mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Zamboch Miroslav - Agent JFK 4 - Armie Nieśmiertelnych

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Zamboch Miroslav - Agent JFK 4 - Armie Nieśmiertelnych.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 105 osób, 87 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 127 stron)

TŁUMACZYŁ Andrzej Kossakowski ILUSTRACJE Dominik Broniek

PORUSZENIE NA CESARSKIM DWORZE Rudolfa II otoczyły płomienie. Cesarz skrzyżował ręce w obronnym geście, ale wcale nie odstraszył w ten sposób diabelskich mocy, które wtargnęły do sali koronacyjnej. Infernalny spektakl dopiero się zaczynał. Władca wiedział wprawdzie, że ogień jest tylko świetlną iluzją, lecz sprawiał wrażenie aż nadto realne. Jęknął i skulił się na tronie jak zbity pies w budzie. Szambelan Lang z Langenfelsu ukradkiem spojrzał na rabbiego Löwa. Uczony stał we wnętrzu purpurowo połyskującej kuli. Pociągłą twarz otaczała srebrzysta broda, rozdzielona w dolnej części na dwa warkoczyki. Oczy miał zamknięte. Rabbi Jehuda Löw ben Bezalel nie należał do rzeszy pokątnych szarlatanów, uzdrawiaczy albo samozwańczych czarnoksiężników, którzy starali się dostać na listę plac cesarskiego dworu. Rabbi Löw był najprawdziwszym i największym czarodziejem, jaki kiedykolwiek żył na tym świecie. - Rabbi, Jego Wysokość zapewne rad byłby odzyskać swobodny oddech - zauważył szambelan. Mag kiwnął głową i powoli opuścił ręce. Płomienie opadły, kurtyna iluzji zniknęła. Rudolf II spoglądał na tlące się szczątki eleganckiego parku, opalone rzędy cyprysów i tuj, zburzone świątynie oraz ruiny domów. Po chwili wrócił do równowagi, pogładził wąsy i zamyślony oznajmił: - Tak właśnie zginęły Sodoma i Gomora. Przynajmniej w tym, jak to nazywasz, równoległym świecie. Ale w podobny sposób może zginąć i nasz świat, nieprawdaż? Rabbi Löw przytaknął: - Racja, Wasza Wysokość. Tak to opisują pergaminy. A ja potrafię wydobywać ukryte w nich obrazy. Wyszedł z przygasającej już purpurowej kuli. Przeniknął przez migoczącą powierzchnię i odwrócił się przodem do świetlistej sfery. Poruszeniem rozwartej dłoni zmniejszył ją do wielkości kuli wróżbiarskiej. Opalizujący kryształ przepłynął ku niemu i

skrył się w fałdach długiego płaszcza. Rabbi podszedł do cesarza, w jego ręce pojawił się nagle zwój pergaminu, który podał zdumionemu władcy. Ten rozwinął dokument, ale zobaczył tylko niezrozumiałe dlań znaki pisma hebrajskiego. - Z tych znaków potrafisz wywołać w przestrzeni ruchome obrazy? - Wiem, że brzmi to niedorzecznie - uśmiechnął się mag. - Ale tak właśnie jest. W zamierzchłych czasach pergamin został poddany procedurom alchemicznym i od tej pory służy jako źródło obrazów optycznych. Działa na podobieństwo księgi, która zawiera w sobie zarówno pismo, jak i ilustracje. - Gdy tak to tłumaczysz, wszystko wygląda bardzo prosto - zaśmiał się cesarz, może nieco sztucznie. Niemniej jednak był to sygnał dla towarzyszącej władcy elity i reszty dworaków. Wszyscy zaczęli się uśmiechać i po cichu wymieniać uwagi, jaki otwarty umysł ma cesarz. Nachylali się ku sobie, gestykulując żywo. Damy wachlowały się, wszyscy szczebiotali i przybierali miny, jakie etykieta przewiduje w podobnych okolicznościach. Cesarz uniósł ramiona i dwór umilkł niczym ptaki przed burzą. - Wystarczy więc zapisać obecne dzieje na takim pergaminie - ciągnął - a przekażemy przyszłym pokoleniom wszystko, czego dokonaliśmy na tej ziemi. Aby nasi potomkowie mogli ocenić umiejętności i czyny swoich przodków. - A szczególnie Waszej Wysokości - uzupełnił Lang z lekkim ukłonem. - Sam bym lepiej tego nie wyraził, mój wierny Langu. - Monarcha uśmiechnął się, a potem odwrócił znów do Löwa: - Czcigodny rabbi, przygotowałeś nam piękne przedstawienie, frapujące, wzbudzające przestrach. Słyszałem jednak, że masz w zanadrzu jeszcze inne cuda. - Nie wiem, co Wasza Wysokość ma na myśli. - Rabin badawczo spojrzał na Rudolfa. - Mam na myśli twego sługę, glinianego golema - powiedział cesarz, wstając. Rozpostarł ramiona i zwrócił się do obecnych: - No, powiedzcie sami, nie chcielibyście obejrzeć tej tajemniczej figury? - O tak, Wasza Wysokość - zaszumiała sala. - Nie dosłyszałem! - Rudolf II szelmowsko spojrzał na rabina. - Może wielki rabbi też nie usłyszał aplauzu w odpowiedzi na moje niezwykłe życzenie. - Tak! Golema! Chcemy golema! - zaczęli skandować dworzanie. Lang dyrygował laseczką, a zadowolony władca stukał do rytmu obcasem i czubkiem buta w podest tronu. - Golema! Golema! - wołali dworzanie.

- Sam osądź, rabbi, miałbyś serce odmówić tak gorącym prośbom? - rzekł Rudolf, uciszając entuzjastyczne, choć nie spontaniczne okrzyki. - Wasza Wysokość, zostawiłem sługę w domu i... - Mój drogi, przecież od czasu, gdy ludzkość wynalazła powozy i zaprzęgła do nich konie, przewiezienie kogoś lub czegoś na dowolną odległość nie stanowi już wielkiego problemu. - Za pozwoleniem, panie. Golem sam przyjdzie. Muszę go jednak ożywić. - Czy coś temu przeszkadza? Niesprzyjający układ gwiazd lub moje kiepskie trawienie? - Golem nie jest przyzwyczajony do tak licznej publiczności, panie. - Dobrze. Służący odejdą, a dworzanie ukryją się za filarami albo w przyległych komnatach. Czy to będzie odpowiadać twemu tajemniczemu słudze? Rabbi Löw skinął lekko głową. Nie chciał sprzeciwiać się cesarzowi, był zadowolony, że zdołał wzbudzić w nim zainteresowanie starym Miastem Żydowskim, a szczególnie jego mieszkańcami. - A więc za godzinę możemy kontynuować, rabbi? - Jak sobie Wasza Wysokość życzy. - Mag skłonił się i ruszył ku wyjściu. Na zewnątrz oczekiwał powóz z cesarskim herbem. Czarodziej wsiadł i zza szyby jeszcze raz spojrzał na wieczorne niebo. Wśród ciemnych chmur pojawiła się pierwsza błyskawica. * * * Cesarz Rudolf II był szczególnym władcą. Europa znała go jako zapalonego mecenasa i kolekcjonera sztuki. Był również zwolennikiem alchemii, astrologii i magii. Szambelanom z wielkim trudem udawało się czasem przekonać monarchę, że przyjmowanie posłów, zajmowanie się notami dyplomatycznymi lub rozsądzanie sporów jest ważniejsze niż pasja kolekcjonerska. Rudolf nigdy nie ukrywał, że swoje obowiązki wykonuje tylko na zasadzie zła koniecznego, co go nieustannie odrywa od czynności o wiele bardziej interesujących. Cesarz wykazywał coraz większe upodobanie do zamkniętego, prawie obskuranckiego świata, jaki wytworzył się wokół dworu przez minione lata. Musiałby jednak zapełnić zdolnymi czarodziejami trzy Złote Uliczki, aby dorównać wiedzy i umiejętnościom jednego żydowskiego rabina. U drzwi wejściowych rozległ się odgłos potrójnego uderzenia ceremonialną laską o dębową podłogę. Cesarz otarł usta serwetką i odłożył soczysty kawałek udźca na alpakową

misę. Opłukał palce w porcelanowej misce, wytarł je podanym białym ręczniczkiem i ruszył z powrotem w stronę tronu. Jeszcze przełykał ostatni kawałek mięsa, gdy od progu zabrzmiało: - Rabbi Jehuda Löw ben Bezalel i jego... - mistrz ceremonii zająknął się: - jego asysta. Za rabinem do Sali Władysławowskiej wkroczył olbrzym. * * * Rudolf II o mało się nie zakrztusił. Miał jakieś wiadomości o osobliwym słudze maga, ale zawsze wyobrażał go sobie jako ponad miarę wyrośniętą marionetkę wędrownych komediantów. To, co właśnie zobaczył, zasadniczo zmieniło jego wyobrażenia o „służącym". Za żydowskim czarodziejem kroczył kolos wzrostu mniej więcej trzech metrów. Wbrew licznym plotkom powtarzającym, że jest zbudowany z gliny, wyglądał potężniej niż rycerz w pełnej zbroi. Do korpusu miał przymocowane stalowe płyty. Łokcie i kolana zakrywała kolczuga. Na głowie tkwiła siatkowa osłona. Na jego twarzy zastygł wyraz, jaki mogłaby mieć rzeźba antycznego imperatora. - Wasza Wysokość, oto golem - oznajmił rabbi Löw. - Stworzyłem go do ciężkich prac, żeby oszczędzić ludziom trudu i czasu przy wykonywaniu czynności, które dla niego są błahostką. Abyśmy mogli spokojnie zająć się tym, co najważniejsze. Badaniami natury i wszechświata, drobnymi pracami ręcznymi lub odkrywaniem tajemnic materii i ducha. Golem i podobne do niego stworzenia mogą zdjąć z barków ludzkości większość prostych, ale najcięższych prac. Cesarz z zainteresowaniem obserwował ożywioną magią istotę, gdy nagle w jego polu widzenia pojawił się marszałek polny Basta. Rudolf II ujrzał również szambelana Langa, który nieznacznymi gestami zachęcał oficera do większej śmiałości. Marszałek musnął gęsty, niestarannie przycięty wąs i stanął przed panującym. - Wasza Wysokość! - Z trzaskiem stuknął obcasami. - Pozwalam sobie uzupełnić wypowiedź mojego przedmówcy stwierdzeniem, że golem i podobne do niego homunkulusy najlepiej sprawdzą się na polu walki.

Rudolf II uprzejmym, lecz zdecydowanym ruchem ręki uspokoił podnieconego oficera i nakazał mu zejść ze schodków podestu pod tronem. - Coś w tym jest - oznajmił zamyślony, a potem wstał. Obszedłszy glinianego olbrzyma, zatrzymał się przed nim. Podniósł głowę i spojrzał na jego nieruchome oblicze. - Rzeczywiście, rabbi - powiedział cicho. - Z takim wyglądem golem doprawdy bardziej pasuje do zażartych walk niż do ciągnięcia wózków w kopalni. Owiany legendą sztuczny człowiek miał ostre rysy twarzy. Małe, przenikliwe oczy przypominały wnętrze paleniska kowalskiego. Pod haczykowatym nosem prawie bez dziurek rysowały się wargi zaciśnięte tak mocno, że trudno było odgadnąć, czy kiedykolwiek się otwierały i jaki dźwięk mógłby się z nich wydostać. Oddech czy słowa? Na glinianym obliczu nie znać było ani śladu emocji. Golem, wkraczając do rozległej sali urządzonej w stylu gotyckim, obserwował i zapamiętywał każdy szczegół przestrzeni, każdy kąt, każdą możliwą kryjówkę. Pan od początku nauczył go przezorności. - Golemie - mawiał mu - nie wszyscy ludzie przyjmą cię chętnie jako pomocnika przy ciężkich pracach. Niektórzy będą cię nienawidzili, inni będą chcieli cię zniszczyć. Mądry i dobry rabin głęboko wszczepił swemu dziełu swoje wątpliwości i porady. - Niektórzy będą pragnąć, żebyś w ich imieniu niszczył i zabijał... Ale nie do tego jesteś stworzony, golemie! Możesz się tylko bronić! Tylko i wyłącznie bronić! Pamiętaj, golemie, to jest pierwsza zasada twojego istnienia! * * * - Rabinie, nadszedł czas, żeby twój sługa zademonstrował swoją zręczność - zwrócił się władca do żydowskiego maga. - Oczywiście, Wasza Cesarska Mość - odpowiedział rabin. - Golem pociągnie powóz pełen podróżnych, przejdzie przez pogorzelisko, usunie palące się wiązania dachu, zdoła też stawić czoła innym katastrofom, chyba że... - Chyba że idzie o zagrożenie życia? - wpadł mu w słowo szambelan Lang. Cesarz odwrócił się do niego. - Co to właściwie ma oznaczać, Lang? Szambelan wzruszył ramionami i wskazał marszałka. Basta uśmiechał się obłudnie. Siwe wąsiska sterczały mu z twarzy jak wiechcie, a oczy miał kłujące niczym owoce łopianu. Kiedy tylko spostrzegł, że władca na niego patrzy, krzyknął:

- Moim pierwszym i ostatnim zadaniem jest zapewnienie bezpieczeństwa Jego Cesarskiej Mości! - No pewnie - mruknął Rudolf. - Tego przecież nikt ci nie broni. - Dlatego koniecznie musimy znać zdolności bojowe tego homunkulusa! Rabin, słysząc to, tylko w milczeniu pokręcił głową. - Cóż na to powiesz, rabbi? - zapytał panujący. - Golem potrafi władać powszechnie stosowaną bronią. To są dla niego tylko narzędzia - odchrząknął mag. - Ale jak dotąd nie miał okazji użyć tych umiejętności. - Zatem możemy je wypróbować, czyż nie? - Jak sobie Wasza Cesarska Mość życzy - westchnął Löw. Cesarz skinął ręką i ponownie zasiadł na tronie. Marszałek polny wyszedł na środek sali. Dobył szabli i wydał rozkazy. Po chwili zatupotały dziesiątki par nóg. Oddział osobistej straży cesarskiej, ponad stu pięćdziesięciu trabantów, ustawił się przed rzędem filarów. Żołnierze wydawali się nieco wyprowadzeni z równowagi posągowym przeciwnikiem. - Pierwszych ośmiu, do ataku! - marszałek Basta nie zostawił im czasu na uspokojenie nerwów. - Halabardy, kordy! Czterech żołnierzy z halabardami ruszyło naprzód, za nimi druga czwórka z kordami. Golem stał bez ruchu, tylko w oczach pojawiał mu się od czasu do czasu żółty odcień żaru. Obraz przeciwników miał głęboko zanotowany w krzemiennej pamięci, a teraz oceniał, którego stopnia samoobrony powinien użyć. Odwrócił głowę ku rabinowi, który pokazał mu trzy uniesione palce. - Co mu wskazujesz, rabbi? - zapytał władca z napięciem w głosie. - Że może użyć aktywnej obrony trzeciego stopnia. Nie wolno dopuścić do poważnego zranienia. - A ile jest tych stopni? - Sześć. - To wystarczająco dużo. Co golem potrafi na przykład w piątym stopniu? - Przy użyciu siły piątego stopnia zdołałby rozbić filar mostu Karola. - Zuch z tego twojego golema - powiedział cesarz przeciągle. - Mam nadzieję, że masz go pod kontrolą. Niechętnie jeździłbym na Stare Miasto promem. - Bez obaw, Wasza Cesarska Mość. Jest w mocy szemu , a nim władam tylko ja. Bez Szem, od hebrajskiego słowa „szma", oznacza „słuchaj". To pierwsze słowa magicznej i mistycznej formuły, którą Bóg zwrócił się do narodu wybranego, brzmiącej: „Słuchaj, Izraelu" W tym przypadku jest nakazem posłuszeństwa (przyp. tłum.).

niego golem jest bezsilny, gliniana figura obita pancernymi blachami. - Gdzie ukrywasz ten cudowny szem? - W bezpiecznym miejscu - oznajmił rabbi. - W głowie golema. Za oknami błysnęło. Salę przepełniło fioletowe światło. Rabbi niespokojnie spojrzał w okno. * * * Golem złamał dwie halabardy, trzecią złapał razem z żołnierzem i machał nią w powietrzu. Żołnierz trzymał się mocno, ale w końcu nie dał rady i poleciał pomiędzy szeregi kompanów. Tymczasem opancerzonego stwora dopadli szermierze i w kilku miejscach trafili olbrzymie cielsko. Po takich ciosach normalnemu człowiekowi odpadłoby ucięte ramię, ale golem odczuł je zaledwie jako draśnięcia na pancerzu lub na glinianej skórze. Nie miał receptorów bólu, po co mu one? Olbrzym złapał najbliższego gwardzistę za ramiona i cisnął w atakujących. Inny żołnierz pchnął golema z taką siłą, że złamał drzewce halabardy. Zanim zdążył ze zdziwieniem popatrzeć na ułomek broni, już został wysłany w napowietrzną podróż, jak jego poprzednik. - Do ataku! - ryczał Basta. W wyobraźni widział się już jako dowódca pułku glinianych wojowników, zaczątku Armii Nieśmiertelnych. Z ciżby żołnierzy rzucających się na obitego żelazem przeciwnika jeden wojak po drugim wylatywał z wrzaskiem pod bogato zdobiony sufit i z jękiem spadał na posadzkę. Cesarz obserwował widowisko z dziecinnym zaciekawieniem. Wstał z tronu. - Wystarczy. Zostaw kilku żołnierzy do pilnowania moich komnat - zaśmiał się. - Twoje dzieło jest godne podziwu. - Dziękuję. - Ale zdradź mi, dlaczego nie wykorzystujesz tej siły w inny sposób. Ja sam zamówiłbym trzech takich zuchów tylko jako prywatną straż. Nie mówiąc już o włączeniu ich do operacji wojskowych. Twoje golemy stałyby się chlubą każdej armii. - Tego właśnie się obawiam, panie. - No tak. Jednak sam stwierdziłeś, że władzę nad nim masz w swoich rękach, czyż nie? Ten szem, jak go nazwałeś, tylko ty możesz stworzyć, nieprawdaż? Rabbi kiwnął głową. - Tak. W naszym świecie nie może istnieć drugi taki szem. - Z tym nie ma problemu - zaśmiał się Rudolf. - Nas przecież inne światy nic nie

obchodzą - dodał, patrząc uporczywie na rabina. - Ten nam w zupełności wystarczy. Chyba że musimy sobie na niego w jakiś szczególny sposób zasłużyć? Cesarzowi przerwał głośny grzmot. Piorun musiał trafić w któryś z praskich pałaców, tak blisko zabrzmiał huk gromu. Mag zachmurzył się i rozejrzał badawczo. Na zewnątrz nieoczekiwanie rozszalała się burza. Wyładowania atmosferyczne krzyżowały się na niebie jak drogi pijanych wozaków na Końskim Targu. - Dokładnie tak, panie - powiedział cicho. - Na swój świat musimy sobie zasłużyć. Cesarz spojrzał na niego. Trzask! Do Sali Władysławowskiej z brzękiem rozbitych szyb wpadły czarne cienie. A wraz z nimi do wnętrza Zamku Praskiego wkroczyła śmierć. Brutalna, surowa śmierć.

PURPUROWA ŁUNA NAD PRAGĄ Do sali koronacyjnej wtargnęło stado stworów podobnych do olbrzymich nietoperzy. Świta dworska i jęczący członkowie gwardii pałacowej nagle ucichli. Tylko jeden człowiek nie wydawał się przestraszony. Właściwie jeden człowiek i jego wytwór. Rabbi spojrzał na sługę i mrugnął do niego. Podniósłszy rękę, pokazał pięć palców. Golem kiwnął głową. Szybcy jak błyskawica napastnicy przelatywali nad głowami ludzi lub przebiegali po ścianach sprawniej niż pająki. Obalali nieszczęsnych dworzan i trabantów tylko wtedy, gdy stali im na drodze do celu. Do rabina i jego sługi. Pierwsze trzy stwory rzuciły się na golema z ogromnego żyrandola. Ostrza katan zaiskrzyły na pancerzu homunkulusa. Kolejnych pięciu wrogów skoczyło na niego zza kamiennych filarów. Za nimi zostawały tylko trupy i krew. Do osłupiałego marszałka dotoczyła się głowa z wytrzeszczonymi oczami, należąca do nadwornego trefnisia. Jego ostatnia facecja naprawdę się powiodła. Basta spoglądał na kręty czerwony ślad znaczący drogę, którą pokonała. Na jej końcu z pewną dozą brutalnego komizmu walał się bezgłowy korpus. Gdyby to było przedstawienie cyrkowe, wszyscy z pewnością umieraliby ze śmiechu. Tutaj również wszyscy umierali, ale bynajmniej nie z radości. Czarne komando obsadziło całą salę. Siedmiu z nich trzymało rabbiego Löwa jak w kleszczach. Milczeli. - Żeby was diabli wzięli - wyszeptał czarodziej i machnął ręką. W dłoni ściskał zakrzywioną dębową laskę, na której opierał się nie tylko podczas wchodzenia po starych stopniach zamkowych. W trakcie tego gestu laska przemieniła się w świecący na żółto snop światła. Najemnicy jeszcze przed wtargnięciem do pałacu cesarza dobrze wiedzieli, że będzie ostro. Ale jak bardzo ostro, przekonali się dopiero teraz. * * * Najwyższy z napastników, z oczami błyszczącymi od adrenaliny, pojawił się przed siwowłosym starcem jako pierwszy. Krzyknął groźnie i zaraz po tym stęknął zdumiony, spojrzawszy na swoją pierś. Nawet nie poczuł rany zadanej świetlnym mieczem. Zobaczył

tylko krew przesiąkającą przez rozcięte ubranie. Później nie widział już nic. Górna połowa ciała ześliznęła się po ukosie i z mlaśnięciem upadła na podłogę z włoskiego marmuru, pozbawione korpusu nogi załamały się w kolanach, a potem ułożyły na podłodze jak krwawe origami. W ten sam sposób skończyli kolejni zabójcy próbujący zlikwidować białowłosego starca, z tą tylko różnicą, że ich ciała były przecinane pod różnymi kątami. Jeden z nich podzielił się na dwie szczuplejsze, niezdolne już do życia połówki, inny zdążył się zdziwić, co też go połaskotało po karku, zanim odpadła mu głowa. Ze stopni ściekały strumienie krwi, które zbierały się w kałuże na posadzce. Wszędzie poniewierały się ludzkie resztki, niektóre jeszcze drgające. Rudolf II, schowany za tronem, obserwował przebieg wypadków. Szybko zrozumiał, że to już nie zjawiska świetlne ani manewry wojskowe. Rabbi wycinał sobie drogę przez zastępy nieprzyjaciół, jakby karczował przesiekę poprzez gęsty młodniak. Zbliżał się do golema. Gliniany kolos też miał mnóstwo roboty. Najpierw rozbił o filar najzacieklej atakujących przeciwników, kolejnemu roztrzaskał pierś, aż wypadło z niej serce, a jakiemuś niefortunnemu szermierzowi urwał ręce razem z bronią. Katana odbiła się od pancerza na przedramieniu kolosa i upadła na podłogę, nadal tkwiąc w zaciśniętej dłoni. Przeciwnicy roili się niczym wściekłe, opite skwaśniałym miodem szerszenie. Przez rozbite okna wpadała właśnie kolejna chmara. - Golemie! - zawołał rabbi na ten widok. - Trzecie prawo! Samozniszczenie! Golem go dosłyszał. Właśnie grzmotnął dwoma napastnikami o siebie, ich czaszki pękły z trzaskiem głośniejszym od tłukących się ceramicznych naczyń z Końskiego Targu. Kiwnął ogromną głową ozdobioną czerwono błyszczącym szemem, jeszcze raz oczyścił okolicę złachmanionymi trupami nieprzyjaciół, odrzucając je daleko. W błyszczących źrenicach pojawił się cień smutku. Dobry sługa, wierny homunkulus, w przyszłości nazywany robotem, zapłakał. Metalowe łzy pociekły po twarzy jak roztopiony ołów. Golemowi podobał się ludzki świat. Opuścił ramiona opancerzone stalowymi płytami i znieruchomiał. Stał się rzeźbą z gliny połączonej z metalem, mistrzowskim dziełem dotąd nienazwanego kierunku artystycznego. Głowa czerwieniała mu szybciej niż zachodzące słońce. Olbrzym umierał tak,

jak umierają gwiazdy. Rabbi, broniąc się przed napastnikami, liczył w myśli: - Pięć, cztery, trzy, dwa... Zlikwidował najagresywniejszego przeciwnika i padł na podłogę, oczekując eksplozji. I nic. Zdziwiony uniósł głowę. Golem stał w miejscu, nie poruszał się, na czole miał kruszącą się ranę. - Szem - szepnął rabbi Löw. Rozejrzał się. Czarni wojownicy zniknęli niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Słychać było tylko szelest powiewających w oknach zasłon. Rabbi spojrzał w górę. Na gotyckim sklepieniu ujrzał kontur ciemnej postaci uciekającej przez rozbite okno mozaikowe. Duooomb! Huk wstrząsnął rabinem oraz wszystkimi obecnymi w sali. Golem zwalił się na podłogę. Zahuczało, jakby runął jeden z filarów katedry Świętego Wita. Rabbi Jehuda Löw ben Bezalel zacisnął wargi. Po zakrwawionej, zmęczonej twarzy ściekały mu łzy. Jego twór, zmyślny przeciwnik w grze w szachy, pomocnik w laboratorium, jego „syn", rozpadał się. Po glinianym korpusie przebiegały cienkie linie pęknięć, skryte początkowo pod pancerzem. To tu, to tam odzywały się trzaski. Destrukcja przybierała na sile. Powierzchnia ciała olbrzyma była bardziej spękana niż dno wyschłego jeziora. Części zbroi odpadały z brzękiem. Niszcząca fala pęknięć dotarła do kończyn, a w końcu także głowy. W miejscu, w którym znajdował się szem, pozostał tylko ślad. Mag podszedł do umierającego homunkulusa i położył dłoń na pękającym ciele. Gasnące już oczy golema rozżarzyły się na moment. Tak bardzo chciał wyrazić swoją wdzięczność za powołanie go do istnienia, tak bardzo chciał też wyrazić swój żal z powodu tego, że zawiódł... - Nie, golemie. Nie masz za co przepraszać - szepnął rabbi. - To ja wydałem ci ten rozkaz. Oczy olbrzyma zabłysły. - Byłeś moim przyjacielem, golemie, i pomszczę cię - oznajmił rabbi Löw. Oczy kolosa rozjaśniły się znowu, ale zaraz pociemniały. Głowa pękła na dwoje. Czarodziej wsunął rękę w powstałą szczelinę. Glinianą postać i maga otoczyła niebieskawa poświata. Rabbi penetrował miejsce po skradzionym szemie. Wyciągnął dłoń fosforyzującą intensywniej, niż gdyby tańczyły po niej zakochane świetliki. Potem wstał energicznie i uniósł rękę. Blask nasilił się, oderwał od maga i podobny do pioruna kulistego wyleciał przez rozbite okno na zewnątrz, w noc. - Idę za wami. Przygotujcie się - oznajmił rabin głosem pełnym nienawiści. - Na

najgorsze... I wzleciał ku sufitowi. * * * Noc była ciepła i wilgotna jak łono wszetecznicy. Dachy pałacyków i domków na Malej Stranie kąpały się w usypiającym świetle księżyca. Z otynkowanych na biało kominów wznosiły się ku niebu niebieskawe smugi dymu. Renesansowa Praga... Rabbi wyfrunął przez okno i opadł na dach. Kilka dachówek pękło pod jego ciężarem. Przez chwilę pozostał w kucki. Rozejrzawszy się, dostrzegł napastników. Było ich dziewięciu. Przebiegali po dachach, przeskakiwali ulice i place, kierując się w stronę mostu Karola. Zatrzymali się na Włoskim Rynku, na dachu kościoła Świętego Mikołaja, w tym czasie budowli jeszcze w stylu gotyckim, ze wspaniałą smukłą wieżą zwieńczoną krzyżem. Mieli ku temu wyraźny powód. Szczyt wieży tonął w olbrzymim wyładowaniu, oświetlającym Pragę jak księżyc w pełni. Czarno ubrane postaci zbliżały się do niego, a zjawisko wyraźnie reagowało na ich obecność. Rabbi rozpędził się po dachu, wyskoczył w górę i poleciał. Skupił całą wewnętrzną siłę na pokonaniu grawitacji. Tak jak członkowie chińskich klanów bojowych potrafił pokonywać w powietrzu niewiarygodne odległości. Napastnicy zgromadzili się w dolnej części dachu kościoła. Wypełnili pierwszy etap swojej misji, teraz otrzymali nowe zadanie; sporo trudniejsze. Musieli zatrzymać pewnego mocno rozwścieczonego starca. Sądząc po tym, co widzieli i co przeżyli w pałacu cesarskim, wyglądało to na ostatnie zadanie. Rabbi obiegł kościół z drugiej strony. Za nim w oddali szumiała Wełtawa, nucąc jeszcze nieskomponowaną „Moją Ojczyznę", przed nim wznosił się błyszczący dach monumentalnej budowli. Ośmiu czarnych wojowników rozstawiło się wzdłuż krawędzi dachu, dziewiąty wbiegał na szczyt wieży. To on trzymał szem. Mag wyciągnął ręce do przodu, jak podczas gimnastyki. Ściskał świetlną laskę i mamrotał zaklęcie antygrawitacyjne. Brzmiało to mniej więcej tak: ciężko mnie wkurwiliście, abrakadabra, bękarty. Przefrunął nad placem i zanim dotarł do wieży, dosięgnął świetlnym mieczem dwóch osobników w czerni. Pierwszy z krótkim jękiem runął w dół, na plac, gdzie roztrzaskał się na podobieństwo befsztyka tatarskiego. Drugi zawisł uczepiony kamiennego gzymsu. Nieźle, jak na jednorękiego. Jego ramię poszybowało bowiem za ciałem towarzysza. Wokół maga świsnęły zębate gwiazdy. Jedna przecięła rękaw płaszcza i zadrasnęła

przedramię. Rabbi wykonał w locie koziołka połączonego z obrotem, kończąc akrobatyczny manewr zeskokiem na łupkowe dachówki. Wylądował wzorowo. Miał doskonałe wyczucie estetyki walki i choreografii bojowej. Nadepnął na palce wojownika trzymającego się gzymsu. Musiał być to człowiek taktowny i uprzejmy, bo spadając, nie krzyczał, aby nie zaniepokoić statecznych mieszkańców Malej Strany. Po chwili z dołu dobiegło głuche gruchnięcie. - No, ilu was jeszcze jest? - Mag odwrócił się do przeciwników. Ruszyło na niego sześciu. Wyczekiwał. Kątem oka dostrzegł siódmego, który wkładał szem do wnętrza sypiącego iskrami okręgu. Rabbi cisnął w tamtym kierunku laskę. Rozżarzyła się jak meteoryt, lecąc z grzmieniem, którego mógłby jej pozazdrościć naturalny piorun. Z rozjarzonego okręgu na szczycie kościoła wytrysnął naprzeciw czarodziejskiej lasce strumień plazmy. Rozszerzała się ze swego epicentrum niczym kręgi na wodzie, zalewając migotliwą poświatą okoliczną przestrzeń. Rabbi stwierdził, że natrafił na równego sobie przeciwnika. Skupił myśli na wywołaniu fantomu czasoprzestrzennego. Wyciągnął chude ręce w kierunku iskrzącego się dachu. Rękawy płaszcza zsunęły się z przedramion, odsłaniając fosforyzujące żyły, które dostarczały do palców skoncentrowaną energię. Fala plazmy zbliżała się. Löw wypowiedział głośno strofę formuły magicznej i jego dłoń opuściła świetlna kula. Wtedy poczuł kolejne trafienie gwiazdą, wbiła się w lewe ramię. Nie miał jednak czasu zwracać uwagi na napastników, musiał skupić się na nieprzyjacielu na szczycie kościoła. Przed następnym ciosem uchylił się prawie podświadomie, ale katana rozcięła mu udo. Czarodziej upadł na bok, lecz nadal utrzymywał skoncentrowane pole energetyczne przeciw fali plazmy. Musiał w to wkładać wszystkie siły, więc z punktu widzenia pozostałych napastników był bezbronny jak szczenię. Jeden z nich, stojący tuż obok, dźgnął rabbiego mieczem w bok. Krew wyciekała z rabina jak z kamiennego rzygacza podczas letniego oberwania chmury. Widział nad sobą ciemną postać, wokół której zgromadziły się cztery kolejne. Patrzył na nie bez zainteresowania. Było mu wszystko jedno, czy rozsiekają go zaraz, czy za chwilę. Nie to stanowiło główny problem wieczoru. Fala plazmy zetknęła się z rzuconą przez maga świetlną kulą. Eksplozja wywołana przejściem energii i reakcją łączących się cząsteczek wytworzyła nad Pragą świetlny obraz podobny do nienaturalnie wielkiej, falującej meduzy. Oślepiająca poświata prześwietliła ludzi i domy. Na dachu kościoła stały szkielety z dobytą bronią, w budynkach przewracały się w łóżkach szkielety śpiących, ulicami kroczyły szkielety nocnych marków. Praga zmieniła się w

ogromną kostnicę. Roziskrzona kula blasku oderwała się od kopuły i zniknęła w atmosferze. Wraz ze skradzionym szemem. * * * Rabbi Löw bezsilnie pokręcił głową, obserwując zgromadzonych wokół wojowników. Stali nad nim groźnie, z mieczami uniesionymi do zadania ostatniego ciosu. Pochylali się coraz bardziej, aż padli. Strumienie krwi z ich ciał ściekały po pochyłości dachu do rynny i z przytłumionym bulgotaniem znikały w głębi rur odprowadzających. - Nareszcie - stęknął rabin. - Jedliście ryby na kolację czy świętowaliście szabas? - Wykaszlał krwawy skrzep. - Proszę nam wybaczyć, nie mogliśmy ukierunkować synchronizowanego tunelu - powiedział John F. Kovař przepraszająco, wycierając miecz o ubranie jednego z zabitych. Sztylet wyciągnięty z pleców drugiego bez ceregieli wsadził do pochwy, ale broń od legendarnego płatnerza z Okinawy, Hattori Hanza, zasługiwała na większą dbałość. Kobiety i broń doświadczały dbałości Kovařa jako pierwsze. - Gdyby pan nie był tak strudzony, to naprawdę nagadałabym panu - szepnęła komtesa de Villefort. Klęczała przy zakrwawionym magu. - Dlaczego nie zawołał pan nas od razu, gdy tylko pojawili się napastnicy? Naprawdę myślał pan, że sam ich zwycięży? Starzec uśmiechnął się z trudem i przytaknął. Andrea pogładziła go po czole pokrytym kropelkami zimnego potu. Ogromny łysy Murzyn zrzucał tymczasem z dachu rozsiekane trupy. - Ninja? - mruknął. - Skąd się tu wzięli? Latający Azjaci tutaj, w tych czasach? - Dobre pytanie. - Kovař spojrzał na towarzysza. - Odpowiedź świeci tam. - Wskazał szczyt kościoła. - Hiperfantom. Dostał to, czego szukał, i za chwilę zniknie. - Nie zniknie za chwilę. Zniknie zaraz - wychrypiał rabin. Wszyscy się obejrzeli. Widniejące na niebie przejście czasoprzestrzenne zamykało się. Było już tylko falującą zorzą polarną. Migotało, traciło purpurową barwę i stawało się jedną z wielu szarych chmur. - Czy dobrze rozumiem, rabbi? - spytała komtesa de Villefort. - Szem jest w portalu czasoprzestrzennym? - Nie wiem, co to portal czasoprzestrzenny, ale chyba trafiła pani w sedno, komteso - ledwie słyszalnie odpowiedział żydowski mag. Boorman podszedł do nich, drapiąc się po głowie łysej jak globus. Popatrzył na miasto. - Wygląda na to, że mamy robotę. Zanim nadejdzie koniec świata - oznajmił.

- Ach tak. Znowu w tym siedzimy. - Komtesa przeciągnęła dłonią po krótkich stalowobłękitnych włosach. - Nie chciałbym przeszkadzać w rozważaniach filozoficznych, ale czy nie powinniśmy raczej opatrzyć rabina? - wtrącił się Kovař. - Święte słowa, chłopcze - rzekł słabo rabbi Löw i stracił przytomność.

ATAK FANTOMU John Francis Kovař popychał przed sobą wózek inwalidzki. - Pan naprawdę jest z pochodzenia Czechem, Janie? - zapytał rabbi Löw, poprawiając okrywającą mu kolana kołderkę w chińskie motywy lasów bambusowych i pagód. Obejrzał się na mężczyznę prowadzącego wózek wzdłuż konstrukcji linearnego akceleratora LINAC-I. Opuszczali trzeci sektor szwajcarskiego ośrodka agencji, znajdującego się pod przyspieszaczem cząstek CERN. - Tak, rabbi. Ojciec pochodził ze środkowych Czech, a matkę spotkał w czasie czwartej wojny bałkańskiej. Był członkiem jednej z ostatnich misji pokojowych. Podczas wspólnej akcji poznał sympatyczną Kanadyjkę. On ubezpieczał konwój chorych z ziemi, a ona z powietrza była pilotem F-18. Szybko wpadli sobie nawzajem w oko. Nie przeszkodziły im te wszystkie celowniki i ekrany pokładowe, które musieli cały czas obserwować. - Ładny początek romansu. Przypuszczam, że rodzice rzeczywiście nie mieli nudnego życia. A pan czym się zajmuje? - Czasami wydaje mi się, że pełnię rolę kata. - Też piękne zajęcie. I doprawdy potrzebne. Obaj zaśmiali się krótko, skręcając w poprzeczny korytarz. O mało nie wpadli przy tym na człowieka ubranego w futra. Pędził w przeciwnym kierunku. „Eskimos" otarł twarz zroszoną potem, kiwnął im ręką na powitanie, wykrzyknął jakieś przeprosiny i zniknął za rogiem. Jak trafnie odgadł JFK, agent udawał się do świata, w którym i dziś, i jutro panuje zima. - Aż ciągnie od niego mrozem, no nie? - zaśmiał się. - Wie pan, Janie, chętnie wróciłbym do naszej rozmowy. Czy mogę podarować panu pewien drobiazg? Prezent? - Rabbi? - Kovař zatrzymał się zdziwiony. - Dlaczego mnie? I za co? - Za pana znakomitą akcję. - Przecież wyciągnęliśmy pana z opałów we trójkę i... - Ale pan jest mi bliski jako Czech. I mam wrażenie, że coś po mnie w czeskiej ziemi

zostanie. Chociażby ten właśnie wisiorek. Czarodziej zdjął z szyi srebrny łańcuszek i podał zdumionemu Kovařowi, agent podniósł wisiorek do oczu. Wąż trzymający w paszczy koniec swego ogona, jeden z najważniejszych symboli alchemicznych. Znak, który mogli nosić tylko najwięksi magowie i mistrzowie sztuki czarodziejskiej. - Niech się pan nie obawia, rabbi, pozostaną po panu całe legendy. A ja tego przyjąć nie mogę! - To dar. Nie wolno go odrzucić. Kovař kiwnął głową, ostrożnie powiesił łańcuszek na szyi i podziękował. - Cieszę się, że to pan będzie go nosił - rzekł Löw. - Niech mu pan ufa tak samo jak swoim umiejętnościom, Janie. - Nie rozumiem, mistrzu. - Zrozumiesz, chłopcze, gdy przyjdzie na to czas. Przechodzili do następnej sekcji. Na ścianach pobłyskiwały linie ułatwiające orientację w ogromnych podziemiach, korytarzami niosły się przytłumione odgłosy dobiegające z fantodromu. Hałas był większy niż grzmot bliskiej burzy. Ale jeden głos zabrzmiał jeszcze donośniej. - Witam pana w mojej sekcji, drogi rabbi - wykrzyknęła Ljuba Bytewska. Zbliżała się do nich tunelem jak fala przyboju, a uśmiech miała szerszy niż tama Slapskiej Zapory. - Nawet nie wyobraża pan sobie, jak się cieszę, że tak szybko wrócił pan u nas do zdrowia! Rabbi z szacunkiem skłonił głowę i powiedział: - Wasze medyczne czary są godne podziwu. Nie spodziewałem się, że w tak zaawansowanej technicznie cywilizacji natrafię na prawdziwe cuda. Bytewska podeszła do wózka i uklękła przed rabinem: - A my nie spodziewaliśmy się, że w naszym świecie, pozbawionym czarów, powitamy tak sławnego maga. - Ależ, młoda damo, przecież nie będzie pani klęczeć przed jakimś staruchem! - odezwał się zdesperowany rabin. - Przed jakimś nie, ale przed panem zawsze. - Bytewska zrobiła minę godną piętnastoletniej fanki wniebowziętej, że pop-idol po koncercie bazgrze jej autograf na udzie. - Mam nadzieję, że John nie obrzydził panu pobytu tutaj. On ma nasz świat za nic. Dlatego lepiej się czuje w innych światach, prawda, John? JFK westchnął. - Co mogę na to odpowiedzieć, szefowo? - Chyba to, że mam rację, jak zawsze. - Obdarzyła Kovařa uśmiechem świadczącym,

że uważa to za oczywiste. Kovař uderzył się w czoło, co zabrzmiało głośniej niż wystrzał ze straszaka. - Aha, zasada numer jeden... Szefowa zawsze ma rację! Bytewska pokręciła głową, a rabin nie wytrzymał i parsknął cichym śmiechem. Kobieta wskazała Kovařa, po czym głosem tak uroczystym jak Libusze wieszcząca wspaniałość Pragi oznajmiła: - A przecież jeszcze nie widział pan Vegi albo pani de Villefort. Są tacy sami, jeśli nie gorsi! A przy tym każdy z nich jest numerem jeden w moim zespole. Nieźle go skompletowałam, nieprawdaż? - Gratuluję takich ludzi - szczerze oświadczył rabin, na co Bytewska przewróciła oczami z dużą przesadą. - Tacy ludzie wraz z taką technologią - kontynuował mag z uznaniem w głosie. - Znajdujecie się w samej czołówce światów równoległych. Nie dziwię się, że większość linii przechodzi przez ten właśnie punkt czasowy. - Robimy, co możemy. - Znów dziecinny uśmiech. Bytewska wydawała się przeszczęśliwa, że właśnie ten człowiek pochwalił jej sekcję. - Z pewnością przeszkodziłam panu w spacerze po ośrodku, prawda? Czy mogę się przyłączyć? JFK wzruszył ramionami. - Spokojnie. Kolejny wykład dla turystów mam dopiero za godzinę. Po pierwsze: podczas wycieczki nie odłamujcie stalaktytów i nie plujcie do czarnych dziur, bo mogą wam to odrzucić z powrotem. Na najbliższym skrzyżowaniu przyłączył się do nich, również „przypadkowo", geniusz przeskoków między światami, profesor Carl Maria von Wonder. Tak jak inni ciekawy był sławnego rabina, potrafiącego przechodzić między światami bez pomocy technologii. Niestety, czas pobytu żydowskiego czarodzieja w tym świecie równoległym był ograniczony, w ciągu czterech godzin musiał wrócić do swojego świata. Jednak jako wybitny rezydent agencji zawsze miał w jej ośrodku otwarte drzwi. Oraz portale. - Byłem tutaj, pamiętam dobrze - oznajmił rabbi. - Bombardowaliśmy to miejsce całymi rojami kamieni z wszechświatowej pramasy, żeby wytworzyć niestabilne pole. Jak to leciało! Jeden meteor uciekł nam nad Syberię, do Tunguzji, ale o tym dziś nikt już zapewne nie pamięta. - Ależ pamięta, rabbi - odparła Bytewska. - Z meteorytem tunguskim mieliśmy sporo pracy. Jeszcze teraz nad tajgą utrzymuje się falujące pole czasowe. Od czasu do czasu używamy go do odbijania megafantomów, tych, które potrafią przeniknąć przez błonę

czasoprzestrzeni o kilka milionów lat. - To mi się podoba. Umiecie spożytkować wszystko. - Rabin pokiwał głową. - A co takiego zbudowaliście tutaj? Rad bym wiedzieć, jak przebiegają prace Strażników Równowagi, od czasu gdy stałem na gołej skale i przywoływałem kosmiczny deszcz. W tamtych czasach było tu jedynie kilka jaskiń. - Za bardzo się nie zmieniło - rzekł Kovař. - Pieczary są tylko znacznie większe. - Tunel Wielkiego Zderzacza, jak nazywamy akcelerator i detektor cząstek LEP, ma ponad dwadzieścia siedem kilometrów obwodu - włączył się von Wonder, nawet nie starając się ukryć dumy z technologicznego cudu, który opisywał. - Tunel przebiega na głębokości od pięćdziesięciu do stu pięćdziesięciu metrów pod powierzchnią, mając na swym obwodzie rozmieszczone w równomiernych odstępach detektory cząstek, od L-1 do L-4. Każdy z nich jest większy niż trzypiętrowy dom i dosłownie od piwnic po strop wyładowany najlepszą elektroniką, jaką dysponuje nasz wiek. - Prawie jak pralka automatyczna - zaznaczył Kovař. Bytewska szturchnęła go łokciem. Von Wonder wchodził na wysokie obroty: - Przez całe stulecia ludzkość poszukiwała odpowiedzi na pytania typu: Czym jest masa? Czym jest energia? Jak powstały? Jak utworzyły się jądra gwiazd? Co powoduje, że spiralne DNA przechowuje w sobie miliardy informacji? - Ile różnych cząstek można napotkać w hamburgerze? - odezwał się Vincent Vega stojący tuż obok JFK, poważnie kiwając głową. Przyłączył się do nich w pobliżu wyjścia awaryjnego. - Czy ktoś zdoła poznać jego tajemniczy skład? - rozległ się kobiecy głos. Za Vegą nadeszła Andrea de Villefort, wybitna lingwistka, a i zabójczyni znacznie lepsza niż Buffy, znana z serialu agentka świata wampirów. Dziś użyła nowej farby, nadając swoim bujnym włosom ciemny odcień, świetlny brąz. Bytewska z zadowoleniem stwierdziła, że podstawa jej zespołu zgromadziła się razem, i na wszelki wypadek uciszyła ich wszystkich syknięciem. Na kolejne uwagi nie reagowała. Czasem jej ramionami wstrząsał atak śmiechu, ale twarz zachowywała poważną. Rabbi Löw był podekscytowany jak na widok praskiego zegara na wieży ratusza, więc nie chciała wytrącać mistrza z ekstatycznego podziwu nad cudami techniki. - Podstawowym zadaniem akceleratora CERN, a więc przyspieszacza wybudowanego przez Europejskie Centrum Badań Jądrowych, było zapewnienie wiązań cząstek wysokoenergetycznych. Używamy największego zestawu przyspieszaczy na świecie. W

centrum sztucznie wywołanych zderzeń cząsteczek na krótką chwilę panują warunki zbliżone do tych, jakie panowały we wszechświecie tuż po Wielkim Wybuchu. - To rzeczywiście godne uwagi - odezwał się rozmarzony rabin. - My, alchemicy, wykorzystujemy podobną zasadę dotyczącą przenikania i zderzania się cząstek pramasy, ale wy macie do tych badań naprawdę niezwykle przyrządy. Wszyscy zmierzamy do tego samego celu, lecz wasze urządzenia lśnią niczym lukier na świątecznej chałce. - Dziękujemy. - Von Wonder skłonił się, podczas gdy Vega i komtesa de Villefort, stojąc kilka metrów dalej, coś sobie z cichym śmiechem opowiadali. Kovař popychał wózek z czarodziejem, więc musiał jedynie uprzejmie przytakiwać. Niemniej jednak zdajemy sobie sprawę, że to tylko jeden z rodzajów postrzegania świata - ciągnął von Wonder. - Inny pogląd panuje w światach rządzonych nie przez technologię, ale przez magię. To właśnie wasza dziedzina, czarodziejów i innych istot o nadprzyrodzonych umiejętnościach. My staramy się z pomocą techniki dorównać temu, co wam dane jest mocą magii. - Czcigodny panie von Wonder, niech pan nie umniejsza roli swojego świata. Przecież dzięki jego szczególnej pozycji pomiędzy wszechświatami równoległymi może istnieć ten ośrodek waszej agencji. Bez magii i bez pomocy bożej dokonaliście dzieła godnego podziwu. - Rabbi pokiwał głową, gładząc siwą brodę. - Tylu ludzi i taka technika. Wprost niewiarygodne - mruczał sam do siebie. - A co tam jeszcze skrywacie, diabełki? - odezwał się po chwili. - Chcieliśmy pokazać panu najlepsze akceleratory, linearne i kołowe. - No to dawajcie je tu! Nic mnie bardziej nie ciekawi niż linearne i kołowe akceleratory! - Akceleratory linearne oddają energię połączeń podczas ruchu na całej długości, co jest widoczne na pierwszy rzut oka. Rabbi znowu kiwnął głową. Cóż innego mógł zrobić? - Wynika z tego, że im dłuższe urządzenie, tym wyższa energia końcowa. A w akceleratorach kołowych - von Wonder chytrze mrugnął do rabina - cząstki pędzą dookoła, gromadząc energię z każdym obiegiem okręgu. - A czy nie jest to niebezpieczne? - zapytał czarodziej, aby podtrzymać rozmowę. - Pewne ryzyko istnieje. Podczas wzrostu prędkości cząstek większość z nich ma tendencję do wypadania z okręgu, tak jak auto, a z pana punktu widzenia chyba powóz pokonujący ostry zakręt. Dlatego wybudowaliśmy aż tak ogromny Wielki Zderzacz. Projektowaliśmy go w ten sposób, aby wpływ zakrzywienia toru był jak najmniejszy. Löw słuchał nieuważnie, rysując coś palcem po kołderce przykrywającej kolana.

- Jak rozumiem, i to urządzenie z czasem stanie się za małe? - powiedział. - Z tego powodu budujemy Wielki Zderzacz Hadronów. Ten detektor będzie o wiele większy. Von Wonder uniósł rękę w górę z miną szczęśliwego ojca chwalącego się zdrowymi sześcioraczkami. - To godne uwagi. Mogę tylko pogratulować śmiałych planów - rzekł rabbi. - Ale co słyszę? Czy gdzieś tu jest epicentrum trzęsienia ziemi? - Zbliżamy się do fantodromu - wyjaśniła Bytewska. - Do urządzenia, które jest sercem całego kompleksu. - Wyczuwam nieregularne drgania plazmy czasowej - oznajmił mag z niepokojem. Uprzejmy uśmiech zniknął z jego twarzy. Popatrzył na pozostałych. JFK nachylił się ku niemu i powiedział: - Niech pan się nie obawia, rabinie, to tylko takie zjawisko równoległe. Löw pokręcił głową. - Ja potrafię ze światła utworzyć realne obrazy. Już to samo w sobie jest cudem. Ale czy wy zdajecie sobie sprawę, jakimi siłami próbujecie tu sterować? Carl Maria von Wonder zamiast odpowiedzi otworzył okrągłe pancerne drzwi. Przeszli przez trzymetrową ścianę z żelazobetonu, naszpikowaną indykatorami i sensorami. Znaleźli się na metalowym, profilowanym chodniku pod wewnętrzną ścianą fantodromu. Rabbi oniemiał. To, co ujrzał, było wspaniałe. * * * Podziemna przestrzeń zajmowana przez akcelerator CERN była jaskinią o średnicy kilometra. Strop na wysokości pięćdziesięciu metrów podtrzymywały żelazobetonowe belki, całość wsparta była na dziewięciu kolosalnych filarach. Jednak nie to budziło największy podziw, lecz poruszające się wewnątrz elementy. W całej przestrzeni, niczym odpustowe baloniki, z wolna przemieszczały się świecące kule. Niektóre z nich miały średnicę dwudziestu metrów, natomiast małe, wirujące wokół filarów lub przesuwające się wzdłuż ścian wewnętrznych, osiągały wielkość samochodu osobowego. - To naprawdę są światy równoległe? - zapytał mag z nieskrywanym zdumieniem. - Jedynie ich obraz. - Von Wonder podszedł do wózka. - Używamy technologii z przyszłości do modulowania prawdopodobnych zderzeń wszechświatów kolizyjnych. - Mistrzowskie! - rzekł rabbi i dał Kovařowi znak, żeby podjechał do balustrady. - Na jakiej zasadzie to wszystko pracuje? W jaki sposób udało się wam skonstruować coś

podobnego? Von Wonder łypał oczami jak lis siedzący w norze otoczonej przez psy. - Fantodrom w naszym świecie nie istnieje. Tutaj owszem, ale w istocie, w swojej prawdziwej istocie, nie istnieje. - Jak na razie rozumiem - mag zachęcił wykładowcę do kontynuacji. - To jest wycinek czasoprzestrzeni z roku trzy tysiące dwusetnego, skąd futurystyczna sekcja agencji przysyła nam szacowania przyszłych i minionych dziejów. A my na podstawie modeli matematycznych i modulowanych zjawisk cząsteczkowych analizujemy je, zaś wyniki przekazujemy organom wykonawczym agencji. - Pomysłowe - pochwalił Löw. - W ten sposób zapewniona zostaje równowaga wśród światów równoległych, obecnych, minionych i przyszłych. Kryzysowe pozycje wszechświatów kolizyjnych są wyraźnie widoczne w pasmach czasu. Świetnie wymyślone! - Rabin uśmiechał się nieznacznie. Było jednak widać, że przez cały czas coś go niepokoi. - Pozwoli pan? - odezwał się Kovař, stając przed Löwem. - Co panu tu nie pasuje? - Co pan wyrabia, John? - wykrzyknął profesor. - Jeśli naszemu gościowi coś by się nie podobało, na pewno by nam o tym powiedział. Bytewska wepchnęła się przed nich obu. Rabbi patrzył na zgromadzonych z pewnym rozbawieniem, ale cofnął nieco wózek od balustrady. - Co się panu wydaje nie w porządku, rabbi? - Bujna szatynka z uśmiechem położyła dłoń na chudym nadgarstku starca. - Obserwuję pana w każdej sekundzie, choćby z tego powodu, że nie mogę od pana oderwać oczu. Ale zgadzam się z Johnem. Pan coś przed nami ukrywa. Löw pokręcił głową. - Nie mogę się doliczyć. To wszystko - powiedział i spuścił wzrok. Coś rachował. Bytewska patrzyła na jego szczupłe palce biegające po kołderce i tworzące zagadkowe obrazy, może runy magiczne, może alchemiczne wzory. - Rabbi - von Wonder zakaszlał znacząco i odezwał się znowu - chciałbym zwrócić uwagę, że możemy oddać do pana dyspozycji całą pojemność naszych komputerów. Wystarczy podać im zadanie i... - Tego właśnie mi brakuje - uśmiechnął się przepraszająco czarodziej. - Zadania. - Czy to dotyczy fantodromu? - Rabbi kiwnął głową, nadal z zamkniętymi oczami. Von Wonder też nagle coś poczuł, nie pojmował dokładnie, co to jest, ale z pewnością nic dobrego. Obecność maga była zdecydowanie inspirująca.