mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Wójtowicz Milena - Skąd odeszły bazyliszki

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :239.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Wójtowicz Milena - Skąd odeszły bazyliszki.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 29 osób, 37 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 34 stron)

Skąd odeszły bazyliszki Milena Wójtowicz Rozmowa była trudna. Oczywiście Kruczka nie spodziewała się niczego innego. Takie rozmowy zasadniczo nie były łatwe. Nie przepadała za nimi, ale nie mogła na nie nic poradzić. Z bliŜej nieznanych przyczyn kadrowym nigdy nie wystarczało CV, zawsze musieli zadawać głupie pytania. Tak jak ten, który siedział teraz przed nią. Był pulchniutki, nabity w sobie i młody, w wieku Kruczki albo nawet młodszy. A moŜe tylko tak wyglądał przez tę nadwagę. Okrągła twarz przywodziła na myśl chłopca rozpieszczanego przez babcie i ciocie, ale okrągłe paluszki, którymi ściskał CV Kruczki, sugerowały, Ŝe babcia była tylko jedna i wołali ją Jaga. – A więc... – kadrowiec odchrząknął. Kruczka od razu wiedziała, Ŝe ma do czynienia z nowicjuszem. Pewnie dopiero co zrobił magisterkę, a dyrekcja od razu go złapała i rzuciła na głębokie wody. Kruczka osobiście nie rozumiała, dlaczego starszyzna tak się podnieca trzema literkami przed nazwiskiem swoich pracowników. Nie rozumiała, ale zapisała się na studia zaoczne, choć uwaŜała, Ŝe kwalifikacji, jakich wymaga jej zawód, nie moŜna zdobyć na uniwersytecie. Niestety, to nie ona decydowała o polityce zatrudnienia firm, a jej profesja, chociaŜ rzadka i poŜądana, nie zostawiała wielkiego wyboru co do potencjalnych pracodawców. Jaś, jak go nazwała w myślach, zapatrzył się desperacko w jej CV, szukając punktu zaczepienia. O coś musiał przecieŜ zapytać. – A więc... zaczynała pani od jednoroŜców? – Tak. – Kruczka przywołała na twarz najszerszy uśmiech szczerego zainteresowania. Znała na pamięć własne CV, sama je zresztą napisała. – Ale po pół roku zrezygnowała pani z tej specjalizacji? – Jaś przestudiował dokładnie daty. – Dlaczego? – Straciłam kwalifikacje – odpowiedziała spokojnie. Do tego pytania juŜ się przyzwyczaiła, zawsze gdy w dziale HR siedział młody jeleń, czepiał się tego szczegółu. Kadrowiec zapatrzył się na nią, mrugając z niezrozumieniem. Kruczka westchnęła. – Nowy, prawda? – raczej stwierdziła niŜ zapytała. – Niech pan skoczy do szefa i zapyta. Ja poczekam.

Jaś w pierwszej chwili aŜ się wzdrygnął na taką propozycję, poufałą i nie licującą z jego godnością kadrowca, ale poniewaŜ kandydatka nie zdradzała chęci kontynuowania rozmowy, tylko całą sobą czekała, wydostał się zza biurka i wyszedł na korytarz. Wrócił po pięciu minutach, czerwony jak dojrzały pomidor. – Hmm... Tak... hmmm... Kruczka dobrze wiedziała, Ŝe rozmowa kwalifikacyjna dobiegła właśnie końca. Tak zawsze było z młodymi, niedoświadczonymi magistrami. Potrzebowali czasu, Ŝeby zaakceptować zasady. Jaś wydusił z siebie jeszcze kilka chrząknięć i wreszcie zdobył się na standardową formułkę „zadzwonimy do pani”. Tego, Ŝe zadzwonią, Kruczka była pewna. Ale stare, dobre czasy, kiedy łowców zatrudniano od ręki, musiały ustąpić nowoczesnej kulturze korporacyjnej. śałosne. W głębi duszy Kruczka była tradycjonalistką. ChociaŜ oczywiście jej zawód nie do końca mieścił się w ramach tradycji. Kiedyś istnieli błędni rycerze, wędrowni bohaterowie ratujący świat. Jeszcze kilku z nich zostało. Tyle Ŝe nie byli juŜ wiarygodni. Kapitalizm nie lubił bezinteresowności. Nie liczyły się ideały, tylko biznes. Rycerze mogli być przydatni, ale mogli być teŜ strasznie niewygodni. Przez te ideały właśnie. Więc kiedy zachodziła potrzeba, nowi królowie tego świata (do których zamiast „wasza wysokość” zwracano się teraz „panie dyrektorze”), zatrudniali własnych bohaterów. Ta sama skuteczność, ale postępowanie według zasad kontraktu, a nie według ideałów. Takie były wymogi rynku. Rzecz jasna nie było szans, Ŝeby telefon zadzwonił w chwilę po zakończeniu rozmowy. Takie zachowanie sugerowałoby, Ŝe to korporacji bardziej zaleŜy na podpisaniu kontraktu niŜ Kruczce. Łowczyni nie miała nic przeciw bawieniu się w zachowanie pozorów, chociaŜ kultura korporacyjna zmuszała ją do odbycia co najmniej jednej dodatkowej wycieczki zatłoczonym trolejbusem do centrum Lublina. Od września do czerwca tłok w trolejbusach robiła młodzieŜ szkolna i liczni studenci. W wakacje robiło się wręcz przeraŜająco pusto, a Ŝe do towarzystwa podróŜnemu w środkach komunikacji miejskiej zostawali tylko emeryci, wyglądało, jakby całe miasto się nagle i gwałtownie postarzało. Na dwa miesiące. Potem znowu eliksir młodości zaczynał działać. Kruczce nie wadziło towarzystwo ani młodzieŜy, ani starców, pod warunkiem, Ŝe nikt nie próbował z nią rozmawiać. Lubiła podróŜować w spokoju. Na przystanku autobusowym pełno było głośnych smarkaczy w wieku gimnazjalnym, którzy starali się podnieść własną średnią wieku poprzez uŜywanie słów powszechnie uwaŜanych za obelŜywe. Kruczce w zasadzie ta przyszła elita narodu nie przeszkadzała, ale ci akurat wrzeszczeli głośniej od bazyliszków o poranku. Niestety, nie było jak się od nich odsunąć, bo drugą stronę przystanku okupowało komando wcale nie tak starych staruszek, które wszystkie co do jednej rzucały na młodzieŜ spojrzenia jadowitej nienawiści. Kruczka usunęła się więc na bok, Ŝeby przypadkiem tym złym okiem nie oberwać. Na szczęście nie musiała długo czekać na trolejbus. Korków nie było, więc juŜ po piętnastu minutach była na swoim osiedlu. Po drodze do domu zrobiła jeszcze zakupy. Chleb, ser,

mleko, płatki śniadaniowe – nic szczególnego. W ostatniej chwili do koszyka dorzuciła jeszcze paczkę chipsów. Miała z nimi skończyć raz na zawsze, ale jakoś jej to kolejny raz nie wychodziło. Pocieszyła się, Ŝe jest przecieŜ tylko człowiekiem i zawsze moŜe zaczekać ze zdrowym odŜywaniem do jutra... albo do pojutrza. A wchodzenie na trzecie piętro gwarantowało jej spalenie nadprogramowych kalorii. Mieszkanie Kruczki znajdowało się na trzecim piętrze właśnie, w brzydkim szarym bloku, który wyglądał jak ostatni zryw minionego ustroju. Obok wyrastały wieŜowce, rozbudowywał się pawilon handlowy, a po drugiej stronie ulicy pysznił się nowy blok, wybudowany ponad dziesięć lat po swoich socjalistycznych sąsiadach. Widać było po nim tę przepaść wieku: pysznił się delikatnymi, pastelowymi kolorami, ogrodzonym podwórkiem i wielkim, błękitno- Ŝółtym szyldem solarium, które mieściło się na parterze. Kruczce marzyło się, Ŝe kiedyś zamieni to swoje M-4 na śliczny apartamencik w pięknym, nowym bloku, z garaŜami, siłownią w podziemiach i najlepiej jeszcze basenem na dachu, ale na spełnienie takich marzeń nie było jej ciągle stać. Pewnie, zarabiała nieźle, nawet całkiem nieźle, ale ile musiała wydawać na sprzęt... Nie wspominając o tym, Ŝe z pewnych względów nie mogła sobie dorabiać, tak jak to robili inni łowcy, handlując na czarnym rynku. Na razie wszystko, co miała, to mieszkanie na trzecim piętrze, w którym do tego nie miała szans być sama. Największy pokój słuŜył za warsztat i zbrojownię. Broń lepiej było ostrzyć i naprawiać tu, a nie w piwnicy. Hałas z piwnic zwracał uwagę, a w mieszkaniu wystarczyło otworzyć okna, włączyć na cały regulator jakiś pseudometal i jedyne, na co Kruczka musiała uwaŜać, to Ŝeby nie majsterkować po dwudziestej drugiej. Tolerancja jej sąsiadów dla pseudometalu osiągała o tej godzinie swoją granicę. Drugi, mniejszy pokój, był sypialnią Kruczki. Przemalowywała ściany średnio raz na dwa tygodnie, wciąŜ szukając koloru, który spokojnie ukołysze ją do snu wieczorem i radośnie zbudzi o poranku. Aktualnie od ośmiu dni ściany i sufit były ciemnofioletowe, upstrzone srebrnymi gwiazdkami. W przedpokoju czekały juŜ puszki z seledynową zielenią. Z powodu tych zmian kolorystycznych w mieszkaniu zawsze cuchnęło farbą. Łowczyni nie zwracała na to uwagi. Dla niej nie było to problemem, woń chemii była niczym w porównaniu z oddechem mantykory, a poza tym tłumiła rozchodzące się aŜ na klatkę schodową zapachy procesów alchemicznych, za pomocą których Kruczka wytwarzała niezbędne jej do pracy trucizny i wspomagacze. A mistrzowi juŜ Ŝaden odór nie przeszkadzał. Dziewczyna zaniosła zakupy do kuchni, mijając zamknięte drzwi do trzeciego pokoju. Tam właśnie, na gustownym katafalku, leŜał jej mistrz i umierał. Umierał tak juŜ ponad pięć lat i nie zanosiło się, by wreszcie przeszedł na tamtą stronę. Przede wszystkim dlatego, Ŝe któregoś dnia uniósł się dumą i zapowiedział, Ŝe nie umrze, póki jego terminatorka nie zabije smoka. Pijany był wtedy, rzecz jasna, i to porządnie. Ale słowo się rzekło i kiedy śmierć zapukała do jego drzwi, z dumą odrzekł jej, Ŝeby przyszła później. Kiedy ciało zrobiło się słabsze, zaczął Kruczkę poganiać, Ŝeby się pośpieszyła ze znalezieniem tego smoka, bo jaszczurów mało zostało i jeszcze dla niej zabraknie. Przez pierwsze dwa lata Kruczka cierpliwie odpowiadała, Ŝe szuka, szuka, ale nie jest łatwo, ale kiedy po raz tysięczny usłyszała to samo niecierpliwe pytanie, nie wytrzymała.

Jak stała, tak wyrąbała mistrzowi całą prawdę o MythPeace, o tym, Ŝe juŜ od dawna nie zabija potworów! A poniewaŜ wcześniej w pubie wypiła trzy podwójne wódki z sokiem, z rozpędu wyrąbała i o tym, Ŝe jak miała szesnaście lat, przespała się ze swoim nauczycielem magii i dlatego nie mogła dalej zajmować się jednoroŜcami. MoŜna było uznać, Ŝe to wyznanie go zdruzgotało. W kaŜdym razie następnym razem, kiedy Szymon, były nauczyciel magii Kruczki, wpadł pograć z mistrzem w szachy, ten nawet się do niego nie odezwał. Nawet jednym charknięciem. To skłoniło małomówną z natury Kruczkę do wygłoszenia kazania. – Tylko on do ciebie przychodzi – powiedziała. Stała w drzwiach, oparta o framugę, z załoŜonymi rękoma. Mistrz na nią nie patrzył, rzecz jasna. Z reguły patrzył w sufit. Trudno było mu ruszać juŜ nie Ŝywymi, ale jeszcze nie martwymi mięśniami, a juŜ na pewno nie miał ochoty wysilać się dla niej. – Wszyscy ci twoi kumple od piwa umarli i mam tu na myśli, Ŝe naprawdę umarli, a nie ucięli sobie drzemkę na katafalku albo rozjechali się po świecie. Nikt cię nie odwiedza. Chyba nie wiedzą po prostu, co z tobą zrobić. Poczuwaliby się w obowiązku do odwiedzenia grobu starego druha, ale nie wtedy, kiedy stary druh nie był łaskawy porządnie umrzeć. A Szymon przychodzi. Z wyschniętego gardła wydobył się jakiś chrzęst, który brzmiał jak „do ciebie, ladacznico”. – Nie, nie do mnie – sprostowała Kruczka. – Ja mu tylko robię herbatę, kiedy z tobą siedzi. I tyle. Przespałam się z nim, owszem, ale tylko raz i właściwie to na jego miejscu mógł być kaŜdy inny. Z Szymonem było najłatwiej, biorąc pod uwagę, Ŝe dwa wieczory w tygodniu spędzałam z nim nad księgami. Kolejny chrzęst, odgłos, jakby ktoś miął stare pergaminy. – Czemu? – Bo miałam dość! – eksplodowała Kruczka. Ale poniewaŜ z natury była spokojna i bezkonfliktowa, to nawet ten jej wybuch nie miał porządnego impetu. Temperament dziewczyny moŜna było porównać do czajnika: gwiŜdŜe, nawet głośno, póki ten gwizdek nie spadnie. Ale oparzyć się moŜna najwyŜej w palec. – Ty wiesz, jakie ja miałam Ŝycie? Nie, no jasne, Ŝe nie wiesz. Nie wiesz, jak to jest, kiedy ma się dziesięć lat i nagle okazuje się, Ŝe nie moŜna juŜ iść do normalnej szkoły, bo jest się naznaczonym. PrzecieŜ za twoich czasów takich szkół jak moja nie było. Nie wiesz, jak to jest, kiedy ma się dwanaście lat, szuka się swojego miejsca wśród innych dzieciaków w tej specjalnej szkole, a tu nagle przychodzą i mówią ci, Ŝe zostałaś wybrana. Koniec ze szkołą, czas na terminowanie. Prywatne lekcje, indywidualny tok nauczania. Inni teŜ tak mieli, ale ja do tego dostałam te cholerne jednoroŜce! Co ci przyszło do głowy, Ŝeby mnie szkolić w tym kierunku? Na starość dostałeś pomieszania zmysłów? Do ciebie Ŝaden nie chciał podejść, nic dziwnego, pohulałeś sobie w Ŝyciu. – Niewinne... Czyste... – Taaa... Na starość cię na pokutę naszło? – zapytała sarkastycznie Kruczka.

Mistrz uczynił wysiłek i odwrócił głowę w jej stronę. Patrzył juŜ prawie martwymi, wyblakłymi oczami, ale na niej nie robiło to wielkiego wraŜenia. W końcu Ŝyła z nim pod jednym dachem tyle lat i kiedy był Ŝywy, i kiedy juŜ nie był. Przyzwyczaiła się. – Tyle krwi przelałeś, Ŝe aŜ zacząłeś szukać spokoju wśród ślicznych koników? Coś ci powiem, śliczne koniki z róŜkiem na głowie nie są juŜ takie śliczne, jak sobie człowiek uświadomi, ile te bydlęta srają, a jak moŜe pamiętasz, gnój po nich musiałam sprzątać ja! Ale to nie było najgorsze. Najgorsze było, jak miałam czternaście lat, i nagle sobie uświadomiłam, Ŝe całe to gadanie o niewinności, czystości i cnocie pięknie brzmi, ale pociąga za sobą pewne implikacje. A mianowicie jako opiekunka jednoroŜców musiałabym całe Ŝycie pozostać grzeczną, niewinną dziewczynką. No i nie miałam szans na to, Ŝeby mieć chłopaka! Czy ty wiesz, jaki to dramat dla nastolatki, uświadomić sobie, Ŝe ksiąŜę z bajki nigdy nie przyjdzie? – Nie. – Słowo było niczym szelest starych kartek. I, o ile uszy jej nie myliły, brzmiało w nim coś jakby skrucha. – DuŜy – odburknęła. – A poza tym ja nigdy nie chciałam być grzeczną dziewczynką! To te nieznośne były popularne, to za nimi oglądali się chłopcy. A ja nawet jak poszłam na szkolną dyskotekę, to zawsze opiekunowie mi siedzieli na karku, powtarzając: „pamiętaj o powołaniu”. Tyle Ŝe ja sobie jakoś powołania nie przypominam, pamiętam za to dobrze ciebie, jak siedziałeś przez tydzień na naszych lekcjach i obserwowałeś uczniów. No i wybrałeś mnie. Czemu? – Byłaś... grzeczna... – Cicha i miła – dopowiedziała gorzko Kruczka. – Idealny materiał na wieczną dziewicę. I co z tego, Ŝe taka byłam? Nikt mnie nie zapytał, czy taka właśnie chcę być. A ja chciałam być niegrzeczna. Ale potrwało trochę, zanim zebrałam się na odwagę. Pamiętała ten dzień. JednoroŜce nie chciały do niej podchodzić. Mistrz drapał się w głowę i drapałby się tak pewnie do dzisiaj, gdyby jego terminatorka nie rzuciła nonszalancko: „a propos, mistrzu, straciłam kwalifikacje”. Nikt nie miał pojęcia, ile ją ta nonszalancja kosztowała. Niełatwo tak po prostu zmienić się z grzecznej dziewczynki w niegrzeczną. Nie w ciągu jednej nocy. Ale Kruczka właśnie tego spróbowała, a skoro juŜ przyznała się do utraty kwalifikacji, to mogła równie dobrze dodać pozornie swobodnym tonem: – Doszłam do wniosku, Ŝe jednoroŜce nie są dla mnie. Chcę polować na potwory. Prawdziwe potwory. Mistrz nie przyjął dobrze tej wiadomości. Poszedł się upić. I, jak to mu się często zdarzało, pod wpływem licznych procentów tak rozkosznie rozpływających się w krwiobiegu złoŜył obietnicę, której później Ŝałował (staruszek dotrzymywał tylko obietnic złoŜonych w stanie nietrzeźwym; twierdził zawsze, Ŝe wtedy do głosu dochodzi jego wewnętrzne „ja”, a z wewnętrznym „ja” sprzeczać się nie wypada). Obiecał mianowicie, Ŝe skoro ta głupia smarkula chce, Ŝeby z niej zrobić prawdziwego łowcę, to on z niej prawdziwego łowcę zrobi. Bez taryfy ulgowej. Bez sentymentów. Jeśli mała chce się nauczyć, jak polować na prawdziwe potwory, to się nauczy. I to na przyśpieszonym kursie, bez wakacji i ferii, bo pierwsze trzy lata terminowania zmarnowali na te cholerne rogate koniki.

Kiedy wytrzeźwiał, sklął wszystkich, jak tylko się dało, przysiągł nigdy więcej nie pić i zarządził półtoraroczną podróŜ po świecie, bo polowania na potwory nie moŜna się było nauczyć ani w szkolnej ławce, ani w stajni jednoroŜców. Po upływie osiemnastu miesięcy ostatnią rzeczą, jaką postronny obserwator mógł powiedzieć o Kruczce, to Ŝe jest grzeczną dziewczynką. Przestała nosić sukienki, przekłuła nos (ale po trzech dniach wyjęła kolczyk, bo w Anglii męczył ją katar sienny), przekłuła brew (ale kolczyk wyjęła po godzinie, bo bolało jak diabli), zyskała kilka blizn, zaczęła palić, zabiła swoją pierwszą mantykorę, potem swojego pierwszego wodnika, rzuciła palenie, prawie dała się zepchnąć yeti w przepaść i wreszcie spojrzała w lustro, Ŝeby zobaczyć, czy stała się tym, kim chciała być: niegrzeczną dziewczynką. A z lustra wciąŜ patrzyła na nią ta sama twarz. Mistrz zaraz po powrocie do domu upił się ze szczęścia, Ŝe stoi znowu na rodzimej ziemi. Kruczka chwilowo odwiesiła na ścianę topór, kuszę, karabin i miecz i wróciła do szkoły zdać maturę. A potem Ŝycie jakoś się samo potoczyło: zaczęła polować na potwory, była w tym coraz lepsza, aŜ wreszcie została prawdziwym łowcą, mistrz wziął i zaczął umierać, a ona wpadła w towarzystwo ekologów. O dziwo, od momentu, kiedy wreszcie wygarnęła mu wszystko, co jej leŜało na sercu, nawet zaczęło się między nimi układać. Mistrz wrócił do cotygodniowych partii szachów z Szymonem, a Kruczka za kolejne honorarium kupiła mu telewizor plazmowy. Zawieszenie go na suficie nie było proste, ale dzięki temu mistrz mógł oglądać telewizję. Ale jednej rzeczy mistrz nie mógł jej wybaczyć: Ŝe przyłączyła się do MythPeace. Na mocy niepisanej i niewypowiedzianej umowy unikali tego tematu, chyba Ŝe sam wypłynął. Tak jak teraz. Z pokoju mistrza dobiegło charczenie i chrząkanie. Nie były to bynajmniej odgłosy agonii. W ten sposób dawał znać, Ŝe usłyszał, Ŝe Kruczka wróciła, i chce z nią porozmawiać. Łowczyni zajrzała do jego pokoju. – Dzwoniła ta... ta... – jeszcze-nie-mumia jeszcze-nie-umarłego mistrza aŜ zgrzytnęła zębami. Poszło z nich trochę pyłu. Wstawienie automatycznej sekretarki do pokoju mistrza miało być sposobem na zapewnienie mu jakiegoś kontaktu z Ŝyciem. Kruczka w zasadzie nigdy tego nie Ŝałowała – przecieŜ i tak nie miał z kim plotkować o jej Ŝyciu, no, chyba Ŝe z Szymonem, ale mag twardo trzymał się od swojej byłej uczennicy i jej prywatnych spraw na dystans. MoŜe tak było łatwiej. Kruczka podeszła do maszyny i włączyła odtwarzanie. – Dzwonię ze sklepu zoologicznego „Arka”. Pani zamówienie niestety nie moŜe zostać zrealizowane w ciągu najbliŜszego tygodnia. Jeśli chce je pani zmienić, prosimy o kontakt.

Kruczka nigdy nie składała Ŝadnego zamówienia w sklepie zoologicznym, chociaŜ często go odwiedzała, zawsze kupując coś dla niepoznaki. Cała ta sprawa z dzwonieniem i zostawianiem wiadomości była wymysłem Falai. Nereida naczytała się za duŜo powieści szpiegowskich, do tego tych starych i kiepskich. Niemniej Kruczka godziła się na to przedstawienie, bo chyba po prostu tak było łatwiej. Cała ta maskarada, zabawa w szpiegów sprawiała, Ŝe MythPeace wydawał się być dziecinną grą. Takie podejście odpowiadało łowczyni. Lepiej było się bawić w spiskowanie i ratowanie świata, niŜ uświadamiać sobie, Ŝe naprawdę się ten świat ratuje, pakując się przy okazji w wojnę z wielkimi, moŜnymi i potęŜnymi. – Idę do sklepu – powiedziała. Mistrz nie raczył jej odpowiedzieć, więc tylko włoŜyła do odtwarzacza kasetę z nagranymi odcinkami „Słonecznego Patrolu” i wyszła z pokoju. Nie miała pojęcia, czemu akurat ten serial jej mistrz tak sobie upodobał, ale o gustach się nie dyskutuje. Zanim rzeczywiście wyszła odwiedzić sklep zoologiczny, zmieniła elegancki kostium na sweter i szeroką spódnicę z kieszeniami. To, Ŝe na rozmowy w sprawie pracy musiała odstawiać się jak kaŜdy inny śmiertelnik, uwaŜała za ironię losu. W końcu nie w takim stroju pracowała. Z pokoju mistrza dobiegało patetyczne „I’ll be there!”. Istniała nadzieja, Ŝe jak Kruczka wróci, staruszek będzie w lepszym nastroju. Piękni ratownicy i piękne ratowniczki jakoś zawsze mieli dobry wpływ na jego samopoczucie. Dojazd do sklepu zoologicznego zajmował łowczyni zwykle pięć minut, o ile autobus się nie spóźnił. Tym razem się spóźnił, co było rzadkie i niespotykane. Mogła oczywiście iść piechotą, trwałoby to tylko trochę dłuŜej, ale po co? Mistrz zawsze prawił jej kazania o kondycji i sprawności fizycznej. A teraz leŜał na katafalku i nic nie mógł poradzić na to, Ŝe jego uczennica korzysta z niepunktualnych i zaniedbanych dobrodziejstw transportu publicznego. To był bunt na miarę jej moŜliwości. Kiedy Kruczka wysiadła na przystanku nieopodal hipermarketu, było juŜ w nim pełno ludzi, którzy po wyjściu z pracy rzucili się robić zakupy. Trochę to było nawet zabawne, biorąc pod uwagę, Ŝe nową świątynię konsumpcji wybudowano na miejscu wysypiska na śmieci. W śmieci się obrócisz i ze śmieci powstaniesz, takie powinno być motto nowej cywilizacji, tak przynajmniej zawsze powtarzała Falaja. Łowczynię czasem aŜ zastanawiało, jakim cudem nimfa pamięta to wszystko: zasady recyclingu, to, ile lat jakie śmieci się będą rozkładać, jak szybko giną lasy deszczowe, ile słoni zostało w Afryce, a ile banshee w Wielkiej Brytanii. Nimfy przecieŜ nie powinny być intelektualistkami, prawda? Tego pytania Kruczka nigdy nie odwaŜyła się Falai zadać. Dobrze wiedziała, Ŝe nereida zaraz wyrzuciłaby z siebie całą przemowę na temat stereotypów przekazywanych młodym pokoleniom za pomocą bajek i lekcji w szkołach takich jak ta, do której chodziła łowczyni, przedmiotowego traktowania stworzeń mitycznych i całego zła, jakie z sobą przyniosło przekonanie ludzi, Ŝe rządzą całą ziemią. Przemowa byłaby strasznie długa, nudna i patetyczna. Byłaby teŜ przynajmniej w części prawdziwa, przynajmniej w to wierzyła Kruczka. Gdyby nie wierzyła, nie bawiłaby się w MythPeace.

Sklep zoologiczny w galerii hipermarketu przyciągał zwykle trzy razy więcej oglądających niŜ kupujących, głównie za sprawą przeszkolonych klatek z szynszylami i kilkoma odmianami świnek morskich, chomików i myszy. Kruczka minęła mały tłumek podziwiający gryzonie i skierowała się w stronę akwariów. Falaja z reguły tam się właśnie kręciła: w końcu była nimfą wodną i do Ŝycia potrzeba jej było wilgoci. – Dzień dobry, mogłaby mi pani doradzić? – zagadała grzecznie Kruczka, jak tylko zauwaŜyła znajomą postać. Falaja rozpoznała jej głos i natychmiast się odwróciła, z profesjonalną obojętnością na pięknej twarzy. Jak na nimfę przystało, była szczupła, delikatna niczym porcelanowa lalka. Miała długie włosy w kolorze złoty blond (farbowane, o czym chyba tylko Kruczka wiedziała; nereidy zwykle miały włosy niebieskozielonkawe) i błękitne oczy. Wyglądała jak archetyp romantycznej kochanki i prawdopodobnie na jej widok Mickiewicz i Słowacki zgodnie chwyciliby za pióra, Ŝeby spłodzić kolejne arcydzieła. Z braku Mickiewicza i Słowackiego trafiał się tylko co pewien czas jakiś dres, chętny do przedyskutowania ze śliczną sprzedawczynią detalów diety swojego pitbula. – AleŜ oczywiście, słucham? – Falaja pozornie obojętnie omiotła spojrzeniem sklep. Nie zauwaŜyła niczego niepokojącego. Tylko kilku kupujących i dzieci spoglądające z zachwytem na terraria ze zwierzątkami. – Dostałaś to zlecenie? – spytała, ściszając głos. – Dostanę. – Kruczka pochyliła się, prawie dotykając nosem szyby akwarium. Usiłowała spojrzeć interesującej, czerwonawej rybce w oczy. Rybka nie zdradzała chęci współpracy i odwróciła się ogonem. – Nie ma aŜ tylu łowców, Ŝeby mogli wybrzydzać. Zadzwonią, i to chyba juŜ jutro rano. Mówiłam ci, jak szybko zorganizowali rozmowę kwalifikacyjną. Śpieszyło im się. – To dobrze – ucieszyła się nereida. – Są jakieś szanse, Ŝebyś zaczepiła się u nich na stałe? – Na stałe? – Kruczka zamarła z palcem tuŜ przy nosie innej ślicznej rybki, która zaraz zresztą odpłynęła na drugi koniec akwarium. – Oszalałaś? Jeśli nawiąŜą ze mną stałą współpracę, skończy się na tym, Ŝe będą oczekiwali wyników. – Masz wyniki – przypomniała Falaja, spoglądając na nią zimno. Nereidy były naprawdę mistrzyniami zimnych spojrzeń, w końcu morza i oceany miały wiele wspólnego z lodowcami. – Mam teoretyczne wyniki – sprostowała Kruczka. Jasne, miała duŜą skuteczność. Miała teŜ juŜ pewną opinię, szczerze mówiąc, zaniŜoną. Zabicie potwora było trudne. Schwytanie go Ŝywego i zdrowego było wręcz niemoŜliwe. A ona właśnie to robiła. – Jak długo pracuję jako wolny strzelec, mam prawo do szczątków bestii. – Na tym właśnie dorabiali sobie łowcy. Smoczy pazur, krew bazyliszka, włosy wodnika: na czarnym rynku moŜna było na nich zarobić nawet miliony. – Jeśli zacznę pracować dla Aucturitasu, mogą domagać się, Ŝebym przeniosła na nich moje prawo do zachowku. – Jesteśmy na to przygotowani – oznajmiła Falaja. Kruczka nie znosiła tego „my”. Jak dotąd nie spotkała nikogo z MythPeace poza nimfą. Jasne, musieli być jacyś inni, w końcu to była pręŜna organizacja z tradycjami i nawet pewnymi

wpływami, ale to „my” w ustach nereidy brzmiało lekko paranoicznie: my, obrońcy tego świata, stajemy przeciw nim, złym niszczycielom, a ty, biedna łowczyni, stoisz w samym środku. Kruczka nie lubiła nawiedzającej jej myśli o pokoju pełnym ludzi, którzy dyskutują o niej i o jej poczynaniach, do tego pewnie uŜywając jej pseudonimu organizacyjnego. Konspiracja przede wszystkim. – Jak jesteście na to przygotowani? – zapytała nieufnie łowczyni. – Nie da się przecieŜ ratować zagroŜonych gatunków, odcinając im jednocześnie jakąś część ciała albo wycinając jakiś waŜny organ. – Spojrzała podejrzliwie na Falaję. Właśnie sobie uświadomiła, Ŝe wcale by jej nie zdziwiło, gdyby nimfa zaproponowała coś takiego. W końcu była fanatyczką i ani chybi któregoś dnia podłoŜy bombę pod Aucturitas albo inną firmę. Fanatycy juŜ tak mieli. Kruczka nie była fanatyczką. Nie była nawet idealistką. Była po prostu, wbrew własnym chęciom, grzeczną dziewczynką. Chciała dobrze. – Oczywiście, Ŝe nie! – syknęła Falaja, błyskając wściekle błękitnymi oczami. – To by było barbarzyństwo! Łowczyni odetchnęła z ulgą. W duchu rzecz jasna. Polowanie na potwory uczy człowieka opanowania w kaŜdej sytuacji: czy to wtedy, gdy wielkie kły są o milimetr od twojej twarzy, czy kiedy rozwścieczonej nimfie zaczynają rosnąć zęby i pazury. – Opanuj się – przypomniała Kruczka, wpatrując się z zainteresowaniem w rybki w akwarium. Falaja szybko się opamiętała. Kły i szpony znikły jeszcze szybciej, niŜ się pojawiły. I dobrze. Za bardzo przypominały Kruczce driadę, którą kiedyś musiała upolować. To była dopiero bestia. A głupi ludzie myśleli, Ŝe nimfy są słodkie i bezbronne. Gdyby tak było, łowczyni nie nosiłaby zawsze bluzek z długimi rękawami. – Stworzenia w naszych rezerwatach niekiedy umierają. Ze starości, od chorób – wyjaśniła juŜ spokojna nimfa. – ZamraŜamy ciała. Na wszelki wypadek, mogą się przydać. Tak jak teraz tobie. Kruczka pokiwała głową na znak, ze rozumie. Trochę ją przeraŜało, Ŝe ci z MythPeace myśleli w ten sposób. Fanatycy. Po prostu. * * * Telefon zadzwonił jeszcze tego dnia wieczorem. – Przepraszam za tak krótki termin, ale czy mogłaby pani przyjść do nas jutro rano, powiedzmy na dziewiątą? – Jaś był tak wyraźnie zdenerwowany, Ŝe Kruczka mogła wręcz przysiąc, Ŝe ktoś mu stoi nad głową. Ktoś duŜy i groźny, kto wie o wiele więcej, niŜ młody kadrowiec mógłby wyczytać w tajnych archiwach swojej firmy. I ten ktoś prawdopodobnie miał teŜ broń.

Rzadko się zdarzało, Ŝeby firma wykonała telefon przed upływem dwudziestu czterech godzin. Nie chcieli w końcu sprawiać wraŜenia, Ŝe to im zaleŜy. Aucturitas musiał naprawdę potrzebować łowcy. * * * Następnego dnia o ósmej czterdzieści pięć Kruczka była prawie na miejscu. Wysiadła z autobusu przystanek wcześniej i wolnym krokiem przeszła pod oddział Aucturitasu. Zawsze tak robiła. To jej gwarantowało, Ŝe nie będzie ani za wcześnie, ani za późno, ale dokładnie na czas. Poza tym taki spacer działał na nią rozluźniająco. To było jak z polowaniem: na miejsce łowów naleŜało przyjść piechotą. Przynajmniej ostatni kilometr naleŜało przejść na własnych nogach. Po pierwsze, Ŝeby się uspokoić, Ŝeby poczuć swoje mięśnie, ścięgna, puls. A po drugie, i to był właściwy powód, do którego później dorobiono całą tę ideologię relaksującą, nic nie poruszało się ciszej od polującego łowcy. Dojście na miejsce polowania gwarantowało, Ŝe zwierzyna nie usłyszy myśliwego. W tej chwili Kruczka nie poruszała się bezszelestnie. Obcasy stukały rytmicznie w chodnik. Na rozmowy biznesowe zawsze zakładała buty na szpilce, ciemny kostium, jasną bluzkę. Robiła delikatny makijaŜ, na włosy zakładała opaskę. Wtapiała się w tło. A oprócz tego wyglądała jak profesjonalistka, chociaŜ wciąŜ nie mogła pojąć, czemu o profesjonalizmie łowczyni mają świadczyć szpilki i kostium. PrzecieŜ nie w nich wyruszała na polowanie. Nie rozumiała, ale dostosowywała się. PrzecieŜ była grzeczną dziewczynką. W centrum Lublina nie było wiele osób ubranych tak jak ona, nie o tej porze. Za to w stronę uniwersytetu juŜ zmierzali studenci, przemykając pomiędzy babciami-emerytkami. Łowczyni szła w przeciwną stronę. Aucturias wynajmował piętro w odnowionej kamienicy w centrum miasta, w pobliŜu urzędu marszałkowskiego, zapewne zgodnie z zasadą „najciemniej zawsze pod latarnią”. Gdyby ktoś próbował dociec, po co pręŜnie rozwijającej się, wchodzącej na międzynarodowy rynek firmie oddział we wschodniej Polsce, otrzymałby odpowiedź równie mętną, co nic nie wyjaśniającą. Na razie chyba nikt nie pytał, przynajmniej nikt z prasy. Kruczka codziennie sumiennie czytała pięć róŜnych dzienników, szukając informacji o potencjalnej zwierzynie i potencjalnych pracodawcach. W jej zawodzie opłacało się wiedzieć odrobinkę więcej, niŜ się po niej spodziewano. O ósmej pięćdziesiąt pięć weszła do budynku. O ósmej pięćdziesiąt dziewięć sekretarka wstała na jej widok zza biurka i zaprowadziła ją do sali konferencyjnej. Punktualnie o dziewiątej Kruczka usiadła naprzeciw dyrektora. Nie wiedziała, czy był to dyrektor oddziału, czy moŜe jakiś waŜniejszy, z Warszawy czy moŜe nawet zza granicy. Ale wiedziała, Ŝe był waŜny. Z łowcami zawsze waŜni ludzie rozmawiali osobiście. Tak się utarło i juŜ. Kruczka wolała te rozmowy od wywiadów przeprowadzonych przez kadrowców, bo waŜni

ludzie zwykle nie tracili czasu na dowcipy o jednoroŜcach i od razu przechodzili do rzeczy. Tak było i tym razem. – Chodzi nam o bazyliszka – powiedział, ledwo usiadła. Kruczka wyciągnęła z torebki notes oprawiony w smoczą skórę. Odziedziczyła go po mistrzu w chwili, gdy zaczął umierać. On odziedziczył go po swoim mistrzu, a ten po swoim... Pierwsze kartki notatnika zaczynały się juŜ rozpadać. Kolejni łowcy przez lata zapisywali w nim swoje polowania. Kruczka teŜ to robiła, choć większość jej wpisów odrobinę rozmijała się z prawdą. – Gdzie? – zapytała. – Będzie go musiała pani znaleźć – uśmiechnął się dyrektor. – Nie mamy kłopotów z bazyliszkiem, przynajmniej nie tego typu, co większość pani pracodawców. My potrzebujemy bazyliszka. Jak najszybciej. A konkretniej jego oczu i znajdujących się przy nich gruczołów. Anatomia bestii jest pani chyba znana? Łowczyni skinęła głową. – Nie łatwiej byłoby wam po prostu kupić to, czego potrzebujecie? Są sprzedawcy... – Na czarnym rynku nie jest łatwo o oczy bazyliszka – westchnął dyrektor. – Poza tym nie mamy gwarancji co do ich stanu i sposobu przechowywania. Nam potrzebne są organy w stanie nienaruszonym. Oczywiście pani zwyczajowe honorarium ulegnie podwojeniu, jako rekompensata za utratę części zachowku. – Potrojeniu – wtrąciła Kruczka, chowając notes do torebki. – Nie będę mogła atakować głowy, Ŝeby nie ryzykować uszkodzenia oczu. Polowanie będzie o wiele trudniejsze. Proszę przygotować umowę i przesłać mi ją. Jak tylko ją dostanę, zacznę polowanie. Wstała. Ten moment lubiła najbardziej. Koniec podchodów, koniec niedomówień, obie strony sprecyzowały swoje oczekiwania i moŜliwości. Łowczyni podejrzewała, Ŝe gdyby zaŜądała stawki czterokrotnej, teŜ by ją dostała. Ale wtedy następnym razem poszukaliby innego łowcy. Gdyby poprzestała na podwójnej zapłacie, uznaliby, Ŝe coś jest nie w porządku. KaŜdy wiedział, Ŝe najłatwiej ubić potwora, celując w głowę. Choćby z granatnika, jak to robili niektórzy. Jedynym z powodów, dla których Aucturitas wybrał Kruczkę, mógł być fakt, Ŝe ona nie korzystała z granatników. Mechanizmy bywały zawodne. A kiedy stoi się twarzą w twarz z bestią, pewność jest najwaŜniejsza, jak powtarzał jej często mistrz. Inni łowcy eksperymentowali, zastawiali wymyślne pułapki. Kruczka nie lubiła ryzyka. Zawsze wybierała sprawdzone metody. No i była jedynym wiarygodnym i pozbawionym nałogów łowcą na wschodzie Europy. * * *

Po wyjściu z korporacji wsiadła do autobusu. Nie dojechała jednak na swoje osiedle. Wysiadła dwa przystanki wcześniej i ruszyła na poszukiwanie automatu telefonicznego. Numer komórki Falai znała na pamięć. – To ja – powiedziała, kiedy nereida odebrała. Miała nadzieję, Ŝe nimfa nie zapyta jej o hasło. Wtedy byłby problem, bo Kruczka go nie pamiętała. Cały ten system konspiracji był taki... taki Klossowski. Hasła, kryjówki, domy z podwójnymi drzwiami. Jak sprzed pół wieku. Łowczyni nie miała pojęcia, gdzie i kiedy Falaja naoglądała się starych filmów szpiegowskich, ale znała oficjalne wytłumaczenie: teraz wszyscy stawiali na technikę, na nowoczesne metody. Grupa trzymająca się starych technik była niezauwaŜalna. Informatycy Aucturitasu i innych korporacji spędzali tygodnie w sieci, szukając śladów MythPeace. Na próŜno, bo organizacja korzystała z nowoczesnej techniki tylko na tyle, na ile było to niezbędne. Kruczka podejrzewała, Ŝe ukrytym celem MythPeace jest powrót do średniowiecza, moŜe nawet do staroŜytności czy do zbliŜonych warunków, kiedy wszelkie myciaki i legendziaki miały uŜywanie. Ta idea niepokoiła łowczynię. Technika nie była przecieŜ taka zła. Oczywiście naleŜało ocalić te wszystkie stworzenia, które cywilizacja i ludzka duma skazały na zagładę. Kruczka w pełni popierała to stanowisko. Ale przecieŜ nie za cenę zagłady cywilizacji! To by nie był miły i grzeczny sposób rozwiązania problemu. ChociaŜ miłe i grzeczne sposoby istniały tylko w bajkach, które Kruczka czytywała, zanim poszła do tej specjalnej szkoły. W bajkach wszyscy Ŝyli długo i szczęśliwie. A ona wciąŜ nie mogła przestać się dziwić, czemu w Ŝyciu im to tak nie wychodzi. Ale po latach dorastania, po męczących treningach, po lekcjach polowań, maskowała to swoje zdziwienie tak dobrze, Ŝe Falai zajęło rok, zanim je zauwaŜyła. Wtedy nimfa zaczęła się tym martwić. Martwienie się naleŜało do jej obowiązków w takim samym stopniu, co nadzorowanie agentów (w tym właśnie Kruczki), sterowanie miejscową komórką MythPeace i cała logistyka związana z przetransportowaniem myciaków i legendziaków do punktu, z którego mogły zostać zabrane do rezerwatów. Falaja, choć na to nie wyglądała, umysłowo przypominała komputer, taki mniej zaawansowany od jego mechanicznych odpowiedników, ale zawsze. Kilka, kilkanaście operacji myślowych przeprowadzanych jednocześnie, procedury na wypadek awarii i zagroŜenia i bazy danych. Nieskończone bazy danych. MythPeace nie ufał komputerom nie tylko ze względów praktycznych, ale przede wszystkim ideologicznych. Zasada była prosta: po cóŜ komuś rachunek prawdopodobieństwa, jeśli moŜe po prostu pójść i spytać wyroczni? Oczywiście wyrocznie na wolności juŜ się praktycznie nie zdarzały. Te nieliczne, które jeszcze istniały, zostały juŜ dawno przejęte przez korporacje. – Bazyliszek? – powtórzyła Falaja. – Tylko głowa – sprostowała łowczyni. – Ale za to nienaruszona. Potrzebują oczu i gruczołów. Mają być świeŜe. Nie wiem, po co im one. – Mam pewne podejrzenia... Podpisz kontrakt – poleciła nimfa. – Znajdź jakiegoś bazyliszka, jak damy ci znak, schwytasz go i podmienisz na dostarczone przez nas ciało. Zrozumiałaś?

– Jasne. – Kruczka odłoŜyła słuchawkę. Znajdź bazyliszka. Jakby to było takie łatwe. * * * Kurier z umową-zleceniem zadzwonił do drzwi mieszkania łowczyni jeszcze przed wieczorem. Kruczka przed podpisaniem przejrzała uwaŜnie kontrakt. Czytanie prawniczego bełkotu było niestety w tych czasach jedną z niezbędnych umiejętności łowcy. Umowa zawierała wszystko, co powinna, więc Kruczka podpisała ją i wróciła do poszukiwań bazyliszka. Kiedy jeszcze była młoda i szkoliła się na opiekunkę jednoroŜców, mistrz niekiedy, a właściwie zawsze wtedy, gdy wypił za duŜo z innymi starymi łowcami, opowiadał jej o dawnych czasach, kiedy potwory czaiły się pod kaŜdym mostem, w kaŜdej jamie, w cieniu kaŜdego wzgórza. Dopiero kiedy Kruczka trochę podrosła, uświadomiła sobie, Ŝe w tamtych czasach jej mistrza nie było jeszcze na świecie. Tamte czasy musiały być proste. Potworów było tyle, Ŝe nie trzeba się było martwić, Ŝe kiedyś wymrą. Nie było korporacji, w kaŜdym razie nie takich jak teraz, i nawet łowców rzadko kiedy się spotykało. Za to po drogach błąkali się błędni rycerze, ratując białogłowy. A potem wszystko się tak strasznie pokomplikowało. Nastały korporacje, gatunki okazały się być zagroŜone, błędni rycerze stracili wiarygodność. Na ich miejsce przyszli łowcy, którym juŜ nie tak łatwo było upolować zwierzynę. Kruczka siedziała przy komputerze i przeglądała mapy. W pozostałych oknach miała otwarte strony z wiadomościami. Kryteria wyszukiwania były proste: bazyliszki mieszkały w ciemnych i wilgotnych miejscach. Lubiły miasta, mogły tam Ŝywić się nocami na śmietnikach i najchętniej wybierały stare kanały. Od ludzi trzymały się z dala, jak zresztą większość legendziaków. Dlatego tradycyjne przeglądanie prasy w poszukiwaniu informacji o zgonach i zaginięciach stawało się właściwie zbędne. Myciaki były pod tym względem bardziej otwarte, pewnie dlatego, Ŝe większość miała rozum podobny ludzkiemu. Dobrze by było mieć magiczną kulę, która wskazałaby, gdzie szukać bazyliszka. Dobrze byłoby mieć znajomego geniusza, który w mig przepuściłby wszystkie dane przez superprogram komputerowy własnego autorstwa, po czym oznajmił z triumfem, Ŝe to i to miejsce spełnia kryteria leŜa potwora. Dobrze by było Ŝyć w świecie, gdzie wszystko jest takie proste. Do północy Kruczka wytypowała cztery miasta, gdzie jej zdaniem z największym prawdopodobieństwem mógł rezydować bazyliszek. Potem spakowała małą torbę i poszła spać. Następnego ranka planowała zacząć objazd wytypowanych miejsc. W kaŜdym spędzi dzień, dwa, obejrzy stare budynki, zajrzy do kanałów, zbada grunt przy śmietnikach. Przy odrobinie szczęścia w którymś z nich znajdzie trop. Jeśli nie, poszukiwania trzeba będzie

powtórzyć, wytypować kolejne miasta, odbyć kolejne podróŜe. Za granicę, jeśli to będzie potrzebne. Łatwiej było kiedyś, gdy wielmoŜny pan wzywał rycerza i mówił mu: za tym wzgórzem, co je widać na horyzoncie, jest studnia. Czterdzieści kroków na zachód od studni jest jama. W jamie siedzi potwór, idź i go ubij, cobyśmy mieli trochę spokoju. * * * Po dwudziestu dwóch dniach tropienia Kruczka była prawie pewna, Ŝe bazyliszek zamieszkał w Kazimierzu Dolnym. Jak nic przeniósł się tam z Warszawy, swoją drogą, co za dziwaczny sentyment te bestie miały do stolicy... Pewnie zabrał się z weekendowymi turystami, schował się w bagaŜniku lub, w wersji bardziej ekstremalnej, samica podrzuciła tam swoje młode, Ŝeby je przenieść na jakieś spokojniejsze terytorium. Łowczyni spędziła w miasteczku jeszcze trzy dni, zanim nabrała absolutnej pewności. Dopiero wtedy wsiadła w busik i wróciła do Lublina. Jak na ironię, bestia znalazła sobie legowisko blisko siedziby łowczyni, podczas gdy Kruczka zaczęła swoje poszukiwania od Szczecina. Ale tej zasady nauczył ją mistrz. Nie zaczynaj polowania od najbliŜszego ci lasu, bo prędko zostaniesz na pustkowiu bez Ŝadnej zwierzyny. A co jeśli wtedy nadejdzie naprawdę mroźna zima? To była na szczęście metafora, bo zima musiałaby być naprawdę mroźna, a okolica naprawdę wytrzebiona, Ŝeby skłonić Kruczkę do zjedzenia steku z bazyliszka. Nie dlatego, Ŝe się specjalnie brzydziła albo miała opory ideologiczne. Po prostu wiedziała, jak to upieczone ścierwo śmierdzi i smakuje. Po drodze z dworca na swoje osiedle łowczyni zajrzała do sklepu zoologicznego. Szeptem pokonferowała z Falają nad terrarium z szynszylami, po czym wróciła do domu. Do Aucturiusa nie zamierzała dzwonić, póki nimfa nie da jej znać, Ŝe ścierwo bazyliszka jest gotowe. Nie było obawy, Ŝe korporacja wykaŜe niecierpliwość. Co prawda po upływie pierwszego tygodnia polowania na automatycznej sekretarce Kruczki ów hipotetyczny dyrektor nagrał uprzejmą wiadomość z pytaniem, ile jeszcze to potrwa, ale w godzinę później ten sam człowiek znów zadzwonił, kajając się i przepraszając za swoją niecierpliwość. Ktoś znający się rzeczy musiał mu przemówić do rozumu. Łowczyni skasowała obie wiadomości. Przez dwadzieścia pięć dni, które spędziła szukając bazyliszka, nie zadzwonił nikt więcej. Nie było w tym nic dziwnego. Kruczka była samotniczką z wyboru i z przymusu. Zawód łowcy przyciągał ludzi niedelikatnych, nie bojących się pracy fizycznej (bo takie choćby odrąbywanie smokowi głowy było gorszą harówką od ścinania drzew), Ŝyjących chwilą. Łowcy szlachtowali potwory, a potem szli do najbliŜszego lokalu i zapijali zwycięstwo w towarzystwie szaraczków, bajkopisów, fanów i innych dziwadeł. Kruczka tak nie mogła robić. Dobrze wiedziała, Ŝe alkohol rozwiązuje jej język, a przecieŜ nie mogła ryzykować, Ŝe palnie coś o MythPeace.

Kiedy nie polowała, spędzała czas samotnie, nad ksiąŜką albo w kinie. Na filmy zawsze chodziła sama i zawsze wybierała poranne seanse. Na nie nigdy nie chadzały zakochane pary. Poza Falają i mistrzem jedyną osobą, z którą łowczyni utrzymywała niby-towarzyskie kontakty, był Szymon. Mag przychodził regularnie w odwiedziny do BłaŜeja. Rzadko zamieniali z Kruczką więcej niŜ kilka słów. O tym, co zaszło między nimi, gdy miała szesnaście lat, nie wspominali nigdy. Tak było łatwiej. * * * Zdobycie głowy bazyliszka zajęło Falai trzydzieści godzin. Łowczyni była pod wraŜeniem. Chyba MythPeace rzeczywiście miał lodówki pełne stworzeń, które padły z przyczyn naturalnych. Świadomość tego była trochę deprymująca, więc Kruczka zwyczajnie wypchnęła ją gdzieś na skraj umysłu. Najłatwiej było nie myśleć o nieprzyjemnych i problematycznych rzeczach. Te trzydzieści godzin wolnego łowczyni poświęciła na przemalowanie swojej sypialni na zielono. Zrobiła to metodycznie, przesuwając wałek raz koło razu. Przerwała tylko raz, Ŝeby wpuścić Szymona, który jak co tydzień przyszedł zagrać z BłaŜejem w szachy. Kruczka przywitała się z nim jak zwykle niemal obojętnie i bez słowa poszła do kuchni zrobić herbatę. Kiedy wróciła, mag był juŜ w krypcie mistrza. Jak zawsze siedział na fotelu przy katafalku, a przydługie, ciemne włosy zasłaniały mu twarz. Na pierwszy rzut oka wydawał się nawet przystojny, ale kiedy przyjrzało mu się bliŜej, widać było niezdrową bladość cery i rysy twarzy zbyt ostre, by moŜna je było uznać za atrakcyjne. Najbardziej odpychające były jego usta, przypominające cienką, blada linię, niemal stworzoną do tego, Ŝeby wyginać się z dezaprobatą. Szymon potrafił robić naprawdę przeraŜające, odrzucające grymasy. Chował się za nimi tak, jak łowczyni za swoim zawodem. To, jak mag wyglądał, nigdy nie miało dla niej znaczenia, ani kiedy miała szesnaście lat, ani teraz. Twarze były w końcu tylko twarzami. Zostawiła Szymona i mistrza nad ich szachami i wróciła do malowania. Zielone ściany coraz bardziej jej się podobały. Kiedy na automatyczną sekretarkę nagrała się Falaja z jakąś głupią wiadomością o pokarmie dla rybek, który dopiero co sprowadzono z zagranicy, Kruczka ściągała właśnie gazety z podłogi. Jej sypialnia była juŜ cała zielona, w przyjemnym, seledynowym odcieniu. Łowczyni najpierw skończyła sprzątać. PoŜegnała wychodzącego maga. Potem weszła do krypty i wykasowała z sekretarki wiadomość nereidy. Mistrz nawet się nie poruszył. MoŜe spał, chociaŜ Kruczka mocno wątpiła w takie szczęście. BłaŜej był zawsze czujny. MoŜe i był juŜ tylko zeschłą mumią, ale wszystko słyszał, nawet jeśli cięŜko mu było odemknąć powieki i spojrzeć na świat zmętniałymi oczami. Teraz teŜ słuchał, na pewno. Tylko to mu zostało: słuchać, jak wokół niego przewija się Ŝycie jego ostatniej uczennicy, która tak bardzo go zawiodła. Łowczyni nie mogła dać mu tego,

czego tak bardzo pragnął, ale mogła przynamniej pozwolić mu na bierną obserwację wszystkiego, co się wokół niego dzieje. Poszła do kuchni po swoją komórkę. Mogła przeprowadzić tę rozmowę w obecności mistrza. Niech sobie wie, co Kruczka planuje. Niech ma na co narzekać. – Znalazłam bazyliszka – powiedziała, gdy wreszcie połączono ją z dyrektorem. – Jutro zaczynam łowy. Spojrzała na zawieszony na suficie krypty zegar. Była szesnasta. Sprzęt był gotowy od chwili, gdy zaczęła tropić. W ciągu dnia i tak nie mogła polować, za duŜo turystów się pętało wokół studni. Najlepiej było zacząć w nocy, moŜe nawet nad ranem. Musiała wyjechać z Lublina koło południa, pokręcić się po mieście, poczuć w sobie miejsce polowania. – Świetnie! – Dyrektor był wyraźnie zachwycony. A potem nagle zamilkł w ten szczególny sposób. Łowczyni mogła sobie dokładnie wyobrazić, jak facet zbiera się do powiedzenia jej czegoś, co jej się nie spodoba. – Zabierze pani z sobą eksperta – zalecił nonszalanckim tonem. – Słucham? – Kruczka nie miała problemów ani ze słuchem, ani ze zrozumieniem tego, co się do niej mówi. Grała na czas. Obecność kogokolwiek z Aucturiusa podczas łowów mocno komplikowała jej zadanie. – Nasz ekspert zajmie się wycięciem oczu i gruczołów. Nie chcemy poddawać w wątpliwość pani umiejętności, ale wolelibyśmy, Ŝeby ktoś z grupy badawczej pobrał organy. Kruczka mogła powiedzieć, Ŝe umowa tego nie zawierała. Mogła zerwać umowę. Mogła zwyczajnie odmówić. – Jedzie na waszą odpowiedzialność – oznajmiła. – Moim zadaniem są łowy, a nie ochrona jakiegokolwiek naukowca. – To oczywiste – zgodził się skwapliwie jej rozmówca. Nie uwierzył jej. – Krucza, widzisz tego tam? – zapytał kiedyś mistrz, smakując kaŜde słowo. Kiedy skinęła głową, kontynuował, spoglądając spod półprzymkniętych powiek na faceta w wojskowych ciuchach, który kręcił się po lesie, tuŜ poniŜej ich starannie obranej kryjówki. – Ten tam – rzekł BłaŜej – to głupiec. Myśli, Ŝe jak poczytał ksiąŜek, kupił sobie wielkiego gnata, to juŜ moŜe iść zasadzać się na leśne licho. Na dole, w kępie zarośli, coś zaszeleściło. Myśliwy wycelował broń i zaczął się zbliŜać do źródła hałasu. Błąd, duŜy błąd. Kruczka była juŜ na tyle ze swoim fachem obeznana, Ŝe potrafiła to rozpoznać. Do leśnego licha nie wolno się zbliŜać. Leśne licho z bliska było...

Z zarośli wystrzeliła szara, obrośnięta futrem macka. Złapała myśliwego za głowę. Upuścił broń, odruchowo podniósł ręce, chcąc paskudę z siebie strącić. Zanim dłonie zdąŜyły sięgnąć głowy, jej juŜ tam nie było. Razem z macką znikła w zaroślach. ...leśne licho z bliska było śmiertelnie niebezpieczne. Potrwało kilka godzin, zanim BłaŜej dokończył przerwaną lekcję. Upolować bestię nie było łatwo. – Zapamiętaj sobie, Krucza, my polujemy. I juŜ. Za to i tylko za to nam płacą. Nie za leczenie cudzej głupoty. Zresztą – parsknął, szturchając stopą martwe leśne licho – na głupotę nie ma lekarstwa. Kto wlazł do leŜa bestii, sam jest sobie winien. W tym wypadku wina leŜała raczej po stronie korporacji niŜ eksperta, ale dla Kruczki zasady były jasne: miała polować na potwory, nie niańczyć ludzi. Poza tym obecność naukowca była jej mocno nie na rękę. Ale łowczyni nie zwykła buntować się przeciw temu, co przynosił jej los. Skoro miał z nią jechać ekspert, to trudno. Jest ze sto sposobów, Ŝeby się go w krytycznym momencie pozbyć, od klasycznego walnięcia od tyłu w głowę zaczynając. Nie było się czym martwić. * * * Przygotowania Kruczka zaczynała zawsze od prysznica. Długiego, ciepłego. Zupełnie innego niŜ łowy, zimne i brudne. Potem, owinięta w miękki ręcznik, wybierała ubranie. Bazyliszki mieszkały przy ludziach, ba, ten jeden osiedlił się niemal w samym centrum miasteczka, więc strój musiał być szary. Wysmarowane szarą pastą wojskowe buty, szare spodnie, szara bluza z długimi rękawami. Szara chustka, Ŝeby przykryć włosy. No i najwaŜniejsze: ogromne, przyciemniane gogle, chroniące ją przed spojrzeniem bazyliszka. Legendy głosiły, Ŝe kto spojrzy gadzinie w oczy, zmienia się w kamień. Mistrz zawsze dosadnie mówił, gdzie sobie bajkopisarze mogą te wszystkie bzdury wsadzić. – Jak? – wrzeszczał. – Jak niby ciało moŜe się, ot tak, w kamień zmienić? Nijak! – odpowiadał gromko sam sobie. A potem tłumaczył jej, co to są gruczoły, jak wydziela się jad i jak sprytna gadzina strzyka nim nie z zębów, ale z kanalików łzowych właśnie, prosto w oczy swojej ofiary. I o tym, jak trucizna przedostaje się przez gałkę oczną i nerw wzrokowy do mózgu, powodując paraliŜ. Dlatego gogle były takie waŜne. Nie mogły być byle jakie, musiały mocno przylegać do twarzy tak, Ŝe gumowa otoczka niemal całkiem przyklejała się do skóry. Tak, Ŝeby ani kropla trucizny nie przedostała się do oczu łowczyni. Do kieszeni spodni schowała komórkę i batonika. Do plecaka upchnęła sieć, ostry nóŜ, linę, obwieszony amuletami pas na narzędzia i dwie wyściełane gąbką skrzyneczki: jedną ze

zwykłymi nabojami, drugą z tymi zawierającymi środek nasenny. Zostało jeszcze dość miejsca na butlę z sokiem i paczkę z kanapkami. Karabin, rozłoŜony na części, mieścił się w niewielkiej, zgrabnej walizeczce. Kruczka załoŜyła plecak, walizeczkę wzięła w lewą dłoń. W prawej trzymała klucze od mieszkania. Nie zajrzała do mistrza przed wyjściem, nigdy tego nie robiła. Gdyby któregoś razu nie wróciła z polowania, dla niego i tak nie miałoby to znaczenia. Dalej by sobie umierał, tylko nie u niej, a u Szymona. Mag miał zapasowe klucze do mieszkania łowczyni, uŜywał ich, kiedy odwiedzał BłaŜeja pod nieobecność Kruczki. Zawsze najpierw dzwonił do drzwi i czekał dziesięć minut, czy mu ich nie otworzy. Dopiero potem sięgał po własny komplet kluczy. Łowczyni zeszła powoli z trzeciego piętra, po drodze witając się z sąsiadką. Na parkingu pod blokiem czekała juŜ furgonetka z logo Aucturiusa. W środku był tylko jeden człowiek, całkiem sympatycznie wyglądający brunet w okularach. To musiał być ten naukowiec. Nikt mu chyba nie powiedział, kogo ma się spodziewać, bo zerkał wyczekująco znad kierownicy na kaŜdą przechodzącą kobietę, wszystko jedno, piętnasto- czy sześćdziesięcioletnią. Tak go to wypatrywanie pochłonęło, Ŝe Kruczkę zauwaŜył dopiero wtedy, gdy otworzyła drzwi po stronie pasaŜera. Zagapił się na nią z otwartymi ustami. – Pani... eeee... – Krucza. Po prostu Krucza. – Sięgnęła po pas bezpieczeństwa. – Jedźmy. Ekspert okazał się wyjątkowo gadatliwy. Jeszcze zanim wyjechali z Lublina, łowczyni juŜ wiedziała, Ŝe ma na imię Paweł, ma trzydzieści lat, właśnie obronił doktorat, zawsze fascynowała go biologia i filmy Almodovara. Po tym wyznaniu facet zamilkł, najwyraźniej oczekując, Ŝe teraz Kruczka zrewanŜuje mu się podobną litanią. Po piętnastu minutach ciszy chyba zrozumiał, Ŝe nie ma co liczyć na słowotok pasaŜerki. Pochrząkał jeszcze chwilę, to pytając o muzykę, to o to, jak spędziła weekend, aŜ wreszcie dał spokój konwersacji towarzyskiej. Co nie znaczyło, Ŝe się zamknął. Wręcz przeciwnie. Dalej gadał, tylko Ŝe tym razem trzymał się ściśle tematów zawodowych. Zaczął, całkiem zmyślnie, od ewolucji bazyliszków. To była całkiem rozległa i skomplikowana sprawa i normalnemu człowiekowi dostarczyłaby poŜywki dla śliny na jakieś pół dnia. Paweł uporał się z nią, zanim dojechali do Nałęczowa. – Jedno mnie mocno zastanawia – powiedział, kiedy wyjeŜdŜali z uzdrowiska, ominąwszy centrum miasteczka i park zdrojowy. Łowczyni słuchała go jednym uchem, ot, na tyle, Ŝeby wychwycić jakąś uŜyteczną informację. – Czemu jad przedostaje się do organizmu ofiary właśnie przez oczy? Lepiej byłoby wstrzykiwać go albo nawet tylko rozpylać w pobliŜu układu oddechowego. Przez płuca szybciej by się wchłaniał. A tymczasem on w układzie oddechowym nie działa! Jeśli nie przejdzie przez nerw wzrokowy, jest niegroźny. Zastanawiam się czemu... – zawiesił głos, zerkając kątem oka na Kruczkę, jakby oczekiwał,

Ŝe zaraz ujawni mu wielką i waŜną tajemnicę łowców, rozwiewając wszystkie jego wątpliwości. Łowczyni wzruszyła ramionami, nie odrywając spojrzenia od drogi. – Ja poluję, nie mędrkuję – wytknęła mu chłodno. – Mam go zabić, nie zachwycać się jego budową. Nie wiem, czemu trucizna działa tylko przez oczy – skłamała – ale dla mnie to tylko lepiej. Wystarczają gogle ochronne, nie muszę brać maski przeciwgazowej. To go na chwilę przymknęło. Tylko na chwilę. Zaraz znowu podjął temat, snując przeróŜne rozwaŜania, co mogło spowodować tak dziwny mechanizm ataku. Wszystkie jego domysły były całkowicie błędne. Mistrz BłaŜej nigdy nie wdawał się w głupie dysputy „dlaczego” i „po co”. Potwory były po to, Ŝeby je zabijać. Trzeba było wiedzieć tyle, Ŝeby bestię ukatrupić, a samemu ujść z Ŝyciem. Ratowanie okolicznej ludności było całkowicie opcjonalne i nie tylko nie wymagane, ale wręcz poczytywane wśród łowców za objaw lekkiego zidiocenia. Takie rzeczy były dla idealistów, nie dla cięŜko pracujących ludzi. Swoją wiedzę o myciakach i legendziakach Kruczka uzupełniała juŜ na własną rękę, czasem przy pomocy Falai, która jednak skąpiła informacji tak o biologii, jak o MythPeace. I łowczyni, chociaŜ były jej te wiadomości całkiem do polowań niepotrzebne, wiedziała, czemu jad bazyliszka działał tylko w ten jeden sposób. To był skomplikowany mechanizm ochronny. A miał chronić nie bazyliszka, ale myciaki. Większość z nich przypominała choćby z wyglądu ludzi. Ba, nawet budowę wewnętrzną mieli prawie taką samą. Układ oddechowy gdzieś tak w osiemdziesięciu procentach przypadków był identyczny z ludzkim. Ale oczy mieli inne. Przez ich nerw wzrokowy jad bazyliszka by nie przeszedł, zostałby zneutralizowany juŜ w gałce ocznej. I w ten sposób nie było szans, Ŝeby legendziak wybił myciaki. Dlaczego i kiedy wykształciła się u bazyliszka ta cecha, Kruczka juŜ nie wiedziała. Podejrzewała, Ŝe nawet ci z MythPeace nie wiedzieli. Paweł nie przestawał gadać, nawet kiedy zatrzymał samochód na parkingu strzeŜonym przy wale nadwiślanym. Nie zdąŜył jeszcze wyjąć kluczyków ze stacyjki, kiedy łowczyni otworzyła drzwi i wysiadła, zabierając ze sobą swoje rzeczy. Nie miała zamiaru zostawiać ani plecaka, ani walizki z karabinem w samochodzie albo jeszcze gorzej, w towarzystwie tego faceta. – O dwudziestej pierwszej na rynku – rzuciła, podczas gdy ekspert gapił się na nią z rozwartymi ustami, urwawszy w pół słowa swój wywód na temat „czemu bazyliszek osiedlił się akurat w Kazimierzu Dolnym”. Tym razem gadał nawet z sensem, ale Kruczka i tak nie zamierzała go słuchać. Nie widziała potrzeby, Ŝeby ktoś mówił jej o rzeczach, o których juŜ wiedziała. Zostawiła Pawła na parkingu i weszła na wał. Trasą wzdłuŜ Wisły ruszyła do centrum miasteczka. Lubiła Kazimierz. Miał w sobie coś spokojnego, urokliwego, czego nie zdołały zniszczyć rosnące tłumy weekendowych turystów. Ludzie chodzili po mieście, nie wsiąkając

w nie i nie skaŜając jego piękna. Kazimierz opierał się ich inwazji z właściwym sobie wdziękiem. Mistrz zawsze tłumaczył, Ŝe przed polowaniem w mieście naleŜy je poznać, wczuć się w rytm ulic. NiewaŜne, ile razy się je wcześniej przemierzało. Przed polowaniem warto było stać się częścią łowiska. Jeszcze poprzedniego wieczora Kruczka zrobiła plany. Chciała przejść się po centrum, po wszystkich uliczkach, wspiąć się na górę i zwiedzić ruiny zamku, a na koniec przespacerować po wale wzdłuŜ Wisły. To powinno zająć jej czas do wieczora, wtedy przyjdzie czas na zajęcie miejsca w ogródku jednej z knajpek przy rynku, na lekką kolację i kubek aromatycznej herbaty, nad którym poczekałaby, aŜ się ściemni. AŜ nadejdzie czas polowania. Kiedy przechodziła przez rynek, w tłumie mignęła jej znajoma twarz. Kruczka niczym nie dała po sobie poznać, Ŝe zauwaŜyła Falaję. Nereida stała przy studni, w zamyśleniu podgryzając kawałek bułki z miejscowej piekarni. Za rękę trzymała małego szkraba, zajętego jedzeniem reszty droŜdŜowego kogucika. Dla kaŜdego postronnego obserwatora była to tylko młoda matka z dzieckiem, spędzająca dzień w urokliwej miejscowości. Trzeba by się długo i uwaŜnie przyglądać, Ŝeby dostrzec, Ŝe choć matka jest przepiękna, to dzieciak jest po prostu szkaradny. Kiedy się zapominał, na jego gładkiej twarzy pojawiały się ohydne zmarszczki, a skóra zaczynała niemal zwisać mu z twarzy. Skrzat. Nimfie jakoś udało się go wytresować tak, Ŝeby przybierał postać dziecka. Musiała mu obiecać górę słodkości, Ŝeby złośliwa kreatura w ogóle poszła na współpracę. Skoro Falaja zaryzykowała pojawienie się ze skrzatem wśród ludzi, to musiała być pewna, Ŝe mały nie zrobi głupstwa. Łowczyni miała pełne prawo przypuszczać, Ŝe właśnie widzi przed sobą kolejnego członka MythPeace, a raczej maskotkę organizacji. Mytoekolodzy nie byli chyba na tyle głupi, Ŝeby przyjmować to stworzenie w swoje szeregi. Wszyscy wiedzieli, Ŝe skrzaty są głupie, nielojalne, złośliwe i interesowne. I bardzo łatwe do upolowania. Kruczka ruszyła wcześniej obmyśloną trasą. Falaja była na miejscu, więc zamroŜony łeb bazyliszka teŜ juŜ był w miasteczku. Teraz łowczyni musiała tylko odsunąć od polowania Pawła, schwytać gadzinę i dokonać podmiany. Nie zapowiadało się to łatwo, ale Kruczka nie zwykła narzekać. Zawsze w milczeniu i bez marudzenia wykonywała nawet najtrudniejsze obowiązki. Tak jak to robiły grzeczne dziewczynki. Kiedy tak szła przez miasteczko, przypominała jedną z licznie odwiedzających Kazimierz młodych artystek. Jej walizeczkę z karabinem łatwo było pomylić z kuferkiem na przybory malarskie, a jednolity, szary strój i szczelnie skrywająca włosy chustka nasuwały skojarzenia z propagowanym minimalizmem formy. Łowczyni łatwo wtopiła się w tłum weekendowych turystów. Im bliŜej było do wieczora, tym więcej ludzi zbierało się do swoich aut i wracało do domów, niektórzy do Lublina, inni aŜ do Warszawy. Kruczka bez problemu znalazła wolny stolik

w jednym z ogródków restauracyjnych. Zamówiła sałatkę, herbatę i sok. Teraz musiała tylko poczekać na eksperta. Kiedy tak siedziała, wśród przechodniów dojrzała Falaję ciągnącą za rękę skrzata. Nereida najwyraźniej dawała znać, Ŝe jest w pobliŜu. Kiedy poprzedniego dnia usłyszała, Ŝe łowczyni nie będzie polować sama, zaofiarowała się dostarczyć wypreparowany jad bazyliszka. Kruczka wybiła jej to z głowy, wskazując na potencjalne ryzyko. Jad nie zabijał od razu, paraliŜował tylko stopniowo ofiarę. Dawało to bazyliszkowi szansę na swego rodzaju magazynowanie Ŝywności: nie musiał swoich ofiar zŜerać od razu, mógł z tydzień poczekać. Istniało drobne niebezpieczeństwo, Ŝe w Aucturiusie mają antidotum na jad, a jeśli nawet jeszcze go nie mają, prowadzą nad nim badania. Nikt rozsądny nie babrałby się w truciźnie, nie próbując jej neutralizować, choćby dla własnego bezpieczeństwa. Spetryfikowanego przez bazyliszka człowieka moŜna było długo utrzymywać przy Ŝyciu, jeśli tylko podłączyło mu się kilka kroplówek. A gdyby ekspert wreszcie wrócił do normalności, wsypałby łowczynię i MythPeace. Wiedziałby przecieŜ, Ŝe to nie bazyliszek siknął mu w oczy trucizną, ale Falaja. Bezpieczniej było odsunąć go od polowania. Trzymać jak najdalej od bazyliszka. A gdyby to nie poskutkowało... Kruczka nigdy nie uderzyła człowieka. Nawet nikogo nie zbluzgała. Grzeczne dziewczynki nie robiły takich rzeczy. Ale wyglądało na to, Ŝe niekiedy, by ocalić wymierającego legendziaka, grzeczne dziewczynki są zmuszone kogoś skrzywdzić. MoŜe nawet zabić. W słusznej sprawie. Jej potencjalna ofiara nadchodziła właśnie od strony Wisły. Nieświadomy niebezpieczeństwa, w jakim się znalazł, Paweł wydawał się całkiem dobrze bawić. W ręku trzymał torbę z logo miejscowej piekarni, najwyraźniej tak jak inni uległ urokowi droŜdŜowych kogucików. Kiedy zauwaŜył siedzącą przy stoliku łowczynię, pomachał do niej. Kruczka nawet nie drgnęła. NiezraŜony jej obojętnością Paweł dziarsko przemierzył rynek i opadł na krzesło naprzeciw niej. – Fajnie tu – rzucił, chwytając leŜące na stole menu. – Nigdy wcześniej w Kazimierzu nie byłem, jestem z Łodzi. Łowczyni w milczeniu dopiła swoją herbatę. Z sałatką i sokiem uporała się juŜ wcześniej, więc zanim Paweł zamówił sobie frytki i szaszłyk i zanim dostarczono mu posiłek, ona była juŜ gotowa do polowania. Oczywiście tego nie zamierzała mu mówić. Odczekała, aŜ weźmie pierwszy kęs, i sięgnęła po swój plecak i walizeczkę. Paweł, widząc jej ruch, zamarł z widelcem uniesionym w pół drogi do ust. – Zacznę polowanie, jak skończysz jeść – uspokoiła go. – Ale wcześniej muszę sprawdzić teren.

– PrzecieŜ pół dnia chodziłaś po mieście! – Naukowiec pośpiesznie przełknął kawałek szaszłyka i zaczął protestować. – A teraz jest juŜ noc – powiedziała Kruczka. – Bestia pewnie juŜ krąŜy gdzieś w okolicy. Wybiera sobie miejsce na zasadzkę. Jest kilka prawdopodobnych lokalizacji. Najpierw sprawdzę je sama, tak będzie bezpieczniej. Jeśli bestia mnie zaskoczy, dam sobie radę. Jeśli zaskoczy ciebie, będziesz miał szczęście, jeŜeli skończy się tylko na petryfikacji – mówiła obojętnym głosem, który brzmiał bardziej jak bezosobowa relacja niŜ ostrzeŜenie. Kiedy skończyła, po prostu odeszła od stolika, nie oglądając się na Pawła, Ŝeby zobaczyć, co ten zrobi. Kłamała. Dobrze wiedziała, gdzie zasadzi się tej nocy bazyliszek. Przez Kazimierz biegł betonowy kanał, sięgający do Wisły. Idealny dla gadziny. Łowczyni zostawiła za sobą rynek. Kiedy przechodziła przez plac, na którym w ciągu dnia stały rozłoŜone stragany z zabawkami i starociami, wyminął ją biegnący w przeciwną stronę skrzat. Kiedy zapadła ciemność, prawie całkiem porzucił przebranie i teraz prezentował światu ohydną mordkę. Za nim postępowała Falaja. Nereida, tak jak większość myciaków, umiała poruszać się bardzo szybko, a jednocześnie wyglądać, jakby szła spacerowym krokiem. – Nie poszedł za tobą – poinformowała łowczynię. – Został nad swoim talerzem. Kocurak go przypilnuje – dodała, najwyraźniej mając na myśli skrzata. Kruczka miała obawy, czy tępy legendziak nadaje się na czujkę, ale nie wyraziła ich głośno. Jej zadaniem było markować polowania. Logistyka i cała reszta naleŜały do Falai. Nimfa nie chciała, ba, nie zniosłaby, gdyby łowczyni się w to wtrącała. Nigdy nie powiedziała tego głośno, ale nie miała ludzi w powaŜaniu. Ani łowców, skoro juŜ o tym mowa. Bywali uŜyteczni, bywali teŜ kłopotliwi. Nie byli równi. – Łeb juŜ rozmarzł? – upewniła się Kruczka. Nereida skinęła głową. Na szczęście w ciałach myciaków i legendziaków zamroŜenie czy hibernacja nie zostawiały Ŝadnych wykrywalnych śladów. – Wypakuj go i przygotuj klatkę, a ja w tym czasie złapię bazyliszka – połoŜyła na ziemi swoją walizeczkę, otworzyła ją i zaczęła składać karabin. – Tak po prostu...? – Falaja była zaskoczona. Nie podejściem Kruczki, znała łowców na tyle, Ŝeby znać ich stosunek do wykonywanej pracy, ale tym, Ŝe schwytanie bazyliszka miało potrwać tak krótko. – To młody osobnik – wyjaśniła łowczyni. – Niedojrzały. Umie polować, umie się chować, ale nie ma doświadczenia w przetrwaniu. Przy odrobinie szczęście kaŜdy mógłby go ustrzelić, jak kaczkę na strzelnicy. – Skoro jest młody... – Nimfa zmarszczyła idealne brwi. – ...to gdzieś moŜe być zdolna do rozrodu samica – dokończyła Kruczka.

Dobrze wiedziała, Ŝe w obecnych czasach płodne samice bazyliszków i innych bestii były rzadkością. Większość legendziaków, które zdołały przetrwać wieki polowań, była starymi, doświadczonymi osobnikami. Gatunki trwały, bo nauczyły się, jak nie dać się zabić, a nie ze względu na przyrost naturalny. Dla MythPeace samica, która mogła wydawać na świat młode, byłaby niemalŜe bezcenna. – Podejrzewam, Ŝe w okolicach Warszawy. Stamtąd przyjeŜdŜa tu najwięcej turystów, najłatwiej byłoby podrzucić jajo albo małego. Idź po ten łeb – ponagliła nereidę. – Zaraz trzeba będzie go podmienić. Falaja oddaliła się bez słowa, podczas gdy łowczyni załadowała do karabinu ładunki usypiające. Reszta sprzętu, jaki ze sobą zabrała, nie była tej nocy potrzebna... poza pasem. – Zawsze, zawsze bierz na polowania swój pas – pouczał ją przed kaŜdymi wspólnymi łowami mistrz BłaŜej. – A czemu masz go brać, Krucza? – Bo nigdy nic nie wiadomo – powtarzała grzecznie wyuczoną odpowiedź. – OtóŜ to – oznajmiał wtedy z satysfakcją Bykomłot. – OtóŜ to. Dla własnego uŜytku Kruczka przerobiła skórzany pas na narzędzia. Amulety, przyspawane albo przyklejone mocnym klejem, nie wydawały Ŝadnego dźwięku, kiedy się poruszała. Tak samo jak zawartość małych skórzanych kieszonek. Łowca musiał być cichy. Łowca musiał być szybki w myśleniu i działaniu. A przede wszystkim łowca musiał mieć instynkt. Bazyliszek był blisko. Kruczka go nie widziała, nie słyszała, ale instynkt jej podpowiadał, Ŝe gadzina czai się gdzieś w pobliŜu. Wiedziała, Ŝe gdzieś tu jest. Reszta była tylko kwestią umiejętności i doświadczenia. Wyciągnęła z plecaka gogle i załoŜyła je, pilnując, Ŝeby gumowa otoczka dokładnie przylegała do skóry. Nie miała ochoty skończyć jako Ŝywy posąg, dosłownie. Gadzina moŜe i była młoda i niedoświadczona, ale miała jad w spojrzeniu, mocne pazury i potęŜne zębiska w przypominającym dziób pysku. W starciu z łowczynią pozornie nie miała szans, ale mogła mieć szczęście. Nie warto było ryzykować. Kruczka zarzuciła plecak na ramię, w jedną rękę wzięła walizeczkę, a w drugą karabin. Rozejrzała się jeszcze ostatni raz, czy nie ma w okolicy niepoŜądanych gapiów. Falaja miała zadbać o to, Ŝeby przez te kilkadziesiąt minut przechodnie trzymali się z daleka od okolic kanału. Łowczyni nie miała pojęcia, jak nimfa planuje to zrobić, ale to nie było jej zmartwienie. Liczył się efekt, a ten był zadowalający. Placyk i pobliskie ulice były puste. Wystarczyło kilkanaście kroków w starannie utrzymanym, spacerowym tempie, Ŝeby Kruczka znalazła się przy murku zabezpieczającym kanał przed ludźmi, którzy mieliby ochotę wpaść

do niego przez nieuwagę. Łowczyni jednym płynnym ruchem upuściła na ziemię walizkę i obróciła karabin tak, Ŝeby trzymać go oburącz i celować w dno kanału. Tyle Ŝe bazyliszka tam nie było. Miała gadzina szczęście. Ale w tym wypadku szczęście nie wystarczyło. Kruczka nie była głupia, nie miała zamiaru zeskakiwać na dno kanału i szukać bestii. Wiedziała, Ŝe bazyliszek tam był. Gdyby zeszła na dół, straciłaby jeden z elementów przewagi, jaką nad nim miała. Gadzina musiała przejść się kawałek kanałem, moŜe w stronę Wisły, moŜe w stronę miasta. Trzeba było tylko cierpliwie poczekać. Minutę, dwie, pięć, dziesięć... Kroki bazyliszka były prawie niesłyszalne. Pazury zaledwie lekko zgrzytały po betonie, widać starły się od chodzenia po twardym podłoŜu. Ale łowczyni ten lekki zgrzyt wystarczył. Błyskawicznie zmieniła pozycję, celując bronią w drugi koniec kanału. Nacisnęła spust, gdy tylko zauwaŜyła Ŝółte ślepia. I dobrze, bo w sekundę później na jej goglach rozbryznęła się przezroczysta ciecz przypominająca swoją konsystencją zwykłą wodę. Jad bazyliszka. Gdyby nie te gogle, ciało Kruczki zaczęłoby juŜ sztywnieć. Najpierw poczułaby, Ŝe jej kończyny są dziwnie ocięŜałe, a szyja zdrętwiała. Potem odkryłaby, Ŝe kaŜdy ruch przychodzi jej z trudnością, jakby oblepiała ją smoła. A potem ta „smoła” otaczająca jej ciało stęŜałaby na zawsze. Na dole, na dnie kanału coś opadło na beton. Łowczyni otarła wierzchem dłoni gogle, Ŝeby lepiej widzieć. Bazyliszek, juŜ nieprzytomny, leŜał oparty o jedną ze ścian. W jego szyi tkwiła strzałka ze środkiem usypiającym. Pierwsza część planu została wykonana. Kruczka oparła karabin o murek tak, by nie dostrzegł go przypadkowy przechodzeń. Gadziny nie musiała się juŜ obawiać, narkotyk, jej własnej produkcji zresztą, działał błyskawicznie. Teraz musiała tylko zaczekać na Falaję. Nereida powinna dotrzeć tu z łbem lada chwila... Z cichym warkotem silnika na pustą ulicę wjechała furgonetka z logo sklepu zoologicznego. No tak, bazyliszek nie zmieściłby się do fiacika nimfy. Machnięciem ręki łowczyni dała Falai znać, Ŝe moŜe podjechać bliŜej. – JuŜ? – zdziwiła się nereida, wysiadając z furgonetki i podchodząc do murku. – To jeszcze pisklę. – Kruczka skinęła głową w stronę leŜącego na dnie kanału gada. Był wielkości owczarka podhalańskiego, a łuskę miał jeszcze tak miękką, Ŝe ostrze strzałki z narkotykiem wbiło się w nią całkowicie. W przypadku starszych osobników z reguły przez pancerz przebijało się pół igły aplikatora. – AŜ dziwne, Ŝe jeszcze nikt go nie wytropił i nie upolował.

Nimfa skinęła głową. Przeniosła spojrzenie swoich błękitnych oczu z oszołomionego bazyliszka na łowczynię, na jej umazane płynem gogle i plamy na chustce i bluzie. – Strzelił jadem? – bardziej stwierdziła niŜ zapytała. – Trzeba to zmyć. Otworzyła drzwi z tyłu furgonetki. Pół paki zajmował nieforemny, owinięty szczelnie czarną folią pakunek. Łeb dorosłego bazyliszka. Nereida sięgnęła po stojący obok plastikowy kanister i po leŜące zawiniątko. Falaja zawsze miała w samochodzie pełno wody. Potrzebowała jej do Ŝycia. Jak się okazało, miała teŜ przenośny węŜyk zakończony prysznicem. – Nadstaw twarz – poleciła Kruczce. Łowczyni usłuchała. Póki na jej skórze były kropelki jadu, nie mogła zdjąć gogli. Zbyt wielkie było ryzyko, Ŝe trucizna dostanie jej się do oczu. Wystarczyła odrobina, Ŝeby spowodować paraliŜ. Cierpliwie odczekała, aŜ nimfa spłucze jej twarz, przy okazji ochlapując teŜ włosy i bluzkę. To nie miało znaczenia. Wiosenna noc była ciepła, a Kruczka zahartowana treningiem mistrza BłaŜeja. Przeziębienie jej nie groziło. Nereida zakręciła wodę i sięgnęła do wnętrza samochodu, po podłuŜną, błękitną lampę. W jej świetle sprawdziła dokładnie twarz, dłonie i ubranie łowczyni, czy nie zostały na nich krople jadu. – Czyste – orzekła w końcu. Kruczka natychmiast ściągnęła gogle. Oderwały się od skóry z nieprzyjemnym plaśnięciem, a w miejscu, gdzie przylegała ich gumowa otoczka, pozostał czerwony ślad. Wsadziła okulary ochronne do kieszeni plecaka i zajęła się składaniem karabinu. – Odpakuj głowę – powiedziała do Falai. To zadanie, tak jak i wyciągnięcie Ŝywego bazyliszka z kanału, lepiej było zostawić nimfie. Myciaki były o wiele silniejsze od ludzi. Podczas gdy nereida odwijała kolejne warstwy folii, póki na chodniku nie został sam łeb, łowczyni spakowała broń. Z plecaka wyciągnęła linę. – Trzeba go będzie obwiązać – stwierdziła, zerkając na dno kanału. Bazyliszka trzeba było stamtąd wyciągnąć. – Szkoda, Ŝe odesłałam Kocuraka na czujkę – mruknęła Falaja, przetaczając łeb w pobliŜe murku. Dorosły bazyliszek był trochę większy od konia, choć niekiedy zdarzały się osobniki zmutowane, przekraczające niemal dwu- czy trzykrotnie normalny rozmiar. Laicy często mylili je ze smokami. – Raz-dwa by tam zeskoczył.