mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Żytkowiak Iwona - Matka swojej córki

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Żytkowiak Iwona - Matka swojej córki.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 139 stron)

I Ona – Nina Joanna głaskała ręką twarz matki, jakby sądziła, że ruch palców ku dołowi sprawi, że skóra się wygładzi i stanie się równa i jednolita, niczym naciągnięty na blejtram jedwab. Oczy, szare, pozbawione blasku, co to już dawno straciły swoją głębię, utkwione były nieruchomo na wprost. Tam, gdzie nie znajdowało się nic poza ścianą, której dół pokrywała tandetna lamperia, a góra w kanarkowym kolorze była przyozdobiona szlaczkiem w brązowe kiście winogron. Pozostałość po zapomnianym dawno remoncie. Nie było pieniędzy. Takie czasy! Na nic nie było pieniędzy. Szpital tonął w długach, raz po raz straszono jego zamknięciem, a wtedy nikomu nie przeszkadzały obdrapane ściany, stare łóżka i przeciągi hulające po całym budynku, że strach było wyściubić nos spod obleczonego w pożółkłą poszwę koca, by nie załapać dodatkowo jakiegoś dziadostwa. Sama myśl, że trzeba by gdzieś jeździć kilkadziesiąt kilometrów, powodowała, że człowiek zwieszał pokornie głowę i nie oglądał odstręczających ścian, popękanych kafelków w toaletach, nie zaglądał w kąty, dokąd czmychały spłoszone rybiki. Kobieta miała zamknięte szczelnie oczy. Tylko nieregularna linia wskazywała miejsce styku powiek, skrywając kolor tęczówek. Spała albo udawała. Cienka strużka śliny toczyła się korytem zmarszczki. Wyglądała jak szmaciana lalka, miękko leżąca na łóżku z bezładnie rozrzuconymi rękami. Tylko palce poruszały się, jakby przesuwała w nich zwój lekkiej tkaniny lub bibułki. U obydwu rąk tak samo, w tym samym tempie. W powietrzu unosił się kwaśny zapach trawionego alkoholu. – Znowu się nawaliła! – Łukasz wpadł do sali. Wymachiwał rękami, nerwowo wskazując na leżącą matkę, jakby chciał rzucić jej w twarz: „To ty!”. Żadnego powitania, żadnego względu dla dwóch kobiet zwiniętych w kłębek na pryczach po drugiej stronie przy oknie, za którym rozciągał się widok na stary zapuszczony park przyszpitalny, porośnięty starodrzewem. Niegdyś pełnym hasających po wierzchołkach wiewiórek. Nagle jak na komendę obydwie wyciągnęły głowy i spojrzały w jego kierunku. Chyba wyczuł przyganę w ich oczach, bo burknął coś pod nosem, co mogło być jakimś „dzień dobry” lub „przepraszam”. Zamaszyście zdjął kurtkę. Szeleściła i coś w środku chrobotało, burząc ciszę w szpitalnej sali. Stanął z boku łóżka, zapatrzony w matkę. Złość, gniew buzowały w nim tak, że wcale nie trzeba było go znać, by wiedzieć, że za moment eksploduje. Kąciki ust unosiły się niesymetrycznie.

– Mamo! – powiedział stanowczo. – Coś ty znowu ­wywinęła? Joanna obrzuciła brata karcącym spojrzeniem. Chwyciła go za rękę. – Zostaw! Niech śpi! Ale mężczyzna nie zważał na tę uwagę. – Mamo! – Podniósł głos. – Mówię do ciebie! Słyszysz? Wykonał taki ruch, jakby zamierzał matkę szarpnąć, ale powstrzymał go zarówno wzrok kobiet leżących w sali, jak i siostry. Oparł rękę o poręcz łóżka, które stęknęło cicho. Nina nieznacznie drgnęła, ale zaraz mocniej zacisnęła powieki, dając tym samym znak, że nie będzie rozmawiać z synem. Nie teraz. Nie tu. Bolała ją głowa, miała sucho w gardle. W środku, w trzewiach, paliło żywym ogniem. Nie spała. Nie umiała sobie przypomnieć tego, jak tutaj trafiła. Z trudem dochodziła do niej świadomość, że jest w szpitalu. I pewnie nie tyle owa sceneria, nie tyle surowość pomieszczeń, ile wbijający się ostro w nozdrza zapach lizolu upewniał ją w przekonaniu, gdzie się znalazła. W głowie kołatały obrazy i dźwięki: niebieskie światła, sygnał wbijający się w mózg, twarde mocowania pod głową na niestabilnych noszach. W którymś momencie urwał jej się film. Jakieś pojedyncze kadry pojawiały się, ale zaraz znikały, pozostawiając w głowie absolutną pustkę. * * * Lucjan ją zdenerwował. Tak. Trudno było z nim wytrzymać. Nie rozumiała go. Ale to było rano. Koło dziesiątej. Chyba. Dzień wcześniej było pięknie. Kłócili się o to, dokąd wyjechać na wakacje. On planował Egipt. I to konkretnie: Tabę albo Hurghadę. Jej tak naprawdę było to obojętne, bo od czasu ich ślubu niewiele miała doświadczeń podróżniczych. Zarówno Taba, jak i Hurghada były dla niej w jednakowym stopniu egzotyczne. Ale tego dnia wszystkie kurorty Egiptu zupełnie uciekły z pola jej myślenia. Teraz. Tego dnia. Ona, Nina, kobieta, o której trudno było myśleć obecnie w kategoriach kobiecości, seksapilu i tych innych trudnych rzeczy, chciała na powrót stać się kobietą. Próżną. Roszczeniową. Młodą. Chciała kupić sobie upatrzoną kilka dni temu sukienkę. Lubiła sukienki, spódniczki. Od zawsze. Nic jej tak nie zadowalało, jak nowa rzecz. Nie wiedziała, skąd u niej taka inklinacja do szmatek, ale po co było jej wiedzieć? Taka była. Już nawet zgodziła się z właścicielką sklepu co do ceny. Tamta opuściła tyle, że pewnie można by było pomyśleć jeszcze o torebce. Powiedziała mu o tym. – Byłam dzisiaj w mieście. Kątem oka spoglądała, sprawdzając reakcję. – Na rynku, w tym sklepie po schodkach. Wiesz, tam gdzie kupowałam

garsonkę do ślubu. Lucjan drobił jajecznicę, której zwarte kawałki nadziewały się na widelec. Nina czujnie obserwowała męża. – Widziałam sukienkę. Ładna. – Zrobiła krótką pauzę. – Może bym sobie kupiła? – zakończyła pytaniem, ściszając głos i pochylając ramiona. Mężczyzna na moment zamarł, jakby zawisł w czasie. Ale zaraz podniósł głowę i zapytał: – Mało tego masz? Kromką chleba wycierała talerzyk, zgarniając resztki. – Mam. Ale stare. – Nie przesadzaj! Co i rusz znosisz do domu jakieś torby, a w nich ciuchy. Myślisz, że tego nie widzę? Nie jestem ślepy! – Chyba żartujesz! Kiedy? – obruszyła się. – Kiedy, kiedy… – przedrzeźniał. – Po jaką cholerę ci następna kiecka?! Kobieto! Czy tylko te kiecki się dla ciebie liczą? Tylko bluzki, spódniczki, garsonki! Otwórz szafę i zobacz! Czuła, jak narasta w niej złość. Nie cierpiała, kiedy Lucjan stawał się taki zrzędliwy, kiedy wyliczał, przeliczał. Za każdym razem upokarzało ją wypraszanie pieniędzy, ilekroć chciała sobie sprawić jakąś przyjemność. Owszem, miała jakieś zaskórniaki, ale w ich domu dość skrupulatnie prowadziło się rachunki i zaoszczędzenie kwoty, za którą można by poszaleć w sklepie odzieżowym, graniczyło z cudem. – No, ile? Co ja takiego mam? Stare szmaty, niemodne i byle jakie. A poza tym… Tym razem postanowiła nie ustępować. Chciała tej sukienki. Chciała i już! Nie pogodzi się z faktem, by donaszać to, co w szafie! Jest kobietą. Lucjan nagle wstał, gwałtownie odsunął wyglansowany skórką od chleba talerz i zaraz poleciał do drugiego pokoju. Zaskrzypiały drzwi. Przez chwilę wydawało się, że je wyrwie z framugi. Że potrzaska lustro, które zachybotało się, podzwaniając niebezpiecznie. – Jedna, druga, piąta, dziesiąta! Całe życie tylko szmaty i szmaty! – wołał zza ściany. Poszła tam. Patrzyła w zdumieniu na ten niewydarzony spektakl. Jedzenie utkwiło jej w gardle. Wyglądała teraz jak karykatura w stop-klatce: z otwartą buzią i zdziwionymi oczami. Jak gapa. Wciąż jeszcze jej oczy się zdumiewały. Wzrokiem podążała za nim, ale nie odezwała się. Nie zamierzała kolejny raz udowadniać mu, że te wszystkie wieszaki są pełne rzeczy, których w większości ona nie jest w stanie wciągnąć na siebie, a choćby i konia do nich przypiąć! Przytyła. Nie jej wina. A szafa rosła przez lata, żal było wyrzucać. Owszem,

zdarzało się, że przebierała ubrania. Odkładała te, które być może jeszcze kiedyś włoży, a te, które zdecydowanie były już niemodne – albo za stara była do nich – pakowała do wielkich worków i oddawała do opieki. Co lepsze wywoziła do Salki, bo wiadomo było, że tam się nie zmarnują. Salka albo inne pensjonariuszki stroiły się w jej fatałaszki. Ale od czasu Lucjana kupowała coraz mniej. Teraz niech on sobie nie myśli, że kolejną imprezę ona opędzi tą samą sukienką, co ostatnio, na jakimś weselu u kogoś z jego strony! Którą zresztą już dawno temu kupiła za uciułane pieniądze, a Lucjanowi powiedziała, że to od Asi. I tak nie dał wiary. – Od Asi? Dobre! Sama ledwie ciągnie, a na suknię dla mamusi daje! Też mi! – sarknął ironicznie, ale zaraz zamilkł. – A daje! Żebyś wiedział! – burzyła się. – Zawsze mi pomagała! Tak była wychowana. Broniła córki. Czuła, że nie może przy nim uczynić choćby najmniejszej uwagi, bo zaraz ucieszyłby się, wziąłby za pozwolenie. I pewnie używaniu na jej Joannie nie byłoby końca. Teraz stała w drzwiach, patrząc, jak Lucjan szarpie sukienki, starannie powieszone w szafie. Jak niektóre spadają ze śliskich wieszaków. Przełknęła kęs i nabrawszy powietrza w piersi, postanowiła przerwać tę scenę. – To jest komunia mojego najmłodszego wnuka – zaczęła stanowczo, choć wewnątrz już w niej wszystko dygotało, puszczały wszelkie wiązania, gula rosła w gardle. – Komunia, komunia! Zawsze coś wymyślisz! Komunia! – powtarzał, z hukiem dosuwając drzwi szafy. – Teraz komunia! A ostatnio święta! Co to, trzeba co chwila nowe ciuchy na tyłek?! – Nie zamierzam iść tam jak jakaś dziadówa. A poza tym, to komunia. Wrócił do stołu i przerwał obcesowo. – I co z tego? Kobito! Zlituj się! – Patrzył wprost na nią, palcami stukając się w czoło. – Przecież to jego komunia, nie twoja! Pewnie nawet nie zauważą, że jesteś! Tylko kasa. Kasa się liczy! Babka? Potrzebna jak trzecie sznurowadło! – dokończył i śmiejąc się sardonicznie, wyszedł do kuchni. Krążył jeszcze w tę i z powrotem po domu i co chwila wkładał głowę do pokoju, mamrocząc: – Całego świata ci mało! Albo, zawróciwszy po kolejnym nielogicznym okrążeniu, dodawał złośliwie: – Ciekaw jestem, dla kogo tak się stroisz? Może masz już kogoś na oku? Co? Może dla tego dupka? Jak mu tam było? Stefan? Bogdan? – drwił. I jeszcze to „kobito”! – Zawsze taka byłaś?! – zapytał drwiąco.

Poraziło ją to pytanie. Cóż miało znaczyć? Że co? Że gdyby wiedział, to co? Co by zrobił? A może szkoda, że nie wiedział. Że tak krótko trwał ten ich okres narzeczeństwa. Że może potrzeba było więcej czasu. Jej! Nieraz miała wrażenie, że nie zna go zupełnie. Ze zdumieniem patrzyła, jak on zasypia obok. Milczała. Ręką wodziła po wyschniętych ustach. Jakiś czas temu tak się jej porobiło, że ilekroć się zirytowała, usta z miejsca stawały się suche. Brakowało im śliny, która zmieniała swoją konsystencję, przybierając postać gęstej substancji. Niemal tak gęstej jak ptasie mleczko. Tylko była bez smaku. Nie! Miała smak! Była cierpka. Słowa mężczyzny bolały. Nie tak miało to wszystko wyglądać. Może rzeczywiście Zyta miała rację, że po śmierci swojego męża Mariana nie chciała się z nikim wiązać? Ale to było tyle lat temu! – Nie mam siły uczyć kogoś mojego życia – powiadała. Ale Nina nie umiała być sama. Wszystko, tylko nie samotne wieczory i ranki. No i bywało inaczej. Niekiedy nawet dobrze. Teraz w oczach Lucjana pojawił się znów ten dziwny, nieznany jej wyraz. W żaden sposób nie mogła odgadnąć, co znaczy, ale zawsze po tym miała wrażenie, że wszystko wewnątrz niej się trzepoce, traci swoją stabilność. Że żołądek ściska się i zwija. Nie żeby bolał, ale był niespokojny i roztrzęsiony. Jakoś tak nieprzyjemnie. Już wtedy czuła, że musi wypić chociaż kieliszeczek. Lub choćby małe piwo. To zawsze ją uspokajało. Rozluźniało. Czuła dokładnie, jak wszystkie nerwy puszczają, jak znika napięcie w tkankach mięśniowych, jak uchodzi owo kurczenie się mięśni, owo mrowienie przypominające kłucie. Niczym siekące i mroźne przecinki deszczu. Potem, po tej dziwnej wymianie zdań, Lucjan wrócił do stołowego, jak nazywali większy pokój w niewielkim mieszkaniu na Słowackiego. Cała jego przestrzeń wypełniła się głosem krzykliwej i denerwującej dziennikarki, która nawet w oznajmianiu nadejścia deszczów upatrywała sensacji, modulując głos i przybliżając się do kamery. Nina kilka razy nabrała głęboko powietrza, by choć trochę uciszyć organizm. – Wychodzę! – oświadczyła. Wychyliła się zza drzwi i rzuciła okiem na męża. W wyciągniętej ręce trzymał pilota. Jakby nie mógł inaczej! Pewnie myśli, że te kilkadziesiąt centymetrów – długość dłoni – jest w stanie cokolwiek zmienić! – Wychodzę – powtórzyła z nieco sztucznym nacis­kiem. Chyba usłyszał, ale machnął jej tylko nieznacznie, nie odwracając głowy.

Za to na ekranie pojawiła się rosnąca liczba kresek na pasku „volume”. – Idę do Zyty. Czekała, by ją zatrzymał. Już w pełnym rynsztunku przemaszerowała kilka razy przez pokój, pod byle pretekstem otwierając szuflady komody, w której nie było niczego, co byłoby jej do czegokolwiek potrzebne. Kątem oka widziała, że on ją obserwuje, ale stał w rozkroku pośrodku pokoju i wciskał kolejne przyciski na pilocie. – Nie wiem, kiedy wrócę. Jakby co, w lodówce jest zupa z wczoraj. Odgrzejesz sobie. – Podniosła głos. Musiała mieć pewność, że usłyszał. – Jasne! Sam sobie ugotowałem, to i sam sobie mogę przygrzać – odburknął pod nosem. – Proszę? – Nina przystanęła z nadzieją, że powiedział coś, co ją zatrzyma. – Nic! Idź! Do Zyty. Do Asi. Do diabła. Ostatnie słowa wypowiedział ciszej. Właściwie tylko poruszył ustami, jakby zmęczył go ten wybuch wściekłości. Gdyby nie to, że ją zranił…. Gdyby nie ten teatr. Wyglądał żałośnie. Jak stary człowiek. Nina pomyślała, że nawet ojca nie pamięta takiego. – To idę. Na ekranie pojawiły się kolejne obrazy. Lucjan nie zmienił pozycji. Widziała plecy i unoszące się w ciężkim oddechu ramiona. Szerokie i silne, ale nie była to już sztywna rama, a lekkie przygarbienie, uwypuklony kark i nieco skłoniona ku przodowi głowa. Już nawet głupie określenie, dotyczące wprawdzie kobiet – z tyłu liceum, z przodu muzeum – nie przystawało do niego. Był skurczony, biologicznie zapadnięty. Wystarczyłby widok samych pleców, żeby mniemać, że nie ma się do czynienia z młodzieńcem. Lucjan był naprawdę stary. I przekroczył już chyba tę granicę, po której człowiek nie wie, czy to wiek podeszły, czy jeszcze średni. Tak, to była starość. Bez złudzeń. Nina postała chwilę z nadzieją, że ją zawoła i przeprosi. Jan by tak zrobił. W lustrze zobaczyła jednak, że Lucjan siada ciężko na kanapie. Teraz już musiała wyjść. Nie będzie przecież rzucać słów na wiatr. Gula w gardle wciąż rosła. Nina śliniła palce i przecierała nimi suche wargi. Wszystko miała drętwe, zesztywniałe. I była pewna, że żadne wyraźne słowa nie mają prawa wyjść z jej ust. Może tylko jakiś pozbawiony konkretnej artykulacji bełkot. Potrzebowała świeżego powietrza i przestrzeni, by odzyskać rezon. * * *

Na klatce schodowej panowała cisza, słychać było tylko stukot butów Niny. Wpatrywała się w drzwi sąsiadów, sprawdzając, czy w judaszach nie widać ciekawskich oczu. Wszystkie jednak przepuszczały światło, czyli za drzwiami nikogo. Zresztą godzina była taka, że wszyscy w pracy, pomyślała. Przez te wszystkie lata pozmieniało się – ci mieszkańcy, którzy wprowadzili się do bloku w latach siedemdziesiątych, tak jak ona z Janem, w większości powymierali. Na ich miejsce poprzychodziły dzieci, wnuki, które raczej same nie mieszkały, a bardziej traktowały mieszkania jak lokatę i wynajmowały je firmom. Blok stał w doskonałym punkcie miasta, nieco na uboczu, a wszędzie blisko. Mało kiedy przejeżdżały samochody, chyba tylko mieszkańców. Nina, jakby w nadziei, że zobaczy męża w oknie, zadarła głowę do góry. Przez chwilę wydawało się jej, że ich firanka poruszyła się i że czai się za nią postać Lucjana, ale to pewnie był kwietnik, na którym rośliny gęstwiły się i rozrastały, tworząc wielką zieloną piramidę. * * * – Dzień dobry, pani Jasiu! – powiedziała Nina. W markecie było kilkoro ludzi, pojawiających się i znikających między regałami. Szereg kas tkwił leniwie i nieruchomo, srebrnymi łańcuchami broniąc wstępu na teren hali sprzedaży. Tylko jedna była czynna. Kasjerka beznamiętnym ruchem układała bilon w kasecie. Na stoisku ze słodyczami i alkoholami pani Jasia odważała ciastka i cukierki w kolorowych szeleszczących papierkach, w których odbijało się, śląc po ścianach zajączki, światło sklepowych jarzeniówek. Nina ominęła kasy i poszła w jej kierunku. – Proszę kawę. Obojętnie jaką, byle rozpuszczalną. I dwie paczki moich papierosów. I z pięć plasterków szynki. Pani Jasia spojrzała zdziwiona, unosząc wysoko wyrysowane henną brwi. Bo przecież szynki, i w ogóle wędliny oraz mięso, to nie jej parafia. – Oj! Co ja mówię? – zmitygowała się Nina. – Z piętnaście deka tych ciasteczek. – Wskazała palcem na gablotę, za którą w kartonach leżały różne łakocie. W rzeczywistości smak pokazanych na odczepnego ciastek był jej obojętny. Kobieta w czerwonym fartuszku i z wczepioną srebrnymi wsuwkami ze świecącymi brylantami opaską w kolorze sklepowego uniformu kładła zamówione towary i czekała, co dalej. Właściwie wiedziała, że za chwilę będzie musiała przejść na koniec stoiska i schylić się pod ladę, gdzie rzędem poustawiane paradowały małe szczeniaczki. I chwycić żołądkową z miętą. Najpierw jedną, ale zaraz i drugą. Nie raz i nie dwa robiła to samo. Teraz wprawnymi ruchami nabijała na kasę towary, szemrząc pod nosem

wyuczone kody. – I… I… – Nina jak zwykle zawahała się, ale zaraz wzięła się w garść i z tą samą kiepską, nieudaną wstydliwością rzuciła jak wyuczoną frazę: – Jedną… Może jednak dwie te małe buteleczki? – Zielonej – uściśliła orzekająco Jasia. – Tej, co zwykle, znaczy się. Nina wykrzywiła usta w próbie wyrysowania szczerego uśmiechu. Odkaszlnęła. Nie podobały jej się słowa sklepowej. Cóż znaczy: „Jak zwykle”? A co to, ona jakaś pijaczka? Co to „jak zwykle” kupuje flaszki wódy? Czy ona wygląda na taką, co to „jak zwykle wypija flaszkę wódy”? Powinna zrobić awanturę tej babie! Co to za insynuacje? Jakie ona ma prawo? A w ogóle, co ją to obchodzi? Ale zamiast tego odchrząknęła raz i drugi, jeszcze raz wydęła wargi w nienaturalnym uśmiechu i rzekła idiotycznie: – Męża coś żołądek boli. Już i krople brał, i tabletki. Wie pani, jakie to chłopy odporne są. Byle co, a zaraz to angina, to grypa żołądkowa. A mój małżonek, znaczy ten obecny, to taki delikatny! Mówię pani. Jak jaki błękitnokrwisty! Nina klepała trzy po trzy, jakby bała się, że ekspedientka zacznie jeszcze coś… – Trzydzieści cztery pięćdziesiąt! Pani Jasia przebierała jedną ręką po kasie, drugą już podawała zakupy. – No, patrz pani! Jeszcze się franca kasa zacięła! Już drugi raz dzisiaj! Pewnie kolejne chińskie buble! Dłoń zwinięta w kułak łomotała po szarej obudowie. Nina, kątem oka zerkając na sklep, czy nikt nie widzi, chowała butelki do torby. – Pani jeszcze postawi je tu! Pani nie chowa! Nie wiem, czy się zapisało, czy trza będzie wszystko od nowa! Na szczęście kasa okazała się łaskawa i spod tylnej klapki zaczął wić się paragon zadrukowany między innymi: „Gorzka, miętowa 200 ml – 2”. Nina chwyciła go, zwinęła w kulkę i rzuciła do stojącego tuż za ladą kosza. Drzwi się rozsunęły. A ona wypadła z marketu, wciąż spoglądając, czy aby na pewno nikt jej nie widział. Szła z ręką w kieszeni torby. Trzymała szyjkę małej flaszki. Żeby się nie pobiły, obijając o siebie, ale też i z tego powodu, że poczuła, że butelka się ogrzewa. To ciepło drogą powrotną, jak w zamkniętym obiegu, przepływało przez jej ciało, powodując, że robiło się jej lepiej, znikało napięcie, sztywność ruchów, ślina zyskiwała właściwą konsystencję. Choć jednocześnie wzmagała się w niej niecierpliwość, by odkręcić zieloną nakrętkę, usłyszeć ten dźwięk oznajmiający, że droga do złotego płynu stoi otworem. Jeszcze tylko właściwe miejsce i poczuje, jak ciepła miętowa bursztynowa

ciecz rozleje się w niej, przynosząc upragnione ukojenie. I zaraz okaże się, że wszystko jest do przebrnięcia. Że da się żyć. – Dzień dobry, pani Nino! Co tam u szanownego męża słychać? – Głos sąsiadki z bloku naprzeciwko wyrwał ją z zamyślenia. Puściła szyjkę butelki, jak przyłapana na gorącym uczynku, strzepnęła dłoń. Szkło zadzwoniło w torbie. Nina zmieszała się nieco, ale zaraz spojrzała w kierunku głosu. – A dziękuję, dobrze – odpowiedziała i chciała odejść, lecz Dubieńska przystanęła, zmuszając tym samym i ją do zatrzymania się i zaraz rozglądając się wokół. Jakby sprawdzała, czy nikt jej nie podsłuchuje. Zaczęła tym swoim plotkarskim tonem. – Bo wie pani, ludzie gadają, że… Że ten pani mąż, to on tak dobrze sobie wykombinował, żeniąc się z panią. Wie pani, chłop sam, to mało kiedy da sobie radę w życiu. A on co? – Pani Krystyno! Dałaby już pani spokój! I te pani koleżanki! – Nina obrzuciła sąsiadkę karcącym spojrzeniem i podniosła głos. – Doprawdy, nie macie się czym zajmować, tylko cudzym życiem? Czuła, że narasta w niej wściekłość na te głupie baby, które od czasu jej zamążpójścia nie dawały spokoju, coraz to wymyślając nowe intrygi i knowania. Wiedziała, że to przez ludzką zazdrość, co to nie pozwala im spać w nocy, jeśli choćby mają cień podejrzenia, że komuś może być lepiej. A wszystko wskazywało na to, że Nina w rzeczy samej chwyciła Pana Boga za nogi, kiedy to Lucjan zaczął zabiegać o jej względy. Inteligentny, powiadano, wykształcony. Znał wielu ludzi ustosunkowanych, bywał tu i ówdzie. Z początku, zaraz po śmierci Jana Nina wzdrygała się na samą myśl, że mogłaby jeszcze ułożyć sobie życie z innym mężczyzną, chociaż dość łatwo przyszło jej pogodzenie się ze śmiercią męża. Miodem nie był. Ale przez tyle lat człowiek przywykł. Dawno już zapomniała o swoich młodzieńczych wyobrażeniach, kiedy to widziała siebie u boku przystojnego bogatego mężczyzny o urodzie filmowego amanta. Taki Clark Gable, Gregory Peck albo Cary Grant… Ileż to razy czuła się kobietą w ich objęciach! Z czasem jednak tak się do siebie przyzwyczaili z Janem, tak się nauczyli siebie, że było całkiem, całkiem znośnie. Któregoś dnia okazało się, że on jest chory. Bywa. Przecież Nina dzieckiem nie była, wiedziała, że w życiu różnie się dzieje, toteż śmierć pierwszego męża nie zaskoczyła jej. Była na nią przygotowana. Kilka lat zmagania się z chorobą zrobiło swoje. A jednak. Nie wszystko było takie proste, jak się zdawało. Najgorsza była samotność. Wręcz nie do zniesienia. W dzień jakoś tam schodziło: a to zakupy, a to cmentarz, nieraz też trzeba było do dzieci. Często wpadała Asia. Siedziały w kuchni, pijąc herbatę, albo oglądały telewizję. Łukasz

rzadziej. Nina wiedziała, że on ma na głowie cały dom i budowę domu. Martwiła się o niego. Taki był zabiegany! I jeszcze ta jego żona. Ciągle coś wymyślała! Chłopak dwoił się i troił. Nie dziwota, że taki zamknięty w sobie i małomówny. Robert? Nie pamiętała już nawet, kiedy go widziała po raz ostatni. Najpierw pisał z odleg­łych Włoch, a potem coś się urwało. Wieczory. Te były nie do zniesienia. Ani gęby do kogo otworzyć. Ciągłe wgapianie się w telewizor. Niekiedy nie wiedziała, co ogląda. Byle jakiś dźwięk i obrazki przesuwające się na ekranie. Z początku lubiła sobie wypić piwo. Na sen. By nie tłuc się całymi nocami, nie chodzić od okna do okna, nie szukać snu, który nie nadchodził, choćby i agrafkami by sobie powieki pospinała. – O Marychno święta! A co pani taka nerwowa? Człowiek ino w dobrej wierze, a tu… – Pani nie miesza do tego wiary, pani Krystyno, bo to tylko grzech. Nina nie potrafiła poskromić złości, która w niej wzbierała. I to nie ze względu na to, co ta plotkara zamierzała powiedzieć o Lucjanie. Ale że się czepiła właśnie teraz! – A co to pani myśli, że ludzie nie widzą? – powiedziała tamta swoim konfidenckim tonem. – Guzik mnie obchodzą ludzie! Te ich jęzory! Niewyparzone! Wszystkich by w łyżce wody potopili, obsmarowali, nie pozostawiając suchej nitki. – Nina podnosiła głos. Przechodnie raz po raz zatrzymywali na niej wzrok. Dubieńska wycofywała się, rozkładając przed sobą ręce w geście poddania. – Ojej! Ja tylko tak! Z troski. A pani jak na wroga. Ale dobra jest! Stara wariatka! pomyślała, a potem oddaliła się, oglądając się na Ninę i kręcąc z politowaniem głową. Kiedy znikła za zakrętem, Rokicka odetchnęła z ulgą. Powinna wrócić do domu. Powinna. Ale w tej sytuacji… Nie może. Najpierw Lucjan, teraz ta głupia plociucha! Sięgnęła do torby. Gładka szklana szyjka małego szczeniaczka koiła niczym uzdrawiający balsam. Przeszedłszy kilka kroków, Nina zawróciła w stronę rynku i dalej, nad jezioro. Jak na złość, na wszystkich ławkach, jak kwoki, umościli się emeryci i renciści. Zupełnie jakby jej oczekiwali. Większość z nich znała, choćby z widzenia. W końcu tyle lat mieszkała tutaj. Wydawało się jej, że ukradkiem spoglądają na nią; niektórzy skłaniali głowy, inni szeptali sobie do ucha. Była pewna, że to o niej. Od małżeństwa z Lucjanem coraz częściej czuła na sobie ciężar ich spojrzeń. Kiedy umarł Jan, szeptano, gdy tylko zjawiała się w polu widzenia. – I jak ona sobie poradzi? – Takie przykładne małżeństwo! Zawsze razem.

– Pewnie zaraz pójdzie za nim. Bo to przecież wszystkim było wiadomo, że zgryzota i żałość po śmierci nie pozwolą Ninie długo żyć. A ona? Patrzcie! Dwa lata nie minęły! Ludziom łatwo minęły. Dwa lata. Dwa długie lata, zanim wyszła za mąż. Z samotności. Bo przecież oni, Nina i Jan, to w rzeczy samej byli jak te papużki nierozłączki. Gdzie ona, tam i on. Wtedy nauczyła się kupować małe buteleczki. Bo one pomagały jej zasnąć i budzić się rano. Nawet polubiła ten ból głowy, który nie pozwalał jej o niczym innym, jak wyłącznie o nim samym myśleć. Z początku chodziła do sklepu niedaleko domu. Przy głównej ulicy. Było tam wszystko, więc pakowała do koszyka jakiś cukier, słoiczek dżemu, czasem konserwę. Ale bez tego mogła się obejść. W ogóle nie potrzebowała jedzenia. Jadła byle co, ale bardziej z dziwnej przyczyny samozachowawczej niż czegokolwiek. Zaś przy kasie prosiła o buteleczkę żołądkowej. Za którymś razem wymyślała historyjki, a potem… Potem chodziła do innych sklepów. Kupowała połówkę lub zero siedem. Dla gości, na święta, na prezent. Okazji było wiele. Aż któregoś dnia zjawił się Lucjan. Sama go przywołała do swojego życia. * * * Nie puszczając butelki, szła, kiwając głową kobietom i mężczyznom, którzy unosili kapelusze i czynili ruchy, jakby zamierzali wstać. Ale to był taki tylko półruch na powitanie. Nina mijała ich obojętnie. Przeszła prosto drewnianym pomostem, mijając klomby, a dalej dróżką wzdłuż jeziora. Jego krawędź porastały połacie tataraku, który wycinano, by nie zasłaniał błękitnej tafli i przeciwległego brzegu, gdzie puszyła się osławiona w przewodnikach turystycznych plaża, z pomostami na planie kwadratu i okalającymi piaszczyste kąpielisko zabytkowymi zabudowaniami w stylu alpejskim, częściowo ukrytymi za wielkimi jodłami. Zaiste dziwne było owe połączenie, niemniej jednak widok stąd był niesamowity i potrafił uspokoić choćby najbardziej rozedrgane serca. Latem nawet tu, po drugiej stronie, słychać było dochodzące stamtąd radosne piski, które dopełniały obrazu mozaiki ułożonej z plażowych ręczników, tęczowych parasoli, dmuchanych materaców i wodnych stworów. Nina przystawała co kilka kroków, napawając się tym połączeniem błękitu i zieleni. Wdychała powoli powietrze, wypuszczając je ułożonymi w ciup wargami, z cichym pogwizdem. Raz, dwa, raz – jakby zamierzała wtłoczyć je we wszystkie tkanki, żeby uwolniło i przegoniło zakrzepłe w mięśniach i nerwach emocje. Ale uspokojenie nie nadchodziło. Trzepotało w niej wszystko, drgało, ruszało się. Jakby się zaraz miała rozsypać, skruszyć. Jak suszone zioła. Szła wyżej, dokąd pięła się wydeptana ścieżynka. I zaraz za załomem niknął

obraz promenady, i tylko gdzieniegdzie między gęstymi krzakami migotało błękitem jezioro. Tu wchodziło się ni to w park, ni w las, choć w rzeczywistości był to niewielki pagórek, na którym przed wojną znajdował się kirkut. Z czasem powynoszono stamtąd macewy, a przynajmniej resztę tego, co udało się uratować przed różnym elementem, co to przy grobach urządzał sobie imprezy. Niewielką część zachowanych płyt z inskrypcjami w jidysz, które zawierały ledwie czytelne epitafia, przeniesiono na cmentarz komunalny i tam ułożono w półokrąg zaraz przy pomniku sybiraków. Drzewa niosły zapach żywicy pomieszanej z butwieniem i zgnilizną, i było w tym zapachu coś kojącego, odurzającego. Kobieta szła. Spokojniejsza. Było cicho i mniej ludnie. Jakieś pojedyncze wycieczki; głównie ktoś z psem pojawiał się na horyzoncie. Bo to przecież nie godzina spacerów z psami. Przysiadła na ławce. Głupio jej było tak samej siedzieć. Krępowało ją to. Patrzyła wkoło. Było obco. I mimo że doskonale wiedziała, co jest po prawej, lewej stronie, a na wprost widniało rumowisko starego tartaku, w którym pracowała chyba ze dwadzieścia lat, miała wrażenie, że znajduje się w absolutnie nieznanym miejscu. To dlatego, że do niedawna górka była zdziczała i mało kto wybierał się tam na spacer. No, chyba że wiosną lub w pełni lata zakochane pary z kocami kryły się w co gęstszych zaroślach, uciekając przed przypadkowymi wścibskimi spojrzeniami. Raz wybrali się z Lucjanem tą nową trasą. Za namową jego kuzynki. – Chodź, Ulka! Pokażemy ci, jak u nas ładnie! – powiedział on do kuzynki, która przejazdem zatrzymała się u nich na dwie noce. Na dźwięk tego „u nas” Nina uśmiechnęła się kącikiem warg. Jakie to „u ciebie”? pomyślała. W istocie Lucjan przeniósł się tutaj z centralnej Polski. Najpierw do Stargardu, a potem gdzieś niedaleko w okolicy wynajął niewielkie mieszkanie. Całą drogę rozmawiali i Nina na dobrą sprawę nawet nie zauważyła, że przeszli cały odcinek i znaleźli się przy szkole. Ulka z Lucjanem przekazywali sobie wieści ­rodzinne. – A słyszałeś, że Rysiek został dziadkiem? Ale, mówię ci, nie poznałbyś go! Swoich dzieciaków lał, strofował za byle co. A tu? Oszalał! Lucjan też opowiadał. O Steni i Walentym, potem o Maryli i kimś tam. Nina pogubiła się w tych koligacjach. Szła między nimi, tak naprawdę puszczając mimo uszu ich rozmowę. Z Janem chodzili dużo, zwłaszcza jak dzieci były małe, ale zazwyczaj w innych kierunkach. Tu… Tu nie było niczego, dlatego byli tu ledwie kilka razy. Dzikie wzgórze pozarastane krzewami, między którymi przycupiły przygarbione i koślawe żydowskie mogiły, porośnięte bluszczem i mchem. Miękkie od zalegających od zawsze liści podłoże kryło różne zapadliny, a między

gałęziami krzaków i drzew tworzyły się firany pajęczyn, więzienie dla much, motyli i innych owadów szukających tam pożywienia. Kiedyś wybrali się tutaj z dziećmi. A Jan opowiadał im podówczas historię Żydowskiej Górki i szkoły, do której chodziły. Znał wiele różnych historii i dykteryjek, którymi raczył je tak całkiem naturalnie, bez przesłania czy jakiegokolwiek powodu. Joanna bała się potem zrywać konwalie, choć były piękne, pachnące i żaden z kwietnych kieliszeczków nie był przyżółcony ani gotowy zaraz zamrzeć. Pamiętała, jak matka mówiła, że z cmentarza nie wolno niczego zabierać do domu, gdyż zmarli się upomną. A są mściwi i łasi na żywych. Czasem latem, jak upał doskwierał, wielu schodziło obok górki za szkołą przez boisko nad brzeg, by pomoczyć nogi. Nikt się tam nie kąpał, bo poszło po mieście, że tam „wilcze doły” i głupi ten, co zechciałby ryzykować. A nadto wszyscy wiedzieli, że nie było lata, by jakiś desperat albo idiota nie utonął, zignorowawszy wszelkie ostrzeżenia. Ale za to można było sobie poleżeć wśród tataraku i pojeść białych morw. Były mdłe i bardzo słodkie, za to wyglądały pięknie, jak dorodne jeżyny lub maliny, zwisające między liśćmi porastającymi uzbrojone w kolce gałęzie. A Jan opowiadał o jedwabnikach żerujących na morwowych liściach i żartował, że po zjedzeniu owoców robią się jedwabiste włosy i skóra. Podtykał Ninie pod usta garście owoców. Część chował do słoika i w domu zalewał spirytusem. A kiedy już się odstały, przelewał, dodawał skruszonej wanilii i trzymał w ciemnym miejscu przez kilka miesięcy. Wtedy… Wtedy sączyła pół wieczoru mały kieliszeczek. Przez lata uzbierało się nalewek. Niektóre z nalepkami, już tak dalece sfatygowanymi, że trzeba było otworzyć, by smak rozpoznać. Joanna brzydziła się tych morw, wyobrażając sobie schowane w nich robale, choć później uwielbiała miękkość jedwabiu. I nawet to, że miął się pod wpływem najdelikatniejszego dotyku, nie zniechęcało jej. Pora roku nie miała znaczenia. Spowijała się w jedwabie. Plątały się w fałdach jej spódnic, w kloszach sukienek, pieściły szyję i dekolt. Najbardziej pamiętała jedwabie z Milanówka; potem było tego pełno. Niektóre pyszniły się napisem: „100% jedwab”. Nie potrzebowała tej informacji. Jej ciało wyczuwało samo. Jedwab koił. Był niczym balsam. Był samą przyjemnością. Joanna zawsze musiała mieć „coś jedwabnego” – choćby koszulkę, choćby apaszkę, choćby wstążeczkę zawieruszoną pośród niemających znaczenia rzeczy. I wszystkie kobiety obdarowywała jedwabiami, bodaj chusteczką lub halką albo cieniowaną apaszką. A gdy Hanna, żona jej brata, powiedziała kiedyś: „Asia! Podobają ci się moje tulipany malowane na jedwabiu?”, Joanna poczuła, że posiadanie ich jest jej marzeniem. I koniec końców miała je. * * *

Serce odnajdowało swój rytm. Było dobrze. Przymknęła oczy, by lepiej wsłuchać się w odgłosy jeziora i drzew. Odchyliła głowę. Słowa Lucjana powracały. Najpierw dalekim echem. Niewyraźnie. Z dysonansem. Zaraz jednak układały się w czytelne frazy, rozdzierając ledwie co zastrupiałe w pamięci rany. Otworzyła oczy, otrząsnęła się. Chłód otrzeźwił zmysły. Włożyła rękę do przepastnej torby, niemal bezbłędnie trafiając na gładką podłużną szyjkę butelki. Wyjęła ją. Wokoło cisza. W oddali majaczyły plecy mijających ją co jakiś czas postaci. Lewo. Prawo. Zakrętka była posłuszna. Zielona aluminiowa obwódka pękła. Przerwana banderola. Nina nie lubiła pić z gwinta. Nie znała nawet tego określenia. Czasem zdarzyło się jej wychylenie z butelki resztki, ale nigdy w życiu nie nazwałaby tego „piciem z gwinta”. Oderwała koronkę pod nakrętką. Pociągnęła łyk. Miętowa słodycz osadzała się na każdym milimetrze przełyku niczym osłaniająca powłoka, łagodząc nieprzyjemne pieczenie i suchość gardła. Spływała niżej i niżej, aż w żołądku rozlewała się ulga, niemal rozkosz. Po chwili Nina wychylała całego szczeniaczka. Butelka z szelestem lądowała w krzakach. Nina wessała powietrze. Czuła, jak wraca jej życie, trzeźwe myślenie. Wszystkie zdarzenia układały się w chronologiczny ciąg. Za załomem droga ciągnęła się w dół. W oddali widać było pobliskie zabudowania. Dwa dwupiętrowe bloki ustawione względem siebie prostopadle, tak że sąsiedzi z jednego mogli ze swoich kuchennych okien zaglądać tym z drugiego wprost w ich pokoje gościnne. Budynki zrośnięte były ze sobą i tylko wnęka przy owych przyprostokątnych pozwalała przedostać się z obskurnego podwórka, na którym centralny punkt stanowił śmietnik, na tak zwane miasto. Tu też, przed blokami, rosły wypielęgnowane trawniki z koronkami rabatek usianych bratkami, begoniami i dorodnymi stokrotkami, co to niewiele miały wspólnego z tymi rosnącymi dziko i niewspomaganymi żadnymi popędzaczami. Jeden z bloków pozostawał w niewielkiej odległości od kamienicy. W tym wąskim przejściu znajdował się zakład fryzjerski. I hulał tam przeciąg. Lecz mimo że owo przejście liczyło zaledwie kilka metrów, szło się tamtędy nieprzyjemnie. I należało pamiętać, by chronić uszy. Nina chadzała tamtędy, bo to w znaczący sposób skracało jej drogę. Przechodząc na ukos przez podwórko i dalej, podążając owym wąskim korytarzem między betonowym blokiem a podupadającą kamieniczką, można było znaleźć się

tuż przed przejściem po pasach. A dalej prosto, nieco pod górę, dojść do osiedla, na którym mieszkała Niny siostra. * * * Nina była starszą siostrą. W zasadzie była najstarsza z całego swojego rodzeństwa – dwóch sióstr i dwóch braci. Bracia dawno już umarli, pozostawiwszy owdowiałe kobiety gdzieś na wschodnich rubieżach Polski. Zaraz po wojsku jeden wyjechał za drugim i tam poznajdowali sobie te żony i się pożenili. Rzadko przyjeżdżali w rodzinne strony, co też stało się powodem tego, że ani Zyta, ani Nina nie odczuwały w jakiś szczególnie dotkliwy sposób ich braku. Pewnie też i dlatego, kiedy umarli, zresztą w bardzo krótkim czasie, nie darły szat, a przyjęły to za fakt. Pojechały na pogrzeby, ale ani bratowe nie bardzo chętnie przyjęły je, ani one same nie czuły się z nimi dobrze, więc zaraz po ceremonii wracały, najpierw do Rzeszowa, a stamtąd pociągiem do domu. Droga daleka. A taki wyjazd to cała wyprawa. Trzeba było zaplanować, poustawiać dom, no i koszty były niemałe. Od czasu do czasu wysyłano sobie zaproszenia na śluby, komunie czy zawiadomienia o pogrzebach, ale kto by taki szmat drogi często przemierzał? Tak rwały się więzi rodzinne. I rodzina coraz bardziej odstawała od siebie. One się trzymały. Była jeszcze jedna siostra, Salka (swoją drogą, kiedyś zastanawiały się z Zytą, skąd u rodziców taka fantazja w nadawaniu imion. One to one, ale Salka? Salomea. Albo synowie: Maurycy i Kajetan). Przebywała w zakładzie opieki, już kilkanaście lat. Zaraz po śmierci ojca, który i tak niewiele by zaradził, bo jak tylko się okazało, że dziewczyna nie do końca zdrowa na umyśle jest, to odsunął się od wszystkiego. A poza tym takie też czasy były. Czy któryś chłop w domu pomagał, dzieciakami się zajął ot tak, z siebie samego, a nie z przymusu? Matka szyła ubrania męskie i bywało, że roboty miała całą kupę. Bo szyła dobrze. Ale potem trzeba było się Salką zająć i nie miała sił na nowe zlecenia. Z początku trudno było przyjąć tę prawdę, że ani u Niny, ani u Zyty nie znalazło się dla niej miejsce. Salka była niedorozwinięta, choć tak naprawdę pewnie mogłaby żyć, gdyby matka od najwcześniejszych lat nauczyła ją tego życia. A ona wciąż chuchała, dmuchała na nią, do żadnej pracy nie naganiała. Twierdziła, że i tak ją życie poszkodowało owym niedorozwojem, więc nie ma potrzeby jej dodatkowo gnębić. – Dajcie jej spokój! – krzyczała, gdy usiłowały siostrę jakichś czynności domowych nauczyć, choćby najprostszych. Jak wynoszenie po sobie szklanek czy zbieranie bielizny i wrzucanie jej do kosza. Matka zjawiała się jakby spod ziemi i zaraz za nią wszystko robiła. – Po was trzeba sprzątać, a wy się dzieciaka czepiacie! Do piątej klasy podstawówki Salka chodziła normalnie, to jest ze wszystkimi

dzieciakami, które z klasy do klasy szły bez większych perturbacji – jedne z piątkami, drugie z trójkami. Ciężka była do rachunków i czytania, ale w końcu jakoś zaczęła dukać. W piątej klasie doszedł jednak rosyjski. I to był koniec. Nauczycielka (Tania na nią mówili; w rzeczywistości nazywała się Tatiana Bałajewiczowa i już na pierwszy rzut oka wyglądała na Rosjankę, a jeszcze jak odezwała się ową śpiewną mową, zmiękczając głoski, nie pozostawiała żadnej wątp­liwości co do swojego pochodzenia) stała się pierwszą przyczyną problemów. Śmieszna była, kiedy w tym swoim zaśpiewie krzyczała głosem przechodzącym w wysoki falset za jakimś chłopakiem na korytarzu szkoły. – Stojże ty! Chuligan! Akcentowała ostatnie sylaby. A potem drobnymi kroczkami szybko podążała w jego kierunku, by go wytargać za ucho. Zatem Bałajewiczowa, po wielu próbach nauczenia Salki rosyjskich bukw, nie wytrzymała. Zawzięła się i powiedziała, że ona w żadnym razie uczennicy do następnej klasy nie przepuści. Może gdyby to była matematyka lub choćby polski, ale rosyjski? No bo kto to widział? Dziewucha jak gloria, a w głowie pusto! Tylko przeciągi w niej hulają jak żyd po pustym sklepie! I poza tym, to ona Bałajewiczowa, to nie jakaś tam wiejska uczytielka i nie takie szkoły ma za sobą, a solidne wykształcenie! I sam Bierut jej ordery nadawał. Dyrektorka zawezwała matkę i zaproponowała rozwiązanie. – Dobrze by było… – Zaczęła delikatnie. – Żeby pani córka miała bardziej zindywidualizowane nauczanie. Wie pani, w grupie osób o podobnych problemach. Tu, w mojej szkole… Cóż! Są wymagania. Klasa jest bardzo zdolna. Może trzeba do innej szkoły. Specjalnej. Tam inne warunki. Na początku matka, nawet w najgorszych snach, nie dopuszczała tej myśli. – Proszę pani dyrektor! Moja córka nie jest głupia! Może mniej zdolna jak inni, ale żeby zaraz do szkoły specjalnej? Ja dopilnuję, żeby więcej pracy włożyła. – Próbowała przekonywać. Dyrektorka przerwała grzecznie i stanowczo: – Droga pani, proszę mi uwierzyć, że to nie jest kwestia lenistwa. Ja wiem, że nie wszyscy muszą być jednakowo zdolni. Ale w przypadku Salomei, znaczy Salki – poprawiła się, bo pomyślała w tym samym momencie, że taka drobna poufałość, nieoficjalność jej pomoże. – Salka – ciągnęła – to dobra dziewczynka. I bardzo sympatyczna. My, znaczy nauczyciele, bardzo się staramy, żeby jej pomóc. Ale… – A co to za staranie? Pani od rosyjskiego zawzięła się na moją córkę! Potrzebny jej, a i komukolwiek, ten rosyjski jak piąte koło u wozu! – Proszę pani! Pani od rosyjskiego… – Pani od rosyjskiego to nie wiadomo, skąd ją przywiało! I porządki swoje usiłuje w szkole wprowadzić! A wy tu wszyscy się jej w pas kłaniacie, jakby to

była jakaś figura! – Matka zacietrzewiła się, a potem, nie kryjąc oburzenia, wyszła z gabinetu, trzaskając drzwiami. Kiedy na korytarzu mijała rusycystkę, przystanęła i obrzuciła ją pogardliwym spojrzeniem. – Z Salki prymuski się nie zrobi ani do Moskwy nie wyjedzie – powiedziała. – A tyle, co na tróję, to ona na pewno da radę! Odwróciła się i zeszła po schodach na szkolny dziedziniec. Niewiele czasu jednak minęło, kiedy matka, patrząc, jak Salka odstaje od innych, a jeszcze jej oczy zaczynają przybierać coraz bardziej tępy wyraz, zdecydowała, by jednak wysłać córkę do specjalnej szkoły. Ale rok nie upłynął, kiedy ją z Tanowa zabrała. Potem jeszcze raz próbowała w szkole powszechnej. Aż w końcu wszyscy odpuścili. Salka siedziała w domu, do żadnej roboty nie zabierając się, a tylko wgapiając się w telewizor i przysłuchując uważnie, zaplótłszy ręce na piersi, kiedy matka z kimś rozmawiała. Na kilka miesięcy przed śmiercią matka wezwała je – Ninę i Zytę – do siebie. Co z Salką począć? Gołym okiem było widać, że do samodzielności ni w ząb się nie nadaje. Zyta wtenczas owdowiała i sama potrzebowała opieki i wsparcia. A Nina miała dzieci w domu i mnóstwo kłopotów. – Mamo! To nie takie proste! – tłumaczyła się. – Joasia jest u nas, dzieci. Nie mam miejsca. Mnie jeszcze zostało kilka lat do pracy. Matka pokiwała głową, spuszczając smutne oczy, a w niedługim czasie załatwiła dom opieki, w którym zamieszkała razem z Salką. Nie miała do córek żalu, rozumiała, że mają swoje rodziny, a z Salką to kłopot. Wiedziała, jak to jest. Tak więc po wszelkich formalnościach zabrała ją i niewielką walizkę. I wyprowadziły się tam. Nie podobało się to ludziom! Oj, nie podobało! – Pani Podleśna – szeptały matce do ucha sąsiadki. – Żeby to na stare lata człowiek musiał z własnego domu iść? A nakazać dziewuchom, niech siostrę wezmą! A co? Łaska to? Ale matka była uparta. Nie słuchała niczyjego gadania ani porad. Ani kiedy Nina z Zytą mówiły: – Mamo! Salkę można nauczyć żyć. Tylko uwierz! Po co ten dom opieki? Jaki wstyd przed ludźmi! Salka zaś patrzyła nierozumiejącym wzrokiem, kierując wzrok to na matkę, to na nie. A że zanadto jej to nie zajmowało, wracała przed telewizor. To lubiła. Skulona w fotelu śledziła losy sieroty Milagros. Bywało, że zaśmiewała się do łez lub tymiż samymi łzami rzewnie płakała nad losem biednej dziewczyny, wycierając nos w rękaw. Kiedy matka zamknęła oczy, Salka została w domu opieki. Miała dożywotnią rentę, to i stać ją było na opłacenie pobytu. A zresztą i tak nie

wiedziała, co robić. Co jakiś czas siostry odwiedzały ją w tym domu, zabierały na zakupy i wtedy kupowała sobie a to buty, a to jakiś skafander. A ostatnio to chciała nawet sobie pierścionek złoty kupić. No to ją Nina zaprowadziła do jubilera na rynku i tam Salka wybrała taki z koszyczkiem, z mnóstwem małych cyrkonii, które w słońcu migotały jak najprawdziwsze diamenty. Potrafiła długo wpatrywać się w igrające w owych kamyczkach błyski. Zawsze też, jak ktoś był blisko niej, wyciągała lewą rękę i serdeczny palec, na którym dumnie spoczywał pierścionek. – Ładny? – pytała z dziecinnym zachwytem. Nie czekając na odpowiedź, z namaszczeniem kładła na nim pocałunek, niczym na papieskim, a już co najmniej jak na biskupim. Salka była łatwa do kochania. Niewiele rozumiała, niewiele chciała, przyjmowała zdarzenia jako fakty, których nie ma potrzeby tłumaczyć. Ale wówczas, kiedy matka umarła, Salka zapłakała. I owszem. Wtedy opiekunka zagarnęła ją do siebie i rzekła, nie siląc się na jakikolwiek empatyczny ton: –Ano, Salka! Widzisz, tak to jest. Dzisiaj żyjesz, jutro nie. Każdy kiedyś musi umrzeć. Kobieta osuszyła zalaną łzami twarz Salki, bo objaśniła to, co się stało. I po rozpaczy nie pozostało śladu. Kobieta… Tak. Zasadniczo Salka od dawna była kobietą. Najmłodsza z nich. Między nią a Niną i Zytą było dobre kilkanaście lat. Nina nigdy nie zapomniała, najpierw rozczarowania, a potem zdziwienia, kiedy ciąża matki zrobiła się widoczna. Przede wszystkim dlatego, że do głowy jej nie przyszło, że rodzice mogą t o robić. Ale robili. Urodziła się Salka. Z Zytą było inaczej. Dla Niny była młodszą siostrą, która od początku potrzebowała jej rady. Przymykała oczy, widząc swoje bluzki poprzewalane na jej półce, kiedy tamta sposobiła się do randki. Albo podawała chusteczki do nosa, kiedy siostra gubiła sens życia po odejściu kolejnego absztyfikanta. Zyta nie miała ich wielu, a jak już któryś odchodził, była pewna, że do końca życia starą panną zostanie. A ta przygnębiająca myśl powodowała, że żadne słowa nie pomagały, żadne pocieszania. Nina nie odpuszczała – Nie rycz, Zyta! Nie on pierwszy, nie ostatni! Pies go trącał, chama jednego! Jeszcze mu się odgryziesz! – prawiła komunały, siedząc z podkulonymi nogami na podłodze w ich pokoju, i od czasu do czasu głaskała siostrę z czułością po włosach. Mimo że na co dzień rzadko zdarzały im się takie oznaki serdeczności. Całkiem niedawno role się odwróciły. Teraz to Zyta otaczała starszą siostrę wielką troską. Ale myślała o Ninie najczęściej wieczorami, przed zaśnięciem i zakończeniem ciągnącej się od kilkunastu lat codziennej rozprawy z mężem,

któremu powoli wybaczała, że zostawił ją samą z dzieciakami, a sam sobie umarł. Tak jak kiedyś ojciec. Faceci tak mają, że jak im się znudzi albo poczują ciężar życia, to sobie umierają. I co z tego, że wszyscy żałowali, że taki młody i tak okrutnie cierpiał? Cóż ludzie mogli wiedzieć o jej cierpieniu i obawach, i pytających oczach jej dzieci? Anka miała dwanaście lat, a Piotrek nie miał nawet dziesięciu. Jak im wytłumaczyć, że lepiej, jak ojciec zmarł, bo chociaż nie cierpiał? A co je to obchodziło? Co je to obchodziło, że inne dzieciaki jeździły z ojcami na rowerach albo spacerowały ostentacyjnie po rynku? Całkiem niedawno życie jednak zmieniło się i Zyta pozwalała mężowi nie żyć. A niekiedy zdarzało się, że dopiero następnego dnia stwierdzała, że nie pomyślała o nim. Bo długo, bardzo długo nie było chwili, by nie przestawała o nim myśleć. Kiedy szwagier, Niny mąż umarł, napominała: – Tylko zaopiekuj się nim tam, ja tu zajmę się Niną. Tak więc powoli Zyta znalazła od nowa sens życia. Za żadne skarby nie przyznałaby się, że jakby nawet trochę się cieszy, że to nie tylko ona, sama jedna, tak przez los została doświadczona. A zważywszy na swoistą praktykę, na owo trudne doświadczenie, mogła przysłużyć się siostrze. Wprawdzie Nina miała dzieci, ale co tam dzieci? Co one mogą na ten temat wiedzieć? Zwłaszcza że mają swoje kłopoty. Dorosły, to i problemy stały się poważniejsze. Jak to w życiu! A matka dobra, jak niczego nie potrzebuje, tylko jeszcze sama może coś ofiarować! * * * Do tej chwili, kiedy to Ninie Lucjan wcisnął w kościele na rękę szeroką obrączkę ze słabego złota, nie było dnia, żeby Zyta nie leciała do siostry. Zawsze jednak w biały dzień, jeśli nie wczesnym południem, to z samiutkiego rana, jak już na cmentarzu porobiła, bo wieczorami to nie lubiła z domu wychodzić. I wracać potem pod górę, gdzie ciemno jak w studni. No i jeszcze klatka schodowa, która od dziecka budziła w niej lęk, zwłaszcza jak drzwi od piwnicy były otwarte. Zyta miała nie więcej jak osiem lat, kiedy jakiś pijus albo inny łachmyta złapał ją za rękę, kiedy sięgała do kontaktu. Nic nie jej nie zrobił, ale co się strachu najadła i nadarła na cały blok, tego jej nikt nie odbierze. I to pewnie stąd ten lęk jej pozostał. Jak Marian żył, to kazała mu w oknie wystawać i światło palić, zanim na klatkę weszła. Raz jeden zdarzyło się jej pod wieczór. Jakby coś ją tknęło. Nie zważając na lęki, poszła. I to wtedy pierwszy raz dotarło do niej, że z Niną nie jest dobrze. Najpierw stała długo pod drzwiami, waląc, aż kostki dłoni się zaczerwieniły. A jedna to nawet całkiem podbiegła krwią i piekła z bólu. Potem zaś zeszła na sam dół i nie bacząc na ciemną jamę piwnicy, wyszła na zewnątrz i stanęła na trawniku, nieco dalej od bloku. Żeby sprawdzić, czy istotnie, jak jej się zdawało wcześniej, światło sączy się przez niedosunięte żaluzje. Nie myliła się. I w pokoju, i w kuchni

poprzez zasunięte story prześwitywały widoczne kontury świateł. Zyta nie mogła się w tym względzie pomylić. Weszła jeszcze raz na górę i tym razem jeszcze silniej łomocząc i wołając na całą klatkę, aż się okienka judaszy pozapalały w drzwiach, krzyczała: – Nina! Nina! Jesteś tam? Nina! Otwórz! I łubudu, i łubudu! Sąsiad z naprzeciwka wychylił się z framugi i zapytał z nieskrywaną ciekawością: – Może tak trza zamek? Może coś się stało? Pani wie… Człowiek sam, a wiele to trzeba? Zyta z początku zastanowiła się, ale potem rzekła: – Dziękuję! Jak będzie potrzeba, zapukam do pana, panie Tomasik! I dalej łubudu! Łubudu! Udało się! Z wnętrza mieszkania dały się słyszeć odgłosy otwieranych drzwi w pokoju i zaraz szuranie po podłodze. Nierówne, jakby ktoś się potykał. Na ułamek sekundy okienko wizjera się zaczerniło. Szczęk łańcucha i przesuwanie zamka. – O! – odezwała się Nina, ledwie składając słowa. – Sssi…Sssio…szczyczka. Kołysała się jak kaczka. Wyglądała żałośnie. Zyta była zdziwiona, że Nina jest tak stara. Poprzecinana bruzdami twarz nabrzmiała. Z ledwie rozwartych szpar wyglądały zmętniałe oczy. Włosy rozrzucone w nieładzie odgarniały z czoła niezborne palce, które plątały się w opadających chaotycznie pasmach. W spojrzeniu brak było jakiegokolwiek wyrazu, ani wstydu, ani zażenowania czy choćby zdziwienia. Nina próbowała coś jeszcze powiedzieć, ale słowa zabulgotały w ustach, niezrozumiałe. Poprawiła poły szlafroka, zaciągnęła mocniej supeł paska i odsunęła się, trzymając się desperacko drzwi, które poleciały razem z nią. Udało się jej na nich wylądować. Z trudem złapała pion. Zyta przytrzymała skrzydło, a potem szybko rzuciła okiem na klatkę schodową, czy nikt tego nie widzi, i wtargała siostrę do środka. Okropny zapach przetrawionego alkoholu uderzył w nozdrza. W pokoju było siwo od dymu. Popielniczka z usypanym z petów kopcem stała pośrodku stołu. Opar­ty o nią papieros tlił się, puszczając w górę smużkę dymu, niczym sznurek balonu, który urwał się właśnie i po­szybował. Nina opadła bezwładnie na sofę, mamrocząc coś pod nosem i wymachując chaotycznie rękami. Rozcapierzone palce rozgarniały powietrze. Zyta podeszła do okna. Z rozmachem rozwarła je na oścież, wpuszczając do środka rześkie i wilgotne powietrze. Zaciągnęła zasłony. – Co ty robisz? – zapytała, wskazując ręką na siostrę. Głos zabrzmiał głośno;

zapewne słychać ją było na zewnątrz. – Popatrz na siebie! Jak ty wyglądasz! Na miłość boską! Jesteś pijana? – Było to ni pytanie, ni stwierdzenie. – Upiłaś się? Nie mogła uwierzyć, choć sytuacja nie pozostawiała żadnych wątpliwości. * * * Nina dziarskim krokiem przemierzyła przejście dla pieszych. Jakaś kobieta przyglądała się jej z uwagą. Rzuciła okiem w jej kierunku, ale nie znalazła w wyglądzie niczego znajomego. Odruchowo poprawiła spódnicę, zagarnęła za ucho niesforne kosmyki. Szła do Zyty. Musiała tam iść, bo nic bardziej rozsądnego nie przychodziło jej do głowy. Musiała tam iść, bo nie miała dokąd. Od kiedy wyszła za Lucjana, pourywały się kontakty z dawnymi koleżankami. Została jej tylko Maria, choć z nią też coraz rzadziej się widywały. Musiała tam iść, bo potrzebowała spokojnego tonu siostry. A nade wszystko musiała tam iść, bo przecież powiedziała Lucjanowi, że wychodzi. Powiedziała, że idzie do Zyty. No to idzie! W głowie czuła przyjemny szum. Z wnętrza kieszeni wyciągnęła miętówkę. Cukierek przykleił się do papierka; z trudem odrywała skrawki lepkiego papieru. Wsunęła go do buzi. Językiem ściągała resztki folii, ale już wyczuwała przyjemny chłód, mocną miętę, co tak łaskotała w środku, że Nina musiała wciągać głęboko powietrze, by się nie zachłysnąć. W kieszeni wibrował telefon. W styczniu Łukasz dał jej małą nokię i długo tłumaczył co i jak. Choć ona broniła się przed tym, jak mogła. – Po co mi to? Tyle lat żyłam bez tego i nawet normalny telefon nie był mi potrzebny! A to? Po co mi? Małe to! I trudno cokolwiek zobaczyć! – Mamo! Nie może tak być, że nie wiemy, gdzie jesteś. A poza tym… Teraz wszyscy mają – przekonywał uparcie, ale w głosie słychać było zniecierpliwienie. Wzięła, a potem schowała gdzieś w szufladzie. I dopiero kiedy Joanna przyszła do niej, uczyła ją powoli. – Zobacz! Tu masz czerwoną słuchawkę, a tu zieloną. Jak wybierzesz cyfry, to potem wciśnij zieloną. No, dawaj! Spróbuj. Tu masz do mnie numer i dzwoń. Kilkanaście razy wciskała słuchawkę, aż wreszcie wydawało się jej, że potrafi. Później jeszcze kilka razy prosiła córkę, by jej przypomniała. Zdarzało się też, że słyszała dzwonek, telefon podskakiwał i burczał, a ona wpatrywała się niego jak sroka w gnat i ani rusz. Joanna jednak z niezmienną cierpliwością pokazywała jej wszystkie kolejne czynności. Z czasem jednak Nina korzystała z nokii coraz częściej, za każdym razem nie kryjąc zdumienia i wołając prosto w wyświetlacz, gdy na przykład Joanna, odbierając od niej telefon, pytała: – No, co tam, mamo? Nina dziwiła się szczerze:

– O! A skąd wiesz, że to ja do ciebie dzwonię? To jej telefoniczne zdobywanie doświadczeń nieraz bywało obiektem żartów wśród dzieci i wnuków. Ale kiedy wypuściła pierwszego esemesa, była dumna jak paw. Telefon się wściekał. Przymrużyła oczy, bo na dworze wyświetlacz stawał się zupełnie niewidoczny. Odbijały się w nim chmury i wiszące nad głową gałęzie drzew. Nie mogła dojrzeć, kto dzwoni, intuicyjnie wyczuwała jednak, że to Lucjan. Nie chciała z nim rozmawiać. Jeszcze nie teraz. W głowie kołatały pojedyncze słowa. I choć już nie bardzo pamiętała, co do niej mówił, w uszach wciąż brzmiał jego nieprzyjemny ton. I raził, jak dotknięcie świeżej rany. I jeszcze te plecy, nieruchomo tkwiące pośrodku pokoju. Ostentacja niezadowolenia i gniewu. Jakby nie wiedział, że to ona jest mistrzynią gniewania się i to do niej od zawsze należy cały repertuar zachowań. Wcisnęła przycisk. Wyświetlacz zamigotał, a za moment pojawiły się jakieś animacje. Później telefon ucichł i poczerniał. Wrzuciła go niedbałym ruchem do torby. I tak sama go nie uruchomię, pomyślała, bo nie mam pojęcia o żadnych PIN-ach i PUK-ach. Przeszła przez rondo i dalej prosto pod górę. Tu o tej porze ruch był znaczny. Mimo wielu sklepów, mniejszych, większych, centrum handlowe wciąż cieszyło się popularnością. Bo tu można było kupić niemal wszystko. „Miód, mydło i powidło”, powiadała mama, kiedy robiły razem zakupy dawno temu w sklepiku koło apteki u Wieraszków. Fakt, że ceny w markecie może i były nieco wygórowane, ale kto to pilnował, by kupić jabłka gdzie indziej, kiełbasę w innym sklepie, a jeszcze dalej gnać po szampon. Tym bardziej że tu zawsze można było kogoś spotkać, zagaić. Ba! Jakby się człowiek zawziął, to by się i najadł, i napił, bo co chwila przyobleczone w firmowe fartuchy hostessy na srebrnych tacach podawały różne różności. A Lucjan zawsze przystawał przy każdej z nich i zachwalając towar, w dwie ręce chwytał nadziane na wykałaczki kiełbasy albo brał małe plastikowe kubeczki z jogurtami o egzotycznych nazwach. Przystawał w pobliżu kolejnej i głośno mlaskając, wyrażał zadowolenie. Nina trącała go łokciem, bo to w żaden sposób nie przystawało do jej obrazu światowych ludzi. – Przestań już! – syczała cicho. – Ludzie pomyślą, że w domu nie mamy albo że nas nie stać! Zaraz też kładła do koszyka artykuły, by pokazać, że nie po to przyszła, by się za darmo najeść. On jednak wyjmował włożone produkty i najpierw sprawdzał skrupulatnie cenę, usiłując sobie przypomnieć, ile co kosztowało w innym sklepie,

później zaś datę przydatności. Bo starego to on jeść nie będzie, a przepłacać też mu nie w głowie! Tak. On potrafił! Pysznił się przed wszystkimi swoją oszczędnością i lubił mawiać o sobie, że jest sknerą. Bo to mu pozwala na życie na „pewnym poziomie”. Bywało, że pół dnia spędzał na robieniu zakupów. I potrafił przemierzać kilkakrotnie miasto, gdy okazywało się, że na przykład cukier jest o dziesięć groszy tańszy na jego drugim końcu. A kiedy Nina przynosiła do domu sprawunki, zawsze pytał: – A ile płaciłaś za cukier? Nie pamiętała. Nie przywiązywała do tego zbyt wielkiej wagi, a i sił nie miała, by latać po mieście i sprawdzać. Wzruszała więc ramionami i kręciła głową, co znaczyło ni mniej, ni więcej, tylko że najnormalniej nie ma zielonego pojęcia. – No! Moja droga! Tak to nie może być! Szastasz pieniędzmi na lewo i prawo! A potem chcesz pierścionek albo jakąś inną rzecz! Trzeba myśleć! Trzeba myśleć! – Lucjan stukał się serdecznym palcem w czoło. Bywało, że w jego głosie pobrzmiewał śmiech, ale często można było wychwycić, jeśli nie złość, to przyganę. I wciąż powtarzał jej o owym myśleniu. Niekiedy Nina sama sobie się dziwiła, jak ona żyła przez te wszystkie lata. Jak porodziła dzieci i jak je wychowała. Jak pracowała, jak zmieniała mieszkania, jak wyjeżdżała z domu, jak… Bo Lucjan wciąż podkreślał jej niezaradność. – Co ty byś beze mnie zrobiła? – Zagarniał ją mocno ramieniem, unosił jej podbródek i cmokał głośno. Aż w końcu uwierzyła. * * * Minęła wjazd na plac przed centrum. Dalej chodnik wiódł pod górę. Stare zniszczone płyty chodnikowe kolebały się tak, że trzeba było uważać, gdzie stąpnąć, żeby nie zwichnąć nogi. Już dawno powinno się zrobić z nimi porządek, pomyślała Nina. Na pamięć znała tę drogę. Kilkanaście lat przepracowała w tartaku, który najpierw mieścił się tutaj, gdzie teraz powyrastały kanciaste bloki, a potem cała produkcja przeszła nad jezioro, za dawną salę sportową. Lubiła przerwy śniadaniowe, bo wówczas, zwłaszcza latem, mogła sobie posiedzieć nad wodą i popatrzeć w błękitną toń. Nieraz rozmarzała się, leżąc na wilgotnym brzegu, wdychając zapach trzcin i tataraku. Wyobrażała sobie, że jest gdzieś daleko – może w Casablance albo w Rzymie? I tam, podobnie jak księżniczka Anna, znużona życiem ucieka od szarej codzienności wprost w ramiona szalenie przystojnego Gregory’ego Pecka. Słysząc szum wody, widziała siebie piękną i tak pożądaną jak Audrey. Tu też, w niewielkiej zatoczce, chowając się przed wścibskimi oczami, całowała się z majstrem. Zaciskała mocno powieki, przeganiając wyrzuty sumienia, pozwalała,