mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Wollny Mariusz - Krwawa jutrznia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Wollny Mariusz - Krwawa jutrznia.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 288 stron)

Mariusz Wollny Krwawa jutrznia

Jak zawsze mojej Róży oraz niezawodnemu przyjacielowi Aleksandrowi Placie z serdecznym podziękowaniem za życzliwość i wsparcie

WCZEŚNIEJ Rok 7096 (1588) Oczy. Gdyby go o to zapytano i gdyby umiał mówić, odparłby, że w człowieku najpiękniejsze są oczy. Czarne, zielone, brązowe, szare czy niebieskie, zezowate czy patrzące prosto, tępo czy bystro - bez różnicy. Wszystkie są wspaniałe. Za młodu widział, jak Iwan III Srogi w początkach panowania wychodził pieszo z Moskwy, niosąc haracz tatarskim posłom czekającym u podnóża Pokłonnej Góry, i z czołobitnością podawał im kubek kobylego mleka, zlizując krople skapujące z końskich grzyw. I gdy ten sam Iwan Srogi ożenił się potem z cesarzówną bizantyjską Zofią Paleolog, uznał siebie za spadkobiercę Bizancjum, a Moskwę za „trzeci Rzym”, nasadził sobie na łeb czapkę Monomacha, przyjął herb cesarski - dwugłowego czarnego orła - uwolnił się od zależności od Złotej Ordy i kosztem Litwy zaczął „zbierać ziemie ruskie”. Widział, jak syn Iwana Srogiego Wasyl III odebrał Litwie Smoleńsk. I jak syn Wasyla Iwan IV Groźny koronował się na cara Wszechrusi, rozciągnął swe władztwo do Morza Kaspijskiego i rozpoczął podbój Syberii. Jak tenże Iwan wyrwał Litwie Połock, rozkazując potopić w Dźwinie wszystkich tamtejszych Żydów, jak nareszcie pogromił go król polski Stefan Batory, przepędziwszy Moskwicinów z Inflant, i jak wściekły Iwan w napadzie szału zatłukł syna, a wcześniej wymordował tysiące poddanych. Widział to wszystko, lecz niczego nie rozumiał, zresztą nie musiał. Nic nie sprawiało mu większej rozkoszy niż spacery po pobojowiskach, tych rozkosznych krainach obfitości. Umiał je wyczuć z odległości wielu wiorst. Kroczył wówczas niespiesznie, kolebiąc się na boki i starannie wybierając kęsy. Uwielbiał ten moment, gdy należało dobrze obliczyć cios, by wyrwać oko jednym szarpnięciem. Chwilę zawisało na podtrzymujących je mięśniach, zanim te pękały z cichym mlaśnięciem, uwalniając gałkę oczną, by smakołyk mógł wpaść mu do gardła, a stamtąd do żołądka, dając cudowne uczucie wypełnienia. Tak było dawniej. Teraz zawsze, zawsze przybywał za późno. Niedawno stracił oko i odtąd było mu jeszcze ciężej. Polatywał ciężko nad ziemią, coraz bardziej zmęczony i głodny. Kraina była jak wymarła. Nie pojmował, że to, co przed pięciu i więcej laty zapewniało mu stałe źródło pożywienia - wyniszczająca i przegrana przez Moskwę wojna z Polską i Szwecją o Inflanty - stało się powodem klęski i straszliwego głodu na północy kraju. Rozległe połacie ziemi leżały odłogiem, porastając lasem, i tylko niewielką część pól uprawnych przywrócono do życia. W

ostatnich dwu latach zniszczały wszystkie plony. W Moskwie i Nowogrodzie, Włodzimierzu i Chołmogorach ceny zboża podskoczyły kilkakrotnie. Chłopi umierali z głodu albo szukali ratunku na urodzajnym południu, szlachta podupadała, zrujnowani i zrozpaczeni „ludzie służebni” uciekali do stolicy. Moskwę zapełniły tłumy nędzarzy i włóczęgów, przeklinających obwinianego o niedolę Borysa Godunowa, który rządził w imieniu swojego głupkowatego szwagra cara Fiodora, syna Iwana Groźnego. Minął kolejną wieś pełną objedzonych do czysta szkieletów. Okrążył ją na wszelki wypadek i z trudem wzbił się w górę. Wtem zobaczył coś i poszybował w dół. * Chłopiec miał dziewięć lat. Wołali go Pietia albo Pietrusza i przyzwyczaił się do tego. Ale czasem kołatało mu w głowie, że kiedyś nosił inne imię. Ojca nie pamiętał. Zginął podczas wojny. Porwany niegdyś z Inflant razem z matką jako jedyny z całej wsi został przy życiu. Może dlatego że miał jedno oko prawie czarne, drugie jasnoszare, brano go za diabelskie nasienie i nienawidzono, ale jeszcze bardziej się bano i unikano jak zarazy. Wpierw uciekli z wioski najbardziej przewidujący i zdeterminowani. Potem ci, którzy od razu nie zdecydowali się na ucieczkę na południe, zbyt osłabli, by ruszyć w drogę. Więc pożerali się kolejno. Matkę, jako obcą, zabito (razem z córeczką, jego przyrodnią siostrą) i zjedzono najpierw. Zamordował je jej drugi mąż, jego ojczym. Ponieważ chłopiec w porę uciekł do lasu, był sprytny i silny jak na swój wiek, jakoś przetrwał, walcząc z dzikimi zwierzętami i jeszcze dzikszymi ludźmi o strawę. Ale było o nią coraz ciężej. Od dawna nie jadł niczego oprócz grzybów i jagód, lecz szła zima i to źródło pożywienia też miało wyschnąć. Przemierzając ciągnący się w nieskończoność las, ostrożnie wyszedł na małą polanę i był świadkiem, jak przy samotnej chacie pośrodku lasu stary człowiek zabija siekierą swoją równie leciwą żonę. Zostawiwszy narzędzie zbrodni w rozłupanej czaszce, morderca rzucił się z nożem ćwiartować ofiarę. Na to czekał przyczajony w lesie wiekowy, samotny basior. Niedawno złapał się w sidła zastawione ongiś przez starego i musiał odgryźć sobie łapę, by się uwolnić. Był wyczerpany i głodny. Sadząc niezgrabnymi susami, rzucił się starcowi do gardła. W ostatnim odruchu umierający wraził wilkowi nóż w podbrzusze. Siła rozpędu pociągnęła zwierza naprzód, a wbite żelazo rozcięło go prawie na pół. Wnętrzności wylały się z bestii. Człowiek i wilk konali w mękach, leżąc bok w bok i zezując na siebie z nienawiścią i bólem. Niechybnie wyczuwając dogodny moment, jednooki kruk zniżył lot. Siadł na głowie martwej kobiety, mocno wbijając szpony w jej pomarszczone policzki i czoło. Walnął dziobem i wyszarpał oko. Wyszło za pierwszym razem. Z lekkim mlaśnięciem, po krótkim

oporze, tak jak lubił. Zaabsorbowany późno dostrzegł niebezpieczeństwo. W ostatniej chwili wzbił się w powietrze, zanim nadleciał kij. Żaden z nich nie wiedział, że chłopcu omal nie udało się dokończyć dzieła, które niegdyś zaczął, odpędzając padlinożercę od trupa matki i wybijając mu oko. Pietia był zadowolony. Znalazł schronienie i mnóstwo pożywienia. Odpocznie i nabierze sił, zanim ruszy w dalszą drogę. Rok 7099 (1591) - Dobrze trafiłeś - powiedziała wesoło carowa Maria Nagoj do brata, wskazując miejsce przy stole. Była połowa maja i nawet tu, daleko na północ od Moskwy, wreszcie dotarła wiosna. Promień słońca przebił się przez pergaminową gomółkę i w jadalni pojaśniało. - Posłuchaj, nie przybyłem tu jeść. - Grigorij był wyraźnie zdenerwowany. Zadrżała. - Muszę cię ostrzec. Szedłem właśnie na targ, gdy przed dworem Bitiagowskiego z podwody wysiadł człowiek, jasny, o nieprawdopodobnie niebieskich oczach. Pamiętasz, jak Fiodor Nikitycz Romanow ostrzegał nas przed nim? Nazwał go Czarnym Aniołem. Kiedy wracałem, samoczwart zmierzali w tę stronę. Dlatego przybiegłem co tchu. Pobladła. Zacisnęła palce, aż pobielały kostki na grzbiecie jej dłoni. Odkąd opuściła Moskwę przed siedmiu laty, wiedziała, że ten dzień w końcu nadejdzie, a jednak spadło to na nią jak grom. - Więc to już? - Jej głos brzmiał obco, jakby słowa te wypowiedział za nią ktoś inny. - Tak. Tak myślę. Drzwi rozwarły się na oścież, uderzając o ścianę. Do karmnej izby bezceremonialnie wbiegł chłopiec i upadł carowej do stóp. - Matko, mogę pograć w pikuty na podwórzu? Chłopiec mieszkał z opiekunkami w osobnej części dworu i matkę widywał rzadko, głównie podczas mszy w pobliskiej cerkwi Spasa. Oczy miał dość bystre, ale twarz brzydką, zeszpeconą dwoma brodawkami. Gdy stał prosto, jedno ramię miał wyższe od drugiego, a głowę lekko przekrzywioną na bok. Zdarzały mu się napady czarnej niemocy, choroby świętego Wita. Rzucał się wtedy na ludzi i kąsał ich jak wściekły zwierz. Przyglądała mu się bez słowa, dokonując chłodnej kalkulacji. Wspomniała tamten okropny dzień przed siedmiu laty. Dotknęła wysadzanego diamentami złotego krzyża na piersiach, z którym nie rozstawała się od tamtej pory. Był to krzyż chrzestny jej syna, dar jego ojca chrzestnego, kniazia

Mstisławskiego. „Boże, daj mi siłę!” - Wiesz, że nie lubię, kiedy tu zachodzisz - powiedziała surowo. Niańka Wasylisa Wołochowa, która nie nadążając za chłopcem, pozwoliła mu się wyprzedzić i zakłócić carowej spokój, walnęła głową o wyszorowaną do białości podłogę. - To moja wina, Wasze Carskoje Wieliczestwo. Każcie wybatożyć służkę niegodną, wielka gosudaryno, caryco błagodietielnico... - Wstań. Za karę pomożesz usługiwać przy stole. Grigoriju, dotrzymasz mi towarzystwa. Nie wierząc swemu szczęściu, niańka podniosła się z podłogi. Chłopiec zerwał się na równe nogi znacznie szybciej. Uśmiech, który rozjaśnił mu twarz, uczynił ją prawie ładną. Marię boleśnie zakluło serce. - Więc mogę iść się bawić? Milczała przez chwilę, obracając w dłoni złoty krzyż. - Możesz. Porwał jej dłoń i chciał ucałować, ale wyrwała mu ją jak oparzona. Judasz pocałował Jezusa, wydając Go na śmierć. Ona tak nie potrafiła. Mimo wszystko. Carewicz w podskokach zbiegł po schodach na niewielkie podwórze na tyłach pałacu. Iwaszko, Bażenko, Griszka i Pietruszka już czekali, siedząc na trawie puszczającej świeże odrosty i rozgniatając pierwsze mrówki rozbudzone z zimowego snu. Chłopcy wyrysowali krąg na oczyszczonym skrawku gołej, ubitej ziemi i podzielili go na pięć „państw”, choć znali tylko trzy, z których składał się cały świat: Ruś, Litwę i Niemcy. O innych nigdy nie słyszeli ani nie słyszał nikt, kogo znali, nawet pop. Poradzili sobie w ten sposób, że jako „państwa” potraktowali Moskwę i Uglicz, jedyne znane sobie miasta, choć stolicę wyłącznie ze słyszenia. Pierwsze noże pofrunęły w powietrze, by wirując, wbić się ostrzem w ziemię, a w jadalni podano polewkę. Bażenko zdążył stracić połowę swego „państwa” na rzecz Iwaszki, a opróżnioną misę wyniesiono z izby. Carewicz Dymitr z tryumfalnym wrzaskiem uszczuplał domenę flegmatycznego Pietruszy, a carowa Maria długimi palcami odrywała kurze skrzydło od korpusu. Wtedy właśnie syn niańki Wasylisy wszedł na podwórze w towarzystwie czterech ludzi. - Dobrześ się spisał, a teraz odejdź. - Płowowłosy mężczyzna o przenikliwie niebieskich oczach rzucił młodzianowi monetę i syknął: - Nuże! - O, Michaił Michaiłowicz. - Carewicz kątem oka zarejestrował przybycie Bitiagowskiego, mimo że właśnie szykował się do kolejnego rzutu, a wysunięty z przejęcia

język ograniczał mu pole widzenia. Lubił nadzorcę, choć wiedział, że matka nienawidzi go z całych sił. - Odejdźcie, chłopcy - zwrócił się diak do pozostałych. - Teraz my pobawimy się z carewiczem. - Sami odejdźcie, przeszkadzacie nam - rzucił zuchwale Griszka. Z nastroszonym czubem dawno niemytych włosów i skrzywioną złośliwie piegowatą twarzą wyglądał jak czupurny kogut. - Won. - Niebieskooki był spokojny i opanowany, mimo to chłopcy bez dalszej zwłoki zabrali noże i uciekli w nadzwyczajnym pośpiechu. Gołe stopy migały w powietrzu i płaskały, grzęznąc w błocie i bryzgając nim na boki. W jadalni podano wety*, a Michaił Bitiagowski skłonił się nisko carewiczowi, chwytając go przy tym za nogi. Jego syn Daniłka zaszedł chłopca od tyłu i lewą ręką objął Dymitra wpół na wysokości piersi, unieruchamiając mu ramiona. Carowa Maria kazała podać sycony miód, jej brat wolał gorzałkę. Młody Bitiagowski szarpnął chłopca za włosy i odgiął mu głowę wstecz, odsłaniając szyję. Nikita Kaczałow, krewny Bitiagowskich, wyłuskał nóż z dłoni carewicza i poderżnął mu gardło. Chłopiec chciał krzyknąć, ale tylko zabulgotał ohydnie, gdy krew chlusnęła z rozcięcia. Jego brzydkie lico naraz wysubtelniało. - Wyśmienity obiad - powiedział Grigorij Nagtij do siostry i głośno beknął. * Wety - deser (przyp. red.). * Niebieskooki patrzył. Stał wystarczająco daleko, by nie zbryzgała go krew buchająca z rany. Pierwszy raz uczestniczył w krwawym mordzie, ale to, co zobaczył i poczuł, spodobało mu się. Gdy było po wszystkim, pozwolili zwłokom carewicza upaść na ziemię, wcisnęli mu zakrwawiony nóż do garści i odeszli. Niebieskooki na końcu, bo jakaś zabłąkana kropla zbrukała jego wykwintne safianowe baczmagi jaskrawożółtej barwy. Schylił się, zerwał kępę trawy i starannie wytarł buty. Dopiero potem dołączył do pozostałych. Ciało upadło na własne „państwo” - Ruś - obejmując je ramionami i pośmiertnie biorąc w posiadanie. Pojawiła się pierwsza mrówka, po uchu wdrapała się na szyję, stamtąd na brodę, przez otwarte usta na nos i do wytrzeszczonego oka. W krótkim czasie zjawiły się następne, dobrały się do oczu trupa, a potem pokryły całe ciało ruchomym, czerwonym pancerzem. Z dala wyglądało to jak zwłoki obdarte ze skóry, połyskujące żywym mięsem. W powietrzu wściekle brzęczały muchy i osy, czekając na swoją kolej. * Śledztwo, na rozkaz Godunowa przeprowadzone przez bojara Wasyla Szujskiego,

wykazało dowodnie, że carewicz Dymitr Iwanowicz podczas gry w pikuty przeciął sobie gardło w napadzie padaczki, co potwierdzili liczni świadkowie. Za dokonanie samosądu na Bitiagowskich dwustu ugliczan stracono, innym ucięto języki lub zamknięto ich w lochach, a sześćdziesiąt rodzin zesłano na Sybir do Pełymu. Miasto podupadło. Za podburzanie tłumu Nagojowie zostali rozdzieleni i trafili do więzień w rozmaitych stronach. Carową Marię, postrzyżoną w mniszki jako Marfę, zamknięto w klasztorze Nikolskim nad Wyksą. Rok 7111 (1603) Andriej Szeferedinow, zaufany człowiek Borysa Godunowa, odkąd pomógł jemu (ówczesnemu wielkiemu koniuszemu) i Bielskiemu dodusić poduszką umierającego Iwana Groźnego, wracał od Oleny, jurodiwej. Od poprzedniej wizyty minęło pięć lat. Odwiedził ją wtedy z polecenia Godunowa. Car Fiodor Iwanowicz kwękał, ale uparcie trzymał się życia. Olena znalazła na to niezawodny środek, który nie pozostawił żadnych śladów. Śmierć Fiodora I, ostatniego z Rurykowiczów, uznano za naturalną. Ale potem Olena się nie popisała. Wywróżyła nowo obranemu carowi Borysowi Fiodorowiczowi Godunowowi zaledwie siedem lat panowania. Pozornie nie przejął się tym, ale w skrytości mocno go to przygnębiło. Na domiar złego na kraj spadły straszliwe plagi, zaś car Borys zdawał się nie panować nad sytuacją. W niektórych kręgach uznano, że jego czas minął. A Szeferedinow miał nosa. Zawsze wiedział, skąd wieje wiatr i kiedy pora zmienić okręt na pewniejszy. Dlatego w sekrecie przed swoim panem znów odwiedził Olenę. W kieszeni ściskał specyfik, który ponoć wywoływał udar sercowy. Na razie nie zamierzał go użyć, ale wolał być przygotowany. Na Warwarce zatrzymał się przy cudzoziemskim kramie z obuwiem. To była jego słabość, której chętnie folgował. Wziął do ręki czerwone baczmagi z cudownie miękkiego safianu, z wytłaczanymi wzorami. Pogłaskał je pieszczotliwie. Powiódł palcem po tłoczeniach. Nagle zamarł i buty wypadły mu z dłoni. Ujrzał ducha. Zanim ochłonął, tamten zniknął. Wpierw Szeferedinow myślał, że ma zwidy. Uszczypnął się. I zaraz zobaczył go znowu. Ruszył w ślad, brutalnie rozpychając się przez tłum i nic sobie nie robiąc z miotanych za sobą przekleństw. W pewnej chwili już go miał na wyciągnięcie ręki. Wtedy zrobił błąd. - Dymitr Iwanowicz?! Tamten zerwał się do ucieczki. Zanurkował w ciżbę i zniknął w bocznej uliczce. Szeferedinow wyciągnął szablę i rzucił się w pogoń. Zbieg znał Kitajgorod nie gorzej od ścigającego, ale prześladowca nie dał się zgubić.

Pietia zwany Pietrusza czuł się nieswojo w ukradzionym dostatnim odzieniu. Wciąż mu się zdawało, że wszyscy gapią się na niego, rozpoznając oszusta i szpiega, którym był w istocie. Ale bez odpowiedniego przebrania nie udałoby mu się przedostać przez bramę do pilnie strzeżonego przed takimi jak on Kitajgorodu, o Kremlu nie wspominając. Dobrze pamiętał falę głodu sprzed piętnastu lat, kiedy sąsiedzi i ojczym zabili i pożarli jego matkę i przyrodnią siostrę. Ale obecne straszliwe i bezprzykładne gołodomorie, trwające już trzeci rok z rzędu, przechodziło nawet jego doświadczenie. Dwa lata wcześniej wielkie chłody, deszcz i mróz zniszczyły zasiewy. Chleb drożał odtąd nieustannie i dziś kosztował dziesięć razy więcej niż przed klęską nieurodzaju, a i tak można go było dostać tylko w Moskwie albo daleko na południu. Gdy zabrakło żywności, prości ludzie jedli koty i psy, potem trawę i korę lipową, wreszcie swoich zmarłych. Umierano wszędzie, trupy walały się po drogach i czekały na swoją kolej. Po wioskach przeżył co trzeci, żywiąc się ciałami pozostałych. Na targach sprzedawano mięso ludzkie, drobno posiekane i zapieczone w pierogach. Bywały wsie, gdzie nie przeżył nikt, w ślad za głodem przyszła bowiem jego wierna towarzyszka - czarna śmierć. Chmara nieszczęśników zalała przedmieścia Moskwy i nadal głodowała z powodu drożyzny. Już sto dwadzieścia tysięcy trupów wywieziono ze stolicy i pogrzebano w trzech wielkich dołach. Wreszcie chłopi nie wytrzymali i wszczęli rewoltę. Pod przewodem Chłopki Kosołapa szli przez kraj, paląc go i niszcząc, gwałcąc i mordując szlachtę i urzędników carskich, gdziekolwiek ich spotkali, a także każdego, kto nie chciał się do nich przyłączyć, aż wreszcie zagrozili Moskwie. Pietia był najzręczniejszym z podpalaczy pracujących dla Kosołapa. - Upiecz żywcem tych krwiopijców, Pietrusza. Zasługują na to - przykazał mu chłopski watażka. Snując się niespiesznie po Kitajgorodzie i szukając najlepszego miejsca do podłożenia ognia, długo nie mógł się otrząsnąć. To był inny świat. Hi nędza i głód nie miały przystępu. W kramach i na straganach nie brakowało niczego. Tutejsi ludzie zdawali się nie wiedzieć, co dzieje się za grubymi murami handlowej dzielnicy. A jeśli wiedzieli, to się tym nie przejmowali. Za jego sprawą niedługo miało się to zmienić. Ale na razie napawał się wszechobecnym dostatkiem, mocniej naciągnąwszy kaptur na przeklęte, różnobarwne oczy, które nadawały mu uderzający wygląd. Pierwszy skradziony bochenek pochłonął w mgnieniu oka. Omal się nie udławił, gdy wielki kęs utknął mu w gardle. Oczy wyszły mu na wierzch. Dusił się. Uratował go młody mnich z wielką brodawką pod okiem. Widząc, co się dzieje, walnął go w plecy. Kiedy gruda ośrodki wypadła mu z ust niczym pocisk i ugodziła w plecy jakiegoś bojara w wysokiej czapie, uciekli razem, zanosząc się śmiechem. Potem tłum ich

rozdzielił. Wkrótce Pietia znów dostrzegł mniszka. I postawnego blondyna o intensywnie niebieskich oczach, który go śledził. Poszedł za nimi, przy okazji to odejmując komuś pękatą sakiewkę od pasa, to odcinając cenny guz od kaftana. Jasnowłosy już miał pochwycić ściganego, gdy Pietrusza cisnął mu ciężką sakwę pod nogi. Rzemień pękł. Z worka wysypały się grudy łatwopalnej smoły i węgla drzewnego i siarka. Pietię z kolei uratował czerniec, pociągając go za sobą, nim mężczyzna zdążył się pozbierać. Na okrzyk mnicha: „Podpalacz!”, tłum rzucił się na niebieskookiego, którego przed rozdarciem na sztuki ocalili strażnicy. Carowi Borysowi według przepowiedni zostały jeszcze dwa lata życia. Był przesądny i w głębi duszy zawsze przeczuwał, że Dymitr Iwanowicz nie umarł w Ugliczu i kiedyś wróci upomnieć się o swoje dziedzictwo. Dlatego przeraziła go nowina przyniesiona przez Szeferedinowa, że widział człowieka, przy którego zamordowaniu asystował dwanaście lat wcześniej. Przydzielił mu setkę strzelców i zakazał wracać bez zbiega. * - Gdzie jesteśmy? - spytał Pietia. - W soborze Czudowskim. Chodź. - Masz gościa, Griszka. Czeka w celi ojca Pafnutija. - Gruby zakonnik na furcie obrzucił Pietię ciekawym spojrzeniem, ale o nic nie zapytał. Klasztor Czudowski był najbardziej arystokratyczny w całym carstwie. Zarówno pośród mnichów, jak i ich gości bywały osoby z najlepszych rodów. Czasem w niełasce, lecz zły los zawsze mógł się odmienić. Na gorsze lub lepsze. Na wszelki wypadek lepiej było o nic nie pytać. W dość wystawnie jak na klasztor urządzonej izbie, siedząc na łóżku, czekał zakapturzony człowiek w habicie, spod którego wyglądały kosztowne buty z modnie uniesionymi w górę noskami. Na widok wchodzących zerwał się z miejsca, padł na kolana i z uszanowaniem ucałował wyciągniętą dłoń młodego mnicha. - Wstańcie, Iwanie Nikityczu. Co was sprowadza? - Tamten powstał, ale nie odezwał się, spoglądając nieufnie na Pietię. - Możecie mówić przy nim swobodnie. Uratował mi dziś życie. - Uzurpator coś podejrzewa. Iwan Borysowicz słyszał, jak przed godziną wysyłał Szeferedinowa, by przetrząsnął wszystkie moskiewskie klasztory. Trzy lata wcześniej, gdy tylko rozeszły się pogłoski, że carewicz Dymitr żyje, a w Ugłiczu zamordowano podstawionego tuż przed zesłaniem sobowtóra, syna strzeleckiego

Romuszkę albo popowicza Siemionkę, Godunow pokarał zesłaniem lub śmiercią podejrzewanych o podmianę krewnych carewicza - Romanowów i Czerkasskich. Jedynie Iwanowi Nikityczowi Romanowowi i Iwanowi Borysowiczowi Czerkasskiemu pozwolono potem wrócić do stolicy. - Jak wygląda ten Szeferedinow? - Jasny, o niebieskich jak len oczach. Szatan o wyglądzie anioła. - To on. Człowiek, który dziś omal mnie nie pochwycił w Kitajgorodzie. - Sami widzicie, Wasze Wieliczestwo. Trzeba wam uchodzić z Moskwy, nie zwlekając. A na razie nie opuszczać klasztoru i z pomocą ojca Pafnutija ukryć się w mysiej dziurze, dopóki wszystkiego nie przygotuję. W korytarzu rozległy się kroki. Ucichły, gdy idący stanął pod drzwiami. Zamarli we trzech jak skamieniali i wstrzymali dech. - To ja, Wasza Książęca Mość, Pafnutij - usłyszeli. - Pora wam już iść. Mnisi zaraz skończą modły i zaczną się schodzić na wieczerzę. - Daj nam jeszcze chwilę - rzucił Romanow przez drzwi. - Wrócę tu jutro, Wasze Wieliczestwo. Bądźcie gotowi do drogi. - Dokąd? - Już to omawialiśmy. Na Litwę. Ale wprzód do matki. Od niej Wasze Wieliczestwo otrzyma niezawodny dowód tożsamości, chrzestny dar kniazia Mstisławskiego. Reszta jest w rękach Boga. Bijąc czołem, wycofał się do drzwi, a potem odszedł odprowadzony przez Pafnutija. - Teraz obaj wiemy, kim jesteśmy - powiedział młody mnich, gdy zostali sami. - Jak ci na imię, podpalaczu? - Pietia, Wasze Wieliczestwo... Z trudem udało mu się to wykrztusić. Wciąż był oszołomiony i przerażony tym, co zobaczył i usłyszał. Zdawało mu się, że śni jakiś niesamowity sen i nie może się zbudzić. Kiedy nogi zaczęły się pod nim uginać, podtrzymała go silna dłoń. Bystre oczy w brzydkiej, niezarośniętej twarzy patrzyły nie władczo, lecz serdecznie. Dopiero teraz dostrzegł drugą brodawkę, na czole, u nasady włosów. - Nie trzeba. Uratowałeś mi życie, Pietrusza. Bądź mi przyjacielem, nie sługą. Obaśmy odmieńcy, naznaczeni, ty z powodu swoich dziwnych oczu, ja brodawek i kalectwa. Przeznaczenie chciało, byśmy się spotkali i podrużyli. Chyba że nie chcesz. - Chcę. - Tedy odszukaj mnie, gdy niebezpieczeństwo minie, aby dać świadectwo prawdzie i

przekonać niedowiarków. Ale wprzódy wróć do Kosołapa i rozgłoś dobrą nowinę ludowi: carewicz Dymitr Iwanowicz zaprawdę żyje. - Jak was potem znajdę, panie? - Idź na zachód. Niedługo będzie o mnie głośno. Opuścili monaster przed świtem. Jeszcze wieczorem, udając jurodiwego, GrigorijDymitr wyjawił mocno zaskoczonemu igumenowi, że objawił mu się sam Spas i kazał, nie zwlekając, ruszać z pokłonem do swego grobu w Ziemi Świętej. Kłamał tylko częściowo, bo w istocie jakiś głos wewnętrzny nakazał mu w nocy uciekać z klasztoru, nie czekając na pomoc księcia Romanowa. Igumen uwierzył. Przydzielił mu nawet dwóch towarzyszy oraz wyprowadził całą czwórkę poza mury Kremla sekretnym, znanym tylko jemu i archimandrycie przejściem, gdy okazało się, że klasztor otoczyli strzelcy i nie wypuszczają nikogo.

ROK 1603/1604 (7111/7112)

ROZDZIAŁ 1 Między Wojutyczami a Samborem nie było żadnej osady, tylko pustkowie - ponury las i moczary. Niedaleko stąd Strwiąż uchodził do Dniestru. W klinie pomiędzy obiema rzekami nie należało zjeżdżać z gościńca, aby nie utknąć w trzęsawisku, chyba że dobrze znało się okolicę. Dopiero tuż przed Samborem wyjeżdżało się na pewniejszy, pagórkowaty grunt i ubity trakt wiodący ze Lwowa na Węgry przez dzikie Góry Samborskie i Przełęcz Użocką. Ale na trakcie podróżnym groziło znacznie większe niebezpieczeństwo niż nieokiełznana przyroda - rozbójnicy, od których aż roiło się w tych stronach. Tatarzy, beskidnicy zwani też opryszkami, węgierscy sabaci, maruderzy, pospolici rabusie albo „niewidomi”, czyli zbóje podający się za żołnierzy - do wyboru. Po kolei wyłaniali się z lasu. Najpierw dwóch czujnie rozglądających się na boki. Co jakiś czas jeden lub drugi zjeżdżał z traktu, zsiadał z wierzchowca i nisko pochylony nad ziemią badał ślady, po czym wskakiwał na siodło i obaj znów ruszali naprzód. Za nimi, o stajanie lub dwa, podążali gęsiego pozostali. W sumie trzynastu. Pechowa liczba. Ale nie wyglądali na takich, którzy by się tym przejmowali. Nosili baranie czapy lub kołpaki, futrzane płaszcze lub baranie kożuchy obrócone runem do wewnątrz, szarawary lub wąskie sukienne spodnie wpuszczone w buty do jazdy konnej. Kilku wyglądało na Kozaków. Paru, ze stopami w krótkich strzemionach, dosiadających małych kudłatych bachmatów, przez co wyglądali niczym karły jadące na psach, było niewątpliwie Tatarami. Pozostali, sądząc po stroju i postawie, mogli być żołnierzami albo chodaczkowymi szlachcicami. Choć byli w rozmaitym wieku, od młodzieńców po dojrzałych mężów, wszyscy mieli wąsate albo brodate lub całkiem zarośnięte, spalone słońcem i owiane wiatrem oblicza doświadczonych wiarusów. Połowa nosiła na plecach kołczany pełne pierzastych strzał i łuki w łubiach. Pozostali - arkebuzy z dowiązanymi rzemieniami, które przecinały im piersi na skos, krzyżując się z bandolierami. Mosiężne miarki z odważonym prochem dyndały u skórzanych pasów, kołysząc się w rytm końskich kroków. Z olstrów* przy siodłach wystawały rękojeści pistoletów i kolby bandoletów. Kozacy trzymali spisy, a wszyscy nosili szable u boku. Śnieg padał skąpo, lecz nieustannie. Z końskich pysków uchodziły obłoczki pary. Drobiny śniegu padały na oblicza wędrowców i natychmiast topniały, utrzymując się dłużej jedynie na zaroście i odzieniu. Oproszeni niejednolitą białą powłoką ludzie i zwierzęta wyglądali jak obsypani mąką przez niedbałego młynarza. * Olstro - skórzany futerał przytroczony do siodła (przyp. red).

Nad rzeką rozjechali się w dwie strony. Wzdłuż zarośniętego brzegu nie prowadziła żadna ścieżka. Wierzbowe gałęzie chłostały ich po twarzach, jednocześnie otrzepując z jednego śniegu i natychmiast zasypując następnym, w większej obfitości. Klnąc pod nosem, otrzepywali kołnierze. Pół godziny później obie grupy zawróciły i znów się połączyły, jeźdźcy po kolei przebyli bród na Strwiążu z wielką ostrożnością, by nie załamać lodu. Nie był gruby, ponieważ zima tego roku przyszła późno. Śnieg sypnął dopiero na Wilię, a lekki mróz ścisnął jeszcze później, w Gody. Trzy dni temu. Wiatr, który w lesie nie dawał się tak we znaki, nad rzeką hulał z całą siłą. Nacisnęli czapki i pochylili się w siodłach, wypatrując zawianego szlaku. Znów zanurzyli się w lesie. * Wszyscy trzej byli bardzo młodzi, a najmłodszy dowódca. W każdym razie takie wrażenie sprawiała jego gładka, zarumieniona od mrozu twarz. Miał długie kędzierzawe włosy sięgające ramion i cudzoziemski ubiór. Dosiadał karego ogiera z domieszką szlachetnej krwi, arabskiej lub raczej tureckiej, jednako szybkiego co wytrzymałego. Gdzieś niedaleko zahukał puchacz. - Sowa. W biały dzień. Zły znak - powiedział Tatar. Dowódca spojrzał na niego z pobłażaniem. - Coś ty, Persa, Cygan? Nie gadaj głupstw, lepiej patrz pod nogi. Ktoś niedawno tędy przejeżdżał. Trop był niewyraźny, ponieważ końskie kopyta zryły wątłą warstwę śniegu i wymieszały go z ziemią, a na to napadało świeżego puchu. - Ciągnęli od Wojutycz jak my - ocenił dowódca. – Co o tym myślisz, Szowleha? Kozak zeskoczył z wierzchowca, opadł na kolana i na czworakach, jak pies, z twarzą tuż przy gruncie, oglądał trop, zataczając coraz szersze kręgi i zagłębiając się w las. Wrócił po kilku minutach. - Trzynastu. Byli tu przed trzema lub czterema godzinami. Śniegu zdążyło napadać na cal. Rozsyłali ludzi na boki, jakby czegoś szukali. Myślicie, że to oni, panel.. - Jeżeli to oni, to dojechali już do Sambora. A jeżeli i tam nic nie znajdą, być może niedługo będą tędy wracać. Ruszamy. A ty, Persa, oczy w garść. - Czego mam wypatrywać? - Drogi do Czarciego Oka. - Przecie tam nie wiedzie żadna droga. - Właśnie dlatego. Szlak to wznosił się, to opadał, chociaż prawdziwe góry zaczynały się dopiero za

Samborem. Odtąd jechali wolniej i czujniej. Z wierzchołka każdego wzgórza dowódca długo obserwował trakt, przykładając do oka jakąś rurę, zanim ruszali w dalszą drogę, pilnie przepatrując pobocze. - EfencLi! To tu - rzekł w pewnym momencie Tatar. - Zlituj się, Persa, nie nazywaj mnie tak. Jesteś pewny, że to tutaj? W zimie wszystko wygląda inaczej niż latem. I minęło sporo lat. W las nie wiodła żadna ścieżka, nawet najwęższa. Wskazane miejsce nie różniło się niczym od innych, przynajmniej na pozór. - To tu - powtórzył stanowczo Tatar. - No i co ty na to, Szowleha? Kozak, który nie czekając na rozkaz, wjechał do lasu, zdążył wrócić i powiedział: - Ktoś tędy jechał. Kilkunastu konnych i wóz. Ale nie dziś, ślady są stare, kilkudniowe. I zatarte. Konni wrócili tą samą drogą, lecz bez wozu. Skąd wiedziałeś, panel? - Tylko przypuszczałem. Ha, trudno. Miałem nadzieję, że Awak znajdzie ich pierwszy i oszczędzi nam roboty. Persa, z konia. Wiesz, co robić. Jeśli zjawią się grasanci, zaskrzecz jak sroka i zastrzel tylu, ilu się da. Jeśli swoi, udaj sójkę. - Mam im się pokazać? - Nie, czekaj na mój znak. Awak sam nas znajdzie. Zostawili Tatara samego, zabierając jego bachmata, i zanurzyli się w las. Kiedy zniknęli mu z oczu, cofnął się gościńcem o pół staja. Ściął sporą gałąź świerkową, potem grzebnął sztyletem i nabrał garść ziemi, którą dokładnie przyczernił na drzewie ślad po cięciu. Następnie, poruszając się rakiem, pieczołowicie zacierał trop pozostawiony przez towarzyszy. Na koniec wybrał wielki buk i uważając, by nie obsypać go ze śniegu, wspiął się do połowy wysokości drzewa, zajmując wygodną pozycję w rozwidleniu konarów. * - Spójrz! - powiedział brodacz o smagłej cerze i ciemnych włosach, palcem wskazując ptaki. - I cóż z tego? - odparł chłopiec znużonym głosem. - Ptaki jak ptaki. Przepiórki albo kuropatwy. - One nie latają tak wysoko. To wrony. - A co to ma za znaczenie? - W takim miejscu wszystko ma znaczenie, zapamiętaj to sobie. Ptaki mógł spłoszyć lis, ale mogli także ludzie. A ludzie w tych stronach bywają gorsi od wilków. Gdzieś w górze zaskrzeczała sójka. Odpowiedziało jej z głębi boru wycie.

- To wilk - oznajmił młodzik z pewnością w głosie. - Na pewno. Upolował coś i odgania ścierwojady od zdobyczy. - Być może - odrzekł starszy z powątpiewaniem. Chłopak spojrzał na niego z niechęcią. Mężczyzna dał znak pozostałym, którzy natychmiast pojechali naprzód. W tym czasie chłopiec wypatrzył wiewiórkę w popielatej szacie zimowej, uwijającą się pod bukiem w poszukiwaniu orzeszków. Oczy mu błysnęły. Wsunął dłoń w kieszeń i namacał kamień, największy z tych, które uzbierał do procy. Rzucił z biodra, jak się puszcza kaczki po wodzie. Trafił idealnie, w łebek. Wiewiórka szarpnęła ostatni raz tylnymi łapkami, po czym znieruchomiała. Bukowy orzeszek potoczył się po śniegu. - Ale rzut! Widziałeś?! Ponurą twarz chłopca nareszcie rozjaśnił uśmiech. - Na świętego Wardana Wielkiego! - westchnął mężczyzna, odwołaniem się do ormiańskiego świętego zdradzając swe pochodzenie. W jego oczach zamiast pochwały widać było smutek, a może i coś więcej. - Nie znam milszych stworzeń niż wiewiórki. Cóż ona ci uczyniła, synu? Chłopak wzruszył ramionami. - Nic. Była tam. Zwierzyna jak każda inna, nie widzę różnicy. Mężczyzna chciał coś powiedzieć, lecz zrezygnował, lękając się, że powie coś, czego potem będzie żałował. Najstarszy z jego ludzi wrócił z raportem: - Trzech. Zaledwie przed godziną zjechali z gościńca. Ślady zatarli tak dobrze, że gdyby nie zdradziły ich ptaki, moglibyśmy przejechać mimo. - Widzisz - powiedział z satysfakcją Ormianin, a chłopiec znów wzruszył ramionami, jakby to był jego ulubiony gest. - Z koni i za nimi, Semen, tylko ostrożnie. Wierzchowce trzymać krótko przy pyskach i cicho sza. Chcę ich wziąć żywcem. On i chłopak zamykali spieszoną kawalkadę. - Czego tamci sam szukają? - dumał brodacz, półgłosem zwracając się na poły do siebie, na poły do chłopca. - Tam przecie nic nie ma, jeno bagno. - A mnie się zdaje, że tam nie tylko nic, ale i nikogo nie ma. Popisujecie się swoją czujnością i robicie wiele hałasu o nic, mości Awak. - Dlatego dożyłem swego wieku. Czego i tobie życzę, Danielu, ale nie dałbym za to złamanego szeląga. Widzę, że moje nauki odbijają się od ciebie jak groch od ściany. W jego głosie zabrzmiało zniechęcenie, ale młodzik się tym nie przejął. - Ja was na mentora nie wybierałem - odburknął.

Mężczyzna puścił to mimo uszu, mówiąc z nutką tęsknoty wglosie: - Miałem kiedyś ucznia w twoim wieku. Nazywał się... - Aleksander Lisowski. Tak często dajesz mi go za przykład, że to się już robi nudne. - Nie o nim myślałem. Tamten byłby jeszcze lepszy od Lisowskiego, ale... Zamilkł. - Ale co? - Zawiódł. Przynajmniej we własnym mniemaniu, choć był tylko chłopcem, jak ty. Nie umiał zabijać. - Ja umiem. I lubię. - Wiem, chłopcze. I to mnie martwi. Uszli ze trzy lub cztery stajania, kiedy zatrzymał ich gestem stary Kozak, kładąc palec na ustach. Byl blady, jakby zobaczył upiora. Ukryci za drzewami patrzyli z fascynacją i ze zgrozą, jak młody mężczyzna wynurza się z lodowatej toni, odrzucając na bok kawałki kry. Aby mógł wejść do wody, musiał wpierw rozbić lodową pokrywę. Na szczęście była jeszcze cieńsza od tej na rzece, niewiele grubsza od okiennej gomółki. Nawet biorąc pod uwagę, że prawdziwe mrozy jeszcze nie nadeszły, nie było to zwyczajne zjawisko. Robiło im się zimno od samego patrzenia. Nie przepadali za kąpielą, większość z nich nie umiała pływać i nigdy dotąd nie widziała człowieka, który zimą w stawie czułby się w swoim żywiole jak jaka wydra. Ale przerażało ich co innego. Wyciągnięty na brzeg trup. Nawet z oddali widzieli, że pozbawiono go głowy. - Co się tak gapisz?! Ciągnij! - krzyknął pływak, stając przy brzegu i prychając wodą. - Pospiesz się! Czego wypatrujesz? Myślisz, że mi tu przyjemnie? - ponaglił. - Mamy towarzystwo, pane - odparł Kozak, porzucając koniec grubego powroza, który spletli ze wszystkich arkanów i postronków, i łapiąc w garść opartą o pień rusznicę. - Rzuć to! - rozległo się od skraju lasu i w jednej chwili trzynastu uzbrojonych po zęby ludzi otoczyło staw, wymierzając w obu lufy. - Co tak późno, mości Awak? - spytał człowiek w wodzie, zupełnie nieprzejęty widokiem zbrojnych. - Może tak byście nam pomogli, zamiast wymachiwać bronią? - Niech mnie kule biją, jeśli to nie Kacper Hiropoński alias Ryx! - zawołał brodacz. - Czego szukasz w tym zapowietrzonym miejscu, chłopcze? - Tego samego co waszmość, tylko z lepszym skutkiem. Jeśli wolno tak rzec. - Tak czy owak, dałeś się podejść jak dziecię. Rozczarowałeś mnie. - Nie pierwszy raz, ale i tak przykro mi to słyszeć. Ryx wsadził dwa palce w usta i gwizdnął. Furknęła strzała i czaple pióro przy kołpaku

Awaka ścięła jak nożem. - Wystarczy, Persa. Złaź! - zawołał. Tatar zsunął się z buka zręcznie jak wiewiórka. - Oto masz sójkę, a to pewnie był wilk. - Awak wskazał Szowlehę swemu podopiecznemu, który wydął wargi. - Cofam, com rzekł, Kacper. Skąd wiedziałeś, że to my? - Bo się was spodziewałem. Co was naprowadziło na trop? Wrony? - Wskazał stado czarnych ścierwojadów, które zwabione widokiem padliny obsiadło najbliższe drzewa. - Zresztą nieważne. Pomożecie czy nadal będziecie stać i tylko się gapić? - Zaszczękał zębami. Jego nagi tors parował, pokrywając się gęsią skórką. - Do roboty, chłopcy! - zawołał Awak i pierwszy dał przykład, pomagając Szowlesze. Jego ludzie, z ociąganiem, w końcu także złapali linę i wkrótce do pierwszego topielca dołączył drugi, także bez głowy. Odwiązali powróz, którym był opasany, i rzucili koniec Ryksowi, a ten natychmiast zanurkował w głębinę. Musiał schodzić na dno jeszcze dwa razy, dlatego dopiero kwadrans później, korzystając z pomocnych dłoni, których z tuzin wyciągnął się ku niemu, wylazł na brzeg, otrząsając się z wody jak pies. Był zupełnie nagi. Miał prawie sześć stóp wzrostu, smukłe nogi, płaski brzuch, potężne mięśnie grzbietu i ramion, szeroką pierś. Uderzająca anomalia w wyglądzie: prawy bark wyraźnie potężniejszy od lewego, znamionowała zawołanego łucznika. Mężczyzna lśnił od wilgoci i buchał parą niby kocioł z wrzątkiem. Przyboczni natychmiast rzucili się go wycierać, tarli skostniałe ciało, aż nabrało koloru. Chętnie pozwolił okryć się ciepłą szubą, ale przy ogniu, który tymczasem rozpalili, ogrzać się nie chciał. - Nic mi nie będzie - mówił, ubierając się pospiesznie. - To dla mnie nie pierwszyzna. Podczas większych mrozów nurkowałem w przeręblach. - Na prochy świętego Mesropa Masztoca, pierwsze widzę coś podobnego. - Awak pokręcił głową. - W taki ziąb nie zanurzyłbym w tej wodzie nawet czubka paznokcia. Nie mówiąc o tym, żeś nie wypływał kilka pacierzy... Jużem myślał, że po tobie. - Jeszcze nie umiałem dobrze chodzić, kiedy ojciec nauczył mnie pływać i nurkować w Wiśle. Obaj podeszli do czterech bezgłowych ciał. Pozostali woleli trzymać się z dala. - Ślady kół urwały się przy wodzie, gdy kolasę zepchnięto do stawu - rzekł Kacper. - Kiedy zanurkowałem i wymacałem na drzwiczkach wyrzezany herb Korczak, a wewnątrz cztery trupy, wiedziałem, że to ci, których szukaliśmy, my i wy. - To woźnica Józef Karski - stwierdził Awak, wskazując na jedno z ciał, zupełnie nagie. - Brakowało mu kciuka u lewicy, odjęli mu go Tatarzy, kiedy popadł w jasyr i

próbował zbiec. A ten tu też go nie ma. Pozostałe ciała, częściowo okryte porwanymi sukniami, należały do kobiet. Wielu z obecnych przeżyło i widziało niejedno, mimo to byli wstrząśnięci. - Na dnie spoczywa jeszcze sporo szkieletów i luźnych kości, lecz wszystkie starszej daty. Tedy hajduków zabito gdzie indziej. Albo byli w zmowie z grasantami. Odcięte głowy zabrano, pewno żeby rzucić psom do ogryzienia - oznajmił Ryx. - Nawet jeśli znajdziemy gdzieś czaszki, nie poradzimy przypisać ich do reszty - przytaknął Ormianin ponuro. - Dlatego to zrobili. Nie staną przed sądem, bo nigdy z całą pewnością nie uda nam się ustalić, kim były te nieszczęśnice. Nie ma głowy, nie ma oskarżenia, nie ma kary. Tak mówi prawo. - Wiem. Poświeć mi waszmość. Do zachodu słońca brakowało sporo, jednak w zarośniętym zewsząd, ponurym uroczysku panował półmrok. Światło dzienne, z trudem przeciskając się między gałęziami strzelistych jodeł i potężnych buków, ledwo docierało do wypełnionego wodą zapadliska. Ryx kucnął przy ciałach, a pochylony Ormianin przyświecał mu łuczywem. Pozostali skupili się przy ogniu, półgłosem komentując znalezisko. Niektórzy znali Ryksa albo słyszeli o nim i wiedzieli, że kształcił się na lekarza, więc nie chcieli przeszkadzać mu przy robocie. Przede wszystkim jednak dostrzegali także coś nieprzyzwoitego w podglądaniu tych, którzy nie mogli im tego wzbronić, mogli natomiast mścić się zza grobu. - Jesteś już doktorem, Kacper? - Nie jestem nawet bakałarzem medycyny, mości Awak. Przerwałem naukę w Akademii Krakowskiej i na rok wyjechałem do Padwy. A teraz sam nie wiem, gdzie kończyć studia. I czy w ogóle je kończyć. - To nie kończ. Zostań z nami. Wiosną znów orda wyroi się z Krymu lub Akermanu albo Szwedzi zagrożą Inflantom. Przydałbyś się. Byłby z ciebie wyśmienity zagończyk. - Wiecie, że to nieprawda. Kiedyś też tak myślałem, ale zawiodłem. - To moja wina. Byłeś za młody na zadanie, które ci powierzyłem. Niepotrzebnie wciąż się tym zadręczasz. - Tylko tak mówicie, żeby mnie pocieszyć. Stary Semen myśli inaczej, widzę to w jego oczach. - Nie strzępiłbym sobie języka po próżnicy, wiesz o tym. Co zatem chcesz robić? - Jeszcze nie wiem. Na razie wykonuję zlecenie, które poruczył mi król, potem się zastanowię, co dalej. - Twoja wola. Skąd znasz to miejsce? Nawet ja o nim nie słyszałem.

- Jako otrok przyjeżdżałem latem do wuja do Dynowa i wówczas razem z Persą włóczyliśmy się po okolicy. Znam całe pogórze jak własną kieszeń. Lubiłem pływać w Czarcim Oku, bo każdy pływak to waści powie, że im głębiej, tym woda lepiej nosi. Miał wówczas nieopodal swój szałas stary smolarz, on nam pokazał to miejsce. TUtejsi bali się zapuszczać nad staw, bo wierzyli, że Czarcie Oko dosięga samego piekła i tędy diabły wydostają się na ziemię. Nie wiem, czy dziś ktokolwiek o tym uroczysku pamięta. - Oprócz morderców. - Właśnie. Muszą być stąd. I nie od wczoraj pozbywają się tu trupów, sądząc po kościach na dnie. Niewzruszony Ryx, nie przerywając rozmowy, wciąż z widoczną wprawą dokonywał oględzin, a Ormianin usiłował omijać wzrokiem sterczące z nasady szyi, z ziemistego i obrzydliwie gąbczastego ciała, rurkowate kikuty żył i tętnic. - Sprawnie ci to idzie - zauważył. - To tylko zwykła obdukcja. We Włoszech asystowałem przy kilku sekcjach na zbrodniarzach zdjętych z szubienicy, jedną zdarzyło mi się nawet przeprowadzić. - Sekcjach? - Krojeniu zwłok. Nic przyjemnego. - Chryste Panie! - Awak pospiesznie się przeżegnał. - Toż Kościół tego zakazuje! - Kiedyś tak było, ale już dobre kilkadziesiąt lat temu papież zezwolił na autopsje. W Padwie mieliśmy nawet teatr anatomiczny, podobny do amfiteatrów starodawnych Greczynów, gdzie doświadczeni doktorzy dokonywali sekcji i każdy mógł je oglądać. - Z wyjątkiem woźnicy zwłoki są w zadziwiająco dobrym stanie jak na tydzień przebywania w wodzie. - Awak wrócił do wyłowionych ciał. - Zimno spowolniło rozkład. - Ale ryby i raki jednak się do nich dobrały. - Nie dobrały, to staw bez życia. Woda jest gorzkosłona i dodatkowo zakonserwowała trupy. Podziemne źródło, zasilające staw, musi skądś wypłukiwać sól. Może w głębi ziemi znajduje się jakaś ogromna skalna komora wypełniona solą. Ale ciężko to sprawdzić, bo głębia liczy sobie dobre dziesięć sążni. Nawet latem i w dobrym świetle nie widać dna. Ormianin pokiwał głową ze zrozumieniem. Z ruskich złóż solnych najobfitsze znajdowały się w ekonomii samborskiej. W okolicy działało aż sześć lub siedem żup, z największą w Starej Soli. - To skąd wzięły się te rany na przegubach? Przebóg, co to? Wygląda na ślady ludzkich zębów!

Ryx nie odpowiedział od razu. Z szacunkiem i na pozór bez wrażenia rozchylał porwane suknie kobiet. Awak odwrócił wzrok. - Kobiety przed dekapitacją przywiązano do czegoś i ktoś zadał im gwałt. Spójrzcie na te otarcia, rany i siniaki w okolicy podbrzuszy i pokąsane piersi. Widzicie ten odcisk szczęki, mości Awak? Jednemu z łotrów brak lewego kła. Potem przegryziono im przeguby i zapewne pito krew. Na koniec te bestie poderżnęły im gardła, wypuszczając resztę krwi. Dlatego plamy opadowe są ledwie śladowe... Smagła twarz Ormianina zbielała. - Chryste Panie! Na niewinnie przelaną krew świętego Jana Wanahana! Dużo widziałem w życiu, ale takiego bestialstwa jeszcze nigdy. Bardzo spokojnie o tym mówisz, Kacper. - Tak sądzicie, waszmość? Ciężko poznać - skrawkiem oderwanej materii delikatnie przesłonił obnażone małe piersi z odgryzionym jednym sutkiem - ale sądząc z wieku i po stroju, to była kiedyś panna Katarzyna Drohojowska. Miała zaledwie szesnaście lat, całe życie przed sohą i była prawie moją narzeczoną. - Dobry Jezu... Jak to? - Widywaliśmy się parę razy w dzieciństwie i nawet lubili, a niedawno moja matka, wuj, hetman polny i imć starosta przemyski społem uznali, że pasujemy do siebie. Ale do żadnych konkretów nie przyszło. Nie zdążyliśmy się rozmówić, a tym bardziej rozmiłować w sobie. Mimo to żal mi jej. Nikt nie powinien skończyć w ten sposób, zwłaszcza nastołka w wiośnie żywota. - Sam widzisz. To przeznaczenie. Zostań i dowiedz się, kto jej to zrobił, a ja ci pomogę. Przecież zawsze chciałeś być jak twój ojciec. - Nie wierzę w przeznaczenie - uciął Ryx sucho. Miał zaledwie trzy lata, kiedy stracił ojca, znakomitego medyka i tropiciela tajemnic, jakim Kacper senior jawił się we wspomnieniach ludzi, którzy go znali. W dzieciństwie młody Turopoński marzył, by go naśladować. Z czasem jednak, niepostrzeżenie, przestał lubić, kiedy nazywano go Ryx, choć nie mógł już tego odmienić, a porównania z ojcem zaczęły mu ciążyć. Matka miała w tym spory udział. Przestraszona upodobaniem Kacpra do broni, lękając się o jedynaka, zaczęła go zręcznie odwodzić od wkroczenia na ścieżkę rodzica. Z rozpędu rozpoczął jeszcze studia medyczne, które go nie pociągały, lecz doktoratu, jak ojciec, z pewnością nie zamierzał robić. Nie bawiła go również kariera dworaka, skryte marzenie matki. Dobiegał dwudziestki i wciąż nie dorobił się ani własnego imienia, ani pomysłu na życie.

Z natury był trochę odludkiem i towarzystwo ksiąg, a mieli ich w domu całe mnóstwo, przedkładał nad towarzystwo rówieśników. Lubił swego wuja Stanisława Wapowskiego i ojca chrzestnego hetmana Żółkiewskiego, ale nie widywał ich często, poza tym oni mieli swoje dzieci i swoje sprawy. W samą porę, gdy tego najbardziej potrzebował, w jego życiu pojawił się Jan Awak, przyjaciel i doradca hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego. Znał świetnie Tatarów, Turków, Wołochów, Karaimów i inne ludy wschodnie oraz ich języki, którymi władał biegle. Potrafił zakradać się niepostrzeżenie do wrażych obozów i zdobywać pożyteczne wiadomości. Oddał Rzeczypospolitej nieocenione usługi, wykazując się niezwykłą odwagą i męstwem podczas walk z Tatarami, zbuntowanymi Kozakami Nalewajki i wołoskim hospodarem Michałem Walecznym. Awak zaopiekował się Kacprem najlepiej jak mógł, a chłopiec przylgnął do niego z całą mocą czternastoletniego serca. To on nauczył go, jak odczytywać ślady w stepie i w lesie, jak unikać zasadzek i samemu się zasadzać, jak podwieszać się pod konia na tatarską modłę, jak... Młody Ryx wiele mu zawdzięczał, lecz skryty z natury wywnętrzać się przed nim nie zamierzał. Ormianin nie naciskał. Doskonale pamiętał, jak jego ojciec, znany lwowski kupiec, i cała familia byli zaskoczeni i zawiedzeni, gdy młody Jan, dziedzic rodzinnego przedsiębiorstwa, wybrał wojaczkę, handel zostawiając młodszemu bratu. Już chyba prędzej zrozumieliby, gdyby został księdzem. On jednak nigdy nie żałował decyzji, którą podjął po dwudziestce. Ryx junior miał jeszcze trochę czasu. - Pójdź ze mną - powiedział Awak. - Kiedy ty pływałeś, ja rozglądnąłem się po okolicy. Coś ci pokażę. - Jedną chwilkę. Przyglądałeś się waszmość woźnicy? - Nie. Zdało mi się, że z braku odzienia jego trup był najbardziej nadżarty przez wodne stwory, dlatego tak wygląda. - Bynajmniej. Ormianin pochylił się nad ciałem. W miarę oglądania zwłok twarz mu tężała. - Mój Boże, ten człowiek przeszedł piekło za życia. Ale to nie są rany od noża. Wygląda, jakby rozdarła go jakaś bestia. - Owszem. Pastwili się nad nim wyjątkowo okrutnie. - Po co? - To wiedzą jedynie oni. Zwłaszcza jeżeli chcieli tylko zabawić się z niewiastami i zaspokoić żądze. Krew woźnicy nie była im potrzebna, zresztą podczas tortur wytoczyli mu

prawie całą. - Może to lubią. A to co? - Awak pochylił się nad piersią nieszczęśnika. - Ciekaw byłem, czy to spostrzeżesz. - Niełatwo było pośród tylu ran. Ale zdaje mi się to jakowymś signum. Rzekłbym, że to tamga tatarska. Tatarowie ze szlachetnych rodów wykłuwają sobie znaki rodowe na piersiach i napuszczają siną farbą. - Jednak ten tu został wypalony - stwierdził Ryx - a ów człek nie był Tatarem. - Ale był wzięty w jasyr. Tatarowie czasem wypalają swoje znaki niewolnikom, szczególnie tym, którzy próbowali zbiec z niewoli. Temu wszak w końcu, na swoje nieszczęście, udało się wrócić do swoich. Ciekawe, czyja to tamga, nigdy takiej nie widziałem. - Tamga krymskiego rodu Arginów jest do tego signum podobna. Przypomina buksztabę uczynioną kilkoma prostymi kreskami, w istocie zaś przedstawia rybę, a ryba po ichniemu to baluk. - Skąd to wszystko wiesz? - zdumiał się Awak. - Ojciec pod Wielkimi Łukami ocalił żywot Azametowi Murzy z rodu Arginów i zawarli pobratymstwo. Po czym Azamet dla odmiany wybawił moją matkę z mocy Diabła Stadnickiego i Samuela Zborowskiego. Obrócił oczkiem ku górze złoty pierścień, który nosił na środkowym palcu lewej dłoni, i pokazał wyryty na wierzchu znak ryby. - Spójrz. To ojciec dostał od Azameta Murzy. - Pilnuj tego, chłopcze, jak oka w głowie, bo w tych zapowietrzonych stronach może się łacno zdarzyć, że każda pomoc ci się przyda. Jednak twoja tamga znacznie różni się od znaku, którym ci zbrodniarze nacechowali nieszczęsnego Józefa. Moim zdaniem te dwa trianguły złączone w jednym punkcie bardziej przypominają skrzydła jakiegoś ptaka. - Albo nietoperza. Spójrz tutaj. - Ryx przystąpił do jednego z kobiecych ciał i obnażył lewą pierś, pod którą widniało takie samo signum jak na piersi woźnicy. - Uczynili to każdej z nich. Pokazać? - Wierzę ci na słowo. Na święte dziewice Gajanę i Rypsymę, widziałem już dość. - Nie widziałeś jeszcze tego. Odwinął mokrą chustkę i pokazał Awakowi coś, co ten rozpoznał dopiero po chwili. - Gacoperz! Skąd go masz? - Znalazłem przy ciałach we wnętrzu kolasy. Widocznie to pieczęć tych bestii. Nikt ich nie widział, bo działają tylko nocą.