mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Wood Barbara - Ulica rajskich dziewic

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Wood Barbara - Ulica rajskich dziewic.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 309 stron)

Barbara Wood Ulica Rajskich Dziewic Przełożył Andrzej Milcarz Wydawnictwo Dolnośląskie Wrocław 1995 Tytuł oryginału Virgins ofParadise Były drzwi, klucza do nich znaleźć nie zdołałam. I była zasłona — nieprzejrzysta cała, Trochę rozmowy o Mnie i także o Tobie, Potem ani Ciebie, ani Mnie — złuda nietrwała. Omar Chajjam — Rubajaty Kobiety mają prawa równe swoim obowiązkom, zgodnie z uznanym zwyczajem. Mężczyźni mają nad nimi wyższość, Bóg jest potężny, mądry! Koran 11:228 Ahmedowi Abbasowi Ragabowi od serca z wdzięcznością PROLOG — Czy moglibyśmy pojechać najpierw na ulicę Rajskich Dziewic? — spytała taksówkarza wiedziona impulsem Jasmine. — Tak, miss — odpowiedział Arab, patrząc na odbicie pasażerki w lusterku wstecznym. Zatrzymał na chwilę oczy na jej złotych włosach. Jasmine dziwiła się sama sobie. Jadąc z kairskiego portu lotniczego i wcześniej, podczas długiego lotu non stop z Los Angeles, przyrzekała sobie, że nie będzie się nawet zbliżać do ulicy Rajskich Dziewic. Że uda się prosto do hotelu Nile Hilton, dowie się, dlaczego została wezwana do Egiptu, załatwi, co będzie do załatwienia, i pierwszym samolotem odleci do Kalifornii. Zatrwożona własną impulsywnością, chciała powiedzieć kierowcy, by jechał prosto do hotelu, bo zmieniła zamiar. Jednak nie mogła. Bała się zajrzeć na ulicę Rajskich Dziewic, ale jeszcze bardziej bała się ominąć to miejsce. — Bardzo miła ulica, miss, bardzo piękna — zachęcał taksówkarz i trąbił, przebijając się przez korki starego miasta. Jasmine widziała ciekawość na jego twarzy. Turyści rzadko pewnie zahaczają o ulicę Rajskich Dziewic — pomyślała. Mały, dychawiczny samochód ozdabiały sznury kolorowych frędzli, papierowe kwiaty i egzemplarz Koranu, świętej księgi muzułmanów, ułożony na aksamicie ponad deską rozdzielczą. Jasmine z niepokojem wpiła palce w dżinsową bluzę. Była zwolenniczką dżinsu, nosiła go nawet w klinice pediatrycznej i kiedy ruszała na szpitalny obchód. — Tak nie ubiera się lekarka, doktor Van Kerk — powiedział jej kiedyś uszczypliwie ordynator chirurgii. Taksówka objeżdżała w żółwim tempie plac Wyzwolenia, a Jasmine obserwowała pieszych na chodniku. Tylko paru młodych mężczyzn miało na sobie dżinsowe spodnie. Królowały niemodne dzwony i nylonowe koszule, ale też i tradycyjne galabije. Kobiety nosiły się różnie: niektóre w europejskich spódnicach i bluzkach, z bufiastymi fryzurami, inne, także i młode, w długich szatach i z zasłoniętymi twarzami —w islamskich strojach nowego fundamentalizmu.

Wieśniaczkom czarny materiał opinał ciasno pośladki i zamiast ukrywać powaby, zwracał na nie uwagę. Jasmine usiłowała wypatrzyć w tłumie dziewczynkę, taką, jaką kiedyś była, o jasnej skórze i włosach blond, hasającą w towarzystwie ciemniejszych dzieciaków, beztroską, nieświadomą burzliwej przyszłości, która ku niej pędziła. Przysunęła się do szyby: czy ta mała jest tu jeszcze w jakiś sposób obecna? Gdyby ją zobaczyła, zatrzymałaby taksówkę i powiedziała: „Chodź ze mną, pojedziemy daleko stąd, daleko od niebezpieczeństwa i zdrady, które na ciebie czyhają”. Samochód, pokasłując silnikiem, wydostał się z centrum, zostawił za sobą przechodniów i wjechał w ulicę tak uderzająco znajomą i bliską, że Jasmine przez chwilę nie mogła oddychać. Taksówkarz zwolnił, w spacerowym tempie mijali drzewa i mury okalające ogrody. Jasmine zdawało się, że opuściła Egipt zaledwie wczoraj. Narastał w niej lęk. Parę dni temu do jej gabinetu w Los Angeles przyniesiono list o zagadkowej treści: „Dr Jasmine Van Kerk, proszę o natychmiastowe przybycie do Kairu, sprawa pilna. Omówienia wymagają kwestie spadkowe”. Podpisał się pod tym pewien prawnik z Kairu. Pamiętała go z dzieciństwa spędzonego tutaj, przy ulicy Rajskich Dziewic. To był prawnik rodziny, pewnie nadal pełnił tę funkcję. — Powinnaś pojechać — powiedziała jej najlepsza przyjaciół ka Rachela, również lekarka. — Nigdy nie uda ci się uporządkować życia, dopóki nie dojdziesz do porozumienia z własną rodziną. To może być dobry znak, szansa na uporanie się z demonami. Przykro mi, doktor Van Kerk — wykręcał się prawnik, do którego zadzwoniła z prośbą o szczegóły — ale sprawa jest bardzo skomplikowana. Musi pani tu przyjechać. — Proszę stanąć — powiedziała do kierowcy i taksówka zatrzymała się pod baldachimem wiekowych topól. Ich konary wychodziły zza wielkiego, kamiennego ogrodzenia. W głębi można było dostrzec okazały dom. Taka rezydencja, otulona zacisznym ogrodem, to rzadkość w tym przeludnionym, pełnym zgiełku i tłumów mieście. Jasmine patrzyła na dwupiętrową willę o różowych ścianach, ozdobnych balkonach, drewnianych okiennicach i nagle ogarnęło ją wzruszenie. W tym miejscu się urodziła, tu zapłakała i roześmiała się po raz pierwszy. I tu została wypędzona z rodziny, przeklęta i skazana na śmierć. Wpatrywała się w kamienny monument olśniewającej i dekadenckiej przeszłości Egiptu. Te zasłonięte okna mogły się otworzyć i ukazać znajome twarze, które kiedyś kochała, cieszyła się ich widokiem, albo też bała się i nienawidziła ich. Twarze należące do pokoleń potężnej, arystokratycznej rodziny Raszidów. Niewyobrażalnie bogatych, blisko zaprzyjaźnionych z królami i paszami, pięknych i błogosławionych, ale pod tym splendorem kryjących ponure tajemnice obłędu, cudzołóstwa, morderstwa. Natrętne pytanie powracało: czy rodzina żyje tu nadal? — Kobieta w ciągu swojego życia może mieć więcej niż jed nego męża — słyszała wciąż słowa, które Amira wypowiedzia ła tak dawno — może mieć wielu braci i wielu synów, ale zawsze będzie miała tylko jednego ojca. — Proszę zawieźć mnie do hotelu Hilton — poleciła nagle, odsuwając od siebie wspomnienie ojca i tego strasznego dnia, gdy po raz ostatni byli razem. Kiedy taksówka powracała na ruchliwe ulice, Jasmine zdała sobie sprawę, że płacze. Na lotnisku, wychodząc z samolotu, starała się osłonić niewidocznym kokonem, z niezłym skutkiem zresztą. Nie czuła żadnych emocji, nawet lekkiego dreszczyku; jakby wylądowała w miejscu obcym i obojętnym. Widok domu przy ulicy Rajskich Dziewic, spojrzenie w krainę dzieciństwa sprawiło jednak, że kokon prysł jak bańka mydlana.

Kair po tych wszystkich latach! Mimo łez Jasmine widziała zmiany, które zdumiewały ją. Wiele ze starych domów arystokratów wykupiły wielkie firmy. Na eleganckich, szacownych fasadach wisiały neony. Gęsto strzelały w górę wieżowce. Z licznych placów budowy dobiegał huk kafarów i ryk spychaczy. Wyglądało, jakby Kair podnosił się ze zniszczeń po jakiejś wojnie. Ale mimo wszystko był to wciąż jej ukochany Kair. Pyszniący się jarmarcznymi kolorami, zuchwały. To było miasto, które przetrwało dziesięć stuleci najazdów, okupacji, wojny przeplatanej z zarazą i zniosło tylu ekscentrycznych władców. Taksówka podskakiwała na wybojach ronda Tahrir Square, rozkopanego w związku z budową metra. Wreszcie ukazał się Nile Hilton. Nie wydawał się już tak szalenie nowoczesny jak podczas wesela, które urządzono Jasmine w tym hotelu. Ciekawa była, czy brązowe popiersie Nasera nadal króluje w holu. A tu, obok biura American Express, przycupnął sklepik z lodami o smakach wszelkich, ale zawsze waniliowych, do którego wpadała kiedyś tak często z Kamelią, Tahią i Zachariaszem. Nie opodal sprzedawcy jaśminu, niemal niewidoczni pod girlandami kwiecia. Dalej, na chodniku, kucały wiejskie kobiety, opiekając kolby kukurydzy, nieomylny znak początku lata. Jasmine odsunęła twarz od szyby samochodu. Dawno temu powiedziała sobie, że nigdy już nie pojedzie do Kairu, i naprawdę zamierzała dotrzymać tego przyrzeczenia. Jej ciało przybyło tu wprawdzie na spotkanie z mecenasem Abdelem Rahmanem w sprawie spadku, ale serce i dusza pozostały bezpieczne w Kalifornii. Taksówka zatrzymała się na hotelowym podjeździe. — Witamy w Kairze — odźwierny patrzył na jej jasne włosy z taką samą admiracją jak taksówkarz, a wcześniej celnicy i bagażowi na lotnisku. No tak, a miała przecież kupić chustę do okrycia głowy. Pamiętała na szczęście o narzuceniu sweterka na gołe ramiona przed zejściem na terytorium tego islamskiego kraju. Podszedł boy, rozglądając się za bagażem, ale Jasmine miała tylko jeden mały neseser, nie zamierzała zostać tu długo. Jedną noc tylko, jeśli się uda. I na pewno nie zajrzy już więcej na ulicę Rajskich Dziewic. W holu rozbrzmiewała muzyka, śmiech, radosne okrzyki. Orszak ślubny z tancerzami i orkiestrą na czele sunął przez rozbawiony tłum. Na młodą parę sypały się gęsto drobne monety. Na szczęście. Jasmine zatrzymała się, by spojrzeć na pannę młodą w białej sukni, za którą dwie małe dziewczynki niosły długi tren. Słodkie wspomnienia wyroiły się z pamięci: kiedyś to na nią spadał deszcz monet w tym samym holu, bo tu przecież miała wesele, gdy hotel był nowiutki. Rozpierało ją wtedy szczęście. A teraz? Teraz wyjęła garść dziesięcio—centówek i ćwiartek i sypnęła je na nowożeńców, mrucząc: „Niech się wam szczęści. Mabrnk”. — Witamy w Kairze — pozdrowiono ją ciepło w recepcji. — Czy jest jakaś wiadomość dla mnie? — spytała przystojnego, młodego recepcjonistę. Uśmiechnął się do niej, zerkając pod kontuar, w ciemnych oczach błysnęło pochlebstwo, a może podziw; Egipcjanie są niezrównani w strojeniu takich min, wiedziała o tym. — Przykro mi, doktor Van Kerk, nie ma nic dla pani. Podała przecież prawnikowi godzinę przylotu i poinformowała, że zatrzyma się w Nile Hilton, była więc pewna, że mecenas powita ją na lotnisku lub tutaj, w holu. Boy hotelowy odprowadził ją do pokoju. — Od strony Nilu — zaznaczył, że pamiętano o jej życzeniu. Napiwek, jaki mu wręczyła, banknot jednofuntowy, był za duży. Widziała to wyraźnie w uśmiechniętej twarzy. Jasmine była zmęczona i głodna, bo w samolocie nie spała i jadła bardzo mało. Przed pójściem do łóżka chciała jeszcze zadzwonić do Los Angeles i powiedzieć, że wszystko jest w

porządku. Gdy sięgnęła po aparat ustawiony na stoliku obok łóżka, rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyła i cofnęła się zszokowana. W drzwiach stała kobieta ubrana w szatę niewiasty, która odbyła już pielgrzymkę do Mekki: w długą, białą suknię i również białą woalkę na głowie. Dolną połowę twarzy miała przysłoniętą, w jednej ręce trzymała skórzaną torbę, w drugiej laskę. Kiedy Jasmine spojrzała w oczy kobiety, wstrząsnęły nią sprzeczne uczucia. Amira! W pamięci ujrzała ten moment, kiedy widziały się po raz ostatni. Teraz nie było już sprzecznych uczuć. Tylko gniew i smutek. — Pokój tobie i zmiłowanie boskie — powiedziała po arabsku Amira. Jasmine ogarnęło nagle wonne wspomnienie drzewa sandałowego i bzu, usłyszała muzykę starej fontanny w ogrodzie przy ulicy Rajskich Dziewic, poczuła niebiański smak moreli w cukrze. Szczęsne chwile, przesłonięte bolesną pamięcią gorszego czasu. — Pokój i z tobą — odwzajemniła pozdrowienie. Miała wrażenie, że zwraca się do zjawy. — Pokój, zmiłowanie i błogosławieństwo Boga. Proszę do środka. Gdy Amira weszła do pokoju, rozsnuwając zapach migdałów, Jasmine zdumiała się, jak łatwo jej samej powrócić do tamtego świata. Niewiarygodne: może mówić płynnie po arabsku, jakby to był jej język codzienny przez ostatnie lata. I jak miło sięgnąć znów do tej mowy. Amira zaczekała, aż Jasmine poprosi ją, by usiadła. Spoczęła w fotelu ze swobodą kobiety nawykłej do udzielania czegoś w rodzaju audiencji. Jasmine zauważyła jednak, że ruchy jej stały się sztywniejsze. Cóż dziwnego, była po osiemdziesiątce. Jasmine przysiadła na krawędzi łóżka i syciła oczy widokiem swojego gościa. A więc Amira odbyła w końcu pielgrzymkę do Mekki. — Chwalić Boga, czuję się dobrze — starsza kobieta zsunęła welon, ukazując śnieżnobiałe włosy. — Skąd wiedziałaś, że tu jestem? — To ja wezwałam cię tutaj, Yasmino. — Jak mnie znalazłaś? — Napisałam do Itzaka Misrahiego, do Kalifornii, a on po dał mi twój adres. Dobrze wyglądasz — głos Amiry drżał lek ko. — Jesteś teraz lekarką? To pięknie. Wielka odpowie dzialność — uniosła ramiona. — Nie chciałabyś mnie uściskać? Ale Jasmine czuła jakiś lęk. Ta kobieta była akuszerką przy jej narodzinach. Te ręce o zapachu migdałów trzymały ją, dotykały jako pierwsze. A jednak patrząc w ciemne oczy, które zdawały się błyskać takim samym ogniem, jaki kiedyś widziała w sercu czarnego opalu, Jasmine nie mogła ruszyć ku wyciągniętym do niej ramionom. Coś odgradzało ją od tej kobiety o wyrazistych beduińskich rysach i arogancji w linii podbródka, charakterystycznej dla wszystkich Raszidów. Nawet Jasmine Van Kerk miała taki podbródek. Bo przecież ta starsza kobieta była jej babką. — Nie możemy być wrogami, Yasmino. Jesteś moją wnucz ką, jesteś 2? mojej krwi i kocham cię. — Wybacz mi, babciu, ale wciąż pamiętam tę chwilę, gdy widziałam cię po raz ostatni. — Tak. To był smutny dzień dla nas wszystkich. Yasmino, dziecko kochane, coś wydarzyło mi się, gdy byłam małą dziewczynką. Przez to płakałam i płakałam, myślałam, że wszystko ze mnie wypłynie i wtedy umrę. Nie umarłam, ale

została mi w pamięci ta głęboka udręka i przysięgłam, iż nie pozwolę, by któreś z moich dzieci doświadczyło takiego bólu. Chociaż Ibrahim to mój syn, jest równocześnie twoim ojcem 13 i ja nie mogłam nic zrobić. Według prawa mężczyzna może uczynić co chce z własnymi dziećmi, jest panem swojej rodziny Bardzo jednak martwiłam się z twojego powodu, Yasmino. A teraz jesteś z powrotem. — Proszę, babciu, powiedz mi, dlaczego kazałaś panu Abde— lowi Rahmanowi ściągnąć mnie tutaj? Czy mój ojciec zmarł? — Nie, Yasmino, twój ojciec żyje. Ale właśnie ze względu na twojego ojca chciałam, abyś przyjechała do domu. Jest bar dzo chory, Yasmino, on umiera. Potrzebuje ciebie. — Więc to on prosił cię, abyś mnie wezwała? — Twój ojciec nie wie o tym, że tu jesteś — Amira potrząsnęła głową. — Bałam się. Gdyby wiedział, że napisałam do ciebie z prośbą o przybycie, a ty byś nie przyjechała, to by go zabiło. — Na co umiera? — Jasmine powstrzymywała łzy. — Co to za choroba? — To nie jest choroba ciała, Yasmino, ale ducha. Jego dusza umiera. On nie chce już żyć. — A jak ja mogę go uratować? — On umiera z powodu ciebie. W dniu, w którym opuści łaś Egipt, opuściła go również wiara. Nabrał przekonania, że Bóg go porzucił, i teraz, na łożu śmierci, nadal myśli to samo. Posłuchaj mnie, Yasmino. Nie możesz pozwolić ojcu umrzeć bez wiary, bo wtedy Bóg rzeczywiście odwróci się od niego i mój syn nie zamieszka w raju. — To jego własna wina… — głos Jasmine załamał się. — Och, Yasmino, czy ty myślisz, że wiesz o wszystkim? Myślisz, że wiesz, dlaczego twój ojciec postąpił właśnie tak? Czy znasz wszystkie sprawy rodziny? Na Proroka, niech po kój będzie z Nim, nikt nie ujawnił ci tajemnic. Ale nadszedł czas, byś poznała sekrety do końca. Amira położyła skórzaną torbę na kolanach i wyjęła z niej drewniane pudełko inkrustowane kością słoniową. Na wieczku widniał arabski napis: „Bóg — szafarz miłosierdzia”. — Pamiętasz rodzinę Misrahich, która mieszkała obok nas przy ulicy Rajskich Dziewic? Wyjechali z Egiptu, bo byli Ży— 14 darni. Maryam Misrahi była moją najlepszą przyjaciółką. Powierzałyśmy sobie wzajemnie wszystkie tajemnice. Teraz chcę o tych naszych tajemnicach powiedzieć tobie, bo jesteś moją wnuczką, z mojej krwi. A także dlatego, że chcę cię pojednać z ojcem. Opowiem ci nawet o największym sekrecie Maryam; ona już nie żyje, więc to nie ma znaczenia. A na koniec zdradzę ci moją straszną tajemnicę, o której nie wie nawet twój ojciec. Ale to dopiero wtedy, gdy usłyszysz wszystko inne, co mam ci do powiedzenia. Jasmine patrzyła na drewnianą szkatułkę jak zaczarowana. Story zasłaniające przeszklone drzwi balkonowe poruszał lekki poranny wietrzyk, który niósł odgłosy ruchu ulicznego z Corniche. Jasmine uświadomiła sobie nagle, że kiedyś nie było w ogóle tej nadrzecznej alei

Corniche, nie było też hotelu. Tutaj nad Nilem znajdowały się brytyjskie koszary. Patrzyła, jak jej babcia otwiera szkatułę z pamiątkami przeszłości dumnej rodziny. Ruszały we dwie w daleką podróż w czasie. — Chcę ci teraz wyjawić wszystkie tajemnice, Yasmino — mądre, onyksowe oczy Amiry jaśniały, gdy mówiła cicho. — A ty zdradzisz mi swoje, bo przecież też masz sekrety. A więc zamienimy się nimi i kiedy Bóg to usłyszy — modlę się o jego miłosierdzie — natchnie cię mądrością. Będziesz wie działa, co musisz zrobić. Pierwsza tajemnica dotyczy lata przed twoim narodzeniem, tego czasu, gdy wojna w Europie właśnie się zakończyła i świat wiwatował na cześć pokoju. Zdarzyło się to w ciepłą noc, pełną nadziei i obietnic. To była noc, od której rozpoczął się upadek naszej rodziny… CZĘŚĆ I 1945 ROZDZIAŁ 1 — Księżniczko, popatrz tam, na niebo! Czy widzisz skrzyd latego konia w galopie? Dziewczynka przeszukiwała nocny firmament, ale widziała na nim tylko bezmierny ocean gwiazd. Potrząsnęła głową. W ciepłych objęciach opiekunki wypatrywała nadal latającego rumaka pomiędzy gwiazdami, gdy nagle usłyszała huk w oddali, jakby grzmot. — Boże, pomóż nam! — krzyknęła kobieta trzymająca dziew czynkę. Ktoś zaczął jęczeć i w tym momencie niesamowite, mroczne postacie wyłoniły się z ciemności: jeźdźcy w czerni na gigantycznych koniach. Dziecko było pewne, że zstąpili oni z nieba, patrzyło więc, gdzie mają pierzaste skrzydła. Po tem kobiety i dzieci biegły w popłochu, próbując ukryć się w namiotach, miecze błyskały w blasku ogniska, a jęk rozpa czy wznosił się ku zimnym, bezdusznym gwiazdom. — Cichutko, księżniczko, ani słowa — szepnęła kobieta, cho wając się z dziewczynką za wielki kufer podróżny. Strach. Przerażenie. Brutalne ręce wyrwały dziecko z objęć opiekunki. Płacz. Amira obudziła się. W pokoju było ciemno, ale wiosenny księżyc rozpostarł srebrzysty woal ponad jej łóżkiem. Usiadła i zapaliła lampę. Ciepłe światło działało kojąco. Przycisnęła ręce do piersi, by uspokoić rozdygotane serce. Znowu zaczęły się te sny — pomyślała. Wstawała przez nie zmęczona, senne 16 majaki były przykrymi wspomnieniami, być może. Nie miała pewności, czy to odbicie realnych zdarzeń, czy dziwne twory wyobraźni. Za każdym razem gdy powracały, wiedziała, że będą ją dręczyć przez cały dzień i będzie zmuszona wraz z teraźniejszością przeżywać strzępy koszmarów z przeszłości, jeśli naprawdę był to ślad rzeczywistych wydarzeń. I tak te dwie biografie momentami biegły równolegle: jedna należąca do wystraszonej, małej dziewczynki, druga do kobiety, która szuka porządku i sensu w nieprzewidywalnym świecie. To dlatego, że niebawem ma się narodzić dziecko — powiedziała sobie Amira, usiłując policzyć godziny snu, które miała tej nocy. Było dziwnie cicho. Ile razy dziecko miało przyjść na świat w wielkim domu przy ulicy Rajskich Dziewic, tylekroć te majaki zabierały sen Amirze. By uspokoić się, weszła do eleganckiej, marmurowej łazienki, którą dzieliła kiedyś z mężem Alim Raszi—dem,

od pięciu lat spoczywającym w grobie. Nie zapalając światła puściła zimną wodę ze złotego kurka. Zatrzymała się przed lustrem i patrzyła na odbicie swojej twarzy w bladej, księżycowej poświacie. Amira nie uważała siebie za piękną, choć inni mówili, iż jest urodziwa. „Przyrzeknij mi, że wyjdziesz ponownie za mąż — domagał się Ali na łożu śmierci, tuż przed wybuchem wojny. — Jesteś wciąż młoda, Amiro, i tak pełna życia. Wyjdź za Skourasa, kochasz go”. Amira zwilżyła twarz wodą. Andreas Skouras! Skąd Ali wiedział, że go kochała? Wydawało jej się, że tak dobrze kryje swoje uczucia. Nawet najlepsza przyjaciółka nie powinna odgadnąć, jak serce skacze jej w piersi na widok przystojnego Skourasa. „Wyjdź za Skourasa”. Takie to proste? A czy minister kultury w rządzie królewskim coś do niej czuje? Poprawiła włosy i rozprostowała suknię — nie rozbierała się na tę noc, gdyż synowa mogła zacząć rodzić lada moment. Wróciła do sypialni i z szafki nocnej podniosła fotografię; po srebrnych ramkach błąkały się księżycowe r—efleksy. — Co znaczą te sny, mój mężu, serce moje? — wyszeptała wpatrując się w wąsatą twarz o orlim nosie. Po to zdjęcie się— 17 gała zawsze, gdy potrzebowała pociechy. Pomagało. Ogromny dom, zwykle pełen gwaru i odgłosów życia wielopokoleniowej rodziny, o tej porze był cichy. Amira oczekiwała jednak, że usłyszy coś z dołu, gdzie synowa miała wydać na świat pierwsze dziecko. — Powiedz mi — szeptała do fotografii Alego Raszida, boga tego i potężnego, ostatniego z niknącej generacji — dlaczego te sny wracają zawsze, gdy ma się narodzić dziecko? Czy to jakiś omen, czy mój lęk je sprowadza? Och, mój mężu, co takiego zdarzyło się w moim dzieciństwie, że muszę doświad czać tej grozy za każdym razem, gdy w rodzinie pojawia się nowe życie? Amirze śniła się czasem mała dziewczynka pogrążona w wielkim płaczu i szlochach. Nie wiedziała jednak, kim było to dziecko. — Czy to ja? — przemawiała znowu do zdjęcia. — Tylko ty znasz tajemnicę mojej przeszłości, mężu, serce moje. Wiesz może nawet więcej, ale nigdy mi nie powiedziałeś. Byłeś męż czyzną, a ja zaledwie dzieckiem, gdy sprowadzono mnie do tego domu. Jaki sekret zostawiliśmy za sobą, kiedy zabrałeś mnie z haremu przy ulicy Perłowego Drzewa? I dlaczego nie pamiętam nic sprzed ósmego roku życia? Jedyną odpowiedź dawały topole, szeleszcząc gałęziami w ogrodzie. Wiosenny wietrzyk przefruwał nad śpiącym Kairem. Postawiła fotografię na miejsce. Wyjaśnienia, których Ali mógł udzielić, leżały z nim razem w grobie. Amira pozostała ze swoimi pytaniami o rodzinę, z której wyszła, o własne pochodzenie, a nawet nazwisko. Kiedy małe dzieci Amiry były ciekawe tego wszystkiego, udzielała wymijających odpowiedzi. Mówiła zwykle, że jej życie rozpoczęło się w chwili, gdy poślubiła ich tatę i jego rodzina stała się jej rodziną. Bo nie miała żadnych wspomnień z dzieciństwa, którymi mogłaby się podzielić z własnymi dziećmi. Były jednak te sny…

— Proszę pani? — dobiegł głos od drzwi. 18 — Czy już? — odwróciła się do służącej, starszej kobiety, obecnej w domu Raszidów jeszcze przed przyjściem Amiry na świat. — Młoda pani jest bardzo blisko. Zostawiając za sobą sny i myśli o Andreasie Skourasie, Amira pośpieszyła na dół poprzez cichy hol. Nocne pantofle zdawały się szeptać, gdy sunęła po głębokich dywanach, kryształowe lustra i złocenia lśniących kandelabrów odbijały jej sylwetkę, powietrze wypełniał aromat olejku cytrynowego. Synową otaczały ciotki i kuzynki mieszkające w domu. Mówiły jej słowa otuchy, uspokajały, modliły się. Stara Qettah, która czytała z gwiazd, była tam również. Siedziała w kącie, ślęcząc nad swoimi mapami i instrumentami. Była gotowa do dokładnego oznaczenia chwili narodzin dziecka. Amira podeszła do łóżka, by stwierdzić, czy akcja porodowa już się rozpoczęła. Wciąż nie mogła otrząsnąć się z wrażenia, jakie zrobiły na niej widziadła senne. To wydawało się czymś więcej niż sen. Czuła się, jakby zaledwie przed momentem naprawdę siedziała w obozowisku na pustyni i patrzyła w gwiazdy, a potem ktoś brutalnie wyrwał ją z objęć kobiety szukającej dla niej kryjówki. Kim była ta opiekunka z powracającego snu? Czy te kochające ramiona należały do jej matki? Amira nie pamiętała matki, śniła tylko to dziwne, pełne gwiazd niebo. Czasami zastanawiała się, czy w ogóle urodziła ją kobieta, a może ona, Amira, wzięła się wprost z tych odległych, mrugających gwiazd? Jeśli jednak ten sen jest naprawdę strzępem pamięci — myślała kładąc zimny kompres na czole synowej — to co zdarzyło się potem, kiedy już nas rozłączono? Czy ta kobieta została zabita? Czy widziałam jej śmierć? Czy dlatego pamiętam przeszłość tylko we śnie? — Jak się czujesz córeczko, serce moje? — spytała młodą mę żatkę, która miała powić dziecko. Biedna dziewczyna miała bóle porodowe od połowy nocy. Amira przygotowała herbatę ziołową według antycznej receptury, którą ponoć stosowała 19 i matka proroka Mojżesza, kiedy sama była w połogu. Zachęcając synową do picia, Amira badała jednocześnie jej rozdęty brzuch pod satynową narzutką i nagle zatrwożyła się: coś było nie w porządku. — Mamo — wyszeptała młoda kobieta, odsuwając herbatę. Jej rozgorączkowane oczy błyszczały jak czarne perły. — Ma mo, gdzie jest Ibrahim? Gdzie jest mój mąż? — Ibrahim jest przy królu i nie może przyjść. Napij się her baty, w niej jest moc boskiego błogosławieństwa. Nadeszły kolejne skurcze i dziewczyna przygryzła wargę, próbując powstrzymać się od płaczu, bo kobieta, która okazuje słabość podczas porodu, przynosi dyshonor rodzinie. — Ja chcę Ibrahima — wyszeptała. Kobiety w pokoju miały ciała namaszczone drogimi perfumami, nosiły kosztowne suknie i jedwabne welony na głowach, bo wszystkie żyły w domu bogatego mężczyzny. Dwadzieścia trzy osoby — kobiety i dzieci — mieszkały w żeńskim skrzydle rezydencji Raszida. To były osoby od ośmiu do osiemdziesięciu sześciu lat, wszystkie spokrewnione, a więc sami Raszidowie. Siostry, córki i wnuczki pierwszych żon Alego Raszida, także wdowy po jego synach, bratankach

i kuzynach. Jedynymi osobami płci męskiej w skrzydle żeńskim byli malcy przed dziesiątym rokiem życia. Kiedy mijali ten wiek, zgodnie z islamskim zwyczajem odchodzili od matek i przeprowadzali się na stronę męską. Amira królowała w kobiecej części domu, kiedyś nazywanej haremem, gdzie nadal unosił się duch Alego Raszida. Nad łóżkiem rodzącej wisiał wielki obraz ukazujący go w otoczeniu żon, konkubin i licznych dzieci. Kobiety w kwefach, z rękami zdobnymi w złote pierścienie, a on, Ali Raszid Pasza, na krześle czy raczej na tronie, zwalisty, potężny mężczyzna, w fezie i szatach przywodzących na myśl magnata z poprzedniego stulecia. W pięć lat po śmierci imię jego padało tu wciąż często. Amira była jego ostatnią żoną. W wieku trzynastu lat poślubiła pięć—dziesięciotrzyletniego mężczyznę. 20 Synowa otworzyła usta w bezgłośnym jęku. Amira zamieniła jej mokrą od potu poduszkę na suchą i wytarła czoło. — Bismillach! Na Boga! — szepnęła jedna z kobiet o twarzy białej jak kwiaty migdałowca zdobiące pokój. — Co złego się z nią dzieje? Amira odrzuciła satynową narzutkę i zdumiała się widząc, że dziecko nie leży już w normalnej pozycji porodowej, lecz jakimś sposobem obróciło się poprzecznie. Przyszła jej na pamięć inna noc, przed trzydziestu laty, zaraz po tym, jak sprowadzono ją do tego domu jako pannę młodą. Rodziła wówczas jedna ze starszych żon Raszida, a dziecko również ułożyło się poprzecznie. I matka, i dziecko zmarły wówczas — przypominała sobie Amira. Aby ukryć swoje przerażenie, Amira powiedziała do synowej parę uspokajających słów i skinęła na jedną z kuzynek, zajętą paleniem kadzideł, które powinny przepłoszyć od łoża rodzącej niedobre dżiny i inne złe duchy. Trzeba zmienić położenie płodu, ustawić dziecko w normalnej pozycji: głową do dołu. Poród nastąpi lada moment, jeżeli dziecko uwięźnie w drogach rodnych, może być stracone, podobnie jak i matka. Jak wiele kobiet w domu, kuzynka miała bogate doświadczenie akuszerskie, ale patrząc na zniekształcony brzuch rodzącej — zmartwiała. Z której strony jest głowa dziecka, a z której nogi? Amira sięgnęła po amulet, który położyła chwilę wcześniej przy łóżku synowej, obok medykamentów. Był to obiekt ogromnej mocy; pobrał ją z gwiazd, leżąc przez siedem nocy na dachu. Amira ujęła amulet w dłonie, by tę magiczną siłę sobie przyswoić. „Zapisane jest, iż nie może się nam przydarzyć nic, co nie byłoby zgodne z wolą Boga. On jest naszym opiekunem. Niech wierni ufają w Bogu” — wyrecytował głos z radia nastawionego na nocne czytanie Koranu. Drogą delikatnych manipulacji Amira zdołała ustawić dziecko we właściwej pozycji, ale gdy tylko cofnęła ręce, 21 wszystko zaczęło wracać do poprzedniego, fatalnego położenia. — Módlmy się — powiedział ktoś cicho. — Bóg jest naszym przewodnikiem — Amira próbowała po krzepić kobiety, widząc strach na ich twarzach. — Musimy utrzymywać dziecko w prawidłowej pozycji aż do chwili po rodu. — Ale gdzie jest głowa? Co będzie, jeśli ustawimy dziecko nóżkami do przodu? Amira próbowała pilnować właściwego położenia, ale przy każdym skurczu dziecko uparcie ustawiało się poprzecznie. W końcu zorientowała się, co trzeba zrobić. — Przygotujcie haszysz — poleciła.

Gdy nowy, ostry aromat wypełniał pokój, mieszając się z aromatem perfum, kwiatów i kadzidła, Amira recytowała fragmenty Koranu i starannie szorowała ręce. Wytarła je w czysty ręcznik. Miała zamiar posłużyć się wiedzą przejętą od swojej teściowej, matki Alego Raszida, która była uzdrowicielką i przekazała wiele sekretów młodej żonie syna. Część tajemnic poznała jeszcze wcześniej, w haremie przy ulicy Perłowego Drzewa. Patrzyła, jak synowa wciąga haszysz z fajki, a oczy zasnu—wa jej mgła. Następnie, delikatnie nakierowując dziecko z jednej strony, Amira próbowała równocześnie sięgnąć po nie drugą ręką. — Dajcie jej więcej haszyszu — powiedziała cicho, usiłując odgadnąć, jak naprawdę ułożony jest płód. Dziewczyna chciała wciągnąć głębiej haszyszowy dym, ale ból stał się nie do zniesienia. Rzuciła głową i zawyła. Nie mogła się powstrzymać. — Zatelefonuj do pałacu — Amira cichym i spokojnym gło sem poleciła jednej z kobiet. — Powiedz im, że Ibrahim musi natychmiast przybyć do domu. 22 — Brawo! — krzyknął król Faruk. Akurat wygrał „konia” przy stawce siedemnaście do jednego i cała świta skupiła się z gratulacjami wpkół stołu ruletkowego. — Trzeba wykorzystać szansę. Szczęście dopisuje tej nocy Waszej Wysokości! — powiedział Ibrahim Raszid, ale zabawa nie była mu w głowie. Kiedy król patrzył w inną stronę, Ibra him zerknął ukradkiem na zegarek. Robiło się późno, bardzo chciał zatelefonować do domu i dowiedzieć się, co z żoną. Nie mógł jednak wyjść: jako osoba z najbliższego otoczenia króla, jego lekarz osobisty, musiał być u boku Faruka. Ibrahim pił szampana cały wieczór, co zdarzało mu się rzadko, ale tego dnia musiał w czymś utopić swój niepokój. Jego młoda żona miała urodzić pierwsze dziecko. W ciągu dwudziestu ośmiu lat życia Ibrahim nigdy jeszcze nie był tak zdenerwowany. Zamiast jednak podnieść go na duchu, na co liczył, szampan wywołał odwrotny efekt. Z każdą kolejną lampką, z każdym wybuchem wesołości przy ruletce stawał się posępniej—szy. Zastanawiał się, co on tu robi, dlaczego traci czas na zabawę, która go wcale nie bawi. Spojrzał na królewskich dworzan i ujrzał gromadę młodych mężczyzn, niemal dokładnie takich jak on sam. Ależ jesteśmy podobni — pomyślał biorąc kolejny kieliszek od krążącego z tacą kelnera. Wiadomo było dobrze, że Faruk dobiera sobie świtę, kierując się przede wszystkim wymaganiami co do urody i poloru towarzyskiego. Wszyscy mieli więc — tak jak Ibrahim — oliwkową cerę, brązowe oczy i czarne włosy. Wszyscy tuż przed trzydziestką lub tuż po, bogaci i raczej rozpróżniaczeni, w smokingach zamawianych w londyńskim Savile Row. Wszyscy w sposób afektowany mówili po angielsku, uczyli się tego języka w szkołach w Wielkiej Brytanii, dokąd wysyłała większość swoich synów kairska arystokracja. Na głowach — zauważył Ibrahim z rzadkim u niego cynizmem — mieli czerwone fezy, 23 zazdrośnie strzeżony znak przynależności do egipskich wyższych sfer. Zsuwali je tak daleko na czoło, że opierały się na brwiach. Arabowie, którzy usiłują nie być Arabami — pomyślał gorzko Ibrahim — Egipcjanie pozujący na angielskich dżentelmenów. Przez usta nie przechodzi im słowo w ojczystym języku, bo przecież arabski nadaje się tylko do wydawania poleceń służbie. Chociaż pozycja Ibrahima była przedmiotem zazdrości, czasami męczyła go, czego nie dawał po sobie

poznać. Był wprawdzie osobistym medykiem monarchy, ale nie mógł uważać tego za własne osiągnięcie. Wysokie stanowisko na dworze królewskim załatwił mu wpływowy ojciec. Piastowanie godności osobistego lekarza króla Faruka miało również swoje minusy, jak choćby właśnie trwonienie czasu w ten sposób: przy orkiestrze, wśród lowelasów w smokingach, tańczących rumbę z kobietami w wyzywających strojach. Jako nadworny lekarz, Ibrahim miał obowiązek towarzyszyć koronowanemu podopiecznemu niemal stale i zawsze być w gotowości na wypadek wezwania. Telefon, połączony bezpośrednio z pałacem, stał w sypialni domu przy ulicy Rajskich Dziewic. Ibrahim piastował wysoką godność przez pięć lat i poznał Faruka lepiej niż ktokolwiek inny, lepiej nawet niż królowa Farida. Król miał mieć bardzo małego penisa i bardzo dużą kolekcję pornograficzną. Tak mówiły plotki, z których jednak tylko jedna była bliska prawdy, a Ibrahim wiedział, że dwudziestopięcioletni dynasta ma przede wszystkim naturę dużego dziecka. Uwielbiał lody, dowcipy nie wychodzące ponad pułap Flipa i Flapa i komiksy „Uncle Scrooge”, które sprowadzał regularnie z Ameryki. Wśród upodobań panującego było jeszcze oglądanie filmów z Katharine Hepburn i hazard. No i dziewice, jak ta siedemnastolatka o mlecznej skórze, uwieszona tego wieczoru u królewskiego ramienia. Wokół stołu z ruletką robiło się coraz tłoczniej. Każdy chciał zażyć splendoru pokazania się w monarszym kręgu: egipscy bankierzy, tureccy biznesmeni, brytyjscy oficerowie w wykrochmalonych mundurach i różnego kalibru arystokraci, którzy musieli uciekać z Europy przed Hitlerem. Groźba 24 marszu Rommla na Kair odeszła w przeszłość, miasto świętowało z zapamiętaniem. W tym hałaśliwym klubie nocnym nie było miejsca na niechęć do nikogo, nawet do Anglików, których siły okupacyjne opuszczą Egipt — jak sądzono — skoro wojna się skończyła. — Voisins! — krzyknął król, kładąc żetony na dwadzieścia sześć i trzydzieści dwa, a Ibrahim ponownie zerknął ukradkiem na zegarek. Żona mogła rodzić lada minuta, on powinien być przy niej, dodawać otuchy. Był jeszcze jeden powód niepokoju Ibrahima, którego nieco się wstydził. Niezmiernie pragnął spełnić zobowiązanie nałożone przez ojca. Tej nocy, kiedy zmarł, Ali Raszid powiedział: „To jest twoja powinność wobec mnie i naszych przodków. Jesteś moim jedynym synem, cała odpowiedzialność spoczywa na tobie. Mężczyzna, który nie powołał na świat syna — napomniał Ali — nie jest prawdziwym mężczyzną. Córki się nie liczą. Stare przysłowie mówi, że «to, co pod welonem, przynosi smutek»„. Ibrahim pamiętał, jak strasznie Faruk pragnął, by królowa Farida dała mu syna: w tajemnicy pytał nawet swojego lekarza o nalewki na płodność i o afrodyzjaki. Nigdy nie zapomni tej chwili, gdy zagrzmiał salut armatni oznajmiający narodziny królewskiego dziecka: cały Kair wstrzymał oddech i liczył wystrzały. Po czterdziestej pierwszej salwie nastała cisza. Gorzkie rozczarowanie — gdyby narodził się chłopiec, strzelano by sto jeden razy. Nade wszystko jednak Ibrahim chciał być ze swoją żoną, kobietą—dziewczynką, którą nazywał swoim małym motylkiem. Królowi znowu powiodło się w ruletce, tłumek wokół niego wiwatował, a Ibrahim wpatrywał się w lampkę szampana, ale z pamięci przywoływał obraz tego dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczył żonę. To było podczas garden party pod murami jednego z królewskich pałaców. Stała w gronie młodych, pięknych kobiet otaczających królową. Uderzyła go jej uroda i jakaś kruchość, ale zakochał się dokładnie w momencie, gdy na nosie dziewczyny usiadł motyl. Krzyknęła, a Ibra— 25 him przepychał się ku niej z solami trzeźwiącymi. Myślał, że płacze, a ona się śmiała. Powiedział sobie wtedy: pewnego dnia ten mały motylek będzie mój.

Zerknął jeszcze raz na zegarek i zastanawiał się, jak mógłby się stąd ulotnić, gdy podszedł kelner ze złotą tacą w ręku. — Proszę wybaczyć, doktorze Raszid — powiedział — to jest wiadomość dla pana, która nadeszła właśnie z pałacu. Ibrahim przebiegł wzrokiem krótki tekst. Szepnął parę słów królowi do ucha i pośpiesznie wybiegł z klubu, omal nie zapominając odebrać płaszcza z szatni. Przerzucił jedwabny szal wokół szyi, siadł za kierownicą mercedesa i nagle pomyślał, że żałuje, iż wypił tak dużo szampana. Gasząc silnik na ulicy Rajskich Dziewic, Ibrahim popatrzył uważnie na fronton dwupiętrowej, dziewiętnastowiecznej willi. Nasłuchiwał przez chwilę, po czym — rozpoznawszy nadciągające z budynku odgłosy — przebiegł przez ogród, wielkie schody, hol i wpadł do żeńskiego skrzydła domu, gdzie kobiety lamentowały wniebogłosy. Zatrzymał się na widok pustej kołyski u stóp wielkiego łoża. Siostra Ibrahima podbiegła, oplotła go ramionami i krzyknęła szlochając: — Ona odeszła! Nasza siostra odeszła! Wyzwolił się delikatnie z uścisku kobiety i przysunął się bliżej łóżka, na którym siedziała jego matka z noworodkiem na ręku. W jej ciemnych oczach ujrzał łzy. — Co się stało? — spytał przeklinając w duchu szampana, który wciąż mącił mu myśli. — Bóg uwolnił twoją żonę od ziemskich trudów — powie działa Amira odsłaniając twarz noworodka. — Ale dał ci to piękne dziecko. Och, Ibrahimie, synu, serce moje… — Rodziła? — Ibrahimowi nadal szumiało w głowie. — Niedługo po twoim wyjściu. 26 — I umarła? — Przed chwilą. Telefonowałam do pałacu, ale było już za późno. Młoda żona Ibrahima leżała z zamkniętymi oczami, na twarzy koloru kości słoniowej malował się spokój, można było pomyśleć, że śpi tylko. Satynowa narzutka osłaniała ją aż po brodę, kryjąc ślady przegranej walki o życie. Ibrahim upadł na kolana i ukrył twarz w satynie. — W imię Boga litościwego, Boga miłosiernego — odezwał się cicho. — Nie ma innych bogów oprócz Boga, a Mahomet jest Jego wysłannikiem. Amira położyła rękę na głowie syna i powiedziała: — Taka była wola Boga. Twoja żona odeszła właśnie do raju. Mówiła po arabsku, językiem domu Raszidów. — Jak ja to przeżyję, matko? — wyszeptał. — Zostawiła mnie i nawet nie wiedziałem, że odchodzi — podniósł zalaną łzami twarz. — Powinienem być tutaj. Może uratowałbym jej życie. — Uratować mógł ją tylko Bóg, którego chwałę głosimy. Po ciesz się, mój synu, myślą, że żona twoja była pobożną kobie tą, a Koran obiecuje nam, iż prawdziwie nabożni po śmierci otrzymają najwyższą nagrodę: będą oglądać oblicze Boga. Podejdź tutaj i spójrz na swoją córkę. Jej gwiazdą jest Wega, w ósmym domu księżycowym — to dobry znak, jak zapewnia mnie astrolog.

— Córkę? — wyszeptał. — Czy jestem po dwakroć przeklęty przez Boga? — Bóg cię nie przeklina — Amira pogładziła Ibrahima po twa rzy. Wspomniała, jak wzrastali razem: trzynastoletnia dziew czynka i dziecko w jej łonie. — Czyż to nie Bóg, wspaniały i wszechmogący, stworzył twoją żonę? Czyż nie ma On prawa wezwać jej do siebie, kiedy zechce? Bóg nie robi niczego, co nie byłoby mądre, mój synu. Wyznaj wiarę w jednego Boga. — Wierzę w Boga jedynego. Aminti billach. Ufam w Bogu — wstał, zawahał się, spojrzał jeszcze raz zbolałym wzrokiem 27 w stronę łóżka i pośpiesznie wyszedł z pokoju. Parę minut później siedział w samochodzie i mknął w stronę Nilu. Przejechał przez most i skręcił w gruntową drogę, biegnącą wzdłuż pól trzciny cukrowej. Nie widział wielkiego wiosennego księżyca, który zdawał się patrzeć na niego z drwiną. Nie czuł też gorącego wiatru, siekącego piaskiem o samochód. Pędził niemal na ślepo, pełen złości i bólu. Nagle stracił panowanie nad kierownicą. Wóz zsunął się z drogi i utknął w trzcinowym gąszczu. Ibrahim wygramolił się z samochodu, od szampana i przeżyć ostatniej godziny kręciło mu się w głowie. Przeszedł, potykając się, parę metrów, nie widząc ani najbliższego otoczenia, ani nieodległej wioski. Przez chwilę wpatrywał się w nocne niebo. W końcu, z gorzkim szlochem, uniósł zaciśniętą pięść i głośno po trzykroć przeklął Boga. ROZDZIAŁ 2 Nadszedł blady świt, Ibrahim otworzył oczy i zobaczył słońce przesłonięte mgłami, jak kobieta w woalce. Leżał nieruchomo, próbując myśleć, przypomnieć sobie, co się stało. Był obolały, głowa mu pękała i zżerało go straszne pragnienie. Kiedy spróbował się ruszyć, stwierdził, że siedzi w przechylonym samochodzie, w gęstwie wysokiej, zielonej trzciny cukrowej. Co się stało? Jak się tutaj znalazł? I gdzie to właściwie jest, to tutaj? Wreszcie przypomniał sobie wszystko: wezwanie przyniesione do— kasyna, jazdę do domu, twarz zmarłej żony, desperacką ucieczkę poprzez noc, samochód zsuwający się z drogi… Ibrahim jęknął. 28 Bóg — pomyślał. — Przekląłem Boga. Pchnął drzwi samochodu i wypadł na wilgotną ziemię. Nie mógł przypomnieć sobie niczego po tym, wypowiedzianym w furii, przekleństwie, ale pewnie po prostu wrócił do mercedesa i usnął na przednim siedzeniu. A teraz zbierało mu się na mdłości i czuł takie pragnienie, że mógłby chyba wypić cały Nil. Oparł się o samochód i wymiotował. Zauważył i jakoś go to skonsternowało, że wciąż jest w smokingu, a wokół szyi ma owinięty biały, jedwabny szal. Jakby tylko wyskoczył na chwilę z kasyna, by odetchnąć świeżym powietrzem. Nie pamiętał, by kiedykolwiek w życiu myślał o sobie z takim obrzydzeniem. Okrył hańbą swoją zmarłą żonę, matkę, ojca. Kiedy poranne mgły zaczęły niknąć, Ibrahim zobaczył nad sobą ogromne, błękitne niebo i poczuł wzrok ojca, potężnego Alego Raszida, skierowany ku niemu z niebios — gęste brwi marszczyły się w potępieniu. Ibrahim wiedział, że ojciec pił czasem alkohol, ale nigdy nie doprowadziłby się do takiego stanu, by wymiotować. Niemal przez całe dwadzieścia osiem lat życia Ibrahim usiłował zadowolić ojca, sprostać jego wielkim oczekiwaniom. „Będziesz studiował w Anglii” — powiedział Ali do syna i Ibrahim ruszył do Oxfordu. „Zostaniesz lekarzem” — zakomenderował ojciec, a syn zastosował się do życzenia. „Przyjmiesz stanowisko na dworze

królewskim” —polecił Ali, wówczas minister zdrowia, więc Ibrahim dołączył do świty Faruka. I w końcu: „Będziesz kontynuował tradycje honoru w naszej rodzinie i przysporzysz mi licznych wnuków”. Jednak w tym upokarzającym momencie wszystkie próby zdobycia aprobaty ojca wydawały się daremne. Runął na tłustą ziemię i z całego serca przepraszał Boga. Prosił o wybaczenie swojej słabości, o odpuszczenie tego, że zostawił tam matkę, że nie modlił się nad ciałem zmarłej żony, że uciekł w to pustkowie i że przeklął Wszechmogącego. Ibrahim nie mógł jednak znaleźć w sobie pokory. Kiedy usiłował się modlić, pojawiała się przed nim nieprzejednana twarz 29 ojca i wpadał w pomieszanie. Czy wszyscy synowie — zastanawiał się próbując wyobrazić sobie oblicze Boga — widzą twarz ojca? Gdy patrzył w stronę Nilu — wszystko domagało się w nim wody — słyszał głos ojca, przetaczający się jak grzmot nad łanami wysokiej trzciny: „Córka! Nie umiesz nawet zrobić tego, co potrafi najtępszy wieśniak!” Ibrahim próbował krzyczeć ku niebiosom: Czyż nie próbowałem spłodzić syna? Czy nie skakałem z radości, gdy mój najdroższy, mały motylek powiedział, że jest w ciąży? Czy nie pomyślałem wówczas: Oto wreszcie coś, czego nie dał mi ojciec, lecz ja sam powołałem do życia? Trzymając się błotnika, długo wymiotował. Gdy w końcu, wyprostowany, nabrał powietrza do płuc, jego umysł rozjaśnił się i w jednym olśnieniu ujrzał korzenie swojej udręki: To nie jej śmierć doprowadza mnie do szaleństwa, ale fakt, że nie sprawdziłem się w jego oczach! Ibrahim pragnął się wypłakać, ale — tak jak w wypadku modlitwy o przebaczenie — łzy nie chciały płynąć. Patrzył, jak głęboko samochód wrył się w ziemię. Nie miał pojęcia, jak go wyciągnąć. Usiłował dojrzeć wioskę lub studnię w pobliżu. W odległości zaledwie paru metrów zauważył postać, która go obserwowała. Przysiągłby, że jeszcze przed chwilą jej tu nie było. Ciemna, wyrosła chyba z ciemnej ziemi, w długiej, brudnej sukni czy koszuli, z glinianym dzbankiem na głowie. Przyglądał się jej i widział, że jest fellachą, wiejską dziewczyną. Nie mogła mieć więcej niż dwanaście, trzynaście lat, w jej oczach niewinna ciekawość przeważała nad lękiem i ostrożnością. Wzrok Ibrahima przykuł wysoki dzban, który trzymała na głowie. — Niech Bóg sprowadzi na ciebie pokój i miłosierdzie —odezwał się ochrypłym głosem, ledwie słysząc sam siebie poprzez huk w głowie. — Czy użyczysz trochę wody nieznajomemu w potrzebie? 30 Ku jego zaskoczeniu podeszła, zdjęła dzban z głowy i pochyliła go. Gdy wyrzucił ręce do przodu, by chwytać tę świeżą wodę z rzeki, przypomniał sobie parę wizyt na swoich wielkich plantacjach bawełny w delcie Nilu. Jak wystraszeni byli pracujący dla niego chłopi, a dziewczyny uciekały biegiem na widok nadchodzącego pana. Boże, ta woda miała niebiański smak! Podstawił dłonie i pił łapczywie, a następnie zmoczył sobie twarz i głowę. Mokrymi rękami gładził włosy i powiedział: — Próbowałem najdroższych win na świecie i jestem pe wien, że nie mogą się równać z tą cudowną wodą. Napraw dę, dziecino, uratowałaś mi życie. Wyraz jej twarzy świadczył, że nic nie rozumie, a Ibrahim zdał sobie sprawę, że mówi po angielsku. Stwierdził, że się uśmiecha, dziwne uczucie przy tej całej rozpaczy. Jeszcze raz zmoczył ręce, spryskał twarz zimną wodą i ciągnął dalej po angielsku: — Przyjaciele mówią, że jestem szczęśliwy. Ponieważ nie mam braci, odziedziczyłem cały spadek po ojcu, co uczyniło

mnie bardzo bogatym człowiekiem. Kiedyś miałem braci, mój ojciec miał kilka żon, zanim poślubił Amirę, moją matkę. Te żony dały mu trzech synów i cztery córki. Epidemia grypy, jeszcze przed moim narodzeniem, zabrała dwóch synów i jed ną córkę. Mój najmłodszy brat zginął na wojnie, jedna z sióstr zmarła na raka, a dwie pozostałe, starsze siostry, mieszkają w moim domu przy ulicy Rajskich Dziewic, bo nigdy nie wy szły za mąż. Tak więc, jestem jedynym synem mojego ojca. To wielka odpowiedzialność. Ibrahim popatrzył w niebo, ciekawy, czy mógłby zobaczyć twarz Alego Raszida w tym nieskończonym błękicie. Gdy wdychał świeże powietrze poranka, poczuł, że serce zaciska się w nim jak pięść i narasta ból. Zmarła. Jego mały motylek nie żył. Wyciągnął ręce, dziewczyna znowu lała w nie wodę z dzbanka. Potarł piekące oczy i przeczesał mokrymi palcami włosy. Popatrzył przez chwilę na fellachę i pomyślał, że mimo brudu jest ładna. Wiedział jednak, iż ciężkie warunki życia 31 wieśniaków znad Nilu zamienią ją w staruszkę, nim dobiegnie trzydziestki. — A więc mam córkę — podjął znowu, tłumiąc rozpacz. — Mój ojciec uważałby to za przegraną. Według niego można wątpić w prawdziwą męskość tych, którzy płodzą córki. Nie zauważał moich sióstr. Jedna z nich, młoda wdowa z dwójką małych dzie ci, mieszka nadal w domu rodzinnym. Nie pamiętam, by ojciec choć raz ją przytulił. A przecież córeczki są miłe. Małe dziew czynki są czasem takie jak ich matki… — głos mu się załamał. — Nie wiesz, co mówię — powiedział cicho do dziewczyny. — Nawet gdybym mówił po arabsku, nie zrozumiałabyś. Two je życie jest proste i z góry wytyczone. Poślubisz mężczyznę wybranego przez rodziców, urodzisz dzieci, zestarzejesz się i może nawet będziesz żyć dostatecznie długo, by zdobyć so bie szacunek we wsi. Ibrahim zasłonił twarz dłońmi i zaczął płakać. Dziewczyna czekała cierpliwie z pustym już dzbanem. Ibrahim w końcu uspokoił się. Być może we dwoje zdołaliby wyciągnąć samochód z błota. Po arabsku poinstruował dziewczynę, jak popychać samochód, napierając na maskę, kiedy on wrzuci bieg wsteczny. Gdy samochód stał już na suchej drodze, silnik pracował miarowo, zapraszając w drogę powrotną do domu, Ibrahim uśmiechnął się smutno do dziewczyny i powiedział: — Bóg wynagrodzi twoją dobroć. A ja chciałem ci coś dać. Przeszukał kieszenie, ale okazało się, że nie ma przy sobie pieniędzy. Zauważył jednak zachwyt w spojrzeniu dziewczyny patrzącej na jego biały, jedwabny szal. Zdjął go z ramion i wręczył jej. — Bóg da ci długie życie — w oczach Ibrahima znowu błys nęły łzy — dobrego męża i dużo dzieci. Gdy samochód zniknął za zakrętem, trzynastoletnia Sahra obróciła się i popędziła w kierunku wioski, zapominając o tym, że w dzbanie nie ma ani kropli wody. Myślała tylko o nagrodzie, o długiej wstędze materiału tak białego, czystego 32

i miękkiego jak piórka na gęsiej piersi. Nie mogła się doczekać chwili, gdy odnajdzie Abdu, opowie mu o spotkaniu z nieznajomym i pokaże szal. Potem powie wszystko matce, a później całej wsi. Ale najpierw Abdu, bo — co najcudowniejsze w tej historii z nieznajomym — czyż nie był on podobny do jej kochanego Abdu? Sahra wbiegła w wąską uliczkę wioski, gdzie powietrze wczesnego ranka przyprawiał cierpko dym z kuchennych palenisk, i myślała, jaka jest szczęśliwa. Niemal żadna dziewczyna nie ma pojęcia, jakiego męża dostanie; panna młoda poznaje pana młodego w dniu ślubu. A ile dziewcząt męczy się potem w życiu pełnym cierpień znoszonych w milczeniu, bo żona, która się skarży, okrywa hańbą swoją rodzinę. Ale Sahra wiedziała, że ona nie będzie nieszczęśliwa po ślubie z Abdu. On się tak pięknie śmieje i układa wiersze, a ją ogarnia takie miłe ciepło, gdzieś tam w środku, gdy Abdu spogląda na nią tymi swoimi oczami, zielonymi jak Nil. Znała go chyba zawsze, był o cztery lata starszy, ale dopiero od ostatnich żniw zaczęła patrzeć na niego innym wzrokiem, a on też okazuje jej od tej pory szczególnego typu zainteresowanie. Wszyscy we wsi wiedzieli, że Abdu ożeni się z Sahrą. Byli w końcu ciotecznym rodzeństwem. Rozglądała się za nim na placyku targowym wioski, gdzie chłopi wystawiali na sprzedaż swoje plony. Abdu czasem pomagał nosić towar. Obok — śmiejąc się i plotkując — przeszły gromadą kobiety w czarnych kaftanach, stroju mężatek. Sahra ze zdziwieniem spostrzegła wśród nich swoją siostrę. Oglądała cebulę i Sahra stwierdziła, że bardzo jest odmieniona. Jeszcze wczoraj była dziewczyną, taką jak Sahra, a tego ranka to już kobieta. Siostra wyszła za mąż poprzedniego wieczoru. Sahra przypomniała sobie, jak przed ślubem sprawdzano dziewictwo panny młodej. „To najważniejsza chwila w życiu dziewczyny” — powiedziała matka Sahry. Taka ważna, że towarzyszyła jej wielka uroczystość, na którą zeszła się cała wioska. Ale jak to jest, kiedy traci się 33 dziewictwo? Sahra zastanawiała sie nad tym, dziwiąc się zmianie, jaka zaszła w jej siostrze. A wtedy, gdy kobiety ułożyły dziewczynę na pościeli i zadarły jej sukienkę odsłaniając nogi, Sahra wspomniała trochę podobne, własne przeżycie. Miała wtedy tylko sześć lat i spała na materacu w kącie izby. Nagle dwie ciotki ściągnęły z niej galabiję. Matka przytrzymywała od tyłu. Zanim Sahra zdążyła krzyknąć, pojawiła się wioskowa akuszerka z brzytwą w dłoni. Jeden szybki ruch i dziewczynka poczuła, jak palący ból przeszywa jej ciało. Potem, kiedy leżała ze związanymi nogami i nie wolno jej było się ruszać ani nawet siusiać, dowiedziała się, że została właśnie obrzezana. Ten zabieg przechodziły wszystkie dziewczynki, zrobiono to jej matce i babci, i wszystkim kobietom, od Ewy poczynając. Matka wyjaśniła jej łagodnie, że podczas obrzezania wycina się nieczysty fragmencik ciała, dzięki czemu, gdy dziewczyna staje się kobietą, mniej męczą ją żądze i może dochować wierności mężowi. Bez tej operacji nie ma szans na zamążpójście. Ostatniej nocy jednak akuszerka, ani brzytwa, nie była potrzebna. Dziewictwo panny młodej sprawdzał pan młody palcem owiniętym w białą chusteczkę, a goście weselni przyglądali się z uwagą. Siostra Sahry krzyknęła, a jej oblubieniec podskoczył, wymachując zakrwawioną chusteczką. Wszyscy zaczęli wiwatować, kobiety wyśpiewywały świdrującą uszy zaghareetę, wprawiając języki w szczególną wibrację. Była to uroczysta pieśń radości. Panna młoda okazała się dziewicą, honor rodziny nie został splamiony. A teraz, tego ranka, siostra Sahry cudownie przekształciła się w kobietę. Sahra ruszyła do gospody z nadzieją, że tam znajdzie Ab—du, który często pomagał szejkowi Hamidowi podawać do stołów. Starsi mężczyźni z wioski siedzieli już w środku, pociągając z wodnych faj i kontemplując nad naczyniami z czarną herbatą. Sahra usłyszała skrzekliwy głos szejka Hamida, mówiącego o tym, jak bogacze z Kairu świętują koniec wojny.

34 Los wieśniaków wcale się jednak nie poprawił — narzekał karczmarz — oni nie mają czego świętować. Ściszył głos, przechodząc do tematu niebezpiecznego — Bractwa Muzułmańskiego, milion członków liczącej tajnej organizacji, która dążyła do odsunięcia od władzy klasy paszów. Szejk Hamid twierdził, że paszów było nie więcej niż pięciuset. — Jesteśmy najbogatszym krajem na Bliskim Wschodzie —karczmarz, jedyny posiadacz radia, cieszył się respektem wśród chłopów, bo umiał czytać i pisać, stanowił główne źródło informacji we wsi. — Ale kto korzysta z tego bogactwa? Paszowie stanowią nie więcej niż pół procenta wszystkich właścicieli ziemskich, lecz należy do nich trzecia część ziemi! Sahra nie lubiła szejka Hamida. Nie dość, że bardzo stary, to jeszcze prawdziwy brudas. Chociaż — jako piśmienny — zyskał zaszczytny tytuł szejka, nosił poplamioną galabiję, a zmierzwiona, długa, biała broda była popstrzona zaschniętymi kroplami kawy i tytoniem. Czterokrotnie się żenił i czterokrotnie zostawał wdowcem. Kobiety we wsi szeptały, że dosłownie zabijał swoje żony pracą ponad siły. Sahrze nie podobał się sposób, w jaki wlepiał wzrok w jej piersi, ile razy posłano ją na zakupy do gospody. Nagle przypomniała sobie o szalu, który dostała od bogatego nieznajomego. Ukryła swój skarb w fałdach nędznej sukienki. Nieznajomy na pewno był paszą, panem, jednym z tych pięciuset, co mają trzecią część całej ziemi — jak mówił szejk Hamid. Wreszcie spostrzegła Abdu i — słysząc jego charakterystyczny śmiech i patrząc na szerokie barki pod pasiastą galabiją —zastanawiała się, jak to będzie w ich noc poślubną. Czy on zada mi ból? Siostra krzyczała, gdy jej mąż sprawdzał, czy jest dziewicą. Sahra wiedziała, że ta próba musi zostać przeprowadzona, bo jak inaczej rodzina miałaby wykazać swoją zacność, której najlepszym przecież dowodem jest nie tknięta cześć córki? Przypomniała sobie biedną dziewczynę z sąsied— niej wioski, którą znaleziono martwą w polu. Zgwałcił ją miejscowy chłopak, hańbiąc w ten sposób rodzinę swojej ofiary. Dziewczynę zabił własny ojciec i wujowie. Mieli do tego prawo, bo — jak mówi stara zasada — „tylko krew zmywa hańbę”. Sahra ukradkiem dała znak Abdu i zniknęła pośpiesznie, zanim zauważyli ją inni mężczyźni. Weszła do obory na tyłach małej chałupy, w której mieszkała z rodzicami. Pomieszczenie miało ściany z bambusa, liści palmowych i słomy, klejone gliną. W bardzo gorące dni leżała tu bawolica i przeżuwała pokarm, bez przerwy ruszając szczękami. Sahra często siadywała koło zwierzęcia, to było jej ulubione miejsce. Teraz skryła się w oborze, by ochłonąć po spotkaniu z nieznajomym, napatrzeć się na szal i delektować się gładkością jedwabiu. Siadła na słomie. Słońce na zewnątrz wspinało się coraz wyżej, we wsi wstał już na dobre nowy dzień i Sahra uświadomiła sobie, że powinna czym prędzej pójść nad rzekę i ponownie napełnić dzban wodą. Chciała jednak być sama, tylko przez chwilę, ze swoim pięknym wspomnieniem. Ten bogacz powiedział, że Bóg jej pobłogosławi! Strasznie chciała, żeby Abdu już tu był i słuchał opowieści o jej niezwykłej przygodzie. Od kiedy zaczął pracować w polu z ojcem, a ona coraz rzadziej mogła wychodzić z domu, nastąpił kres radości ich wspólnego dzieciństwa. Nie pozwalano im już na wspólne zabawy, zamiast tego musieli uczestniczyć w odrębnych spotkaniach mężczyzn i kobiet. Jeszcze nie tak dawno włóczyli się razem, na brzegu rzeki zawsze było tyle atrakcji, jeździli na osiołku, Sahra siedziała za Abdu, obejmując go cienkimi ramionami. Dorosłość, w którą wchodzili, odmieniła to wszystko. Regularna miesiączka oznaczała dla Sahry długi strój, włosy ukryte pod chustką i wymóg skromnego zachowania. Koniec gonitw i pokrzykiwania; i nie należy pokazywać nogi powyżej kostki. Po latach wolności takie zakazy, nagle wprowadzone, wydawały się nie do zniesienia, zwłaszcza podczas 36

rodzinnych spotkań; Abdu i Sahra musieli już siedzieć daleko od siebie. Dlaczego rodzice tak boją się o swoje córki? — zastanawiała się Sahra. Czemu matka ciągle jej pilnuje i każe się wyliczać z każdej minuty poza domem? Dlaczego nie wolno jej już chodzić, kiedy ma na to ochotę, do piekarni albo do sklepiku z rybami? A ojciec, kiedy siadają do stołu, by jeść chleb i fasolę, patrzy na nią groźnym okiem, aż czasem ogarnia ją strach. Czemu? Co to złego — pogadać z Abdu albo pohasać z nim nad rzeką? Przecież nikt im tego nie bronił przez całe dzieciństwo. Czy wiązało się to z dziwnym samopoczuciem, które miewała ostatnio? Osobliwy głód, powodujący niepokój. Prała nad kanałem, szorowała garnki, rozkładała na dachu kostki nawozu do wysuszenia i nagle zapominała o tym, co robi, i pogrążała się w snach na jawie o Abdu. Zwykle w takich chwilach strofowała ją ostro matka, czasami jednak zamiast złościć się, wzdychała tylko ciężko i kręciła głową. Wreszcie w oborze pojawił się Abdu. Sahra zerwała się, w pierwszym odruchu chciała mu się rzucić na szyję, ale przystanęła zawstydzona, tak jak i on zresztą. Chłopcom i dziewczętom w tym wieku nie pozwalano się wzajemnie dotykać. Lepiej, żeby nawet nie rozmawiali ze sobą, z wyjątkiem spotkań rodzinnych z udziałem starszych. Skromność zamiast wspólnego figlowania, swoboda zamieniona na posłuszeństwo. A tak było fajnie! Sahra stała w promieniach porannego słońca, które wpadało przez szpary w ścianach obórki, słuchając brzęczenia much i pomruków bawolicy. Patrzyła w zielone oczy Abdu i myślała, że przecież nie dawniej jak wczoraj ganiał za nią i ciągnął za warkocze. Dzisiaj warkocze były schowane pod chustką, a Abdu zachowywał się grzecznie i powściągliwie, jak jakiś nieznajomy. — Ułożyłem nowy wiersz. Chcesz posłuchać? — Abdu był analfabetą jak wszyscy we wsi i swoje utwory zapisywał tylko w pamięci. Przez kilka ostatnich lat stworzył ich parę tuzinów, a najnowszy brzmiał tak: 37 Moja dusza pragnie pić z twojej, Moje serce chce zasmakować twych skarbów. Z dala od ciebie zmarnieję i zemrę, Jak gazela zbłąkana na pustyni. Przecież to — była prawie pewna — o niej i do niej, więc Sahra tak się wzruszyła, że nie mogła słowa z siebie wydobyć, a ogromnie chciała wyrecytować mu: „Och, Abdu, jesteś taki piękny, jesteś podobny do bogatego człowieka!” Kiedy jednak szli w stronę Nilu, by napełnić dzban wodą, opowiedziała mu o spotkaniu z nieznajomym i pokazała biały jak obłoki szal, który dostała. Dziwne, Abdu okazał niewielkie zainteresowanie. Głowę miał pełną wzniosłych myśli, ale nie mógł podzielić się nimi z Sahrą. Ona nie zrozumiałaby tych wielkich idei. Liczył na to, że nowy wiersz pomoże jej pojąć, jakie sprawy wypełniają duszę Abdu, poczuć tę żarliwą miłość ojczyzny, bezgraniczne oddanie Egiptowi. Widział jednak po niej, że zupełnie opacznie pojęła tę patriotyczną strofę. Abdu był w stanie dziwnego podniecenia i niepokoju od chwili, gdy w wiosce pojawił się człowiek z Bractwa Muzułmańskiego. Chłopcy z wypiekami na twarzach słuchali namiętnych mów przybysza o tym, że Egipt musi powrócić do islamu, na proste ścieżki wytyczone przez Boga. Dusze zapalały się w młodych ludziach. Siedzieli późno w noc i dyskutowali. Zapytywali się wzajem, jak długo jeszcze chłopi jak woły będą harować na pańskich polach i czy oni, młodzi, też potulnie zegna się pod uciskiem buciora brytyjskich możnowładców. Czy z tego, że jesteśmy fellacha—mi, wynika, że nie jesteśmy ludźmi? Czy nie ma w nas duszy? Czy nie zostaliśmy stworzeni na boskie podobieństwo?

Nagle pojawiły się problemy sięgające daleko poza granice wioski i tutejszy, krótki odcinek rzeki. Abdu już wiedział, że został stworzony do wyższych celów. Wszystkie te myśli zachował jednak dla siebie. Odprowadził Sahrę pod dom rodziców i zatrzymali się na zalanej słońcem dróżce. Przemawiał do Sahry oczami, bez słów. Czuł, jak 38 wzbiera w nim miłość do tej dziewczyny i nasila się walka wewnętrzna w jego duszy: czy ożenić się, żyć i doczekać starości wraz z nią, czy pójść za wezwaniem Bractwa Muzułmańskiego i oddać się na służbę Bogu i Egiptowi? Sahra była taka piękna w tych promieniach słonecznych, jej twarz tak doskonale okrągła, usta takie śliczne. Całą siłą woli powstrzymał się, by jej nie pocałować. Ciało Sahry dojrzewało teraz szybko, galabija opinała się obiecująco na zaokrąglonych biodrach. — Allach ma’aki. Niech Bóg będzie z tobą — zamruczał i od szedł, pozostawiając ją w złotym blasku słońca. Sahra pośpieszyła do chałupy, chciała jak najprędzej opowiedzieć o nieznajomym. Postanowiła już, że szal podaruje matce, która nigdy w życiu nie miała czegoś równie pięknego, choć niejeden raz Sahra miała okazję widzieć, z jakim zachwytem i pragnieniem w oczach patrzyła na ładne materiały sprzedawane czasem na targu. Bała się trochę, że matka skrzyczy ją, bo tak długo nie wracała z wodą, wymyśliła więc bajeczkę o poszukiwaniu zbłąkanej kozy. Ku jej zdumieniu powitanie było radosne. — Mam cudowne wiadomości! — promieniała matka. — Dzię ki Bogu, za miesiąc będziesz mężatką! Wydam cię jeszcze le piej niż twoją siostrę, choć wszyscy mówili, że to była najle psza partia we wsi od lat! Sahra klasnęła w ręce. Matka rozmawiała z rodzicami Ab—du! Wreszcie zgodzili się! — Chwalić Boga to szejk Hamid prosi o ciebie. Szczęśliwa, szczęśliwa dziewczyna. Piękny, jedwabny szal wysunął się z rąk Sahry. 39 ROZDZIAŁ 3 — Czym się martwisz, Amiro? — spytała Maryam patrząc, jak jej przyjaciółka obcina liście rozmarynu i wkłada je do ko szyka. Amira wyprostowała się i zsunęła welon z głowy, od słaniając lśniące, czarne włosy. Chociaż zajmowała się akurat zbieraniem ziół w zalanym słońcem ogrodzie, miała na sobie kostium jak do przyjmowania gości. Kosztowna jedwabna bluzka i spódnica były czarne, przez pamięć męża Alego i zmarłej ostatnio synowej. Jak każdy jednak, tak i ten strój Amiry został uszyty według najnowszych nakazów mody obowiązującej w Paryżu i Londynie. Wiele czasu i starań po święcała Amira swojej twarzy. Namalowane brwi, zgodnie ze stylem egipskim, zastępowały naturalne. Powieki uczerniła antymonem, a na wargi nałożyła pąsową szminkę. Była przy gotowana również na wypadek, gdyby wizytę złożył jej męż czyzna. Podałaby mu dłoń okrytą krajem czarnej pelerynki, a wcześniej zasłoniła dolną połowę twarzy kwefem.

— Martwię się o mojego syna — odpowiedziała po chwili, dokładając parę kwiatków do koszyka. — Od pogrzebu zacho wuje się dziwnie. — Ibrahim przeżywa śmierć żony. Takiej młodej i pięknej. Był w niej zakochany. Minęły dopiero dwa tygodnie, on po trzebuje czasu. — Mam nadzieję, że się nie mylisz. Królestwo Amiry, ziołowe poletko ogrodu, założyła dawno temu matka Alego Raszida, kierując się opisem upraw króla Sulejmana. Rosły tam więc drzewa kamforowe, aralia, szafran, tatarak, cynamon, mirra, aloes. Amira wprowadziła jeszcze inne rośliny o właściwościach leczniczych: kasje, koper, żywokost, rumianek, z których sporządzała uzdrawiające wywary, syropy, eliksiry i maści. Była to pora południowej sjesty, kiedy wszystkie sklepy, warsztaty i urzędy Kairu są zamknięte. Amira w tym właśnie czasie przyjmowała gości i wtedy też zaglądała do niej zwykle Maryam Misrahi, mieszkająca w wielkim domu tuż obok. Wyższa od Amiry, Maryam nie okrywała niczym swoich gęstych, rudych włosów, a jej jaskrawożółta, lekka sukienka wabiła ciekawskie kolibry. — Ibrahim dojdzie do siebie, z bożą łaską — powiedziała po hebrajsku, bo Maryam, której nazwisko Misrahi znaczyło „Egipcjanka”, była Żydówką. — Ale jest coś jeszcze, czym się trapisz, Amiro. Za długo cię znam, by tego nie zauważyć. — Nie chcę obarczać cię moimi problemami, Maryam — Amira machnęła ręką, odganiając pszczołę. — Czyż nie dzielimy się wszystkim od dawna, każdą rado ścią, każdym świętem, ale i każdą tragedią? Pomagałyśmy so bie wzajemnie, gdy nasze dzieci przychodziły na świat, Ami ro, my jesteśmy siostrami. Amira podniosła koszyk pełen cierpkich ziółek i wonnego kwiecia. Spojrzała ku bramie w murze ogrodu: była otwarta, zapraszała gości. Amira nigdy nie wychodziła do miasta. Od chwili, gdy Ali wprowadził ją do tej posiadłości jako pannę młodą, nie wychynęła za mur ani na krok. Ktokolwiek chciał się z nią widzieć, musiał przyjść tutaj, do domu przy ulicy Rajskich Dziewic. Dawno temu, współczując młodziutkiej żonie, którą mąż tradycjonalista trzymał w całkowitym zamknięciu, Maryam wprowadzała do rezydencji Amiry i przedstawiała swoich licznych przyjaciół. Krąg znajomych był coraz szerszy, a sława Amiry jako uzdrowicielki znającej starodawne, na pół cudowne leki — coraz większa. Do wyjątków należały popołudnia, w które nikt do Amiry nie zaglądał. — Nie mogę ukryć przed tobą żadnej tajemnicy — uśmiech nęła się Amira, krocząc obok Maryam po kamienistej ścieżce. Była w tym jednak odrobina nieprawdy, bo jednego sekretu Amiry Maryam nie znała: nie wiedziała o haremie przy ulicy Perłowego Drzewa. — Źle spałam. Męczą mnie sny — wyznała Amira. 41 — Sny o obozowisku na pustyni, o czarnych jeźdźcach? Śnią ci się za każdym razem, gdy dziecko przychodzi na świat w tym domu, Amiro. — Nie — Amira potrząsnęła głową, zatrzymała się i obróciła twarzą do przyjaciółki — mówię o nowych snach, Maryam,

których nigdy dotąd nie miewałam. Śni mi się Andreas Skou— ras, minister kultury. Maryam patrzyła zdumiona, a potem roześmiała się i otoczyła Amirę ramieniem. Szły teraz w cieniu starych drzew. Przed laty Ali Raszid posadził w tym ogrodzie drzewa cytrynowe, pomarańczowe, oliwne, limony, mandarynki, figowce, granaty, a nawet pierzaste kazuaryny. Turecka fontanna dominowała nad ogrodem kwiatowym, pełnym dzikich lilii, maków i papirusu. Dekoracyjny zegar słoneczny opatrzono wersem Omara Chajjama o czasie, który mija tak szybko. Mury zdobiła pnąca się winorośl. — Pan Andreas Skouras! — powtórzyła Maryam z rozmarze niem. — Gdybym nie była zamężna, sama bym o nim śniła! Czemu cię to martwi, Amiro? Wystarczająco długo byłaś wdo wą. Przecież Ali jasno wyraził swoją wolę, żebyś powtórnie wyszła za mąż. Jesteś wciąż młoda, możesz jeszcze rodzić dzieci. Pan Skouras! Świetna perspektywa. Amira nie umiała wyrazić w słowach powodów swojego lęku w związku ze snami o atrakcyjnym ministrze. Jej niepokój brał się z powątpiewania: jaki mężczyzna ożeni się z kobietą, która nie wie, gdzie się urodziła, z jakiej rodziny ani nawet z jakiej sfery społecznej pochodzi? Patrząc uważnie w swoje serce, Amira musiała jednak dostrzec jeszcze jedną przyczynę zatrwożenia: cień winy, bo zakochała się w Andre—asie Skourasie jeszcze za życia Alego. — A on, co on czuje do ciebie? — Maryam, on nic do mnie nie czuje. Jestem po prostu wdową po jego przyjacielu. Od śmierci Alego, niech Bóg uczyni raj jego mieszkaniem, widziałam pana Skourasa zale dwie cztery razy. Ostatnio przed dwoma tygodniami, kiedy 42 przybył na pogrzeb mojej synowej, niech Bóg da jej wieczne odpoczywanie. Wcześniej spotkaliśmy się na weselu Ibrahima, a jeszcze wcześniej Nefissy, oraz na pogrzebie Alego. Cztery razy w ciągu pięciu lat, Maryam. Trudno powiedzieć, że stara się o moje względy. — Może po prostu szanuje wdowieństwo i ma respekt dla twojej reputacji. Widziałam go dwa tygodnie temu i wydawa ło mi się, że zwraca na ciebie szczególną uwagę, Amiro. — Straciłam akurat synową. — Niech Bóg da jej wieczne odpoczywanie. Ale Skouras ca ły czas wodził za tobą oczami. Amira poczuła, jak skacze w niej serce, a równocześnie cień winy gęstnieje. Dopiero co pochowała synową, syn nie może wydobyć się z nieszczęścia, nowo narodzone dziecko nie ma matki, a ona myśli o romansie? Wspomniała dzień pierwszego spotkania ze Skourasem, kiedy Ali przyprowadził go do domu. Amira uścisnęła wtedy rękę gościa i chociaż dłoń miała okrytą krajem szaty, jak nakazuje obyczaj, poczuła przenikający przez materiał silny impuls. A oczy Skourasa, czy zatrzymały się niezwyczajnie długo na jej twarzy, czy tylko odniosła takie wrażenie? Wówczas pojawił się ten cień winy — że plami cześć męża, aczkolwiek tylko w myślach. Teraz — spacerując po wspaniałym ogrodzie Alego ze swoją najlepszą przyjaciółką — wyrzucała sobie, że jest o krok od narażenia na szwank czci własnych dzieci. Nie wolno jej myśleć 0 Skourasie. I musi znaleźć sposób na przepędzenie tych niepo kojących snów. Stado spłoszonych gołębi poderwało się nagle z dachu

1 przefrunęło na gałęzie topól rosnących wzdłuż ulicy Raj skich Dziewic. Amira przysłoniła oczy, spojrzała ku górze i zobaczyła jakąś postać na tle słońca. — To Nefissa — zdziwiła się Maryam. — Co twoja córka robi na dachu? Nie po raz pierwszy Amira widziała swoją dwudziestoletnią córkę tam u góry, pomiędzy gęstwą winorośli i pobielonym gołębnikiem. 43 — Pewnie — uśmiechnęła się Maryam — jest spod tej samej gwiazdy co matka. Czyż Nefissa nie zachowuje się ostatnio jak zakochana? Bardzo romantyczne są kobiety z rodu Raszi— dów! Ech, miłość za młodych lat, jak ja to dobrze pamiętam! To możliwe, że córka jest zakochana — przyznała Amira —ale w kim? Owdowiała po tragicznym wypadku młodego męża podczas wyścigów samochodowych, Nefissa żyła w nakazanym przez obyczaj osamotnieniu. Kogo więc — dziwiła się Amira — mogła poznać? I jakim sposobem miała w ogóle okazję do kontaktów z mężczyzną? Może to jakiś przyjaciel księżniczki, z którym Nefissa zetknęła się na jej dworze — Amirze odpowiadałby ktoś dobrze urodzony, z pozycją. Mężczyzna podobny do Andreasa Skourasa… — Wiesz, czego ci trzeba? — zbliżyły się do altanki, w której Amira przyjmowała zwykle gości. — Powinnaś opuścić ten dom na jakiś czas. Pamiętam, kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, byłam wtedy dopiero miesiąc po ślubie z Sulejma— nem i on przyprowadził mnie tutaj, do ogrodu przy ulicy Raj skich Dziewic. Twój Ibrahim miał pięć lat, a mojego Itzaka nie było jeszcze na świecie. Zaprosiłaś mnie na herbatę i wstrząs nęła mną wiadomość, że nie wychodzisz ani na krok poza ten mur. Oczywiście wówczas wiele kobiet wiodło taki tryb życia, ale Amiro, siostro moja, to było przeszło dwadzieścia lat te mu. Czasy się zmieniają! Harem stał się niemodny, kobiety chodzą teraz po mieście same, kiedy mają na to ochotę. Sulej— man i ja wybieramy się na wakacje do Aleksandrii. Pojedź z nami. Morskie powietrze dobrze ci zrobi. Amira była w Aleksandrii któregoś lata, kiedy Ali Raszid zabrał rodzinę do willi nad Morzem Śródziemnym. Wyjazd z rozpalonego Kairu na północne wybrzeże z jego chłodnym powietrzem wprawił wszystkich w podniecenie. Po kilku dniach przygotowań przeprowadzono całkowicie zakwefione kobiety z domu do samochodu. Po przybyciu na miejsce, nadal z zasłoniętymi twarzami, pośpiesznie przeszły z samochodu do willi. Amirze nie podobało się w Aleksandrii. Z balko— 44 nu letniskowego domu patrzyła na brytyjskie okręty wojenne i amerykańskie liniowce oceaniczne. Podejrzewała, że Egiptowi nic dobrego ich obecność przynieść nie może. — Dom i wszyscy jego mieszkańcy z pewnością przeżyją twoją nieobecność. Amira uśmiechnęła się i podziękowała za zaproszenie, ale to nie była pierwsza rozmowa obu kobiet na temat wyjazdu i jej wynik był z góry wiadomy. Co roku Maryam usiłowała przekonać

Amirę do odejścia od niedzisiejszych, surowych zwyczajów, roztaczała powaby, wymyślała pokusy, ale odpowiedź była zawsze taka jak teraz: — W życiu kobiety są tylko dwa momenty stosowne do opuszczenia domu: gdy od rodziców odchodzi do męża i gdy umiera i z domu męża wynoszą ją w trumnie. — W trumnie! Daj spokój! — wykrzyknęła Maryam. — Jesteś wciąż młodą kobietą, Amiro, a za tym murem jest cudowny świat. Nie ma już twojego męża, nikt nie więzi cię dłużej w tym domu, jesteś wolną kobietą. Jednak to nie Ali Raszid więził żonę. Amira pamiętała, jak któregoś dnia powiedział jej: „Amiro, żono moja, żyjemy w czasach wielkich zmian, a ja jestem człowiekiem postępowym. Kobiety w całym Egipcie przestają już zakrywać swe twarze i wychodzą z domów według swojego życzenia. Masz moje zezwolenie na swobodne poruszanie się po mieście, bez kwefu. Jeden tylko warunek: nigdy nie wychodź sama”. Amira podziękowała mu, ale nie korzystała z tej wolności. Dziwiło to Alego, tak jak teraz Maryam. Dlaczego Amira Raszid, kobieta wciąż młoda, tryskająca zdrowiem i wigorem, dobrowolnie wybierała surowe ograniczenia, przeciw którym tyle kobiet w Egipcie występowało przez długie lata? Korzenie tego zaskakującego konserwatyzmu sięgały aż po niewiadome lata dzieciństwa, wyrastały z nieokreślonego, ale uprzykrzonego strachu, którego Amira nie umiała nazwać. Gdzieś tam — wiedziała to — wśród pogubionych wspomnień z czasu, gdy nie miała jeszcze ośmiu lat, tkwiła przyczyna 45 wyboru niemal klasztornego trybu życia. Do czasu odzyskania straconych wspomnień i zapanowania nad strachem przeszłości wolała pozostawać w osłonie murów rezydencji przy ulicy Rajskich Dziewic. — Masz gościa — Maryam wskazała na postać w bramie. Pszczoły brzęczały przy liściach winorośli, gruchanie gołębi dobiegało spod okapu. Nefissa patrzyła z dachu na złote kopuły i minarety stolicy, na iskrzący się w słońcu Nil i pomyślała: tym razem, kiedy przyjdzie, zbiegnę na dół i porozmawiam z nim. Naprawdę! Z dachu okazałej willi Raszidów widziało się cały Kair, od rzeki po cytadelę, a w jasne noce księżycowe nawet kontury piramid, widmowe ostrosłupy na odległej pustyni. Tego popołudnia jednak, gdy miasto drzemało w czas sjesty, Ńe—fissa skupiła całą uwagę na ulicy biegnącej wzdłuż ogrodowego muru. Ilekroć podkowy dzwoniły o bruk, bo wtaczał się tam wóz, dziewczyna wychylała się podniecona. Czy to on przejeżdża? Gdyby pojazd wojskowy skręcił w ulicę Rajskich Dziewic, serce Nefissy chybaby oszalało. Nigdy nie wiedziała, kiedy może się pojawić, ani też czy będzie pieszo, czy samochodem. Kiedy zobaczyła matkę i Maryam Misrahi na dole, w ogrodzie, cofnęła się szybko. Miała nadzieję, że jej nie spostrzegły. Na pewno nie podobałoby im się to, co robiła! Nefissa owdowiała przed paroma miesiącami. Niewiele później urodziła dziecko, już drugie. Zasady islamu nakazywały jej wieść ciche życie w czystości. Ale przecież miała dopiero dwadzieścia lat. Męża ledwie znała, był to playboy uwielbiający nocne kluby, utracjusz. Rozbił się samochodem. Poślubiła człowieka obcego, z obcym żyła przez trzy lata, urodziła mu dwójkę dzieci, a teraz oczekiwano od niej, że przez rok będzie chodzić w żałobie po nim. 46 Nie, nie mogła. Nie teraz. Chciała się zakochać i — była pewna — to pragnienie się właśnie spełniało.

Po raz pierwszy zobaczyła go przed miesiącem. Gapiła się na ulicę, wyglądała przez zakratowane okienko zwane ma—szrabiją. Na chodniku koło latarni zatrzymał się oficer brytyjski i zapalił papierosa. Spojrzał ku górze, ich oczy spotkały się. Najpierw myślała, że przypadkowo, kiedy jednak popatrzył na nią po raz drugi, Nefissa była pewna, że to nie przypadek. Siedziała bez ruchu, przytrzymując kwef, tak że tylko oczy było widać. On stał na tym chodniku raczej długo, wyglądał na zaintrygowanego. Od tej pory wyglądała go. Pojawiał się o różnych porach, nieoczekiwanie. Stał koło latarni, palił papierosa i patrzył na nią przez smugi dymu. Miał włosy blond, jasną cerę i był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego Nefissa kiedykolwiek widziała. Gdzie mieszka? Dokąd zmierza mijając jej dom? Skąd idzie? Co robi w armii brytyjskiej? Jak się nazywa i co myślał patrząc w okno Nefissy i widząc oczy ponad kwefem? Gdyby przyszedł dzisiaj, nie zobaczyłby jej w oknie — pomyślała czując lekki dreszczyk. Dzisiaj czekała go niespodzianka. Powtarzała w duchu swój plan i próbowała odgadnąć, co ten oficer może myśleć. Czy on również, tak jak ona, dziwił się, że wojna w Europie dobiegła jednak końca? Czy tak jak wszyscy w Kairze spodziewał się, iż walki potrwają jeszcze dwadzieścia lat? Nefissa ledwie mogła uwierzyć w koniec bombardowań i zaciemnienia. Naprawdę nie trzeba będzie już zrywać się nocą z łóżka i pędzić do schronu? Ibrahim wybudował schron na terenie posesji przy ulicy Rajskich Dziewic. Nie do pomyślenia było, by kobiety z rodziny musiały chować się do jakichś publicznych podziemi. A te urzekające oczy Anglika, czy nie kryje się za nimi strach? Przecież teraz, kiedy wojna się skończyła, narastają w Kairze nastroje anty—brytyjskie, coraz głośniej rozbrzmiewają hasła usunięcia z Egiptu obcych wojsk, które tak długo okupowały kraj. 47 Nie chciała myśleć o wojnie ani o polityce. Wyrzucała z wyobraźni scenę wydalenia jej pięknego oficera z Egiptu. Chciała wiedzieć, kim jest, chciała z nim rozmawiać, nawet… kochać się z nim. Musiała jednak być ostrożna. Gdyby tajemnica jej flirtu wydała się, kara byłaby pewnie surowa. Czyż starsza siostra Nefissy, Fatima, nie została wypędzona z rodziny za jakiś straszny grzech, o którym nawet wspominać nie wolno? Mimo wszystko nie chciała martwić się ewentualną karą. Wykorzystać szansę — o to tylko dbała. Dzisiaj nie miała zamiaru siedzieć w oknie z twarzą zasłoniętą kwefem, zdecydowała się zrobić śmiały krok. Z radością w oku obserwowała ulicę. Czegoś się jednak w końcu dowiedziała o swoim oficerze. Poprzedniego dnia po południu poszła na zakupy z siostrą króla Faruka, która była jej przyjaciółką. Po zajrzeniu do najmodniejszych sklepów Kairu, wraz z normalną świtą i ochroną księżniczki, weszły do Groppiego na herbatę. Wyproszono z lokalu wszystkich gości, by towarzystwo dworskie delektując się aromatycznym napojem i ciastkami nie było narażone na spojrzenia ciekawskich. Siedząc przy stoliku Nefissa ujrzała za oknem dwu brytyjskich oficerów z takimi samymi dystynkcjami jak „jej” Anglik. Spytała kogoś, od niechcenia, co to za ranga i już coś wiedziała. Nie było to wiele, nie znała nawet jego imienia, ale wiedziała więcej niż poprzedniego dnia. Był porucznikiem. Żołnierze musieli zwracać się do niego Sir” Patrzyła na ulicę bez przerwy, spoglądając ponad czubkami drzew tamaryndy i kazuaryny. Modliła się, żeby przyszedł. Taki piękny dzień, taka dobra pogoda na spacer! Sąsiednie rezydencje, ukryte za wysokimi murami i rzędami kwitnących właśnie drzew, kąpały się w promieniach słońca. Od strony Nilu lekka bryza niosła aromat pomarańczowego kwiecia. Słychać

było tylko śpiew ptaków i plusk fontanny. Spragniona romansu Nefissa pomyślała, że cieszy się, iż z jej ulicą wiąże się legenda o miłosnej namiętności. 48 Według podania przed wiekami sekta świętych mężów przybyła z Arabii. Wędrowali przez pustynie kompletnie nago. Gdy pojawiali się w pobliżu osad ludzkich, biegły ku nim wszystkie kobiety. Wierzono bowiem, że uprawianie miłości z tymi przybyszami, lub choćby ich dotknięcie, uleczy mężatki z niepłodności, a dziewczynom zapewni jurnych małżonków. W piętnastym stuleciu jeden z tych świętych mężów pokazał się w gaju palmowym tuż koło Kairu. Jak mówią przekazy, w ciągu zaledwie trzech dni zaznała z nim rozkoszy setka kobiet, po czym niestety zmarł. Świadkowie powiadają, że w momencie jego zgonu zstąpiły z obłoków ciemnookie dziewice Allacha, które według obietnicy Koranu będą w raju nagrodą dla wiernych. Hurysy uniosły zwiotczałe członki świeżo zgasłego świętego męża wprost do niebios. W ten sposób podmiejski lasek palmowy stał się znany jako „gaj rajskich dziewic”. Czterysta lat później, gdy Brytyjczycy w roli „protektorów” okupowali Egipt, tu właśnie dla swoich starszych oficerów budowali wille w obrębie nowo tworzonej dzielnicy Garden City. Historię sprzed wieków utrwalili nazywając krótką, łukowatą aleję ulicą Rajskich Dziewic. Przy niej Ali Raszid wzniósł rezydencję o różowych ścianach i otoczył ją bujnym ogrodem oraz wysokim murem dla osłony swoich kobiet. W oknach kazał osadzić kraty i maszrabije, dzięki którym żony i siostry mogły patrzeć na świat, a z zewnątrz nie były widziane. Pokoje umeblował z przepychem, a nad frontowym wejściem umieścił sentencję wyciętą w polerowanym drewnie: ty, którywchodzisz dotego domu, oddaj cześćprorokowi. Ali Raszid Pasza zmarł w przeddzień drugiej wojny światowej i pozostawił wdowę Amirę, która była jego najmłodszą żoną, syna — doktora Ibrahima, córki poprzednich żon i gromadę innych krewnych. A także Nefissę, najmłodsze swoje dziecko, które śniło teraz o miłości. Nefissa spostrzegła gościa wchodzącego przez ogrodową bramę. Przyjaciółki często odwiedzały jej matkę w porze sjesty, sporo też przybywało osób nieznajomych, kobiet, które 49 słyszały o medycznej wiedzy Amiry. Poszukiwały porady, amuletów, lekarstw. Nefissę fascynowały te pytania, często prośby o napoje miłosne, afrodyzjaki, środki antykoncepcyjne, lekarstwa na kłopoty z menstruacją, bezpłodnością kobiet, impotencją mężczyzn. Niekiedy Nefissa stawała obok matki podczas udzielania porad i rozmów z gośćmi, podobnie jak inne kobiety, dziewczęta i dzieci mieszkające przy ulicy Rajskich Dziewic. Tym razem jednak nie miała takiego zamiaru. Zbiegnie do ogrodu, jeżeli nadejdzie jej porucznik. I nie zawaha się zrobić mu prawdziwej niespodzianki. Amira i Maryam siedziały w altanie, która była wybornym dziełem sztuki kowalskiej. Filigranowe elementy metalowe nasuwały skojarzenia z koronkami, zwłaszcza że każdej wiosny ażurowa konstrukcja była malowana na biało. Jej zwieńczenie, o kształcie wzorowanym na kopule meczetu Mohammeda Alego, błyszczało w słońcu. W dekoracji wejścia do altanki zwracała uwagę wyraźna asymetria. Ten „feler” był wszakże zamierzony: islamscy artyści zawsze wykonują błędnie jakiś element dzieła, bo tylko Bóg jest twórcą doskonałym. Do altany podeszła służąca z wiadomością: — Przyszedł gość, proszę pani. Tej kobiety Amira nie widziała jeszcze nigdy wcześniej. Elegancka, torebka starannie dobrana do skórzanych butów, kapelusz importowany z Europy, delikatna siateczka lekko przesłaniająca oczy — z pewnością była to osoba zamożna.