Przynajmniej nie będzie śmiał się z moich niepowodzeń – cieszyłam się w duchu. Imponował mi, bo wiedział wszystko o lesie. Znał nazwy ptaków, miejsca, gdzie można spotkać zająca, a nawet sarnę. Był silny i nawet kilka razy przeniósł mnie przez strumień, co pogłębiło mój stan zakochania. Mariusz różnił się od wszystkich znanych mi chłopaków. Nie miał ciuchów z pewexu jak szkolni koledzy – nosił podrabiane dżinsy z bazarów i flanelowe koszule w kratkę. I ze zdziwieniem zauważyłam, że nie ma z tego powodu żadnych kompleksów. Pokochałam te koszule równie mocno jak jego, zwłaszcza gdy okrywał mnie nimi w chłodne dni. Zresztą ten sentyment pozostał we mnie do dziś – zawsze mam w szafie taką jedną, o kilka rozmiarów za dużą. Zakładam ją w chwilach chandry i chociaż nie kojarzy mi się już z Mariuszem, to daje jakieś niezrozumiałe poczucie bezpieczeństwa. Fruwałam nad ziemią przez kilka godzin dziennie. Pierwszy pocałunek wprawił mnie w euforię, serce śpiewało, gdy obejmował mnie opalonym ramieniem. Byłam gotowa zrobić dla niego wszystko. Przynajmniej w czasie, gdy byliśmy razem.

Kiedy wracałam do domu, natychmiast wracał mi rozsądek. Widziałam elegancką mamę i uosobienie dystyngowanej męskości w osobie taty, a ich zestawienie z moją miłością nie wypadało korzystnie. Kiedy siedzieliśmy przy stole, wyobrażałam sobie Mariusza zajmującego czwarte krzesło, ale mimo największych wysiłków mój chłopak wyglądał jak z innej bajki, jak dolepiony na siłę. Nie pasował ani do naszego domu, ani do sposobu, w jaki rozmawialiśmy. Trudno było mi przyznać się przed samą sobą, ale nie byłam pewna, czy potrafiłby wybrać odpowiednie sztućce. Wstydziłam się. Nie za niego, lecz za siebie, że te wszystkie normy są dla mnie ważniejsze od uczucia, że nie umiem o nich zapomnieć. Dochodziłam do wniosku, że za mało kocham, że jestem nie dość romantyczna. Moja tajemnica była więc z jednej strony źródłem szczęścia i radości, z drugiej ciążyła, napawała smutkiem i budziła rozterki. Czasami trudno było mi ukryć podekscytowanie zbliżającym się spotkaniem w lesie, kiedy indziej z trudem powstrzymywałam radość z potajemnych uścisków czy pocałunków. Drżałam pod spojrzeniem mamy, unikałam patrzenia w oczy tacie. Doskonale wiedziałam, że miejscowy chłopak z marnym wykształceniem i ambicjami kończącymi się na własnym warsztacie nie wzbudziłby ich entuzjazmu. Poza tym po raz kolejny okłamywałam ich i miałam z tego powodu wyrzuty sumienia. Wybaczyli mi przecież mój brak odpowiedzialności, nie poniosłam żadnej kary, tymczasem zamiast poświęcić czas nauce i odwdzięczyć im się za troskę, biegam po lesie z chłopakiem, o którym można powiedzieć wiele, ale z pewnością nie to, że kontakt z nim rozwija mnie intelektualnie. Pamiętam też, że jednocześnie czułam jakiś rodzaj buntu. Pierwsze uczucie oszałamiało mnie i chciałam zanurzyć się w tych emocjach bez reszty, odrzucić obawy i samokontrolę. Tłumaczyłam sobie, że rodzice nie mogą decydować o miłości, że nie robię przecież nic złego, nie krzywdzę ich. To był trudny czas. Czułam, że kiedyś moja tajemnica wyjdzie na jaw, więc poczułam nawet coś w rodzaju ulgi, gdy pewnego wieczoru mama poprosiła mnie do salonu. Pamiętam doskonale ojca siedzącego w fotelu z kieliszkiem koniaku w dłoni. Mama usiadła na sofie, mnie wskazała miejsce obok siebie. Wiedziałam, czego będzie dotyczyła rozmowa. – Nie spotkasz się z nim więcej. To nie jest chłopak dla ciebie. – Mama nie bawiła się w zbędne wstępy. Zdecydowali bez mojego udziału, chodziło tylko o poinformowanie mnie o tym. Nie pamiętam dokładnie, jak do tego doszło i dlaczego stało się to akurat wtedy, ale emocje wzięły górę. Nie udało mi się zapanować nad uczuciami, których do końca nie byłam w stanie nawet nazwać. – Będę się spotykała z kim zechcę! Nie możecie mi zabraniać! Nie macie prawa traktować mnie jak więźnia! – wykrzyczałam te i jeszcze wiele zdań. Było i o wielkiej miłości, i o tym, że mnie nie kochają, że nie liczą się ze mną i moimi pragnieniami, że są starzy, niczego nie rozumieją i mierzą wartość ludzi wyłącznie zawartością portfela i ilością papierków z różnych głupich szkół. Wreszcie emocje wygasły. Zamilkłam i zdałam sobie sprawę, że żadne z rodziców nie przerwało mi ani słowem. Siedzieli w milczeniu i czekali aż skończę. A ja chciałam awantury, wrzasków, pokazu siły. Byłam gotowa na walkę, ale nie na ciszę. Poczułam się jak przekłuty balon. – Nataszo, uważam, że oceniasz nas niesprawiedliwie – pierwsza odezwała się mama. – Zawsze chcieliśmy dla ciebie jak najlepiej. Ptasiego mleka ci nie brakowało. Co się z tobą dzieje, dziecko? Skąd ta niewdzięczność? Ojciec powoli podniósł kieliszek koniaku do ust. Nie odezwał się, tylko spokojnie patrzył w moją stronę.

– Nie jestem niewdzięczna… – wyjąkałam, tracąc poprzedni rezon. – To jak wytłumaczysz swoje zachowanie? Zawiodłaś nasze zaufanie w zeszłym roku. Daliśmy ci szansę na odbudowanie go. A ty? Powinnaś być… – Tak, wdzięczna. – Właśnie, wdzięczna! A nie świadomie sięgać dna! W tym momencie uzmysłowiłam sobie, dlaczego słowa matki tak mnie zdenerwowały. Wypowiedziała na głos moje obawy. Wyraziła to, do czego sama nie chciałam się przyznać. Mariusz był uroczy, ale nie dość dobry. Rodzicom udało się osiągnąć swój cel: skazili mnie ambicjami. Nie poszłam więcej do lasu. Mariusza spotkałam jeszcze tylko raz, po pogrzebie taty. Poznałam go po oczach, bo z blond włosów niewiele zostało, a muskularny tors ustąpił miejsca słusznych rozmiarów brzuchowi. Był z żoną, równie pulchną tlenioną blondynką mającą na sobie bluzkę z tygrysim wzorem i spódnicę z cekinami. Trzymali za ręce kilkuletniego chłopca ubranego od stóp do głów w dekatyzowany dżins. – Dziękuję, że przyszedłeś. Co słychać? – zapytałam, chociaż wcale mnie to nie obchodziło. Zamiast niego odpowiedziała blond żona. – Mariusz zatrudnia już trzech chłopaków, sam tylko z klientami rozmawia. Dobudowaliśmy piętro domu, a w przyszłym roku zmieniamy samochód. Mariusz coś zwiezie z Niemiec… Patrząc na nich, widziałam symbol nowych czasów. Nie mieli wykształcenia, nie mieli klasy, ale mieli pieniądze. Budowali, kupowali, żyli bez refleksji, korzystając z każdej możliwości. Wyglądali na zadowolonych. Pożegnałam się szybko, bo chciałam zachować na dnie serca choć resztki wspomnień z leśnych spacerów. * Ostatni rok w liceum kojarzy mi się z wszechobecnymi dzikimi bazarami, magnetofonami, które nazywaliśmy „jamnikami” i muzyką z pirackich kaset magnetofonowych. Na bazarkach można było kupić za złotówki to, co dawniej bywało tylko w pewexie, chociaż ciuchy były raczej podróbkami znanych marek. Polacy zawsze byli zaradnym narodem, więc w garażach i mieszkaniach powstawały dżinsowe spodnie i spódnice, które choć dżinsem były jedynie z nazwy, a sztywnością dorównywały krochmalonej pościeli, szły jak ciepłe bułeczki. Co bardziej pomysłowi samodzielnie farbowali koszulki, furorę robiły wprasowanki z wizerunkami popularnych zespołów, a komu udało się zdobyć chińskie trampki – mógł uznać się za prawdziwego szczęściarza. Bazarowe zakupy nie dotyczyły, rzecz jasna, uczniów mojej szkoły. Tu nadal należało odróżniać się od plebsu, od zwykłych ludzi. Mnie to już zbytnio nie obchodziło. Miałam swój cel i dążyłam do niego. Od czasu afery z poprawką z biologii nie mieszkałam w internacie. Po roku samotności i dojazdów, a przede wszystkim historii z Mariuszem, rodzice wynajęli mi pokój u czyjejś znajomej, która z braku innych zajęć przez całe dnie zajmowała się odwiedzaniem podobnych do siebie koleżanek i przyjmowaniem ich wizyt, a wszystko w celu zebrania jak największej ilości plotek. W wolnych od tych pasjonujących zajęć chwilach niczym rasowy wywiadowca pilnowała, żebym „dobrze się prowadziła”. Początkowo trochę mi to doskwierało, potem przywykłam. Dzięki temu udało mi się ponownie mieć dobre oceny i powtórki przed maturą nie były takie straszne. Na studniówkę nie poszłam. Nie miałam z kim. Rodzicom powiedziałam, że idę, w szkole zapłaciłam ile trzeba było, a dwa dni przed balem udałam chorobę. Mama przyjechała

natychmiast i wyglądała na przejętą i wystraszoną, ale ja już nie dałam się nabrać. Nie o mnie się martwiła. Bała się, że On może umrzeć po raz drugi. Teraz nie miałam już żadnych wyrzutów sumienia i wykorzystywałam wolny tydzień na wymyślanie różnych zachcianek i błogie lenistwo. Jeżeli nie mogę mu dorównać, to przynajmniej na nim skorzystam – myślałam. Koleżanki nie bardzo wiedziały, co się ze mną dzieje. Zresztą nie chciało im się zajmować czyimiś problemami. Biegały na imprezy i na korepetycje do nauczycieli, którzy „mieli wejścia na medycynę”. Moje milczenie i niechęć do zwierzeń skomentowały krótko – „odbiło jej”. Ktoś wymyślił, że ojciec załatwi mi zdanie egzaminów, bo to przecież „sława medyczna”. W końcu dali mi spokój i po raz drugi w ciągu czterech lat przestali mnie zauważać. O ile kiedyś było to problemem – teraz przyniosło raczej ulgę. Nie miałam ochoty opowiadać nikomu o Bracie. Maturę pamiętam jak przez mgłę. Zawsze potem znajomi dziwili się, jak można zapomnieć temat maturalnego wypracowania albo pytania wylosowane na ustnym. Mnie się to przydarzyło. Było coś o podwójnym zapłodnieniu i pierwszych ewolucjonistach. Chyba. Po odebraniu świadectwa z paskiem wróciłam do domu, gdzie czekali rodzice z przyjęciem niespodzianką, którego się spodziewałam, ale udałam odpowiednie do okoliczności zaskoczenie. Tak, wydoroślałam przez ten rok, już wiedziałam, jak się zachować, żeby nie wzbudzić ich podejrzeń. Od dziecka słuchałam, czego oczekują i teraz, aby osiągnąć zamierzony cel, bez większych problemów rozsnułam mgłę posłuszeństwa, mgłę, która miała ich zwieść i uśpić ich czujność. Siedziałam prawie nieruchomo u szczytu stołu, na miejscu, które zawsze należało do ojca, ale dziś, jako bohaterce rodzinnego zjazdu, przypadło mnie. Zachowując wszelkie zasady dobrego wychowania, przyjmowałam gratulacje, drobne upominki od cioć i wujków, całowałam kogo trzeba i gdzie trzeba, uśmiechałam się w odpowiednich momentach, dziękowałam i skromnie opuszczałam wzrok słuchając komplementów. Mama promieniała, ojciec udawał, że to dla niego nic dziwnego, ale uchwyciłam kilka razy jego zadowolone spojrzenie. Stryj Jerzy zapowiedział niespodziankę i przyniósł z samochodu aparat fotograficzny. Była to praktica, prawie nieosiągalna i niezwykle droga. Stryj zebrał należne oklaski i oznajmił, że ważne chwile rodzinne wymagają uwiecznienia. Rodzinne zdjęcie ze mną w centrum wymagało dłuższej chwili ustawień, ukrywania w drugim rzędzie tęgich ciotek i zmuszenia do bezruchu kilku rozpuszczonych przedstawicieli najmłodszego pokolenia. – A teraz nasza Nataszka z rodzicami – stryj najwyraźniej dobrze czuł się w roli szalejącego reportera. – Będzie pamiątka do końca życia. Odpowiednim tłem miał być antyczny kredens z ciemnego drewna z porcelanową zastawą za kryształowymi szybami. Mama usiadła na rzeźbionym krześle, ojciec stanął po jej prawej stronie. Z drugiego boku ja. Stryj w przeciwległym końcu pokoju ustawiał przesłonę czy co tam innego trzeba było. Reszta rodziny przyglądała się w milczeniu tym magicznym czynnościom. – Niech się przyszła pani doktor uśmiechnie – zaproponowała słodko ciotka Maria. – Kariera przed tobą, nie cieszysz się? To była moja chwila. Lepszej nie będzie. Na nią czekałam cały rok, a może nawet całe życie. – Nie idę na medycynę. Będę zdawała na psychologię. Trzask migawki zabrzmiał niczym grzmot przecinający martwą ciszę, jaka zapadła w pokoju. Rodzina zamarła w niemym przerażeniu, a ja spokojnie wyszłam z domu i poszłam na długi spacer do lasu. *

Nie wiem, jak to zdjęcie znalazło się w naszym albumie. Stryjowi udało się uchwycić prawdziwe emocje, bez dwóch zdań. Patrzę na siebie sprzed dwudziestu lat – młoda dziewczyna w grzecznej plisowanej spódnicy i gładkiej białej bluzce z wyrazem dzikiej radości i triumfu w oczach. Obok matka z przerażeniem patrząca w górę, na męża. Nawet chwyciła go za rękę, co nigdy publicznie się nie zdarzało. I ojciec, sztywny, tak sztywny, nie jak zawsze niewzruszony, ale wysztywniony w jakimś dziwnym napięciu i postarzały w tym ułamku sekundy o dobrych kilka lat. Patrzę na czarno-białą odbitkę mojego pierwszego zwycięstwa. Wtedy miało bardzo słodki smak. I chociaż nie należy do wspólnego życia z byłym mężem, to może nie przypadkiem się tutaj znalazła. Może właśnie wtedy zaczęła się moja droga do dzisiejszego dnia? Może to był pierwszy dzień mojego dorosłego życia, samodzielnych decyzji? Tylko czy to naprawdę powód do dumy? Teraz myślę, że napędzała mnie chęć zemsty, odegrania się na rodzicach. Dziś widzę, że nie chcieli źle, robili to, co uważali za słuszne. Swoimi decyzjami dodałam im lat, przyspieszyłam starość, a przecież i tak nie byli najmłodsi. Cóż, niech moim usprawiedliwieniem będzie bezkompromisowość młodości, potrzeba oderwania się, samodzielności i nastoletniego buntu. Dlaczego znalazłam to zdjęcie? Jako przestrogę przed zemstą? Przed kierowaniem się złymi emocjami? Pamiętam wykładowcę, który powtarzał, że w życiu nie ma przypadków, więc może i ta fotografia jest mi do czegoś potrzebna? A raczej była. Nadszedł czas na pożegnanie złości, mściwości i zimnego wyrachowania. Nie przyniosły mi nic dobrego. Do piekła z nimi! Wrzucam fotografię do grilla i popijając kawę patrzę, jak pod wpływem gorąca zwija się i niknie zbuntowana nastolatka, a wraz z nią nienawiść do Brata i żal do rodziców. Ogień oczyszcza. Magia płomieni sprawia, że kawałek zamrożonego przez długie lata serca ogarnia przyjazne ciepło. I dobrze mi z tym.

III Przeżyj miłość Młoda dziewczyna w kostiumie kąpielowym przytula się do chudego chłopaka. Wiatr rozwiewa jej włosy. Stoją na plaży. W tle widać morze. Obydwoje są zadowoleni, uśmiechają się do fotografa. Z ich oczu bije radość i ufność.