mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 668
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 196

Wolski Marcin - Antybaśnie 2 - Włóczędzy czasoprzestrzeni

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Wolski Marcin - Antybaśnie 2 - Włóczędzy czasoprzestrzeni.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 24 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 325 stron)

MARCIN WOLSKI WŁÓCZĘDZY CZASOPRZESTRZE NI

superNOWA Warszawa 2005 1. Niebo koloru krwi Najpierw zniknęły szczury. Potem przepadło dzikie ptactwo, gnie d ące się w spękanych murach bramy portowej. Niektórzy mówili, e widzieli, jak stare kruki,

zakładające tam swe gniazda od stuleci, przed świtem wybiły swe potomstwo i odleciały spiesznie ku górom. Po prawdzie noc teraz wiele nie ró niła się od zaranka. Nawet o północy przy bezchmurnym niebie było jasno jak w dzień, jeno cienie zdawały się dłu sze, straszniejsze ni wprzódy. Ogon komety zamiatał ju połowę nieba, zaś starzy ludzie, co bywało i dwie setki lat prze yli, twierdzili zgodnie, e jak świat światem nie widziano takiego zjawiska, które oznaczać mogło jedno - straszliwy gniew bogów i rychłą zagładę ludzi. Tako pojawiły się głosy bluźnierców, powtarzających zaufanym do ucha, i potęga natury silniejsza jest od wszelkich bóstw, których srebrnozłote świątynie górowały nad miastem, przeto jeśli gwiazda spadająca uderzy w ziemski padół, tedy wszyscy bogowie i boginie, od największych po najpośledniejsze duchy gór, wód, lasów i powietrza, sczezną pospołu ze śmiertelnikami. I có z tego, e Rada Mędrców uspokajała, twierdząc, i niebezpieczeństwa nie ma adnego, albowiem najpierwsi wró e widzą przed Państwem przyszłość świetlaną, tak na ten rok, jak i wszystkie następne lata cyklu Centaura. Ludzie wiedzieli swoje. Jak zwykle w takowych terminach, pełne były świątynie, do których udawali się optymiści wierzący w odwrócenie fatum, jak i lupanary bli sze pesymistom przekonanym, e i tak nie ma adnego ratunku. Co prawda w one dni przedostatnie niewiele ró niło wspomniane przybytki. Rytualne kurwy od Wielkiej Pramatki miały pełne ręce roboty, zaś niejeden grzeszny miłośnik tanich dziewek, ukończywszy swe igraszki, padał spocony twarzą na nierządne wyro, przepraszając w duchu zagniewanych geniuszów własnego domowego ogniska. Nie było dnia, by ktoś dobrowolnie nie rzucił się z trzygłowej skały w czarny odmęt Oceanu, co czyniono i w dawniejszych czasach, choć zaw dy pod przymusem, by przywołać deszcz, oddalić groźbę moru lubo wojny. Ta zresztą od dawien dawna nie zagra ała krajowi, albowiem ostatni krwawy konflikt zakończył się jeszcze przed narodzeniem dzisiejszych Mędrców. Wyspa, bo nikt o niej nie mówił inaczej, czasem przydając jedynie określenie Perły Wschodu czy Zachodu - zale y, skąd wiatry obserwatora przygnały - od stuleci panowała nad całym globem, morzami i innymi lądami, pogrą onymi jeszcze w mroku półczłowieczeństwa, gdzie, jak mawiano, jedni dwuno ni ledwie z drzewa zeszli, inni zasię dopiero poczynali nieskładnie dłubać w ziemi, sposobić łuki czy malować po jaskiniach ochrą, sadzą i czym popadło. Malowali zwierzęta, ludzi, a niekiedy i bogów - albo Wyspiarzy, wśród tych

barbarzyńców uchodzących za bogom równych. W rzeczy samej władztwo Najmędrszych zdawało się nie mieć granic. Jak świat rozległy, nad cieśninami lub na strategicznych przylądkach, kościstym paluchom podobnym, porządku światowego strzegły wyspiarskie kolonie i faktorie, bo choć Wyspa gardziła ciemnym aborygeństwem, to niby nienasycony lewiatan potrzebowała złota ze Wschodu i Południa, kamieni szlachetnych z Orientu, cyny z Północy, a niewolników ze wszystkich stron Ziemi: Wysyłała tedy swe długie łodzie, nieraz trzy rzędy wioślarzy liczące, a towarzyszyły im statki powietrzne, z wyglądu przypominające wielkie jaja, gorącym powietrzem napełnione, które niezmiennie budziły zabobonny lęk tubylców, nazywających je bądź wołami skrzydlatymi, bądź rydwanami niebieskimi. Wielkie wra enie na prostym ludzie Miasta zrobiła śmierć świętobliwego Deara, sędziwego mę a, któren zamieszkiwał starą łódź zacumowaną na czwartym kanale okrę nym. Wedle naocznych świadków ów starzec, dwieście siedemdziesiąt wiosen liczący, nie tylko no em z obsydianu pierś sobie rozciął i serce wydarł, to jeszcze samojeden truchtem do Wielkiej Świątyni Nieba je zaniósł i tam dopiero wespół z nim padł. Rytownicy tabliczek codziennych szydzili, i to fizjologiczne niepodobieństwo i Dear musiał zanieść do sanktuarium serce wieprzowe lub baranie. Czemu w takim razie pomarł? Małemu Meneherowi wszelkie pogłoski o rychłym końcu świata w zasadzie były obojętne. Siedział bowiem w więziennej klatce podle Czarnej Wie y, a śmierć nagła mogła dlań okazać się nawet lepsza od tej na raty. Jak na swe trzynaście, a mo e czternaście wiosen był drobny, wynędzniały, tote niedawny werdykt skazujący go na do ywotnie galery oznaczał dlań jedno: cię kie konanie. Inna sprawa, e od dawna ju przyjaźnił się z kostuchą, oczywiście na ile mo liwa jest przyjaźń dwójki szulerów toczących rozgrywkę fałszywymi kośćmi. Dotąd wygrywał, nie straciwszy ręki, nosa ani ucha. Teraz jednak nie mógł jej uciec. Trudno powiedzieć, od kiedy toczyli ten pojedynek. Wczesne dzieciństwo małego rzezimieszka, podobnie jak jego pochodzenie, zasnuwała mgła podobna brudnym oparom, kłębiącym się ponad grzęzawiskami południowej rubie y, gdzie w szałasach na palach bytowała najgorsza biedota, uwiedziona złudnymi powabami wielkiego miasta, stolicy Świata Idealnego, boć rządzonego przez najmędrszych z mądrych. Nędzne sadyby

rybaków, wyrobników lub zwykłych rabusiów cuchnęły zawsze głodem, występkiem i nienawiścią. Mo e ongiś Wyspa była rajem dla swych szlachetnych, błękitnookich i płowowłosych mieszkańców. Atoli od ponad wieku ze wszelkich zakamarków ziemi ściągała tu niewstrzymanie głodna, wielobarwna, nieokrzesana hołota, zaś dobrobyt i zniewieścienie autochtonów sprawiły, e tutejsze prawa stały się bardziej miękkie, władcy mało konsekwentni, a moralność relatywna. Meneher rodziców swych nie znał, ale wnioskował z barwy własnej skóry, i pochodzić musieli z zimnej barbarzyńskiej północy, którą tak gardzili rodowici Wyspiarze o ciałach barwy królewskiego brązu. Samo imię Me-ne-her w narzeczu mieszkańców delty znaczyło: „Ten, co prędko ucieka”. I było nader trafne. Odkąd pamiętał, ył jako ten szczur wodny, buszujący w śmietniskach między palami pod domami na przedmieściach, zakradający się na pola lub wpełzający do spichrzów. Był drobny, ale gibki, pływał jak aba, nadto z łatwością imitował głosy ludzi i zwierząt, co bywało niekiedy wielce przydatne. Gdy ebrał, potrafił skruszyć najtwardsze serce, gdy kradł, czynił to bezszelestnie. A z opresji zwinnie się wywijał. A wpadł. Głupio. Zawsze wpada się głupio. Nazywał ją w myślach Lilią, ze względu na smukłość, delikatność rysów i biel płci tak wielką, e spod skóry prześwitywały błękitne yłki - prawdziwego jej miana dotąd nie znał. Mo e i lepiej, Wyspiarze nie wykazywali się specjalną inwencją w nadawaniu imion dziewczynkom - Ruda Kotka, Czarna Wrona czy Biała Petrela stanowiły szczyty rodzicielskiej pomysłowości. Poznał ją, gdy niepomny przestróg starszych złodziei zapuścił się w rejony Złotego Kanału, gdzie pomieszkiwali najbogatsi. Poznał ją... niewłaściwe określenie, prócz spojrzeń nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Ujrzał ją o wschodzie słońca, gdy półnaga, jeno w gieźle nocnym, czesała włosy, przeglądając się w wodzie kanału. Nie dostrzegła go pod pomostem, przynajmniej w pierwszej chwili. A potem, kiedy napotkała jego zachwycone spojrzenie, otworzyła usta. Ale nie krzyknęła, choć powinna. Ciekawość walczyła w niej z przestrachem. Wpatrywali się w siebie przez chwilę jak dwoje zwierząt pochodzących z ró nych gatunków, niepewni - wroga postrzegli czy przyjaciela? Nie zdzier ył jej spojrzenia. Umknął pierwszy, zanurkował w mulistą głębinę, a gdy wypłynął z piękną muszlą w ręku, ju jej nie było. Pochłonął ją ogród pełen kwiatów

i oswojonych papug, gdzie stał wielki dom o białych ścianach, zdobny srebrzystym zwieńczeniem. Długo potem zachodził w głowę, czego szukała nad wodą o poranku. Przygody? Zakradał się tam jeszcze wiele razy, aliści więcej ju nie wyszła, czasem tylko przez mur słyszał jej śmiech perlisty... Dom, najwyraźniej nale ący do jakiegoś notabla, był wyjątkowo dobrze strze ony. Raz nocą, kiedy w przypływie szaleńczej odwagi zakradł się poprzez dachy, prawie dotarł do alkowy, w której spała. Niestety nieomal rozdeptał jedną ze słu ek śpiącą na tarasie. Uciekł ścigany krzykami: „Złodziej, złodziej!”, goniony przez pachołków i ujadające psy. Nie potrafił ju odzyskać spokoju. Dotąd czas upływał mu na zdobywaniu po ywienia i bójkach z innymi bezdomnymi dzieciakami. Teraz myślał prawie wyłącznie o niej. Zdawał sobie sprawę z przepaści ziejącej pomiędzy dziewczyną z warstwy Mędrców a nim, mizerakiem o kondycji gorszej od niewolnika, boć niewolnik, zwłaszcza przyuczony, i jeść miał co, i ubierał się ochędo nie. Aliści przecie nawet synowie Mędrców, gdyby zabrać im stroje, fryzury i maniery, wyglądali dokładnie jak on. W dodatku głupi te nie był. Nim ukończył dziesięć lat, czas jakiś opiekował się nim sędziwy włóczęga, Lyrr. Znalazł skrwawionego i skopanego po jakiejś bójce gówniarza, opatrzył, przygarnął. Lyrr nie chciał nigdy mówić o swej przeszłości, wszelako jego słownictwo świadczyło, e pochodzi z warstwy Najmędrszych, zaś z drobnych niedyskrecji, jakie czasem mu się wyrywały, wynikało, e był nawet adeptem jednego z arcykapłanów. Po jego zgonie, zagro ony śmiercią, uszedł z Wyspy i dopiero po wielu latach powrócił nierozpoznany, eby swe kości w ojczyźnie zło yć. A póki co, prowadził ywot włóczęgi, alkoholika i złodziejaszka, któremu wszak e zdarzały się szlachetne odruchy. Dwa lata opiekował się Meneherem i chłopak nie pamiętał, by stary odmówił komuś pomocy, rany innemu włóczędze nie opatrzył, zaropiałych oczu nie oczyścił lub zmarłemu bękartowi mogiły pod płotem nie wykopał. O jego śmierci powiadają ró nie. Meneher nie był jej świadkiem, wybrał się akurat na nocne łowy krabów. Starego znaleziono rankiem martwego podle jakiejś winnicy, gdzie pewnikiem rozszarpali go psi strzegący posiadłości. Jednak zanim pogryzione zwłoki Lyrra znalazły się w ziemi, Meneher wymacał wąski otwór pod łopatką, ani chybi od sztyletu, nie pospolitego no a. Kto zabił Lyrra i czego szukał tam starzec, który surowych gron winnych nie lubił? Mo e

chciał odwiedzić miejsce znane mu z dawniejszych czasów? W ka dym razie owe dwa wspólne lata wystarczyły, eby nauczyć Menehera dwornej mowy, a nawet kreślenia prostszych znaków i sylabizowania tekstów. No i marzeń. Tote chłopiec nieraz śnił na jawie, wpółdrzemiąc wśród sitowia, e oto staje przed Lilią w biało-złotej szacie, bawi słowem składnym, a ona przechylając głowę, uśmiecha się, pąs pokrywa jej jagody. Ujmuje go za rękę... Do opisania tego, co mogłoby nastąpić dalej, brakowało mu słów. Znał jedynie terminy plugawe, określenia sprośne, zaś intuicyjnie czuł, e to nie tak, e on i Lilia mogliby się miłować inaczej... I dlatego kradł ju nie owoce i podpłomyki, jak dotąd. Zwędził jakiemuś stra nikowi chodaki ze srebrnymi guzami, potem zabrał szatę wytworną z jedwabiu, która suszyła się na tarasie pysznej willi. Przyszło mu to łatwo, wspinał się po dachach zwinnie jak wiewiórka. Jednak najbardziej godnym posiadania wydawał mu się wisior, wielka perła oprawna w złoto wisząca na szyi posągu Władcy Mórz. Gdyby ją ofiarował Lilii, spojrzałaby na niego jak na księcia zza gór... Świątynia, za dnia ludna, wypełniona kadzidlanym dymem i bekiem ofiarnych jagniąt, których krew ściekała kanalikami wy łobionymi w kamieniu, ponoć przed wiekami spadłym z niebios, o zmierzchu pustoszała. Tylko wieczysty wonny ogień łopotał na trójramiennym zniczu. Stra nicy snuli się coraz wolniej, wreszcie usypiali po kątach, znu eni mrokiem i ciepłem, które nasyciwszy za dnia mury, emanowało z nich nocą. Oczywiście Meneher słyszał o klątwie i zemście Włodarza Wód, jaka czekać miała na ka dego zuchwalca, jednak nie robił sobie wiele z tego. Jego zmarły preceptor wpoił mu, e bogowie są wymysłem kapłanów, erujących na łatwowierności pospólstwa, świat zaś, sfery gwiezdne, ludzie i zwierzęta to mechanizmy, takie jak koło wodne, rydwan czy kierat, jeno trochę bardziej skomplikowane. Blisko było świtania i rozbłysła ju gwiazda zaranna Pramatce poświęcona, kiedy wąskim świetlikiem pomiędzy dachem a murem chłopiec wśliznął się do w świątyni. Stra nicy pochrapywali miarowo. Płomienie znicza rzucające zmienną poświatę na posąg sprawiały, e bóg zdawał się poruszać, a nawet potrząsać swym trójzębnym harpunem. Chłopak cicho splunął przez lewe ramię. Na wszelki wypadek, licho nie śpi! Śmiało zsunął się po ebrowanej poprzecznie kolumnie i zbli ył się do Włodarza. Zaczepiona zawczasu lina miała umo liwić mu odwrót. Klejnot połyskiwał na piersi brodatego

olbrzyma jak odprysk ywego ognia. Spocony z emocji chłopak wspiął się na kamienną ławę i dotknął ramienia posągu. O Nieba! Targnął nim ból, wstrząs okropny poraził. Meneher stracił równowagę i padł pół ywy, tłukąc dzbany z nektarem poświęconym Nieśmiertelnemu. Zaraz go pojmali, związali, w loch cisnęli. Potem osądzili. Teraz czekał tylko, a skompletują stosowną obsadę galery, na której przyjdzie mu dokonać ywota. „Takie chuderlaki jak ty nie prze ywają dłu ej ni miesiąc”, poinformował go uprzejmie jeden ze współwięźniów. Mo e nawet się tak zdarzyć, i Meneher wiosłować będzie, kiedy Lilia na górnym pokładzie podą y ku swemu oblubieńcowi, jakiemuś gubernatorowi Ziemi Czerwonej czy wielkorządcy Zielonego Zachodu. Chyba e kometa oka e się szybsza. * Wieczorne niebo zdawało się ociekać krwią, a ogoniasta gwiazda przypominała płomienną bliznę na granatowym brzuchu firmamentu. Milczały cykady, zaś drzewa na zboczach Xirionu, zazwyczaj o zmierzchu tak bogate w aromatyczne olejki, pachniały teraz zgoła inaczej - starością, kozim moczem, śmiercią... Brudnoszara mgiełka dymu z domowych palenisk, zmieszanego z oparami wstającymi znad wód, spowijała le ące na równinie wielkie Miasto, które z dawna zatraciło swój regularny kształt sześciu pierścieni, oddzielonych kanałami. W samym środku srebrzył się spiczasty dach świątyni Pramatki Bogów i Ludzi, zwieńczony ogromnym złotym posągiem kobiety na lwie, przedstawiającym Przedwieczną Habę. Lektyki, dźwigane przez ośmiu lśniących od potu Negrów ka da, niby gąsienice spełzły ze wzgórz, przez gardziel Bramy Wichrów dotarły do środka Ogrodów i zatrzymały się przed okrągłym sanktuarium Mocy. Pasa erowie, siwi, choć zachowujący młodzieńczą sprawność mę czyźni, witali się w milczeniu. Nie u ywali imion - między sobą zwali się po prostu braćmi lub Sześcioma, zaś pospolici Mędrcy, lubo teoretycznie im równi, z najwy szą estymą tytułowali arcykapłanów panami Ognia, Wody, Ziemi, Wiatru, Powietrza i Krwi. Nazwy te w miejscowym narzeczu przywodziły na myśl prastare dźwięki, którymi kiedyś określano one pra ywioły - Aaa, Ooo, Eee, Iiii, Uuu. Tylko prawdziwego miana Pana Krwi nie znano, albowiem śmiertelni nigdy nie mieli prawa go wymieniać. Tragarze ka dego z przybyłych nosili barwy przysługujące Najmędrszym: w złoto

odziewali się słudzy Pana Ognia, w błękit - Wody, zieleń przypominała urodzajną Ziemię, szarość - wiatr wschodni idący od wielkich pustyń, biel zaś powietrze, a raczej chmury, podą ające w tylko sobie znanych kierunkach. Natomiast niewolnikom Pana Krwi przysługiwała szkarłatna czerwień. Uwolnieni od zwykłych obowiązków arcykapłani, potomkowie sześciu synów Wypędzonego, yli na co dzień w swych ogrodach w kotlinach zielonych gór, zasłaniających miasto przed borealnymi wichrami z północy. Ich powinnością było wspieranie rządzących radami, rozsądzanie w miarę potrzeb sporów, a raz na pięć lat przewodniczenie boskim egzaminom, które z Mądrych wyłaniały Najmędrszych, uzupełniając w ten sposób Radę Sześćdziesięciu rządzących Wyspą. Powiadano, e w mózgach arcykapłanów kryły się tajemnice starsze ni świat - wiedza o Niebie, bogach i wnętrzu Ziemi tak wielka i straszna, i gdyby u yczyli jej postronnemu, jego oczy zapadłyby się w głąb głowy, włosy by posiwiały, a język poczerniał jak pora ony trucizną. Osiągnąwszy pełnię wieku, co podówczas oznaczało od siedemdziesięciu do stu lat, sami wybierali swych następców i kształcili ich, choć zdarzało się często, e adepci umierali wcześniej od mistrzów. Arcykapłani bowiem bywali długowieczni jak drzewo oliwne i jak ono a po późną starość płodni. - Bracia - zagaił bez większych wstępów Aaa, najstarszy z Sześciu, opiekun ognisk domowych, wdów i sierot - zebraliśmy się dzisiaj w trybie pilnym, albowiem nigdy jeszcze na tej Ziemi los ludzi nie był w równym stopniu zagro ony. - Zgadzam się z mym bratem od Ognia - rzekł Pan Powietrza zwany Uuu, który wszystkimi naukami zawiadował. - Wszelkie obserwacje i wyliczenia trajektorii dowodzą, e kometa uderzy w Ziemię. - Kiedy? - zapytał jak zwykle konkretny Pan Ziemi, nadzorca gospodarki i administracji. - Za trzy dni, bracie. - Czy przeanalizowano mo liwe skutki onego upadku? - spytał Iii, arcykapłan Wiatru, wódz flot podniebnych i sędzia najwy szy. - Tak. - I? - Są przera ające. Kometa posiada lodowo-kamieniste jądro, które częściowo eksploduje, pochłaniając z atmosfery gaz ycia. Jeśli uderzy w morze, powstanie fala,

która zniszczy całą cywilizację. - A gdy trafi w ląd stały? - zapytał Eee. - Skutki będą większe ni sto trzęsień ziemi i wybuch wszystkich wulkanów naraz. Ciemności pokryją ziemię. Na wiele lat nasza planeta pogrą y się w mroku, zagładzie ulegnie nie tylko cywilizacja, ale równie większość roślin i zwierząt. - Stare Nauki mówią - powiedział Pan Wody, zwierzchnik wszelkiej wodnej nawigacji - e w podobnym kataklizmie przed milionami lat wyginęły smoki, naonczas licznie zamieszkujące ten świat. - Masz rację, bracie - zgodził się Iiii. - Prorocy przestrzegali przed tym. I prorokinie... Co rzekłszy urwał. Na moment wszyscy zamilkli, stanęła im bowiem przed oczami pewna kobieta piękna i tak nieszczęsna, i chocia pół wieku upłynęło od tamtych wydarzeń, ka dy, kto widział ją choć przez chwilę, nie potrafił wyrzucić tego konterfektu z pamięci. - Co zatem mo emy uczynić? - zapytał Pan Ziemi, odpowiedzialny za zarządzanie Wyspą. - Mamy liczyć na cud, uspokajać ludzi, bagatelizując zagro enie? - Pojutrze wybrane grupy mędrców odlecą balonami ku najwy szym górom na innych kontynentach - powiedział Iii. - Tam przynajmniej niektórych nie powinny dosięgnąć fale. - Od tygodni, w tajemnicy przed mieszkańcami, w bazie na Wyspie ółwi budowane są niezatapialne arki, w których schronienie znajdą przedstawiciele elit - dorzucił Ooo. - Będą tam oczywiście miejsca dla nas i naszych rodzin. - I to wszystko, co proponujecie...? - zasępił się Pan Ziemi. Odpowiedziało mu głuche milczenie. Czy mieli rozprawiać o modłach, zaklęciach i ywych ofiarach dla bogów, w których sami dawno przestali wierzyć? A Moce! Wiedzieli, e istnieją - e przenikają Wszechświat, a nawet go regulują - jednak nie potrafili nawiązać z nimi kontaktu. Niejeden w skrytości ducha rozwa ał, jakich strasznych grzechów dopuścił się cały ten świat i oni wraz z nim, by ściągnąć gniew Mocy. Boć sumienia czystego nie mieli. Ostatnie sto lat upadku moralności, zaniku dawnych surowych zasad i bojaźni bo ej stanowiło nie lada obelgę rzuconą Odwiecznemu Porządkowi. Mę owie odchodzili od on, gdy tylko zechcieli, kobiety

spędzały płody, młódź urągała autorytetom, sztuka obumarła w jałowych eksperymentach... A tych, którzy jeszcze bronili dawnych cnót, okrzyczano wrogami mądrości i wypędzono na pustynię. Jak Lyrra, przed laty adepta na arcykapłana Powietrza, który dobrowolnie wybrał wygnanie. I podniósł się Pan Krwi, który zwykle nie mówił nic, tylko słuchał, a gdy trzeba, gestami nakazywał podległym mu oprawcom spełnianie swoich powinności. - Chyba nadszedł czas skruszenia pieczęci Sześciu Tajemnic - rzekł. - Mo e tam kryje się ocalenie. Wiedzieli, o czym mówił: o wiedzy tajemnej, którą ka dy przechowywał w swej głowie, przekazując następcom, oraz o dziesięciu złotych skrzyniach, które od tysiąca lat spoczywały w skarbcu, kryjąc tajemnice umarłych światów. Nie udostępniali tej wiedzy postronnym, zgodnie z zaleceniem Wygnańców, którzy świadomi byli, czym jest zerwanie zatrutego owocu z Drzewa Wiadomości. Tylko Sześciu wiedziało, e Raj, w którym yli praojcowie, nie był mitycznym ogrodem, gdzie wilk spał przy jagnięciu, a wą pospołu z ptakiem. e rozkwitała ongiś cywilizacja, wspanialsza od innych, licząca wiele tysiącleci, przy której wszystko to, co stworzyli na Wyspie, było jedynie skromną namiastką, cieniem na ścianie jaskini, rysunkiem dziecka, któremu na chwilę dane było zajrzeć do innego świata. Wiedzieli te , e tamta cywilizacja zginęła z własnej ręki, w morzu ognia tak gorącego, i topiły się skały... Zdołała ujść zaledwie garstka. Wygnańcy, uznając, zapewne słusznie, e całe zło bierze się z nadmiaru wiedzy, stworzyli dla swych potomnych legendy piękne, o raju, wę u i grzechu, nie dodając przezornie, i to nie Archanioł zamknął im drogę powrotną, jeno śmiercionośne promieniowanie gamma. Reszty dokonały wieki i mieszanie się Wygnańców z ludnością autochtoniczną. Poniewa długo zakazane było utrwalanie wiedzy na piśmie, dopiero w którymś pokoleniu zdecydowano się przywrócić proste ideogramy - hieroglify. Przekaz wiedzy nawet wśród arcykapłanów ulegał z wolna przekłamaniom i modyfikacjom, jak przy zabawie w krą ącą plotkę, która wychodząc z ust pierwszego z uczestników, wracała doń po obie eniu ludzkiego koliska zazwyczaj w zupełnie niepodobnej formie. Część informacji, która z arcykapłańskiego grona wyciekła na zewnątrz, zamieniła się w mity,

czasem utrwalane w kamieniu, tote jeszcze po tysiącach lat archeologowie zadawali sobie pytania, skąd w zamierzchłych, prymitywnych epokach znano metody transplantacji serca, kto objawił dzikusom kształt kontynentów bez pokrywy lodowej i jaka fantazja spłodziła obrazki Przedstawiające polowanie na dinozaury. Jednak czy cała wiedza zakazana mogła dziś w czymkolwiek pomóc? Có z tego, e Pan Powietrza znał historię swych odległych przodków, którzy latali kiedyś w kosmos i potrafili zmieniać bieg komet? Aktualna technika dostępna Wyspiarzom pozwalała jedynie na budowę balonów. - Nie ma ratunku! - powtarzali kolejno arcykapłani. - A wrócić? - zapytał naraz Pan Ziemi. - Przez tysiące lat promienie śmierci mogły stracić swą zabójczą moc. - Jak to wrócić? - Pan Ognia zmarszczył brwi. - Nikt przecie nie wie, skąd naprawdę przybyli Wygnańcy. - Z innego wymiaru - oznajmił dumnie Pan Powietrza - uskokiem czasoprzestrzennym. Wszelako nikt nie wie, gdzie znajduje się taki uskok. - To akurat ja wiem - ozwał się Pan Wiatru, co zdziwiło wszystkich, bo dotąd Iii nigdy nie przechwalał się swoją szczególną wiedzą. - Jest, nawet niedaleko stąd, Grota Czterech Wiatrów, zwana równie Bramą Adama. Stamtąd wyszli Wygnańcy. - To legenda jeno! Ka de dziecko ją zna! - W moim przekazie ta informacja nale y do kanonu wiedzy zatajonej. Poza tym mam dowody na prawdziwość tej legendy. Pójdźmy tam, weźcie jeno, bracia, ze sobą ciepłe opończe, albowiem jaskinia zimna jest, jakby z lodu została zrobiona. Poszli pieszo, nie mówiąc nic sługom ni swym adeptom, ście ką śród cyprysów przypominających kondukt ałobników. Droga, wiodąca stromo w kierunku siodła między dwoma jaskrawo zielonymi wzgórzami przypominającym śpiącego dwugarbnego wielbłąda, była dobrze utrzymana. Raz w roku przechodziła tędy procesja niosąca w ofierze dwójkę pierworodzonych dziatek, dar Wyspy dla Niebios za Pierwszych Sześciu Wyspiarzy. Po obmyciu w świętej sadzawce składano je w grocie na wielkim, płaskim kamieniu, na którym, powiadano, po raz pierwszy spółkowali Wygnańcy. I pozostawiano na noc. Rano dzieci w grocie nie było. Legenda głosiła, i porywał je Biały Kruk, pod którego postacią skrywał się Archanioł strzegący Bram Raju.

Pan Wiatru wiedział na ten temat więcej ni inni. Od lat on i jego poprzednicy zmagali się z onym fenomenem. Grota nie posiadała adnego drugiego wyjścia ni otworu choćby, przez który mogłoby się przedostawać ptaszysko. - A jednak wylatywał stamtąd. - Iii, uniósłszy pochodnię, ukazywał pionową, pozbawioną nacieków ścianę kilkanaście stóp poni ej szczytu jaskini. Sześciu stało z zadartymi głowami, a z ich ust unosiła się para, gdy jaskinia była najzimniejszym miejscem na całej Wyspie. Stró e, na co dzień pilnujący groty, trzymali się na uboczu, zakłopotani niezapowiedzianą wizytą tylu dostojnych gości naraz. - Sądzisz, bracie, e ściana się rozwiera jak w baśni o rubinowym skarbcu? - zapytał Eee. Pan Wiatru przecząco pokręcił głową. - To lita skała, badałem ją. - A zatem? - Wszelkie obserwacje lotu Białych Kruków dowodzą, e lecąc pod stałym kątem owe wielkie ptaki, bywa, z dzieciątkiem w szponach, nigdy nie dolatują do samej ściany. Znikają na trzy łokcie przed nią, jakby rozpływały się w powietrzu. Od pewnego czasu prowadziłem na ten temat eksperymenty. Chodźcie. Powiódł ich stopniami wykutymi w skale a pod samo sklepienie ogromnej groty. W świetle pochodni ujrzeli wielki hak wbity w strop i kłąb mocnej liny ukryty na kamiennej półce. - Na Wszelkie Moce - wyrwało się Uuu - có tu robiłeś? - Próbowałem sprawdzić moją teorię, wieszając na linie niewolników i kołysząc nimi, by pod kątem dokładnie takim jak kruk docierali w owe miejsce. Nie było to łatwe, nale ało wszak dobrać właściwą długość. Nieszczęśnicy często roztrzaskiwali się o ścianę, a parę miesięcy temu... - urwał i patrzył z zadowoleniem, jak pozostała piątka wstrzymuje dech. - A któregoś dnia ujrzałem, jak niewolnik, dotarłszy do onego punktu, znika. - Znika? - Jako daktyl ciśnięty do mleka. - A lina? - Powróciła jak no em ucięta. Nim jednak zdą yłem jej się przyjrzeć, rab wyłonił

się z nicości, krzycząc przeraźliwie poleciał w dół i roztrzaskał się o kamienne ło e. Trzykroć powtórzyłem doświadczenie i trzykroć efekt był ten sam. Za trzecim razem znaleźliśmy nawet na ciele niewolnika ślady ptasich szponów, jakby zetknął się gdzieś tam z olbrzymim ptaszyskiem. - Ale wszyscy zginęli? - zapytał Eee. Pan Wiatru skinął głową. - Wyłącznie wskutek upadku, albowiem powrócili ywi. Jeden z nich, strasznie połamany, nim skonał, zdołał nawet wypowiedzieć parę słów. - Co mówił? - Jak to konający: „Zimno, zimno, zimno”. - Ciekawe tedy, jak udało się uniknąć śmierci Wygnańcom, skoro twierdzisz, bracie, e równie musieli wyłonić się z tego otworu? - zapytał Pan Ognia. - Badałem tę kwestię i znalazłem wytłumaczenie. Przed laty kilka łokci poni ej miejsca „wyłonienia” musiał istnieć mostek skalny, przez późniejsze trzęsienia ziemi zniweczony. Na nim ani chybi lądowali. - Więc gdyby dziś istniało coś podobnego...? - Pomyślałem i o tym. - Uśmiech rozjaśnił twarz Iii. - Postanowiłem się zabezpieczyć. Parę tygodni temu zamówiłem sieć, podobną tym, w które łowcy chwytają ywe zwierzęta. Sporządzono ją wedle mego zamówienia tak, by mo na było rozpiąć ją w jaskini. Dwa łokcie poni ej uskoku, by powracający opadł na nią jak na wiszące ło e i prze ył. Siatkę ukończono całkiem niedawno, czeka tylko, aby ją rozpiąć i wypróbować. - Tylko kto się odwa y? - westchnął Eee. - Ja pójdę! - stwierdził dobitnie Pan Krwi. Pośród Sześciu Szkarłatny Arcykapłan był postacią najbardziej zagadkową. Stosunkowo młody, dobijał sześćdziesiątki jeno. Za młodu wiele podró ował. Opłynął był wokoło Gorący Ląd, dotarł do lodowych krain Południa, a balonem okrą ył świat cały. Jego poprzednik wskazał go następcą na ło u śmierci, mimo e po starszeństwie był dopiero trzecim adeptem w kolejności. Ze swoimi kolegami postąpił zgoła tradycyjnie. Objąwszy stanowisko darował im ycie, poprzestając jedynie na oślepieniu i wyrwaniu języków, po czym całą czwórkę wyprawił w morze łodzią bez agli i wioseł, polecając miłosierdziu Władcy Mórz. Skryty, rzadko ogród opuszczał, chyba eby swój pałac w

mieście odwiedzić, w którym skrywał ponoć córkę jedynaczkę przecudnej urody - czekając, a wiek sposobny mał eństwu osiągnie. Z pewnością nale ał do odwa nych. Kiedy opasywano go liną, nie rzekł słowa, pobladł tylko z lekka i czekał, a słudzy sanktuarium rozepną sieć. Nie raz w yciu zaglądał śmierci w oczy, walcząc z bestiami na Gorącym Lądzie czy doświadczając sztormów i zamieci. Teraz miał zmierzyć się z najstraszniejszym - bo nieznanym. - Niech Wszelkie Moce cię wspierają, bracie - powiedział Iii i zaczęto kołysać liną. Zrazu przypominało to dziecinną huśtawkę, z tą ró nicą, e bujający celowali na czarny ślad kopciem na przeciwległej ścianie uczyniony. - I raz, i dwa, i trzy... Wtem Pan Krwi poczuł... trudno określić, co. Jakby zawrót głowy, jak wejście w mgłę, jak zderzenie z czymś miękkim, a zarazem elastycznym. Jakbym przebijał hymen świata, pomyślał. Znalazł się w tunelu, nie wiadomo, ciemnym czy jasnym. Nie dotykał go rękami ni nogami. Czy w ogóle miał nogi? Czuł, jakby cały jego organizm rozsypywał się niby rzeźba z piasku, tknięta oddechem pustynnego wiatru. Zadziwiające, ył ciągle, ale ka da jego komórka stawała się osobnym, autonomicznym organizmem, podą ającym w przestrzeń. Trwało to chwilę, bowiem i owe komórki czekał rozpad na mniejsze cząstki, które kiedyś jego przodkowie zwali elementarnymi. Nie odczuwał ju bólu, raczej radość i nadzieję zespolenia się z Wszechświatem. Pogodził się z losem, czekał tylko na podmuch Mocy, która go rozproszy ostatecznie, rozwieje ku unicestwieniu, zapomnieniu, nirwanie... Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Wyzwoleńcza radość towarzysząca rozpadowi zmieniła się w dojmujący ból zespalania. Na moment stracił przytomność. Ocucił go podmuch zimna. Pan Krwi otworzył powieki i natychmiast je zmru ył, oślepiony pora ającą jaskrawością słońca. Jednocześnie igły chłodu wbijały się w twarz i dłonie, a lodowy podmuch przenikał go na wskroś mimo grubej opończy z wielbłądziej wełny. Zgarnął na twarz gęstą czuprynę, a potem ostro nie uchylił powieki. Spoglądając poprzez zaimprowizowaną zasłonę, doznał wra enia, e ju kiedyś tu był. Wokół jak okiem sięgnąć ciągnęła się lodowa pustynia, z odległych gór spływały

lodowce połyskujące ró nymi barwami tęczy, bli ej piętrzyły się gigantyczne diuny śnie ne. Tak, oglądał kiedyś coś podobnego, gdy z galery zdarzyło mu się patrzeć na zimne lody Południa, ale naonczas miał za plecami morze i widział stada pingwinów nad brzegiem. Tu nie dostrzegał adnych śladów ycia prócz rosnącego na niebie punktu, który w parę sekund zmienił się w pierzastą bestię. Arcykapłan obrócił się i skoczył w przestrzeń, słysząc za sobą łopot skrzydeł i krakanie potwornego ptaka. * Cele w Czarnej Wie y wybudowano tak obszerne, e dla wielu wyrzutków wydawały się wręcz komfortowe. Jednak wraz ze wzrostem przestępczości, która - kpiąc sobie z arcymądrego rządu i starannie edukowanego społeczeństwa - nijak nie chciała maleć, przestały wypełniać swoje zadanie. Między więźniami, ścieśnionymi w piwnicach jak sardynki, dochodziło do bójek, morderstw, a nawet buntów, tote ostatnimi laty cele podzielono na mniejsze klatki, w których skazani oczekiwali na swój los pojedynczo lub we dwójkę. Być mo e istniał jakiś bilans masy przewidywanej na jedną klitkę, Meneherowi bowiem przypadł za współlokatora wielki sękaty mę czyzna z niedawno złamaną nogą, osobliwie małomówny. Przez dwa dni wspólnego pobytu nie powiedział ani słowa, znosząc w milczeniu cierpienia okrutne, jego złamanie bowiem było otwarte i ju wdała się gangrena. Chłopak zastanawiał się nawet, czy jego współtowarzysz niedoli nie jest niemową, jednak trzeciego dnia, kiedy czubek z sąsiedniej klatki rzucił weń gównianym balasem, przemówił, choć ograniczył się do krótkiego i dosadnego: „Jebana macierz!”. Poza tym mogłoby się zdawać, e cały czas śpi, gdyby nie oczy, wielkie i czujne, zda się przewiercające człowieka na wylot. Na dobre mówić zaczął czwartej nocy, kiedy blask komety i smród bijący z zaropiałej kończyny nie pozwalały usnąć młodemu współlokatorowi. - Kochasz ycie, Meneherze? - zapytał nieoczekiwanie. - Kto nie kocha - odparł chłopak bez większego przekonania. - Musi tedy martwić cię perspektywa rychłej śmierci przy wiośle? - Pierwej kometa zabije nas wszystkich. - Zapewne - mę czyzna obrócił głowę ku niebu. - Wyroki Mocy bywają

nieubłagane. A gdybym ci rzekł, i jest mo liwy ratunek? * Kiedy Pan Krwi wylądował w sieci, trząsł się cały z zimna i trwogi, a krew ciekła mu z pleców rozoranych potę nym dziobem ptaszyska. Biały Kruk wyleciał zaraz za nim, lecz szybko pomiarkował, i popełnił błąd, największy błąd w swym długim yciu. Pięciu Arcykapłanów przygotowanych na jego wizytę poczęło szyć z łuków, a mimo podeszłego wieku oczy mieli bystre i palce sprawne. Kraczący potwór próbował zawrócić, nie zdołał jednak zanurkować w uskok, tylko zakrwawiony, naje ony strzałami jak je ozwierz, wcisnął się w jakiś załom i tam go dobito. Relacja Pana Krwi o lodowej krainie zmartwiła pozostałą piątkę. Nie ulegało wątpliwości, e świat, gdzie ongiś rozciągał się raj, zmienił się w mroźne pustkowie. - Nie da się tam yć! - zakończył swą opowieść eksplorator. - Zatem nasza zagłada jest pewna - westchnął zrezygnowany arcykapłan Ognia. - Porzućmy tedy wszelkie nadzieje i błagajmy Moce o szybki i bezbolesny zgon. - Niektórzy twierdzą, e nie jest to jedyny „uskok” w naszej okolicy - powiedział niepewnie Uuu - e wokoło nas egzystuje wielka mnogość światów w innych wymiarach... - Znamy te teorie! - przerwał dość szorstko Pan Wody. - Wszelako nawet gdyby były prawdą, nikt nie zna drogi do onych wymiarów. - Nikt, z wyjątkiem przemytników czasoprzestrzennych - mruknął Pan Ziemi. - Jeszcze jedna niesprawdzona bajeczka - warknął pogardliwie Aaa. - Wielu opowiada o nich, ale poka cie mi takiego, kto widział choć jednego takiego przemytnika. W jaskini zapadła cisza, słychać było tylko charczenie zdychającego kruka. - Ja widziałem - rzekł nieoczekiwanie arcykapłan Krwi - i sądzę, e warto będzie z nim porozmawiać. * Meneherowi zdało się, e śni na jawie - Agon Przemytnik, bo tak przedstawił się jego ogromny współtowarzysz, mówił chrapliwym szeptem rzeczy tak niezwykłe, i pró no szukać czegoś podobnego w całej mitologii Wyspy. Jak e to? - zachodził w głowę młody więzień. Trudno uwierzyć, eby oprócz

naszego świata istniał jakiś inny, a ten prawi, e istnieje ich niepoliczalna mnogość, więcej ni gwiazd na niebie, a ka dy jest inny. Są takie, w których bulgocąca lawa krzepnie, by dopiero za miliony lat dać schronienie ywym istotom, i takie, na których ycie dobiegło końca, słońce przygasło i jedynie sztuczne satelity krą ące po stałych orbitach przypominają, e istniały kiedyś wspaniałe cywilizacje, ludzie yli, kochali się, zabijali, a nie zostało po nich nic, ni księgi, ni budowle, ni kości, jeno złom metalowy w zimnej kosmicznej pustce wirujący. Opowiadał o stadach hominidów, które uczyły się dopiero krzesania ognia, oraz imperiach opływających złotem. - I mo na tam trafić? - wyksztusił wreszcie Meneher. - Jeśli zna się drogę... - A kto tym włada? Bogowie? - Bogowie? - zarechotał Przemytnik - Owszem, są światy, w których yją istoty uwa ające się za bogów, piękne i w porównaniu z nami arcypotę ne, ale są one jedynie pyłem wobec Wszechświata. Wobec Mocy. - Moce? A kto to jest? - Nikt nie wie. Nie potrafimy ich określić, nie wiemy nawet, czy są jednością, czy wielością, posiadają płeć czy te są bezpłciowe. Mówimy „Moce”, bo słowo w liczbie pojedynczej, Moc, wydaje się w stosunku do Nich zbyt słabe. Nikt ich nie widział, bowiem wymykają się naszym mo liwościom poznawczym, nikt ich nie dotknął, choć one przenikają nas na wskroś. Wielu próbowało je badać lub układać się z nimi, były te cywilizacje, które okrzyczały ich śmierć. I te pierwsze umarły. - Kim więc są owe Moce? - Myślę, e wszystkim. Rozumnym dopełnieniem energii i materii, jednolitym polem, które, jeśli spojrzeć od strony mechaniki kwantowej... - tu zorientował się, e poszedł w swym wywodzie za daleko, bo machnął tylko ręką. - Du o by mówić! Niektóre cywilizacje nazywają to Jedynym Bogiem, Panem Chaosu i Twórcą Porządku, sprawcą Wielkiego Wybuchu, od którego począł się Wszechświat, a tak e samym Wybuchem. Inni mówią, e tych wybuchów było wiele, e to jedynie normalny puls Mocy... Ale nie ma czasu, by teraz o tym dywagować. Muszę powiedzieć ci tak wiele, zanim przyjdą po mnie. - Kto przyjdzie?

- Oprawcy przysłani przez Najmędrszych. Jeśli arcykapłani mają dość oleju w głowie, szybko zorientują się, e tylko ja mogę ich uratować, przeprowadzić tam, gdzie woda czysta i trawa zielona, gdzie jak nowi Wygnańcy mogliby zacząć wszystko jeszcze raz. Tak, tak. Przyjdą tu do mnie, zaczną pytać, a kiedy nie dam im odpowiedzi, wezmą mnie na męki... - Nie chcesz im pomóc? Agon uniósł głowę i przez chwilę patrzył Meneherowi prosto w oczy. - Nie. Zresztą jest za późno, by ocalić wszystkich. Wyspa zasłu yła na swój los. - Kobiety i małe dzieci te zasłu yły? - Mówisz jak Córka Mocy. - Kto? - Sześćdziesiąt lat temu yła w naszej gromadzie przemytników kobieta. Piękna, dobra i mądra. Tak mądra, e zamiast zajmować się wyłącznie kontrabandą, chciała uratować ten zepsuty świat. Posiadła wiedzę pozwalającą jej spojrzeć w przyszłość. Wiedziała o nadciągającym kataklizmie, nim przyszło to do głowy któremuś z obserwatorów nieba. Odłączyła się od naszej grupy i została tu, na Wyspie. Potrafiła wiele: leczyć beznadziejnie chorych, wypędzać demony, chodzić po wodzie. Dotarła do jednego z Najmędrszych. Mówiła mu o mo liwej zagładzie, o mo liwości przejścia do innego, bezpiecznego świata. - Nie usłuchał jej? - Mo e by i posłuchał, ale postawiła swoje warunki. Odrodzenie moralne Wyspiarzy. Ta niewiasta naprawdę wierzyła w Reguły Mocy. Do innego, nieskalanego świata, głosiła, mogli przejść tylko ci, którzy wyrzekną się występku i agresji, którzy będą mieli serca czyste, a umysły otwarte. Nadto, twierdziła, program ratunkowy musi dotyczyć wszystkich, od Najmędrszego po ostatniego raba. - Odrzucono jej warunki? - Gorzej, ów arcykapłan nie poinformował nawet swych kolegów o jej proroctwach, ośmieszył ją tylko. Potem oprawcy zgwałcili ją fizycznie i moralnie, wreszcie jako burzycielkę spokoju, nierządnicę i szamankę wydano ją pod osąd ludowi. Temu samemu ludowi, który wcześniej sławił ją za cuda i dobrodziejstwa, ale który nie chciał słuchać jej nauk. Wyrzec się rozpusty, egoizmu, znieść niewolnictwo, ograniczyć

kulturę śmierci? Nie uwierzysz, Meneherze, ale stałem owego wieczora w tłumie, na placu Srebrnych Bram. Ja, dziecko ledwie paroletnie, zapamiętałem najdrobniejszy szczegół. Byłem tam, kiedy l ono ją i wyśmiewano. Kiedy tysiące gardeł na pytanie arcykapłana Krwi: „Wygnanie czy śmierć?” wyło: „Śmierć szamance!”. I nie mogłem jej pomóc! Ani ja, ani mój ojciec. Ju wcześniej Ana odrzuciła szansę ucieczki. - Ana? - Takie imię nosiła. Mogłem jedynie ze ściśniętym sercem patrzeć, jak wysmagano ją, obna ono, wreszcie no em z obsydianu wydarto jej serce. Jak nie wierzyć w Moce, kiedy ziemia się wówczas zatrzęsła? Piorun zdruzgotał złoty posąg Wielkiej Macierzy. Spadł deszcz koloru krwi... - I nie przygotowano się na zagładę? - To wina mojego ojca. Nim arcykapłan zwołał Sześciu, zakradł się do jego pałacu i w jego własnym ło u, w którym z pięcioma dziwkami nurzał się w rozpuście, tym samym no em pozbawił go ycia. A gdy sam ginął wśród ciosów zadawanych mu przez stra e, śmiał się wołając: „Krew moja na głowy wasze i waszych bękartów!” - Twój ojciec, czyli ta Ana...? - Matką moją była. Największym skarbem, którego ta Wyspa... - tu uniósł zaciśniętą pięść - mnie pozbawiła! - Tedy co tu robisz? - Przybyłem obejrzeć, jak Moce wymierzą im sprawiedliwość. Meneher zadr ał. - Nie masz w sobie miłosierdzia? Agon westchnął. - Dałem im szansę. Przybyłem tu ju pół roku temu. Odziałem się w szaty nędzarza i przysiągłem Mocom, i jeśli znajdę tu kilku dobrych ludzi, ocalę wszystkich. Mimo całego zła, które w nich tkwi. - Myślałeś o uratowaniu wszystkich? - Dwieście dni to, jeśli dobrze liczę, siedemnaście milionów uderzeń pulsu. A jedno uderzenie to czas potrzebny, by człowiek skoczył w uskok i przeszedł na stronę Nowego Raju. - Nie udało się?

- Bogacz, którego prosiłem o chleb, kazał mnie wybato yć. Biedak, do którego zaszedłem prosić tylko o wodę, wezwał tropicieli zbiegłych niewolników. Mędrzec, który rozszyfrował, kim jestem, usiłował przemocą wydrzeć mi moją tajemnicę. Kobieta, która zgodziła się udzielić mi schronienia, rano otwarła drzwi stra om. Chocia nikomu nie uczyniłem nic złego, pół roku przesiedziałem w lochu, w jednej z osad na północy, a gdy na koniec uciekłem i dotarłem tu do przyjaciela mego ojca, ten dobroduszny, miły staruszek podstępem złamał mi nogę, by otrzymać nagrodę w postaci trzydziestu muszli, którą wyznaczono za moją głowę. Wska powód, dla którego miałbym ich ratować. - Czemu więc mówisz mi o tym wszystkim? - Myślałem, e zdołam uciec, e kiedy kometa się zbli y, nastanie chaos i panika. Wówczas przekroczę uskok i dołączę do moich towarzyszy. Wystarczy parę zastrzyków z antybiotykiem, a odzyskam zdrowie. Niestety, gangrena postępuje zbyt szybko, niedługo opuści mnie resztka sił, stracę przytomność... Poza tym kiedy wezmą mnie na męki, kto wie, co zdołają ze mnie wydusić. A przecie nie mogą tego dostać! - Czego? - Podnieś mi koszulę. Fetor niemytego ciała dorównywał prawie odorowi zgangrenowanej nogi. Meneher spełnił jednak polecenie. Przemytnik musiał mieć kiedyś potę ny brzuch, teraz jednak pomarszczona skóra zwisała całymi fałdami. Agon chwycił za jedną, szarpnął... Chłopak przymknął oczy spodziewając się fontanny posoki lub wypływających jelit, ale nie: pod fałdą kryła się przedziwna skórna kieszeń, jaką posiadają zabawne zwierzaki z Lądu Południa. Nie było w niej niczego prócz lekko spłaszczonej kulki wielkości jaja drobnego ptaszka, która nawet w półmroku mieniła się wszystkimi barwami tęczy. - To jest xehq. Weź to i chroń jak źrenicę oka. - Do licha, co to jest? - Nie potrafię ci powiedzieć. Nazywają to „Łzą Mocy”. W dzieciństwie opowiadano mi, e Ten, co był Prapoczątkiem, zapłakał, kiedy ujrzał swoje dzieło. Mówią te , e xehq jest starszy od wszystkich znanych światów i mądrzejszy ni wszyscy mędrcy tej Wyspy. - Ale czemu to słu y? - Pokazuje drogę tym, którzy jej szukają.

- Ale jak? - Zaufaj mu. Pobędziesz z nim razem i nauczysz się rozpoznawać wskazówki, jakiej udzielają barwy i wibracje. Idź za nim, a ocalejesz. A teraz daj mi rękę. Meneher bez zastanowienia wyciągnął dłoń. Agon rozorał ją długim pazurem. Pociekła krew. Przemytnik unurzał w niej magiczną kulkę, a potem cisnął ją na ziemię Jednak xehq nie spadł, przeciwnie, wbrew wszelkim prawom cią enia uniósł się do góry i zawisł na wysokości oczu chłopaka, czysty i nieskalany. - Chroń go. Jak zajdzie potrzeba, połknij lub wciśnij sobie w odbyt. Posiadając to, będziesz potę niejszy od ka dego włodarza tej ziemi. I przeka ten skarb swemu synowi. Jakiś ruch uczynił się koło bramy. Dwóch stra ników z lampami oliwnymi na kijach szło, zaglądając do kolejnych klatek. Za nim posuwał się odziany w czerwień sługa arcykapłana Krwi. - Agon Przemytnik! - wołali gromko. - Wolność dla tego, kto wska e Agona Przemytnika. - Zrób to! - kulawy mę czyzna trącił swego młodego współwięźnia. - Daj spokój - syknął Meneher - nie jestem kapusiem. - Będziesz wolny, opuścisz ten przeklęty świat. A mnie i tak znajdą. - Nie. I wtedy bas Agona zmienił się w piskliwy głos małego rzezimieszka. - Tu jest ten przemytnik, siedzi ze mną, dostojni panowie. * Trwające noc i dzień przesłuchanie, mimo wykorzystania wszelkich środków, nie dało rezultatów - Agon przez cały czas śmiał się w twarz Panu Krwi i nawet kiedy skonał, jego zęby zastygły w ironicznym grymasie. Obdukcja ciała przestępcy szybko wykryła skórny schowek, niestety pusty. Wysłani poniewczasie do więzienia funkcjonariusze dokładnie zbadali celę przemytnika, nie znaleźli wszak e nic ciekawego. Jego młody współtowarzysz, zgodnie z daną mu obietnicą, opuścił więzienie i przepadł jak kamień w wodę. Nie miał krewnych ni przyjaciół i nikt, mimo ofiarowanej nagrody, nie wiedział, gdzie go szukać. Po zmierzchu arcykapłan popłynął galerą do swej miejskiej rezydencji. Nie zamierzał zwoływać kolejnego spotkania Sześciu. Jego misja dobiegła końca, teraz

musiał zadbać o siebie i swoją rodzinę. Nie wierzył w ratunek za pośrednictwem arki lub balonu. Ju wcześniej polecił słu bie zebrać sporo ciepłej bielizny i futer, zgromadzić zapas tłuszczu i suszonego mięsa. Córkę zastał na wewnętrznym dziedzińcu obok basenu z ró aną wodą. Bledsza ni zwykle, brzdąkała na formindze jakąś smętną melodię, przywodzącą na myśl treny, jakie gra się podczas funerariów ku czci bohaterów. - Co jest po śmierci, tato? - zapytała naraz, unosząc ku niemu oczy barwy południowego nieba. - Nie wiem - powiedział zaskoczony własnymi słowami. - Istnieją ró ne koncepcje. Jedni powiadają, e nicość, inni, e dusza poszukuje sobie innego ciała, odradzając się w człeku lub zwierzęciu. - A jest sąd nad umarłymi? - Jaki sąd? Kto ci naopowiadał takich bzdur? - Milczała. - Niewolnicy? Wyznawcy tej zwariowanej przybłędy Any...? - Córka Mocy przewidziała zagładę, ostrzegała przed nią, chciała wszystkich uratować - powiedziała zdumiewająco twardo dziewczyna. - Ci, którzy wprzódy ją dręczyli, mówili o tym sami na śmiertelnym ło u... - Wiesz, ile podobnych legend krą y wśród prostego ludu? Gdyby we wszystkie wierzyć... Zresztą po co mówić o takich smutnych sprawach? - Kometa niesie wszystkim śmierć w morzu ognia. - Uniosła rękę ku niebu. - Boję się. - Niepotrzebnie, słońce moje. Ty nie umrzesz! Daję ci na to moje słowo. Po czym wyszedł przygotować najbli szych domowników do wymarszu ku grocie Wygnańców. Przed świtem, by nie wzbudzić paniki sąsiadów. * Zakrawało to na cud, ale opuścił więzienie bez piętna i łańcucha galernika. Był wolny! Mógł pójść, dokąd chciał, nikt go nie ścigał. Na dodatek w ustach skrywał tajemniczą kulkę. Wcią zdumiewał się jej niezwykłymi właściwościami, choćby smakiem. Zale nie od tego, w którą stronę zwrócił głowę, kulka stawała się słona lub słodka, kwaśnawa jak niedojrzałe jabłka lub gorzka jak piołun. Rozumiał, e właśnie za pomocą smaku informowała go o najbli szych uskokach czasoprzestrzennych, które tak

licznie go otaczały. Podobne informacje przekazywała równie za pomocą pulsujących barw lub zmieniając sposób wibrowania. ałował wielce, e Agon nie miał dość czasu, by zaznajomić go z zasadami interpretowania impulsów płynących z xehq. Trudno. To, co wiedział, musiało mu na początek wystarczyć; reszty dowie się metodą prób i błędów. Przespał noc w jakimś opuszczonym magazynie, cuchnącym sproszkowanym guanem, i rankiem wkroczył do Miasta. Zastał je dość spokojne, jednak pozbawione normalnej ruchliwości, jakby wylękłe. Czy by sprawiły to uspokajające wystąpienia heroldów, głoszących w dzień i w nocy: „Nie ma adnego zagro enia, kometa nie le y na kursie kolizyjnym z Ziemią, wszelkie odpryski spłoną w górnych warstwach atmosfery, a jeśli nawet dotrą do powierzchni, to wyłącznie w postaci niewielkich, nieszkodliwych okruchów...” A mo e była to powszechna rezygnacja, wynikająca z przeświadczenia, e przecie i tak nie ma ratunku? Wkrótce Meneher poczuł głód i zamierzał zwędzić ze straganu jakieś owoce. Czekał tylko, a właściciel się odwróci. Ten wszelako, zgadując jego zamiar, zawołał: - Jedz, jedz śmiało, młodzieńcze, i niech ci Córka Mocy błogosławi. Córka Mocy! Jak e często słyszał jej imię, pomykając przez zaułki. Wymieniały je grupki skromnie ubranych ludzi, zbierających się wspólnie, by odmawiać dawno zapomniane modlitwy. Jednak nawet gdyby była boginią, pomóc nie mogła. A pocieszyć? Nawet Agon nie znał odpowiedzi na pytanie, czy istnieje jakieś drugie ycie. A jeśli nawet istnieje, to czy w najmniejszym choćby stopniu przypomina te obecne, z wszystkimi jego powabami, ciepłem pieszczących się ciał, sytością pełnego kałduna, rozkoszą lekkiego zamroczenia i spazmem seksu. Meneher był zbyt młody i za mało wykształcony, by podejrzewać, e istnieją jeszcze rozkosze wy sze i bardziej wysublimowane, jak ów bezcielesny spokój, pośmiertna radość zespolenia z Mocami, nirwana... Na razie dwie inne myśli zaprzątały go bez reszty. Odnaleźć bezpieczny uskok, to znaczy przejście do świata, który nie będzie królestwem płynnego ognia lub ciekłego amoniaku, lecz da szansę prze ycia. Najlepiej, eby wyglądał tak jak ten. Druga sprawa to odszukanie Lilii. Przysiągł sobie bowiem, e ją ocali. Czasami zastanawiał się, czy powinien pomóc jeszcze komuś, ale nie znał zbyt wielu ludzi, a ci, których znał -

łotrzykowie i ścigający ich funkcjonariusze - nie wydawali się godni ocalenia. Nadto mnogość uskoków czasoprzestrzennych okazała się pozorna. Najczęściej te, które kuszącą słodyczą emanowały z kulki, obiecując rajskie krainy, okazywały się niedostępne. Znajdowały się gdzieś wysoko nad głowami, pod wodą albo wewnątrz budynków. Najbardziej obiecujący uskok otwierał się na szczycie jednego z wiecznie zielonych wzgórz, gdzie przed wiekami mo e jeszcze sami Wygnańcy ustawili z głazów świątynię Wielkiej Macierzy Bogów. Wspinaczka na szczyt Xirionu zajęła mu parę godzin. Sanktuarium zastał opuszczone, kapłanów nie było, a cała słu ba świątynna uciekła, mo e ze strachu, e szczyty górskie pierwsze zostaną zbombardowane przez meteory. Słodycz rozlewała się zniewalająco po podniebieniu, wibracje przybrały na sile, a łagodna zielona barwa sugerowała istnienie w pobli u świata zdatnego do zamieszkania. Có z tego, kiedy drogę zagrodziły potę ne granitowe ciosy, zda się przez jakichś gigantów uło one. Wypluł kulkę, prosząc, by wskazała wejście, lecz ona bezradnie wisiała w powietrzu, kręcąc się wokół własnej osi. Usiłował podchodzić jeszcze z innych stron, ale za ka dym razem uskok ukryty gdzieś w głębi muru pozostawał niedostępny. Krzemiennym oskardem, porzuconym snadź przez jakiegoś kamieniarza, próbował rozkruszyć spoiwo między skalnymi blokami. Daremnie, zaprawa stę ała jak kamień i po paru godzinach łobienia wydrapał jedynie płytki rowek. Tymczasem zbli ał się wieczór. Bliskość komety sugerowała, e czasu pozostało niewiele. Miał jeszcze do sprawdzenia kilka innych miejsc. A przede wszystkim chciał sprawdzić, co dzieje się z Lilią. Kiedy powrócił do Miasta, od razu zauwa ył, e znikły rządowe balony, dotąd uwiązane wokół świątyni Wiatru. Nastroje wśród ludzi stały się jeszcze bardziej ponure, z ulic odeszli porządkowi, zauwa ył te liczne ślady rabunków. W paru miejscach rozbito magazyny, podpalono te kilka domów nale ących do Najmędrszych. Pod świątynią Złotej Pramatki zwarta ci ba ludzi łomotała w bramy, domagając się, by wyszedł któryś z arcykapłanów. Wszelako ądania trafiły w pró nię. Po wyłamaniu potę nych wrót ze srebrnymi płaskorzeźbami okazało się, e we wnętrzu nie ma nikogo. Pod osłoną nocy przywódcy religijni dali nogę. Meneher ominął zbiegowisko szerokim łukiem. Zszedł nad pobliski kanał, ukradł małą łódkę i powiosłował w stronę domu Lilii. Rabusie nie dotarli jeszcze do tej części