mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Williams Tad - Marchia Cienia 2 - Rozgrywka Cienia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Williams Tad - Marchia Cienia 2 - Rozgrywka Cienia.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 52 osób, 44 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 470 stron)

TAD WILLIAMS ROZGRYWKA CIENIA TOM DRUGI Przełożył Paweł Kruk

Książkę tę, podobnie jak pierwszy tom, dedykuje naszym dzieciom, Connorowi Williamowi i Devon Beale – które od czasu poprzedniej dedykacji są starsze o kilka lat i głośniejsze, lecz wciąż fantastyczne. Obruszam się z miłością za każdym razem, kiedy na mnie wrzeszczą.

Podziękowanie Ci, którzy chcieliby zapoznać się z pełną wersją moich podziękowań, powinni przeczytać odpowiednią stronę z Marchii Cienia. W drugim tomie nic się specjalnie nie zmieniło. Ewentualnie, jeśli ktoś nie ma pod ręką tomu pierwszego: Jak zawsze składam gorące podziękowania moim redaktorkom Betsy Wollheim i Sheili Gilbert, jak i pozostałym pracownikom Wydawnictwa DAW Books, oraz mojej żonie Deborze Beale, naszej asystentce Denie Chavez, agentowi Mattowi Bilerowi i wreszcie moim zwierzętom i dzieciom, które sprawiają, że każdy dzień jest dla mnie przygodą i wyzwaniem. (Czy ktokolwiek zrobił kiedyś coś dobrego, nie stojąc w obliczu wyzwania?) I wreszcie głośne podziękowanie dla ludzi z Shadowmarch.com. Możecie się tam do nas przyłączyć. Nie trzeba nawet przynosić nic do picia. (W końcu to tylko społeczność wirtualna.)

Nota autora Dla tych, którzy chcą mieć pewność, kto, co i gdzie, dołączyłem mapki oraz indeks z nazwiskami postaci, nazwami miejsc i innych ważnych szczegółów. Mapy powstały na podstawie licznych opowieści podróżniczych, ledwo czytelnych starych dokumentów, zapisów przekazów wyroczni oraz szeptów umierających pustelników, że nie wspomnę o zawartości skrzyni z biura kupna i sprzedaży gruntów, znalezionej na pchlim targu w Syanie. Równie żmudne i skomplikowane wysiłki pozwoliły stworzyć indeks. Posługujcie się nim i mapkami, pamiętając, że wielu straciło życie albo przynajmniej wzrok i nadszarpnęło naukową reputację, by przygotować dla was tę pomoc.

Wstęp Dorośli szukali chłopca przez godzinę, bez rezultatu, lecz jego siostra wiedziała, gdzie go można znaleźć. – Niespodzianka – powiedziała do niego. – To ja. W ciemnych pończochach i aksamitnej tunice szarej od kurzu, z umorusaną twarzą, przypominał smutnego goblina. – Ciocia Lanna i pozostałe kobiety wychodzą z siebie, żeby cię znaleźć – dodała. – Aż mi się nie chce wierzyć, że tu nie zajrzały. Czy one już nic nie pamiętają? – Idź sobie. – Teraz nie mogę, głupi. Lady Simeon i dwie pokojówki szły tuż za mną, słyszałam, jak nadchodzą korytarzem. – Postawiła świecę między dwoma betonowymi płytami posadzki. – Jeśli teraz wyjdę, odkryją twoją kryjówkę. – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, zadowolona z własnego posunięcia. – A zatem muszę zostać, a ty nie możesz mnie wyrzucić. – W takim razie siedź cicho. – Nie. Chyba że sama zechcę. Nie możesz mi rozkazywać, bo jestem księżniczką. Tylko ojciec może. – Usiadła obok brata, spoglądając w górę na półki, rzadko teraz używane, jako że nową kuchnię wybudowano bliżej wielkiej sali. Pozostały tu tylko popękane garnki i miski, i kilka zamkniętych słojów, których zawartość była tak stara, że ich otwarcie, jak już wcześniej stwierdziła Briony, byłoby eksperymentem niebezpiecznym nawet dla Chavena z Ulos. Dzieci bardzo ekscytowała wiadomość, że nowy medyk ma liczne dziwne i fascynujące zainteresowania. – No, dlaczego się ukrywasz? – Wcale się nie ukrywam. Myślę tylko. – Kłamiesz, Barricku Eddonie. Kiedy chcesz pomyśleć, spacerujesz po murach albo idziesz do biblioteki ojca, albo... siedzisz w swoim pokoju, jak jakiś kapłan odmawiający modlitwy. Tutaj przychodzisz, kiedy chcesz się schować. – Och... Od kiedy to jesteś taka mądra, słomiana głowo? Nazywał ją tak wtedy, gdy go irytowała, jakby różny kolor ich włosów, jej złocistopłowy, jego rudy jak grzbiet lisa, stanowił jakąś różnicę – jakby szczegół ten sprawiał, że są trochę mniej bliźniakami. – Po prostu jestem. No, powiedz mi. – Briony czekała chwilę, a potem wzruszyła ramionami i zmieniła temat: – Jedna z kaczek w fosie ma pisklęta. Kaczuszki są takie słodkie. Pokwakują i pływają za matką w rządku, jakby je do niej przywiązano. – Ty i te twoje kaczki. – Zmarszczył czoło i potarł nadgarstek. Jego lewa dłoń przypominała zakrzywione szczypce kraba. – Boli cię ręka? – Nie! Lady Simeon na pewno już sobie poszła – dlaczego nie wrócisz do swoich kaczek i lalek? – Bo nie odejdę, dopóki mi nie powiesz, o co chodzi. – Briony czuła, że stoi na pewnym gruncie. Znała te negocjacje równie dobrze jak poranną i wieczorną modlitwę, jak opowieść o ucieczce Zorii z twierdzy Pana Księżyca – jej ulubionej opowieści z Księgi Trygonu. Wiedziała, że musi okazać jeszcze trochę cierpliwości, a potem będzie tak, jak ona chce. – Powiedz mi. – O nic nie chodzi. – Ułożył niesprawne ramię na kolanach z taką samą ostrożnością, z jaką Briony brała na ręce jagnięta i tłuściutkie szczeniaczki, za to wyrazem twarzy przypominał ojca, który ciągnie za sobą niechciane dziecko idiotę. – Przestań się gapić na moją rękę.

– Wiesz, że i tak mi powiesz, rudzielcu – drażniła się z nim. – Po co więc mamy się kłócić? Odpowiedział milczeniem, które nie było dla niego naturalne na tym etapie ich rytualnych przekomarzań. Cisza i nieme zmagania trwały jakiś czas. Bywały chwile, kiedy Briony naprawdę złościła się na Barricka za to, że nie chce z nią rozmawiać, a jednocześnie była coraz bardziej zdziwiona. Urodzili się przecież w tej samej godzinie przed ośmiu laty i zawsze trzymali się razem, lecz rzadko widywała go tak przygnębionego, nie licząc wczesnych ranków, kiedy Barrick często płakał, nękany złymi snami. – Dobrze – powiedział wreszcie. – Skoro nie chcesz zostawić mnie samego, musisz przysiąc, że nikomu nie powiesz. – Ja? Mam przysiąc? Ty świnio! Nigdy nikomu nic nie wygadałam! – Mówiła prawdę. Bywało, że oboje zostali ukarani za przewinienie jednego z nich, ponieważ drugie nie chciało zdradzić. Łączyła ich nić tak głębokiego i naturalnego porozumienia, że nigdy dotąd o tym nie rozmawiali. Ale teraz chłopak nie chciał ustąpić. Przeczekał wybuch gniewu siostry, uzbrojony w złośliwy, lecz pozbawiony radości uśmieszek. Wreszcie się poddała: mury zasad runęły pod naporem dręczącej ją ciekawości. – No, dobrze, świnko. Co mam zrobić? Na co mam przysiąc? – Niech to będzie przysięga krwi. Tylko tak. – Na głowy bogów, zwariowałeś? – Aż się zarumieniła, słysząc takie przekleństwo ze swoich ust, i rozejrzała się odruchowo, mimo iż siedzieli sami w spiżarni. – Krwi? Jakiej krwi? Barrick wyjął z rękawa sztylet. Potem wyprostował palec i naciął opuszkę, reagując ledwo dostrzegalnym mrugnięciem. Briony wpatrywała się w niego, przepełniona fascynacją. – Nie wolno ci nosić noża poza oficjalnymi uroczystościami – powiedziała. Shaso, naczelny wódz, zabronił mu tego, ponieważ obawiał się, że uparty i często rozgniewany brat Briony mógłby wyrządzić krzywdę sobie lub komuś innemu. – Och? A co zrobię, jeśli ktoś będzie próbował mnie zabić, a nie będzie w pobliżu straży? W końcu jestem księciem. Co, miałbym go trzepnąć rękawicą w gębę i powiedzieć, żeby sobie poszedł? – Nikt nie chce cię zabić. – Wpatrywała się, jak kropelka krwi spływa w zgięcie palca. – Dlaczego ktoś miałby chcieć to zrobić? Pokręcił głową i westchnął poirytowany jej niewinnością. – Będziesz tak siedziała, aż się wykrwawię na śmierć? Spojrzała na niego zdumiona. – Chcesz, żebym też tak zrobiła? Żebyś mi wyjawił jakąś głupią tajemnicę? – Nie, to nie. – Possał palec i wytarł go o rękaw. – Nic ci nie powiem. Idź sobie i zostaw mnie w spokoju. – Nie bądź podły. – Obserwowała go uważnie i wiedziała, że już nie ustąpi – potrafił być uparty jak osioł. – Dobrze, niech ci będzie. Zawahał się przez chwilę, wyraźnie niezadowolony, że musi zachować się tak nie po męsku i oddać siostrze broń, lecz ostatecznie podał jej sztylet. Długą chwilę trzymała ostrze nad palcem, przygryzając wargę. – Pospiesz się! Widząc, że wciąż nie reaguje, chwycił jej dłoń zdrową ręką i przyłożył palec do ostrza. Sztylet przeciął skórę, niezbyt głęboko; zanim Briony skończyła na niego wyrzekać, najgorszy ból minął. Na opuszce jej palca wykwitła czerwona perła. Barrick ujął jej dłoń, teraz już delikatniej, i przyłożył jej palec do swojego.

Była to dziwna chwila, lecz nie z powodu samego doznania, bo Briony poczuła to, czego mogła się spodziewać, przyciskając obolały palec do palca brata i rozcierając między nimi odrobinę krwi, lecz ze względu na intensywność spojrzenia Barricka, który wpatrywał się w czerwoną plamkę, przepełniony fascynacją kogoś, kto ujrzał coś o wiele bardziej intrygującego: akt fizycznej miłości lub moment powieszenia kogoś, albo nagość czy śmierć. Po chwili podniósł wzrok i zorientował się, że Briony mu się przygląda. – Nie gap się tak na mnie. Przysięgasz, że nie zdradzisz nikomu tego, co ci powiem? Że bogowie mogą cię strasznie ukarać, jeśli to zrobisz? – Barricku! Jak możesz tak mówić. Dobrze wiesz, że nikomu nie powiem. – Teraz jesteśmy związani węzłem krwi. Nie możesz zmienić zdania. Potrząsnęła głową. Tylko chłopak mógł pomyśleć, że ceremonia nacinania palców nożem wyraża silniejszą więź niż to, że się dzieliło wypełnione ciepłą ciemnością matczyne łono. – Nie zmienię zdania. – Zamilkła, szukając słów, którymi mogłaby potwierdzić swoje zapewnienie. – Wiesz przecież, prawda? – Dobrze. Pokażę ci. Wstał i ku zdziwieniu siostry wszedł na drewniany kloc, który od zawsze służył w spiżarni za stołek, po czym podciągnął się na jednej z górnych półek i zdjął z niej jakąś rzecz owiniętą w szmatę. Wrócił na swoje miejsce, trzymając uważnie przedmiot, jakby było to coś żywego lub potencjalnie niebezpiecznego. Dziewczyna nie wiedziała, czy bardziej chce się nachylić, czy też odsunąć, na wypadek gdyby spod szmaty coś wyskoczyło. Kiedy chłopiec rozwinął poplamiony gałgan, otworzyła szeroko oczy. – To jest posążek – powiedziała wreszcie niemal rozczarowana. Miał on wielkość rudych wiewiórek, które stawały na tylnych łapkach w królewskich ogrodach, lecz na tym kończyło się wszelkie podobieństwo do czegoś zwyczajnego: postać w kapturze, który prawie całkiem zasłaniał twarz, wykonano z kryształu zwanego odpryskiem chmury, szarobiałego i mętnego w jednych miejscach, w innych zaś przejrzystego i jasnego niczym szkło katedralne, mienił się odcieniami od najbledszego błękitu po cielisty róż czy barwę rozwodnionej krwi. Przysadzista, krzepko wyglądająca postać dzierżyła w ręku kij pasterski, a na jej ramieniu, niczym druga głowa, siedziała sowa. – To Kernios. – Wyciągnęła rękę, by dotknąć posążka, który, jak jej się zdawało, widziała już gdzieś wcześniej. – Nie dotykaj! – Barrick cofnął rękę i zawinął posążek z powrotem w szmatę. – To jest... złe. – Co masz na myśli? – Nie wiem. Po prostu... nienawidzę go. Przez chwilę przyglądała mu się zaintrygowana, a potem nagle przypomniała sobie. – Och, nie! Barricku, czy to jest... posążek z kaplicy Erivora? Ten, po którego zaginięciu tak bardzo rozgniewał się ojciec Timoid? – On nie zaginął, lecz ktoś go ukradł, jak wciąż powtarzał. – Na bladych policzkach Barricka pojawił się rumieniec zuchwałości. – I miał rację. – Litościwa Zorio, czy ty...? – Jego milczenie wystarczyło jej za odpowiedź. – Och, Barricku, dlaczego? – Sam nie wiem. Mówiłem ci, nienawidzę go. Nienawidzę tego, jaki jest, ślepy, spokojny, jakiś... zamyślony. Albo jakby czekał. A ja wciąż to czuję, szczególnie kiedy jestem w kaplicy. Ty też to czujesz? – Co? – No... nie wiem. Jest gorący. I wywołuje gorące odczucia w mojej głowie. Nie, to nie tak. Nie potrafię tego powiedzieć. Ale go nienawidzę. – Na drobnej twarzy Barricka, bladej i

zawziętej, znowu pojawił się wyraz determinacji. – Wrzucę go do fosy. – Nie możesz! Jest cenny! Jest w rodzinie od... od dawna. – Nic mnie to nie obchodzi. Już nie będzie w rodzinie. Nie cierpię nawet patrzeć na niego. – Utkwił spojrzenie w siostrze. – Pamiętaj, że obiecałaś, więc teraz nie możesz nikomu powiedzieć. Przysięgłaś – przymierze krwi. – Oczywiście, że nie powiem. Mimo to uważam, że nie powinieneś tego robić. Pokręcił głową. – Nic mnie to nie obchodzi. Nie powstrzymasz mnie. Westchnęła. – Wiem. Nikt nie potrafi cię powstrzymać, rudzielcu, choćbyś robił nie wiem jak głupie rzeczy. Ale mówię ci, nie wrzucaj go do fosy. Przez długą chwilę mierzył ją gniewnym spojrzeniem spod zmarszczonych brwi. – Dlaczego? – Bo ją osuszają. Nie pamiętasz, jak robili to samo przedostatniego lata i znaleźli w fosie kości kobiety, która się utopiła? Przytaknął powoli. – Merolanna nie pozwoliła nam pójść zobaczyć, jakbyśmy byli małymi dziećmi! Ale się wtedy zezłościłem. – Dopiero teraz jakby zobaczył w Briony swojego sprzymierzeńca, a nie wroga. – Tak, jeśli wyrzucę go do fosy, ktoś go kiedyś znajdzie. I postawi z powrotem w kaplicy. – Właśnie. – Briony zastanawiała się przez chwilę. – Lepiej wrzuć go do morza. Z zewnętrznego muru do Wschodniej Laguny. Woda podchodzi tam aż do samych umocnień. – Ale jak mam to zrobić, żeby strażnicy nie zauważyli? – Powiem ci, ale najpierw coś mi obiecaj. – Co? – Obiecaj. Zmarszczył brwi, lecz ostatecznie nie potrafił się oprzeć ciekawości. – Dobrze, obiecuję. Jak mam to wyrzucić, żeby strażnicy niczego nie zauważyli? – Pójdę z tobą. Powiemy, że chcemy iść na mur policzyć mewy albo coś takiego. Oni wszyscy biorą nas za dzieci i nie zwracają specjalnie uwagi na to, co robimy. – W końcu jesteśmy dziećmi. I co to zmieni, że pójdziesz ze mną? Sam mogę to wyrzucić. – Spojrzał na zaciśniętą lewą dłoń. – Z łatwością wrzucę go do wody. Nie jest bardzo ciężki. – A ja się przewrócę, gdy już wejdziemy na górę. Wysuniesz się przede mnie, a strażnicy zatrzymają się, żeby mi pomóc – przestraszą się pewnie, że może złamałam nogę – a ty wtedy wyjdziesz na mur i... to zrobisz. Wpatrywał się w nią z podziwem. – Mądra jesteś, słomiana głowo. – Potrzebny ci ktoś taki, rudzielcu, żeby cię trzymać z dala od kłopotów. To jak z tą obietnicą? – A co by to miało być? – Obiecasz mi na nasze braterstwo krwi, że gdy następnym razem przyjdzie ci ochota ukraść coś cennego z kaplicy, porozmawiasz najpierw ze mną. – Wiesz co, nie jestem twoim małym braciszkiem... – Przysięgnij. Albo moja przysięga straci ważność. – Och, już dobrze. Przysięgam. – Uśmiechnął się pod nosem. – Teraz czuję się lepiej. – A ja nie. Bo pomyśl o tych wszystkich służących, których rozebrano i przeszukano, a nawet wychłostano, kiedy ojciec Timoid szukał posążka. W niczym nie zawinili! – Jak zawsze. Ale przywykli do tego. – Barrick miał przynajmniej na tyle przyzwoitości, by

okazać odrobinę zażenowania. – A Kernios? Jak on będzie się czuł, wiedząc, że jego posążek został ukradziony i wyrzucony do morza? Wyraz szczerej troski na obliczu Barricka zniknął w jednej chwili. – Nic mnie to nie obchodzi. On jest moim wrogiem. – Barricku! Nie mów takich rzeczy o bogach! Wzruszył ramionami. – Chodźmy. Lady Simeon na pewno przestała już nas szukać. Wrócimy tu później po posążek. – Wstał i podał zdrową rękę siostrze, która zaplątała się w spódnicę. – Lepiej zmyjmy krew z rąk, zanim wrócimy do rezydencji, bo inaczej zaczną nas wypytywać, gdzie byliśmy. – Nie ma dużo tej krwi. – Wystarczy, żeby wzbudzić podejrzenia. Oni uwielbiają zadawać pytania, poza tym wszyscy zwracają uwagę na krew. Briony otworzyła drzwi spiżarni i oboje wymknęli się na korytarz cicho jak duchy. Także salę tronową wypełniała dziwna cisza – grobowa, jakby ogromny stary budynek wstrzymał oddech, nasłuchując głosów szepcących w spiżarni.

CZĘŚĆ PIERWSZA MASKI

1 Wygnańcy Jeśli ciemność jest z natury podobna do światła, w co wierzy wielu spośród Głębokich Głosów, to co pojawiło się pierwsze po Nicości – ciemność czy światło? Pieśni najstarszych głosów mówią, że bez słuchacza nie ma pierwszego słowa: ciemność trwała do momentu pojawienia się światła. Samotna Otchłań zrodziła Światło z miłości, a potem uczynili wszystko, co miało być – dobre i złe, żywe i martwe, utracone i znalezione. – ze Stu rozważań, Księga skruchy Qarów To był straszny sen. Młody poeta Matt Tinwright deklamował elegię pogrzebową ułożoną dla Barricka, pełną pompatycznych frazesów o kochających ramionach Kerniosa i ciepłym uścisku ziemi, podczas gdy Briony obserwowała z przerażeniem, jak trumna jej brata bliźniaka kołysze się i trzęsie. Coś usiłowało się wydostać z jej wnętrza, a stary błazen Zagadka robił, co mógł, by nie dopuścić do uniesienia się wieka, które skrzypiało, kiedy przyciskał je ze wszystkich sił chudymi ramionami, tymczasem cała trumna dygotała pod nim. – Wypuść go – chciała zawołać Briony, lecz nie mogła, woalka tak ciasno opinała jej twarz, że słowa więzły jej w ustach. – Jego ramię, jego biedne okaleczone ramię! Jakże musi go boleć! Mój biedny, martwy Barrick, musi się tak szamotać w takim ciasnym pudle! Pozostali uczestnicy pogrzebu, dworzanie i strażnicy pomagali błaznowi przytrzymać wieko, a potem wspólnymi siłami wynieśli szybko trumnę z kaplicy. Briony pospieszyła za nimi, lecz ze zdumieniem zobaczyła, że drzwi nie prowadzą na porośnięty trawą i zalany słońcem cmentarz, lecz wprost do labiryntu ciemnych kamiennych tuneli. Ubrana w niewygodny poranny strój, nie mogła nadążyć za idącymi szybko żałobnikami, tak że wkrótce straciła ich z oczu i słyszała tylko zduszone jęki brata, uwięzionego w trumnie, jej ukochanego zmarłego, lecz z czasem i one stawały się coraz bardziej odległe, coraz cichsze... Briony usiadła i poczuła, jak serce trzepoce się w jej piersi. Po chwili zorientowała się, że znajduje się w chłodnej ciemności rozjaśnionej blaskiem świecących w oddali gwiazd. Łódź kołysała się pod nią, a wiosła skrzypiały cicho w dulkach, kiedy Ena, dziewczyna Muskających Wodę, zanurzała je i podnosiła z gracją i delikatnością wydry dokazującej w ustronnej zatoczce. To tylko sen! Chwała Zorii! A zatem Barrick wciąż żyje – wiedziałabym, gdyby było inaczej, na pewno bym wiedziała. Pozostała część koszmaru rozproszyła się niczym mgła, lecz Briony wciąż słyszała rzężący oddech. Odwróciła się i ujrzała Shasa dan-Hezę, który leżał bezwładnie na dnie łodzi; oczy miał zamknięte, a obnażone zęby zaciśnięte, tak że błyskały w blasku gwiazd w jego ciemnej twarzy. Powietrze wpełzało zgrzytliwie do jego płuc i wypływało równie głośno, przez co wydawało się, że stary tuański wojownik jest bliski śmierci.

– Shaso? Możesz mówić? – Kiedy nie odpowiedział, Briony potrząsnęła chudym, kościstym ramieniem dziewczyny Muskających Wodę. – A niech cię, on jest chory! Nie słyszysz? – Pewnie, że słyszę, pani. – Głos dziewczyny zabrzmiał zaskakująco ostro. – Myślisz, że jestem głucha? – Zrób coś! On umiera! – Co mam zrobić, księżniczko Briony? Oczyściłam i opatrzyłam jego rany, zanim opuściliśmy dom mojego ojca, i dałam mu blaszecznicy na oczyszczenie organizmu, lecz wciąż gorączkuje. Musi odpocząć w ciepłym miejscu, choć nie wiadomo, czy mu to pomoże. – W takim razie musimy udać się na brzeg! Jak daleko stąd do wybrzeża Marrinswalk? – Co najmniej pół nocy, pani. Dlatego zawróciłam. – Zawróciłaś? Czyś ty rozum postradała? Uciekamy przed mordercami! Zamek jest opanowany przez wroga. – Wroga, który cię usłyszy, jeśli będziesz krzyczeć zbyt głośno, pani. Briony nie widziała wyraźnie twarzy dziewczyny ocienionej kapturem, lecz domyślała się, że otrzymała drwiącą reprymendę. Wiedziała jednak, że Ena ma rację choćby w jednej sprawie. – W porządku, będę mówiła ciszej, a ty zaczniesz wyrażać się jaśniej. Co robisz? Nie możemy wrócić do zamku. Shaso miałby więcej szans na przeżycie tutaj, gdybyśmy go wrzuciły do wody, niż na zamku. Mnie też by zabili. – Wiem, pani. Tylko że ja nie powiedziałam, że zamierzam zabrać was z powrotem do zamku, a tylko że zawróciłam. Potrzebujemy ciepłego schronienia. Zabieram was w pewne miejsce na zatoce, na wschód od zamku. W naszym języku nosi nazwę Skean Egye-Var, a wy nazywacie je „Ramieniem Erivora”. – Ramię Erivora? Nie ma takiego miejsca! – Jest i znajduje się tam dom, wasz dom. – Nie ma takiego miejsca! – Przez krótką chwilę Briony, z Shasem umierającym na jej rękach, miała ochotę uderzyć dziewczynę. I nagle zrozumiała. – Skała M’Helana! Masz na myśli nasz domek na Skale M’Helana. – Tak. Ten domek. – Dziewczyna Muskających Wodę puściła wiosła i wskazała na ciemną bryłę odcinającą się od niedalekiego horyzontu. – Chwała niech będzie Głębokim, chyba jest pusty. – Powinien być pusty, nie używaliśmy go tego lata... ojciec tak daleko i to wszystko, co się potem działo. Potrafisz tam dopłynąć? – Tak, jeśli tylko pozwolisz mi się skupić, pani. Prądy są tu bystre o tej porze, nad ranem. Briony pogrążyła się w niespokojnym milczeniu, tymczasem dziewczyna Muskających Wodę, poruszając sprawnie wiosłami, jakby były przedłużeniem jej ramion, płynęła kołyszącą się łodzią, przeraźliwie powoli, wokół wyspy, by znaleźć przesmyk między skałami. Wcześniej Briony przypływała na wyspę królewską barką, stojąc przy relingu wysoko nad wodą, podczas gdy marynarze przeskakiwali z miejsca na miejsce, sprawdzając, czy droga jest bezpieczna, dlatego nie zdawała sobie sprawy, jak trudno jest tam dopłynąć. Teraz, mając nad głową majaczące skały podobne do olbrzymów, siedziała w rozkołysanej łódce Eny, jakby to była odrobina piany w rozchybotanym wiadrze. Sparaliżowana strachem, z jedną dłonią zaciśniętą na burcie, w drugiej ściskała kurczowo fałdę grubej, prostej koszuli, którą Muskający Wodę podarowali Shasowi, i starała się utrzymać starca w pozycji siedzącej. Gdy już się wydawało, że Ena źle obliczyła odległość, że ich łódka zostanie zmiażdżona jak ptasie kości w pysku wilka, wiosła zagarnęły mocno ciemną wodę i przemknęli obok obrosłego skorupiakami kamienia tak blisko, że Briony musiała szybko cofnąć rękę, by uratować

palce. Drewniany kadłub otarł się o skałę tylko przez moment, ale to wystarczyło, by krucha łódka zadrżała, lecz oni płynęli już dalej względnie spokojnym przesmykiem. – Udało ci się! Ena odpowiedziała skinieniem głowy, pogrążona w skupionym milczeniu, kierując łódź na drugą stronę przesmyku ku pływającej przystani przytwierdzonej do skalnej ściany. Zaledwie kilka jardów dalej, od strony oceanu, fale napierały z rykiem niczym rozczarowany drapieżnik, lecz tutaj wyraźnie łagodniały. Gdy łódź już była przywiązana, wyciągnęły bezwładnego Shasa i wtaszczyły z trudem po krótkiej drabinie na pokrytą solną skorupą przystań, lecz tam już musiały go położyć. Ena przykucnęła obok niego. – Muszę odpocząć... choć przez chwilę... – rzuciła z nisko opuszczoną głową. Briony pomyślała, że przecież dziewczyna wiosłowała tak długo i wytrwale, żeby przywieźć ich z zamku w to bezpieczne miejsce. – Dotąd zaznałaś ode mnie tylko niewdzięczności i nieuprzejmości – zwróciła się do Eny. – Wybacz mi, proszę. Bez twojej pomocy oboje z Shasem dawno już byśmy zginęli. Ena nic nie odpowiedziała, tylko skinęła głową. Briony wydało się, że dostrzegła słaby uśmiech w głębi kaptura dziewczyny, lecz było ciemno i nie miała pewności. – Odpocznijcie oboje, a ja pójdę na górę i sprawdzę domek. Zostańcie tutaj. – Briony okryła Shasa swoim płaszczem i ruszyła po stopniach wyżłobionych w kamiennej ścianie przesmyku. Schody były szerokie, ale wytarte i śliskie od wodnej bryzy i nocnej mgły, lecz Briony znała je tak dobrze, że mogła wchodzić z zamkniętymi oczami. Po raz pierwszy poczuła nadzieję. Dobrze znała to miejsce i wiedziała, jakich może oczekiwać wygód. Wcześniej pogodziła się już, że swoją pierwszą noc na wygnaniu spędzi w pieczarze na plaży w Marrinswalk albo gdzieś w krzakach na wietrznym stoku klifu – a tu przynajmniej będzie miała łóżko. Domek na Skale M’Helana został zbudowany dla jednej z przodkiń Briony, Ealgi Płowowłosej, na polecenie jej męża króla Aduana – jako wyraz miłości, mówili jedni, jako więzienie, twierdzili inni. Nikt nie znał prawdy, a cała opowieść stawała się coraz bardziej spłowiała rodzinną plotką, jako że główni bohaterowie nie żyli od stu lat albo i więcej. Kiedy Briony była dzieckiem, Eddonowie każdego lata spędzali na wyspie co najmniej jeden dekanox, a często dłużej. Jej ojciec, król Olin, lubił to miejsce, pogrążone w ciszy, odosobnione, gdzie mógł mieć przy sobie o wiele mniejszą świtę; często zabierał ze sobą tylko Avina Brone’a, by mu doradzał, kilkunastu służących i symboliczny oddział straży. Briony i Barrick, jeszcze jako dzieci, odkryli wąską i trudną ścieżkę prowadzącą w dół na nadmorską łąkę (jak pewnie wielu innych królewskich potomków przed nimi) i cieszyli się, że mają miejsce, gdzie mogą spędzać całe popołudnia sami, bez straży i innych dorosłych. Dla dzieci, które niemal w każdej chwili swego życia pozostawały otoczone służbą, żołnierzami i dworzanami, ta łąka była niczym raj, a letni domek miejscem, które niosło głównie szczęśliwe wspomnienia. Briony poczuła się dziwnie, wspinając się sama ku frontowym drzwiom przy blasku gwiazd. Ten jakże jej znany dom, który powinien ją powitać światłem w każdym oknie, tak bardzo wtopił się w ciemność, że z trudem widziała jego zarys na tle nieba. Nie pierwszy już raz w tym roku, a w szczególności w ostatnich tygodniach, kolejna cenna część jej życia została przewrócona do góry nogami, kolejne wspomnienie ukradzione i zszargane przez wrogów rodziny Eddonów. Wspomnienie drwiącej miny Hendona Tolly’ego ukłuło ją ostrzem zimnej wściekłości, jego rozbawienie wobec jej bezradności, kiedy oznajmiał, w jaki sposób zamierza odebrać tron jej rodzinie. Pewnie nie tylko ty odpowiadasz za to, co się stało z moją rodziną, ty szumowino z

Summerfield, ale tylko o tobie wiem i ciebie mogę dopaść. W tym momencie Briony poczuła, że jest równie zimna i twarda jak kamienie zatoki. Nie dzisiaj – ale kiedyś. A gdy nadejdzie ten dzień, wyrwę ci serce, tak samo jak ty wyrwałeś moje. Tylko że twoje przestanie bić, gdy już skończę. Nie próbowała nawet otwierać masywnych drzwi frontowych, wiedząc, że są dobrze zaryglowane, lecz od razu obeszła dom i podeszła do kuchennego wejścia, gdzie zasuwa była zepsuta i dało się ją poluzować i odsunąć. Tak jak Briony się spodziewała, wystarczyło kilka solidnych uderzeń i drzwi się otworzyły, odsłaniając zaskakująco ciemne wnętrze domu. Wcześniej w nocy zawsze paliło się kilka lamp, lecz teraz dom przypominał jaskinię, dlatego Briony przez chwilę, sparaliżowana strachem, nie mogła się zmusić, by wejść do środka. Przekroczyła próg dopiero wtedy, gdy pomyślała o Shasie, który leżał na zimnym pomoście, cierpiący, może nawet bliski śmierci. Zamknięty w celi przez całe miesiące – przeze mnie i przez Barricka. Briony zmarszczyła czoło. Owszem, trochę też przez ten jego przeklęty upór... Doszła po omacku do kominka w kuchni, pokonując po drodze nieprzyjemne przeszkody w postaci pajęczyn. W ciemności dokoła jakieś istoty uciekały szybko – myszy, powtarzała sobie. Po krótkim poszukiwaniu i zniszczeniu kilku kolejnych pajęczyn wsunęła dłoń do wnęki w kamiennym kominie i wyjęła zawinięte w skórę krzesiwo i pogrzebacz, a także garść nasączonej oliwą podpałki. Po krótkich przygotowaniach Briony skrzesała iskrę i zaraz z podpałki strzelił nieduży płomień, co ją zachęciło, by rozgarnąć ułożone w stos kłody i dorzucić kilka drobnych gałązek, które pozwolą rozniecić większy ogień. Zastanawiała się, czy może napalić też w kominku w głównej sali. Myśl ta przyniosła ze sobą bolesne wspomnienie utraconego ojca, który zawsze sam rozpalał ogień, lecz ostatecznie Briony uznała, że nie byłoby rozsądnie oświetlać frontowe okna, które wychodziły na Zamek Marchii Południowej. Briony domyślała się, że aby zauważyć światło, ktoś musiałby obserwować przez lunetkę, stojąc na murach, lecz jeśli Hendon Tolly i jego ludzie mogliby to uczynić, to zrobiliby to właśnie tej nocy. Kiedy schodziła stromą ścieżką, front letniego domku wciąż pozostawał dla niej mrocznie nieznajomy, ale wydał jej się bardziej przyjazny, gdy pomyślała, że w kuchni pali się ogień; teraz widziała grunt pod nogami, gdyż niosła osłoniętą latarnię. Tak więc przeżyliśmy pierwszy dzień – chyba że ktoś nas widział i już tu idą. Zaniepokojona tą myślą, spojrzała w kierunku zamku, lecz dostrzegła tylko kilka świateł poruszających się po murach i nie zauważyła na wodzie żadnych widocznych oznak pościgu. A gdyby ktoś przybył, żeby przeszukać Skałę M’Helana, zanim ona i Shaso odejdą? No cóż, znała różne kryjówki na wyspie lepiej niż inni. Ach, co ja robię? – zapytała samą siebie. Nie powinnam kusić bogów choćby tylko podobnymi myślami... *** Shaso był w stanie pójść trochę, lecz po schodach wchodził wsparty mocno na swoich młodych towarzyszkach. To, że nie protestował, kiedy przyszły mu z pomocą, świadczyło o tym, jaki jest słaby, jak bliski całkowitego wyczerpania. Gdy już znaleźli się w domku, Briony owinęła go w koce i posadziła przy kominku w kuchni, opartego o poduszki, których było pod dostatkiem w salonie nazywanym Komnatą Wypoczynkową Królowej. Ena zabrała się do przeszukiwania kredensów w nadziei, że znajdzie coś do jedzenia, co by uzupełniło zapasy, jakie zabrała ze swojego domu nad Laguną Muskających Wodę, lecz Briony wiedziała, że spiżarnie są puste. A zatem na kolację też będą jeść suszoną rybę.

Lepsze to niż głodowanie, upomniała samą siebie, ale Briony Eddon nigdy dotąd w swoim życiu nawet nie zbliżyła się do takiego stanu, więc była to czysto teoretyczna pociecha. *** Przyjąwszy kilka pierwszych łyżek rybnego bulionu, Shaso dał wyraźnie do zrozumienia, że sam będzie jadł. Był wciąż zbyt zmęczony i chory, by mówić, lecz gdy wlał w siebie trochę zupy, Briony po raz pierwszy uwierzyła, że starzec przeżyje noc. Uspokojona, poczuła wreszcie, jak ogarnia ją ogromne zmęczenie. Odsunęła miskę i siedziała wpatrzona w nią, starając się utrzymać prosto głowę. – Jesteś zmęczona, Wasza Wysokość – powiedziała Ena. Briony nie potrafiła zbyt dobrze odczytać wyrazu twarzy dziewczyny, lecz wydało jej się, że wyraża ona uprzejmość, a także niespodziewaną spokojną siłę. Poczuła wstyd z powodu własnej słabości. – Idź i znajdź sobie łóżko, a ja posiedzę przy Shaso-na, dopóki nie zaśnie. – Sama jesteś zmęczona. Wiosłowałaś całą noc! – To dla mnie nic nowego, podobnie jak pływanie i naprawianie sieci. Ciężej już pracowałam – i dla mniejszej sprawy. Briony wpatrywała się w Enę przez chwilę, w jej ogromne, okrągłe, ciemne oczy i pozbawione brwi czoło lśniące niczym steatyt. Czy była ładna? Nie dało się jednoznacznie powiedzieć, gdyż uroda dziewczyny miała zbyt wiele niezwykłych szczegółów, lecz jej inteligentne spojrzenie i wyraźne, regularne rysy pozwalały się domyślać, że wśród swoich Ena mogła uchodzić za atrakcyjną. – Dobrze – zgodziła się ostatecznie Briony. – Jesteś bardzo miła. Wezmę świecę, a tobie zostawię lampę. W kufrze w holu mamy jakieś okrycia, zostawię kilka dla ciebie i dla Shasa. – Myślę, że on będzie spał tu, gdzie siedzi teraz – odpowiedziała cicho Ena, chcąc być może oszczędzić mu uczucia, że rozmawiają o nim jak o dziecku. – Będzie mu wygodnie. – Gdy to się już skończy, a Tolly’owie zawisną na szubienicy, Eddonowie nie zapomną o swoich przyjaciołach. – Kiedy dziewczyna Muskających Wodę nie zareagowała na jej słowa, Briony dodała, by wyrazić się jaśniej: – Wynagrodzimy ciebie i twojego ojca. Teraz Ena bez wątpienia się uśmiechnęła, a nawet wydawało się, jakby powstrzymywała śmiech, co zupełnie zaskoczyło Briony, lecz w końcu Ena odpowiedziała tylko: – Dziękuję, Wasza Wysokość. To dla mnie zaszczyt robić, co w mojej mocy. Trochę zdezorientowana, lecz zbyt zmęczona, by dalej o tym rozmyślać, Briony poszła po omacku do najbliższej sypialni, ściągnęła zakurzoną narzutę i wyciągnęła się na łóżku. Już gdy zaczęła zapadać w sen, przypomniała sobie, że to pokój Kendricka. Wróć zatem, powiedziała do zmarłego brata, oszołomiona zmęczeniem. Przyjdź i ukaż mi się, kochany Kendricku, tak bardzo za tobą tęsknię! Lecz sen, w który się zanurzyła, opadając powoli niczym piórko w studni, był nieprzeniknioną ciemnością pozbawioną marzeń i duchów. *** Mgła spowijała wyspę, lecz świt rozjaśnił ciemność na tyle, że dom na Skale M’Helana znowu stał się dla Briony znanym miejscem; światło dnia sączyło się przez wysokie okna i wypełniało wielką salę niebieskoszarą poświatą, łagodną jak połysk perły, sprawiając, że posążki świętych onirai, ustawione w ściennych niszach, zdawały się budzić do życia. Nawet kuchnia w oczach Briony znowu wyglądała równie przytulnie jak wcześniej. Teraz, gdy zauważyła

szczegóły, na które nie zwróciła uwagi poprzedniego wieczoru – zapach powietrza, samotne wołanie burzyków i mew, ciężkie meble poobijane przez kolejne pokolenia dzieci Eddonów, które udawały, że jadą w karawanach albo budują fortece – poczuła dotkliwe ukłucie smutku i tęsknoty. Odeszli. Wszyscy. Barrick, ojciec, Kendrick. Poczuła, jak łzy napływają jej do oczu, i zaraz otarła je ze złością. Barrick i ojciec żyją – na pewno. Nie bądź głupia, dziewczyno. Nie odeszli. Po prostu... są gdzieś indziej. Przycupnąwszy we wrzosie przed domem, wpatrywała się długo i z uporem w zamek. Wydawało się, że kilka pochodni porusza się na skraju zatoki pod murami – zapewne łodzie, które sprawdzają przesmyki i pieczary wzdłuż podnóża Góry Midlana – lecz wszystkie trzymały się blisko Zamku Marchii Południowej. Briony dostrzegła iskierkę nadziei. Skoro ona sama zapomniała o letnim domu, to można było mieć nadzieję, że i Tolly’owie nie przypomną sobie o nim, zanim ona i Shaso go nie opuszczą. Briony wróciła do kuchni i posłusznie zjadła rybną zupę, tym razem doprawioną rozmarynem, który rozplenił się w pozostawionym bez opieki ogrodzie. Nie była pewna, kiedy znowu będzie jadła, tak więc upomniała samą siebie, że nawet ta zupa jest wykwintnym posiłkiem, jeśli tylko da jej siły, by mogła przetrwać i kiedyś wbić coś ostrego w serce Hendona Tolly’ego. Shaso także jadł, choć równie nieporadnie i niemrawo jak poprzedniego wieczoru. Za to nie był już taki blady i nie sapał jak kowalski miech. Ale mimo iż oczy miał wciąż mocno podkrążone – co zdaniem Briony upodabniało go do jednego z onironów, na przykład Iarisa albo Zakkasa Obdartego czy też któregoś innego spalonego słońcem, owładniętego szaleństwem bezdroży proroka z Księgi Trygonu – jego spojrzenie nabrało jasności i przenikliwości: to był Shaso, jakiego znała. – Dzisiaj nigdzie nie pójdziemy. – Przełknął ostatni łyk, zanim odstawił miskę. – Nie możemy tak ryzykować. – Przecież nikt nas nie zobaczy we mgle... Spojrzał na nią jak dawny Shaso, a jego wzrok wyrażał irytację, że z nim dyskutuje i że nie przemyślała wszystkiego do końca. – Może tutaj, w zatoce, księżniczko. A co będzie, gdy wyjdziemy na ląd późnym popołudniem, kiedy mgła już się podniesie? Nawet jeśli nie zobaczą nas wrogowie, to z pewnością miejscowi rybacy zwrócą uwagę na osobliwą parę, która wyszła z łodzi na ląd. – Pokręcił głową. – Jesteśmy wygnańcami, Wasza Wysokość. Nic z tego, co się wydarzyło wcześniej, nie będzie miało znaczenia, jeśli wpadniesz w ręce wroga. Jeśli cię złapią, Hendon Tolly nie odda cię pod sąd ani nie zamknie w lochu, by wykorzystać jako wabik dla popleczników Eddonów. Nie, on cię zabije i nikt nigdy nie zobaczy twojego ciała. Pozwoli nawet plebsowi plotkować, jeśli tylko będzie miał pewność, że spoczywasz wystarczająco głęboko pod ziemią. Briony przypomniała sobie uśmiechniętą twarz Hendona i aż zacisnęła dłonie w pięści. – Już dawno temu powinniśmy byli pozbawić całą rodzinę tytułów i ziemi. Trzeba było ściąć całe to zdradzieckie plemię. – Kiedy? Gdy ujawnili, że są zdrajcami, zanim było już za późno? A Gailon, mimo iż go nie lubiłem, był, jak się wydaje, prawym sługą Korony, twojej rodziny – jeśli Hendon powiedział choć raz prawdę. Jeśli zaś chodzi o Caradona, to wiemy na jego temat tyle, ile powiedział o nim Hendon, tak więc jego niegodziwość pozostaje równie hipotetyczna jak dobroć Gailona. Świat jest dziwny, Briony, a w niedalekiej przyszłości stanie się jeszcze dziwniejszy. Spojrzała na jego pomarszczoną, surową twarz i zawstydziła się, przypomniawszy sobie,

jaka była głupia, jak mało dbała o to, co jej rodzina miała najcenniejszego. Co on teraz myśli, jej stary nauczyciel? Co myśli o niej i jej bliźniaku, którzy niemal oddali tron Eddonów? Shaso pokiwał głową, jakby odgadywał jej myśli. – Co się wydarzyło, to już przeszłość. A co przed nami – to jest wszystko. Zaufasz mi? Czy będziesz robić, co mówię, i tylko to? Mimo iż pamiętała o swoich błędach i wciąż czuła niechęć do samej siebie, Briony odruchowo się najeżyła. – Shaso, nie jestem idiotką. Ani dzieckiem. Jego oblicze na chwilę złagodniało. – Nie jesteś. Jesteś wspaniałą młodą kobietą, Briony Eddon, i masz dobre serce. Ale to nie jest pora na dobre serca. Nadeszła godzina podejrzeń, zdrady i morderstwa, a ja mam duże doświadczenie we wszystkich tych sprawach. Proszę cię, byś mi zaufała. – Oczywiście, że ci ufam, co masz na myśli? – Że będziesz wykonywała moje polecenia bez zadawania pytań. Jesteśmy wygnańcami, za których głowy wyznaczono cenę. Jak mówiłem, wszystko, co było wcześniej – twoja korona, historia twojej rodziny – straci jakiekolwiek znaczenie, jeśli nas złapią. Musisz przysiąc, że nie będziesz działała bez mojego pozwolenia, bez względu na to, jak mało ważne może się coś wydawać. Pamiętaj, ja dotrzymałem przysięgi wobec twojego brata Kendricka nawet wtedy, gdy mogło mnie to kosztować życie. – Zamilkł, wziął głęboki oddech i zakasłał. – Wciąż mogę je stracić. Chcę więc, byś i ty obiecała mi to samo. – Utkwił w niej spojrzenie swoich ciemnych oczu. Tym razem nie było to władcze spojrzenie starego nauczyciela, teraz w jego oczach widniała prośba. – Zawstydzasz mnie, przypominając mi o tym, co zrobiłeś dla naszej rodziny, Shaso. I łagodzisz swój upór. Ale tak, słucham cię i rozumiem. Będę ci posłuszna. Zrobię, co uznasz za najlepsze. – Zawsze? Bez względu na wątpliwości? Bez względu na gniew, jaki poczujesz, kiedy uznam, że nie czas na tłumaczenia? Briony usłyszała cichy syk i zorientowała się, że to Ena śmieje się pod nosem, wyskrobując garnek po zupie. To było upokarzające doświadczenie, ale poczułaby się zawstydzona jeszcze bardziej, gdyby dalej upierała się jak dziecko. – Dobrze. Przysięgam na zieloną krew Erivora, patrona mojej rodziny. Wystarczy? – Powinnaś uważać, kiedy przysięgasz na Egye-vara, Wasza Wysokość – rzuciła pogodnym tonem Ena – szczególnie w takim miejscu, pośród wód. On słyszy. – O czym ty mówisz? Jeśli przysięgam na Erivora, to mówię szczerze. – Spojrzała na Shasa. – Jesteś zadowolony? Uśmiechnął się, lecz był to tylko srogi błysk zębów, grymas starego drapieżnika. – Nie poczuję zadowolenia, dopóki Hendon Tolly nie umrze, a z nim sprawca śmierci Kendricka. Ale przyjmuję twoją obietnicę. – Zamrugał, gdy wyprostował nogi. Briony odwróciła wzrok: mimo iż dziewczyna Muskających Wodę zabandażowała najgłębsze rany po kajdanach, na nogach Shasa wciąż widniały brzydkie zadrapania i siniaki, a całe kończyny były niepokojąco chude. – A teraz opowiedz mi, co się działo, wszystko, co pamiętasz. Niewiele docierało do mojej celi i niewiele zrozumiałem z tego, co mi wczoraj powiedziałaś. Briony zdała mu relację najlepiej, jak potrafiła, choć trudno było przypomnieć sobie i zebrać wszystko, co wydarzyło się podczas miesięcy, które Shaso dan-Heza spędził w twierdzy, i jeszcze ułożyć to w sensowną całość. Opowiedziała mu o gorączce Barricka i o szpiegu Avina Brone’a, który twierdził, że widział agentów autarchy Xis na dworze Tollych w Summerfield. Opowiedziała o karawanie zaatakowanej według wszelkiego prawdopodobieństwa przez

czarodziejski lud, o losie ekspedycji kapitana gwardii Vansena i o nadchodzącej armii Ludzi Zmierzchu, która najprawdopodobniej napadła i zajęła podzamcze na drugim brzegu Zatoki Brenna, od strony lądu, pozostawiając wolny jedynie zamek. Opowiedziała mu nawet o dziwnym pomocniku karczmarza Gilu i jego snach, a przynajmniej to, co pamiętała. Dziewczyna Muskających Wodę, która wydawała się specjalnie nie zwracać uwagi na dziwną opowieść Briony, odłożyła garnek i wyprostowała się, gdy usłyszała o przepowiedni Gila dotyczącej Barricka. – Oko Jeżozwierza? Powiedział, żeby strzec się oka Jeżozwierza? – Tak, a co? – Pani Jeżozwierz to jedno z najbardziej złowróżbnych imion wśród Starych – powiedziała poważnie Ena. – Z nią zawsze idzie śmierć. – Co to znaczy? – zapytała Briony. – I skąd to wiesz? Na ustach dziewczyny znowu pojawił się tajemniczy uśmiech, lecz Ena nie spojrzała na Briony. – Nawet w Lagunie Muskających Wodę wiemy o niektórych ważnych rzeczach. – Wystarczy – rzucił gniewnie Shaso. – Dzisiaj się wyśpię, bo nie chcę być dla nikogo ciężarem. Wyruszymy po zachodzie słońca, dziewczyno – zwrócił się do Eny – i zawieziesz nas na wybrzeże Marrinswalk. Dalej poradzimy sobie sami. – Zawiozę, jeśli wcześniej zjesz coś jeszcze – odpowiedziała Ena. – Więcej zupy, ledwo tknąłeś to, co ci dałam. Obiecałam ojcu, że zadbam o ciebie, a jak znowu padniesz, ojciec będzie na mnie zły. Shaso spojrzał na nią, przekonany, że dziewczyna drwi z niego, lecz jej spojrzenie pozostało niewzruszone. – W takim razie zjem – odpowiedział po chwili. *** Przez większość popołudnia Briony obserwowała z niepokojem wody zatoki, wypatrując łodzi płynących ku wyspie. Dopiero kiedy zmarzła, wróciła do domu i ogrzała się przy ogniu. Wracając na swój posterunek na wrzosowisku, przeszła przez dom, który kiedyś – ze względu na nieduże rozmiary – znała o wiele lepiej niż sam Zamek Marchii Południowej. Teraz jednak nawet za dnia wydawał jej się równie dziwny jak wszystko inne, ponieważ zmienił się cały jej świat, w jedną noc zmieniły się wszystkie rzeczy, tak wcześniej zwykłe i znajome. Tu, w tym pokoju, opowiadał nam o Hiliometesie i mantykorze. Jeszcze dekanox temu Briony gotowa była przysiąc, że nigdy nie zapomni najdrobniejszych szczegółów tych chwil, kiedy leżała opatulona kocami na łóżku ojca i po raz pierwszy słuchała opowieści o wielkiej bitwie półbogów, tymczasem stała tutaj i nagle wszystko wydało jej się rozmazane. Czy Kendrick był wtedy z nimi, czy też położył się wcześniej, planując łowienie ryb rano ze starym Nynorem? Rozpalili wtedy ogień czy też była to jedna z tych rzadkich naprawdę gorących nocy na Skale M’Helana, kiedy zwalniano całą służbę i nie rozpalano ognia w kuchni? Zapamiętała tylko tamtą opowieść oraz przesadnie poważną, brodatą twarz ojca. Czy kiedyś i to zapomni? Czy cała jej przeszłość zniknie w ten sposób, kawałek po kawałku, jak ślady na ziemi zacierane przez deszcz? Briony ze zdziwieniem zauważyła kątem oka jakiś ruch – coś poruszało się szybko wzdłuż listwy przy podłodze. Mysz? Podeszła do kąta i wypłoszyła coś zza nogi stołu, lecz zanim zdążyła cokolwiek zobaczyć, to coś zniknęło za draperią. Wydawało się dziwnie wyprostowane jak na mysz – może ptak uwięziony w domu? Tylko że ptaki skaczą, czy nie tak? Odsunęła

draperię, dziwnie niespokojna, lecz nic już nie zobaczyła. Mysz, pomyślała. Wspięła się pewnie po boazerii i jest już na dachu. Biedactwo, musiała się bardzo przestraszyć, spotykając kogoś w tym pokoju – przecież nikt nie odwiedzał domu od ponad roku. *** Briony zastanawiała się, czy zdobędzie się na odwagę, by otworzyć zasłonięte okiennicami drzwi balkonowe w sypialni króla Olina. Bardzo chciała znowu spojrzeć na zamek, przepełniona obawą, że i on się rozpłynął, lecz ostrożność wzięła górę. Poszła z powrotem przez pokój, przesuwając wzrokiem po łóżku bez koców i innych powierzchniach pokrytych cienką warstwą kurzu, jakby to był grobowiec starożytnego proroka, w którym nikt nie odważył się niczego dotykać. Normalnie otworzono by drzwi na oścież, żeby przewietrzyć, a służba zajęłaby się odkurzaniem i zamiataniem. Na sekretarzyku stałyby kwiaty w wazonie (tylko żółte starce, jeśli była to późna pora roku) i woda do mycia w dzbanie. Tymczasem jej ojciec przebywał uwięziony w jakimś innym pokoju, pewnie mniejszym niż ten – a może w ponurej celi podobnej do dziury, w której trzymano Shasa. Czy Olin miał okno, widok na coś – czy tylko ciemne ściany i blaknące wspomnienia o domu? Nie mogła o tym myśleć. Jak o wielu innych rzeczach, które ostatnimi czasy wydawały się nie do pomyślenia. *** – Mówiłaś chyba, że ledwo tknął jedzenie – powiedziała Briony, kiwając głową w stronę Shasa. Wyciągnęła przed siebie rękę z workiem. – Suszona ryba zniknęła. Ty ją zjadłaś? Kiedy ostatnio patrzyłam, były jeszcze trzy kawałki. Ena spojrzała na worek i uśmiechnęła się. – Złożyliśmy dar. – Dar? Jak to? Dla kogo? – Dla małych, dzieci Pana Powietrza. Poirytowana Briony pokręciła głową. – Dar dla myszy i szczurów, jak sądzę. Chyba nawet widziałam jedną. – Nie wierzyła w te głupie stare opowieści, kucharki i pokojówki zawsze tak mówiły, kiedy coś zginęło: „Och, to pewnie sprawka małych, Wasza Wysokość. Starzy musieli to wziąć”. Briony poczuła ukłucie w piersi, kiedy pomyślała, co by Barrick na coś takiego powiedział, niemal usłyszała jego zabarwiony kpiną głos. Trawiona tęsknotą poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Chwilę później pomyślała, że to zakrawa na ironię, bo oto opłakuje brata, który wydrwiłby „małych”... jako że sam pojechał, by walczyć z czarodziejskim ludem. – To chyba nie ma znaczenia – powiedziała ostatecznie do Eny. – Na pewno zdobędziemy coś do jedzenia w Marrinswalk. Ena przytaknęła. – I może mali przyniosą nam szczęście w zamian za jedzenie, może zwrócą się do Pyarina Ky’vosa, żeby zesłał nam pomyślne wiatry. W końcu bardzo ich lubi, tak jak mój lud jest lubiany przez Egye-Vara. Briony pokręciła głową z powątpiewaniem, lecz zaraz się zreflektowała. Kim ona jest, ona, która walczyła z niebezpiecznym demonem i ledwo uszła z życiem, by lekceważyć to, co inni mówią o bogach? Ona sama, mimo iż codziennie modliła się sumiennie i szczerze do Zorii, nie

wierzyła, w przeciwieństwie do innych, że bogowie czynnie uczestniczą w ludzkim życiu – lecz w tym momencie ona i jej rodzina potrzebowali każdej pomocy, jaką tylko mogli uzyskać. – Przypomniałaś mi o czymś, Eno. Zanim stąd odpłyniemy, musimy złożyć ofiarę w kaplicy Erivora. – Tak, pani. Tak będzie słusznie i dobrze. Zgodziła się? Jak miło z jej strony! Briony się skrzywiła, lecz zaraz odwróciła głowę, tak by dziewczyna nie widziała jej twarzy. Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że tęskni do roli księżniczki regentki. Wtedy ludzie przynajmniej nie traktowali jej jak dziecko albo skończonej idiotki – choćby tylko ze strachu! – Najpierw jednak sprowadźmy Shasa do łodzi. – A niech to, sam pójdę. – Starzec ocknął się z drzemki. – Czy słońce już zaszło? – Niebawem zajdzie. Wyglądał lepiej, jak oceniła Briony, lecz był przerażająco chudy i bez wątpienia bardzo słaby. W końcu był stary, o wiele starszy niż jej ojciec – czasem zapominała o tym, zwiedziona jego siłą i bystrością umysłu. Zastanawiała się, czy Shaso wydobrzeje, czy też pobyt w twierdzy okaleczył go bezpowrotnie. Westchnęła. – Bierzmy się do roboty. Czeka nas długa droga do wybrzeża Marrinswalk, jak sądzę? Shaso przytaknął jej powoli. – Trzeba płynąć całą noc albo i dłużej. Ena się roześmiała. – Jeśli Payrin Ky’vos ześle nam wiatr, choćby tylko leciutki, dowiozę was tam przed świtem. – A potem dokąd? – Briony wiedziała, że nie powinna dyskutować z dziewczyną o silnych ramionach, przynajmniej w kwestii wiosłowania. – Czy nie powinniśmy wziąć pod uwagę Blueshore? Znam dobrze żonę Tyne’a. Z pewnością udzieliłaby nam schronienia, dobra z niej kobieta, choć za dużo szczebiocze i interesuje się strojami. Na pewno byłoby tam bezpieczniej niż w Marrinswalk, gdzie... Shaso warknął, a był to niski, ostrzegawczy dźwięk, jaki mógłby popłynąć z głębi pieczary. – Obiecałaś mnie słuchać czy nie tak? – Owszem, obiecałam, lecz... – W takim razie płyniemy do Marrinswalk. Mam swoje powody, Wasza Królewska Mość. Nikt z wysoko urodzonych cię nie ochroni. Jeśli zmusimy Tollych, żeby odsłonili karty, książę Caradon przyprowadzi do Blueshore wojsko z Summerfield i zmiecie Aldritch Stead – nie dadzą rady odeprzeć ataku Tollych, skoro Tyne ze swoimi ludźmi udał się na bitwę, o której mówiłaś. Ogłoszą, że byłaś fałszywą uzurpatorką – że podstawiono jakąś służącą, by odegrała rolę zaginionej księżniczki regentki, a prawdziwa Briony dawno już nie żyje. Rozumiesz? – Przypuszczam... – Nie ma co przypuszczać. W tym momencie liczy się tylko siła, a Tolly’owie mają kontrolę nad wszystkim. Musisz robić, co mówię, zamiast marnować czas na dyskusje. Bo inaczej znajdziemy się w tarapatach i zabiją nas wahanie albo dziecięcy upór. – W takim razie do Marrinswalk. – Briony wstała, powstrzymując gniew. Uspokój się – powtarzała sobie w duchu. Obiecałaś – nie pamiętasz swojej głupiej przygody z Hendonem? Teraz musisz panować nad sobą. Jesteś ostatnią z Eddonów. Przerażona tą myślą, dodała szybko: Ostatnią z Eddonów na Zamku Marchii Południowej. Właściwie nawet i to nie było prawdą, ponieważ na zamku nie zostali żadni prawdziwi Eddonowie, a jedynie Anissa i jej niemowlę, jeśli dziecko przetrwało swoją pierwszą, straszną noc. – Wstąpię do kaplicy boga morza – powiedziała, wymawiając starannie każde słowo,

schowana za maską królewskiej rezerwy, którą, jak jej się zdawało, zostawiła wraz z resztą życia, jakie jej skradziono. – Eno, pomóż lordowi dan-Hezie zejść do łodzi. Dołączę do was niebawem. Wyszła z kuchni, nie oglądając się za siebie.

2 Tonąc Na początku niebiosa były tylko ciemnością, lecz przybył Zo i odepchnął ciemność. Kiedy cała została odsunięta, została tylko Sva, córka ciemności. Spodobała się Zo i odtąd oboje rozpoczęli rządy nad wszystkim, by zapanował ład. – z Początków rzeczy, Księga Trygonu Mimo iż jechali w strugach deszczu, który bębnił o pokryte mchem skały i kapał gęsto z gałęzi drzew pochylonych nisko nad nimi niczym niezadowoleni starcy, chłopak nie próbował ani trochę się osłonić. Jego twarz pozostawała niewzruszona, mimo iż krople odbijały się od jego czoła i spływały mu po twarzy. Patrząc na niego, Ferras Vansen poczuł się jeszcze bardziej samotny niż wcześniej. Co ja tu robię? Myślałem, że żadne moce bogów czy ziemi nie zwabią mnie już więcej w to szalone miejsce. Lecz wstyd i pożądanie, połączone w najbardziej niszczącą mieszankę, okazały się najwyraźniej silniejsze niż moc jakichkolwiek bogów, bo oto znowu tu był, za Granicą Cienia, zagubiony w jakimś nieprawdopodobnym lesie, w którym liście drzew miały kształt sierpa księżyca, a pnącza uginały się pod ciężkimi od wody czarnymi kwiatami. Trawił go strach, że gdyby zgubił chłopaka, przysporzyłby Eddonom jeszcze więcej cierpienia – a co ważniejsze, zasmuciłby siostrę Barricka, księżniczkę Briony. Gdzieś nad nimi rozjarzyła się niewyraźnie błyskawica i rozległ się grzmot, kiedy zimny prąd stał się wyraźniejszy. Vansen zmarszczył czoło. Burza to już za wiele, doszedł do wniosku. Nawet gdyby miał stoczyć bitwę z obojętnym księciem, dalej już dzisiaj nie pojadą. Jeśli nawet nie trafiłby ich piorun czy nie zmogła śmiertelna gorączka, konie z pewnością spadłyby z turni i tak by zginęli – nawet dziwny ciemny czarodziejski koń Barricka wykazywał pewne oznaki zmęczenia, a wierzchowiec Vansena coraz częściej się potykał. Nikt o zdrowych zmysłach nie podróżowałby po nieznanych drogach w taką pogodę. Oczywiście nie można było powiedzieć, że w chwili obecnej Barrick Eddon jest osobą o zdrowych zmysłach; książę nawet nie zwolnił i prawie zniknął mu z oczu. – Wasza Wysokość! – zawołał Vansen poprzez szum deszczu. – Jeśli pojedziemy dalej, zajeździmy konie, a bez nich nie przeżyjemy. Za Granicą Cienia trudno było ocenić czas, lecz wydawało się, że jechali przez ten niekończący się zmierzch co najmniej dzień. Już po strasznej walce i bezsennej nocy, którą spędzili, ukrywając się pośród skał na skraju pola bitwy, Ferras Vansen był tak zmęczony, że bał się, iż straci równowagę i spadnie z siodła. Skąd książę miał tyle sił? – Proszę, Wasza Wysokość! Nie wiem, dokąd zmierzasz, ale z pewnością nie dotrzemy tam bezpiecznie w taką pogodę. Zatrzymajmy się na odpoczynek i przeczekajmy burzę. Ku jego zdziwieniu Barrick zatrzymał konia i siedział nieruchomo w zacinającej mżawce,

jakby na coś czekał. Nie bronił się nawet, kiedy Vansen go dogonił i pomógł mu zsiąść, po trosze ściągając go z konia, po czym usiadł spokojnie na kamieniu niczym posłuszne dziecko, podczas gdy kapitan straży mocował się z gałęziami, plując i przeklinając, by zbudować coś na kształt szałasu. Wydawało się, że tylko jakaś część księcia jest naprawdę obecna, jakby żył głęboko w swoim ciele niczym chory człowiek w ogromnym domu. Barrick Eddon nie podniósł nawet wzroku, gdy Vansen uderzył go niechcący w policzek sosnową gałęzią, a na przeprosiny zareagował tylko powolnym przymknięciem powiek. Mieszkając na zamku, Vansen często myślał o tym, że szlachetnie urodzeni żyją w innym świecie, lecz nigdy wcześniej nie wydawało mu się to bardziej prawdziwe niż teraz. *** Ależ z ciebie półgłówek. Płomienie niedużego ogniska, które rozpalił Vansen, tylko częściowo osłonięte przez skalny występ, syczały i wiły się w zmaganiach z siekącym deszczem. Gdzieś w oddali rozległo się wycie – Vansen bardzo chciał wierzyć, że to zwierzę – urywane skrzeczenie, od którego poczuł mrowienie na karku. Niech Trygon ma nas w opiece. Naprawdę jesteś gotów oddać życie za chłopaka, który nie do końca jest świadomy twojej obecności? Tylko że on nie robił tego dla Barricka, nie dla niego. Vansen nie miał nic przeciwko chłopcu, lecz w rzeczywistości bał się jego siostry, ponieważ gdyby zgubił jej brata, jej żal spustoszyłby jego serce bezpowrotnie. Przysiągł jej, że będzie traktował Barricka jak krewniaka – obietnica głupia pod tyloma względami, że przekraczało to wszelkie wyobrażenie. Patrzył, jak książę je jedną z ich ostatnich porcji suszonego mięsa, jak przeżuwa kolejne kęsy, wpatrzony przed siebie nieprzytomnie, niczym krowa na łące. Nie można było powiedzieć, że Barrick jest roztargniony, raczej zagubiony w jakiś szczególny sposób, którego Vansen do końca nie rozumiał. Chłopiec pojmował, co Vansen do niego mówi, przynajmniej od czasu do czasu, bo inaczej by się nie zatrzymał, a niekiedy jego spojrzenie nabierało klarowności, gdy patrzył na swojego towarzysza, jakby naprawdę go widział. Odezwał się nawet kilka razy, choć nie dało się zrozumieć zbyt wiele z tego, co powiedział, a co Vansen nazwał mową Elfów; podobnie bełkotał Collum Dyer, kiedy kraina cienia pozbawiła go rozumu. Nawet w swoich najlepszych chwilach książę nie całkiem był obecny. Jakby Barrick Eddon umierał – bardzo powoli i spokojnie. Vansen wzdrygnął się, przypomniawszy sobie, co mu opowiedział jeden z jego strażników, Geral Kelty, który zaginął na tych samych ziemiach podczas ich poprzedniej przerażającej wizyty – zniknął razem z kupcem Raemonem Beckiem i innymi. Kelty wychował się w rodzinie rybackiej w Landsend, a gdy był jeszcze chłopcem, on, jego ojciec i młodszy brat zostali zaskoczeni przez gwałtowny szkwał na skraju zatoki. Fale wywróciły łódź i zalały ją w mgnieniu oka, a potem wciągnęły pod wodę razem z ojcem. Kelty i jego brat płynęli powoli w stronę brzegu, podtrzymując się nawzajem, zmagając się z wiatrem i wysokimi falami. I nagle, gdy znaleźli się już blisko plaży Przylądka Fałszerza, opowiadał Kelty Vansenowi, brat puścił go i osunął się pod wodę. „Może był zmęczony – powiedział Kelty, kręcąc głową i wodząc nieobecnym spojrzeniem. – Może złapał go skurcz. Po prostu spojrzał na mnie, bardzo spokojnie, po czym osunął się, jakby wsuwał się pod koc nocy. Chyba nawet się uśmiechnął”. Kelty też się uśmiechał, gdy to opowiadał, jakby uśmiechem chciał osuszyć łzy, które napłynęły mu do oczu. Vansen nie mógł na niego patrzeć. Pili wcześniej, kolejny wieczór po wypłacie spędzony Pod Butami Borsuka albo w innej spelunce przy Rynku, do tego była to ta pora nocy, kiedy mówi się dziwne rzeczy, które czasem trudno zapomnieć, choć człowiek bardzo się stara.

Mrugając pod kroplami deszczu, który przeciekał przez marne schronienie uplecione z gałęzi i wpadał mu za kołnierz, Ferras Vansen zastanawiał się, czy Kelty widział to samo w oczach swojego brata, co on dostrzegał u księcia Barricka – takie samo nieobecne spojrzenie. Czy brat Briony też miał umrzeć? Czy miał się poddać i utonąć w krainie cienia? A jeśli tak? Co się stanie ze mną? Poprzednim razem z trudem udało mu się opuścić krainę cienia, głównie dzięki pomocy pomylonej dziewczyny o imieniu Wierzba. Był pewny, że nikomu, a już na pewno nie jemu, szczęście nie dopisze dwukrotnie. *** Jakiś czas wcześniej znaleźli dość szeroką i przejezdną ścieżkę. Vansen wyprzedził księcia, próbując znaleźć miejsce, w którym mogliby się zatrzymać i odpocząć kilka godzin w tym niekończącym się szarym zmierzchu. Po kilku dniach jazdy, tak mu się przynajmniej zdawało, zapasy znacznie się skurczyły; jeśli mieli na coś zapolować, to chciał to zrobić w miejscu, gdzie słońce i księżyc wyłaniały się czasem z mgły na niebie niczym duchy. Nie miał pewności, czy zwierzyna, którą tu upoluje, jest bardziej zwyczajna niż ta, jaką mogą napotkać w głębi krainy cienia, ale stwierdził, że nie ma wyjścia. Niespodziewanie wierzchowiec Vansena zarżał i stanął dęba, zrzucając go prawie z grzbietu. W pierwszej chwili Vansen pomyślał, że zostali zaatakowani, lecz nic nie mąciło leśnej ciszy. Po kilku sekundach jego serce uspokoiło się trochę. Gdy już opanował konia, zawołał na księcia, aby się zatrzymał, a kiedy pochylił się do przodu, by poklepać przestraszonego konia po karku, dostrzegł na ziemi zwłoki. Początkowo jego obrzydzenie i niepokój mieszały się z uczuciem ulgi, gdyż istota nie była większa niż cztero- czy pięcioletnie dziecko i raczej nie mogła ich już zaatakować. Głowę miała w znacznej mierze oderwaną, a na jej piersi, brzuchu i na mokrej trawie wokół niej połyskiwała czarna krew, coraz bardziej rozrzedzana i spłukiwana przez nieustannie padający deszcz. Im dłużej Vansen wpatrywał się w trupa, tym większy odczuwał niepokój. Istota przypominała małpę człekokształtną, lecz miała nienaturalnie długie palce i skórę podobną do skóry jaszczurki, chropowatą i pokrytą łuskami. Ze stawów i grzbietu sterczały wyrostki z szarej kości, lecz były to naturalne elementy ciała, tak jak rogi u krów czy paznokcie u ludzi. Nie przestając przyglądać się martwej istocie, Vansen stwierdził, że jej twarz jest niepokojąco podobna do ludzkiej, równie brązowa jak pozostała część pokrytego łuskami ciała, ale gładka. Ciemne oczy, otoczone siateczką zmarszczek, były szeroko otwarte, i gdyby Vansen je zobaczył, pomyślałby, że to jakiś mały staruszek, lecz przeczyły temu wyposażone w kły usta. Vansen dźgnął trupa mocno mieczem, lecz istota się nie poruszyła. Objechał ją, a potem patrzył, jak mlecznooki wierzchowiec Barricka idzie tą samą drogą. Sam książę nawet nie spojrzał w dół. Zaraz potem Vansen dostrzegł drugą i trzecią podobną istotę, obie martwe i tak samo zakrwawione jak pierwsza, zabite ostrzem lub długimi szponami. Zatrzymał konia, zastanawiając się, jaka bestia z taką łatwością pokonała te nieprzyjemnie wyglądające istoty. Czy był to jeden z tych patykowatych olbrzymów, które porwały Colluma Dyera? Czy też coś gorszego, coś... niewyobrażalnego, co być może w tej chwili obserwowało ich z głębi lasu, błyskając ślepiami... – Jedź powoli, Wasza Wysokość – zwrócił się do Barricka, ale równie dobrze mógłby mówić w języku Xis, bo młodzian w ogóle nie zwracał na niego uwagi. Już po kilku krokach ujrzeli na środku ścieżki kolejne trupy małych guzowatych istot. Koń Vansena zatrzymał się, wciągając chrapami powietrze. Najwyraźniej nie chciał przejść nad trupami, za to pochodzący z krainy cienia wierzchowiec Barricka poszedł dalej spokojnie.

Vansen jęknął i zsiadł, by oczyścić drogę. Spychał właśnie mieczem jedno z ciał, gdy niespodziewanie istota ożyła. Wydając upiorne świsty, które, jak później stwierdził Vansen, pochodziły ze śmiertelnej rany na jej piersi, zasysającej powietrze, podciągnęła się na jego mieczu i wbiła zęby w jego ramię tak szybko, że zdążył jedynie jęknąć z bólu i przerażenia. Wcześniej nieraz się zastanawiał, czy nie zdjąć kolczugi – w wilgotnym powietrzu była bardziej ciężarem niż pomocą – lecz teraz podziękował bogom, że tego nie zrobił. Zęby nie zdołały się przebić przez wykute przez Funderlingów kółka, a jemu udało się uderzyć w pomarszczoną twarz na tyle mocno, że zęby puściły jego ramię. Istota opadła na ziemię, lecz wcale nie uciekła i znowu ruszyła na Vansena, poświstując niczym dudy z rozerwanym miechem. – Barricku! – zawołał, niepewny, ile jeszcze podobnych istot czai się w okolicy. – Wasza Wysokość, pomóż mi! – krzyknął, lecz książę zniknął już z pola widzenia. Vansen odsunął się od konia, nie chcąc go zranić mieczem przy szerokim zamachu, a gdy mały potwór skoczył mu do gardła, zdzielił go płazem, odrzucając na bok. Ciężki miecz nie był najlepszą bronią w tych okolicznościach, lecz on nie miał odwagi tracić cennych chwil na wyciągnięcie sztyletu. Zanim, posykując, istota zdołała się podnieść po raz kolejny, Vansen się przysunął i przyszpilił ją do ziemi, wbijając miecz przez mięśnie, wnętrzności i trzeszczące kości, aż rękojeść znalazła się prawie w zasięgu pazurów istoty, które zadrżały słabo i zacisnęły się w agonalnym skurczu. Vansen odczekał tylko chwilę, by odzyskać oddech i wytrzeć ostrze o mokrą trawę, po czym szybko dosiadł konia, niespokojny o księcia, ale i poirytowany. Czy chłopak nie słyszał jego wołania? Szybko dogonił Barricka, który stał wpatrzony w kolejne ciała dziwnych istot, tym razem martwych. Pośród nich leżał też koń z rozerwanym gardłem, a obok niego nieżywy, jak się początkowo Vansenowi zdawało, jeździec rozciągnięty na ziemi, twarzą w dół. Czarnowłosy jeździec miał postać ludzką, był ubrany w podarty czarny płaszcz i zbroję z dziwnej substancji z niebieskoszarym szylkretowym wykończeniem. Vansen zsiadł z konia i ostrożnie przyłożył dłoń do szyi leżącego, w szczelinie między hełmem i zbroją. Ze zdziwieniem poczuł puls – powolny, ciężki rytm: jeździec oddychał. Gdy przewrócił ofiarę na plecy i zdjął jej okropny hełm w kształcie ludzkiej czaszki, po raz kolejny doznał szoku. Mężczyzna nie miał twarzy. Nie, uzmysłowił sobie po chwili ogarnięty przerażeniem, ma twarz, ale nie ludzką. Powstrzymując mdłości, wykonał Znak Trzech. W bladej membranie skóry, rozciągniętej od czoła do wąskiego podbródka, widniały oczy, lecz ponieważ były zamknięte, przypominały zaledwie skórzane fałdy pod szerokimi brwiami poplamionymi krwią z niemal śmiertelnej rany na czole – tym razem krew miała przynajmniej taki sam czerwony kolor jak ta w żyłach człowieka. Pozostała część twarzy była płaska i napięta jak skóra na bębnie i pozbawiona nosa i ust. Mężczyzna bez twarzy otworzył oczy równie czerwone jak krew. Na krótko dotknęły spojrzeniem kapitana i księcia, lecz zaraz uciekły w głąb czaszki, a blade powieki znowu je zasłoniły. Vansen dźwignął się na drżących nogach, przepełniony obrzydzeniem i strachem. – To jeden z nich. Jeden z tych krwiożerczych Ludzi Zmierzchu. – Należy do mojej pani – oznajmił ze spokojem Barrick. – Nosi jej znak. – Co? – Jest ranny. Zajmij się nim. – Barrick zsiadł z konia i stał w wyczekującej pozie, jakby powiedział coś zupełnie normalnego. – Wybacz, Wasza Wysokość, ale co ty sobie myślisz? To jeden z tych demonów, które próbowały nas zabić – próbowały ciebie zabić. Pokonały naszą armię i zniszczyły nasze miasta. –