MIROSLAV ŽAMBOCH
WYLĘGARNIA 2
Królowa śmierci
Líheň 2.Královna smrti
przełożył
Rafał Wojtczak
fabryka słów
Lublin 2009
Codzienne życie wraz ze wszystkimi jego problemami w jednej chwili stało się
zaledwie wspomnieniem starych, dobrych czasów. Marika Zahaňská, niegdyś asystentka w
szkole wyższej, musiała przywyknąć do życia w podziemiu, agentów FBI i tropiących ją
morderców; oswoiła się również z myślą, że od jej rozkazów zależy życie wielu ludzi. Jedyne,
do czego nie potrafi się przyzwyczaić, to fakt, że została porwana przez niepojęty i przez to
jeszcze bardziej przerażający malstrom, który niszczy coraz więcej ludzi, wykrzywia
rzeczywistość i deformuje podstawy świata. Marika Zahaňská i jej przyjaciele są gotowi na
wszystko, ale jest ich tylko kilkoro, a ich przeciwnicy wydają się pochodzić nie z tego świata.
Wszelkie tropy nie prowadzą zaś do Nowego Jorku, Londynu czy Tokio. Rozwiązanie
zagadki, której wspólny mianownik stanowią ofiary z ludzi, kradzione eksponaty z muzeów,
znaleziska archeologiczne i magazyny wojskowe, kryje się w nie tak znów wielkiej
środkowoeuropejskiej metropolii - Pradze.
Napisanie tej książki wymagało mrówczej pracy przy wyszukiwaniu i weryfikowaniu
informacji. Dziękuję wszystkim osobom, które przyczyniły się do jej powstania, za ich
bezinteresowną pomoc:
MILENIE M. za „ogrom" krytycznych i pożytecznych uwag, które pomogły mi
wyszlifować cały tekst do postaci, w jakiej macie go w tej chwili przed sobą, Ondrejovi J. za
mnóstwo informacji, zwłaszcza z dziedziny medycyny, dotyczących właściwości komórek,
wytrzymałości ludzkich stawów i tym podobnych, PAVLOVI K. za precyzyjną analizę partii
tekstu zawierających wysoko wyspecjalizowane treści, JIRKOVI V. za ciekawostki z dziedziny
motoryzacji, dzięki którym bohaterowie książki nie jeżdżą nieistniejącymi samochodami,
JANIE J. za przeprowadzenie badań socjologicznych, z których dowiedziałem się wielu
ciekawych rzeczy, a podczas lektury Wylęgarni dowiecie się ich również i wy, FRANTIŠCE V.
za inspirację.
Miroslav Žamboch
Wszelkie błędy i nieścisłości dotyczące kwestii wysoce wyspecjalizowanych obciążają
tylko i wyłącznie moje konto.
M. Ž.
Prolog
Otworzyłam lodówkę. Nie tę z jedzeniem, ale ogromną chłodnię, którą zamówił
Yatson. W poszczególnych przegródkach wyposażonych w termometry cyfrowe poukładane
były woreczki z roztworami fizjologicznymi, roztworem Hartmanna i Ringera. Dalej
pojemniki z krwią posegregowane grupami, leki, całe zestawy igieł i wreszcie ampułki z Bóg
jeden wie jakimi substancjami.
Pierwotnie sprawami związanymi z naszym zdrowiem zajmował się Yatson. Doktorek
przerobił nawet jeden z pokojów na prowizoryczną, ale doskonale wyposażoną minisalę
operacyjną. Twierdził, że poradzi sobie z osiemdziesięcioma dwoma procentami wszystkich
obrażeń ciała, z wyjątkiem tych śmiertelnych. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jakie obrażenia
ma na myśli. Teraz już tak.
Z przyzwyczajenia sięgnęłam pod pachę, by sprawdzić, czy pistolet znajduje się na
miejscu. Chodziło o rany zadawane takimi narzędziami i tylko dzięki jakiemuś cudowi
Yatson nie miał dotychczas okazji skorzystać ze swojego sprzętu. Zwłaszcza, że nasi
wrogowie zdychali wyjątkowo opornie. Ale Yatson i tak już z niczego nie skorzysta. Zdradził
nas. Zadecydowałam, że zamurujemy go żywcem na najniższym poziomie sutereny w willi,
w której urządziliśmy bazę wypadową. Przypomniałam sobie wyraz jego twarzy, kiedy się
dowiedział, co go czeka, i ciarki przeszły mi po plecach. Lepiej skupić się na pracy.
Pewnie nie potrafiłabym nikogo zoperować, ale ze zrobieniem zastrzyku, założeniem
opatrunku czy podaniem leków jakoś sobie radzę. Wielkimi drukowanymi literami zapisałam
na kartce imię Barbarossy, a obok jego grupę krwi, Rh+. Następnie wynotowałam kilka
innych danych z dokumentacji Yatsona. Bardzo prawdopodobne, że kiedy już dojdzie do
naprawdę poważnego starcia, to nawet osoba robiąca za sanitariusza nie będzie w najlepszej
kondycji. Właśnie dlatego wszystkie informacje należało sformułować w maksymalnie
przejrzysty sposób.
Drugiego w kolejności zapisałam Filipa. Ten ekscentryczny samuraj z doktoratem i
francuskimi manierami może nawet potrafił operować, ale nie było okazji, żeby go o to
zapytać. Bez przerwy braliśmy udział w jakichś akcjach - uciekaliśmy i goniliśmy
jednocześnie, a przede wszystkim chcieliśmy się dowiedzieć, dlaczego tylu ludzi chce nas
zabić. Ludzi? Nie byłam do końca przekonana, czy to rzeczywiście są ludzie. Z tego, co się
orientowałam, Filip i Barby organizowali teraz posiłki. Coś czarno to widziałam - nikt
przecież nie stanie po stronie zająca, który czuje na karku oddech sfory psów gończych.
Chyba że ten zając ma w rękawie jakiegoś asa.
Potem przyszła kolej na Grubera. Facet prawie nie wychodził z willi - gromadził dane,
kontrolował stan zdrowia Aleksa i zapewniał komunikację ze światem zewnętrznym. Mało
prawdopodobne, żeby i on miał oberwać, ale na wszelki wypadek naniosłam na kartę jego
dane. Dopisałam jeszcze, że jest uczulony na azitromycynę i wszystkie makrolidowe
antybiotyki.
Karta Kasa, naszego wsparcia z Kirgizji, zawierała najmniej informacji.
Zainteresowała mnie uwaga Yatsona, który w trakcie badań ustalił, że w przeszłości Kas miał
długotrwały kontakt z jakimś gazem nerwowym. Przepisałam podstawowe informacje. Kas
trochę przypominał brzytwę bez rękojeści - trzeba uważać, żeby się paskudnie nie poharatać.
Dalej dopisałam Křeh,ůlka, który najczęściej współpracował z Kasem. W jakiś dziwny
sposób ci dwaj skrajnie odmienni mężczyźni pasowali do siebie. Teraz szykowali się do
wizyty u pisarza Rulhánka. Wydawało się to niedorzeczne, ale nasi wrogowie mieli dużo
wspólnego z bohaterami jego książek - tak jakby się nimi inspirowali czy wręcz na nich
wzorowali. A ponieważ przetłumaczone na kilkadziesiąt języków książki Rulhánka
przeczytało ponad milion osób, trudno było zawęzić krąg poszukiwań. Minęła dobra chwila,
zanim zrozumiałam ostatnią, zapisaną odręcznie uwagę Yatsona: Oprócz zasymilowanego
ciała obcego w okolicach kręgów lędźwiowych (według zeznań pacjenta po ranie kopią) stan
zdrowia bez zastrzeżeń.
Arnošt Křehůlek ugodzony kopią? Absurd. Chociaż z drugiej strony może
niekoniecznie. Wszyscy otaczający mnie ludzie - Kas, Barby, Filip, Křehůlek i Gruber - byli
w jakimś sensie profesjonalnymi przestępcami świadczącymi usługi najsilniejszym z silnych.
Absurdalne i groteskowe wydawały się raczej okoliczności, w jakich do nich dołączyłam -
zwykła dziewczyna pracująca jako asystentka w szkole wyższej. Zakochałam się w Aleksie,
ich szefie (geniusz i syn bossa czesko-rosyjskiej mafii w jednej osobie), który właśnie w tej
chwili siedział w podziemnym laboratorium i szukał jakiegoś sposobu na wyeliminowanie
naszych nieprzyjaciół. Wyeliminowanie? Zabicie, zniszczenie, pogrzebanie tak głęboko, żeby
już nigdy nie zdołali wyleźć z grobów.
Na samym końcu zapisałam swoje nazwisko i odpowiednie dane. Przylepiłam kartkę
do drzwi chłodziarki i zamknęłam cały ten interes. Czekało mnie jeszcze mnóstwo pracy.
księga trzecia
NYMFA
Rozdział pierwszy
Barbarossa i Filip wynajmują strzelców
Nowak Barbarossa przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik ucichł. Para przeszła tuż
przed maską samochodu, chłopak obejmował dziewczynę w pasie. Śmiali się. Obydwoje
mieli plecaki, w których zmieściłby się ekwipunek na pieszą wycieczkę w okolice ostatnich
przystanków komunikacji miejskiej.
- Strasznie dużo tu studentów - zauważył Filip. Otworzył schowek w desce
rozdzielczej i wyciągnął dwie pary okularów. Jedne podał Barbarossie, drugie założył. -
Zabawki Grubera, które mają nam pomóc poruszać się w świecie potworów - skwitował. -
Doskonale zminiaturyzowane.
- Wyglądają na całkiem normalne. - Barbarossa spojrzał na nie przelotnie. - Chociaż te
moje są trochę inne. Ciekawe dlaczego. - I znowu obserwował okolicę.
Samochód stał w cieniu betonowej ściany gigantycznego stadionu. Mieli przed sobą
wystarczająco dużo miejsca, by wykręcić bez cofania, gdyby zaszła taka potrzeba.
- Wywaliłem te oprawki, które dał nam Gruber, i długo go męczyłem, żeby całe to
ustrojstwo zainstalował w okularach od Armaniego. Musiał wszystko jeszcze bardziej
pomniejszyć. Ma pan pociągłą twarz, więc zamówiłem dla pana trochę inny model.
- Skąd to nagłe zainteresowanie modą? - zaciekawił się Barbarossa. Ustawiwszy
pudełeczko ze źródłem M-pola na desce rozdzielczej, dwoma miniaturowymi
potencjometrami regulował krążek lokalizatora, dopóki ten nie zaczął pokazywać
prawidłowego ustawienia.
Okulary leżały doskonale. Nawet przy gwałtownym ruchu głową nie przesuwały się
ani o milimetr.
- Pana płaszcz kosztuje tyle, ile wynosi równowartość dwóch średnich płac w tym
kraju. Chyba każdego by zastanawiało, dlaczego nosi pan okulary à la Terminator IV. A teraz
pański image nie budzi podejrzeń, dzięki czemu nie będzie pan zwracał na siebie
niepotrzebnej uwagi. Po prostu manekin w średnim wieku.
- Bardzo lubię płaszcze i w ogóle ubrania wysokiej jakości - wyznał po chwili
Barbarossa. - Kiedy byłem mały, nosiłem buty po ojczymie i żeby z nich nie wypaść,
musiałem wypychać je słomą.
Filip rzucił wspólnikowi krótkie spojrzenie, ale nic nie powiedział.
- Te szare pudła za nami to akademiki. Mieszkania studentów - zmienił temat.
- Tak - przytaknął Barbarossa. Wyciągnął jeden ze swoich rewolwerów i sprawdził,
czy któryś z nabojów nie ma uszkodzonej spłonki. Wszystko w porządku. Wiedział to już
wcześniej, ale przecież nigdy nie zaszkodzi sprawdzić dwa razy.
- Dlaczego przywódcy miejscowego półświatka spotykają się właśnie tutaj? Bliskość
akademików? - zapytał Filip.
- To nie są żadni przywódcy. To takie typki, co mają pod sobą kilku ludzi i najmują
się do różnych niebezpiecznych robót. Na Strahovie jest dużo klubów, w większości chodzą
do nich studenci i obcokrajowcy. Potężne obroty, żadnych problemów z policją. Traktują tę
okolicę jak swoją bazę. Utrzymują porządek i dzięki temu nieźle zarabiają. Poza tym w tych
betonowych koszmarach jest niezła strzelnica i burdel.
- Ciekawa kombinacja - stwierdził Filip. - Idziemy werbować?
Zamiast cokolwiek odpowiedzieć, Barbarossa wysiadł i ruszył w stronę odrapanych
drzwi wtopionych bezpośrednio w betonową skorupę stadionu. Okoliczne słupy nośne były
niemal w całości pokryte graffiti, ale szara ściana przy wejściu nie miała nawet jednej plamki.
Bez wahania otworzył drzwi i wszedł do środka. Młody chłopak w sportowej kurtce, który
stał przy schodach prowadzących w dół, zerknął w jego stronę, ale szybko się odwrócił.
Widać było na pierwszy rzut oka, że od dawna nie prał dżinsów. Adidasy miał rozwiązane i
sznurówki luźno leżały na ziemi.
- Styl moskiewskiej młodzieży mniej więcej sprzed pięciu lat - powiedział Filip po
francusku.
Chłopak spojrzał na niego podejrzliwie.
- Przestępcy na całym świecie zawsze są trochę w tyle - odparł Barbarossa również po
francusku.
- Z prawej strony ma rewolwer. Pythona.
- Już mówiłem, zawsze są w tyle. - Barbarossa wzruszył ramionami. - Powinien się
uczyć języków obcych i zostać przestępcą międzynarodowego formatu. Jak my dwaj.
Na dole przywitał ich smród dymu papierosowego i dźwięki zderzających się kul
bilardowych. Najwyraźniej maniacy tego sportu korzystali z przedpołudniowych zniżek i
ofert specjalnych. Półmrok rozjaśniany jedynie słabym światłem papierowych lamp
wiszących nad stołami bilardowymi nie był w stanie zamaskować brzydoty tego miejsca. Tuż
przy suficie leniwie kręciły się śmigła wentylatorów, tworząc w powietrzu wiry z dymu.
- Bar i salon dla prominentów znajduje się na tyłach. - Barbarossa wskazał właściwy
kierunek.
- Wygląda to jak scenografia kiepskiego filmu o amerykańskim podziemiu
alkoholowym z lat dwudziestych - skomentował Filip ponurą atmosferę lokalu.
- Zawsze są w tyle - stwierdził raz jeszcze Barbarossa. - Już panu mówiłem.
Szli środkiem pomieszczenia pomiędzy stołami bilardowymi. Tłuścioch z kijem w
ręku przerwał na moment grę i zrobił im przejście.
- Będzie ich dwóch. Wydaje im się, że są nieźli. Igor, taki łysy wąsacz, to Rosjanin.
W Chorwacji nabrał wprawy w zabijaniu. Tutaj też najczęściej załatwia sprawy
własnoręcznie. Póki co całkiem nieźle sobie radzi. Potem taki młodszy facet, gdzieś koło
trzydziestki, na karku kilka złotych łańcuchów. Nazywają go Grzechotnik. Jest trochę
bardziej niebezpieczny. Myśli, ale kiedy już podejmie decyzję, nie ma żadnych oporów i
strzela. Zlikwidował dwóch ludzi, którzy chcieli kontrolować Strahov jeszcze przed nim.
- Myślałem, że Praga to spokojne miasto w sercu Europy - stwierdził w zadumie Filip.
Barbarossa zerknął na niego z ukosa. Odniósł wrażenie, że jego towarzysz pustym
wzrokiem patrzy gdzieś w przestrzeń, jakby nic go nie interesowało. Z doświadczenia
wiedział jednak, że obserwuje i rejestruje wszystko i wszystkich dookoła. O wiele dokładniej
i staranniej niż on sam.
- No tak, właściwie to całkiem spokojne miejsce. Kiedyś nawet chciałem się tu
osiedlić, ale... - nie dokończył. Stanęli przed przeszklonymi drzwiami oddzielającymi pokój
dla miejscowych szych od ponurej sali bilardowej.
- Niech pan się nie odzywa za często. Było tutaj kilka strzelanin z Wietnamczykami.
Nie przepadają za Azjatami. Dopóki będą myśleli, że jest pan moim ochroniarzem, wszystko
będzie OK.
- Rasizm w sercu Europy? Przerażające, dokąd ten świat zmierza.
Barbarossa pchnął drzwi czubkiem buta i wszedł do środka. Jedną trzecią
pomieszczenia zajmował owalny bar, jedną trzecią wielki stół otoczony wygodnymi fotelami,
a resztę stoliki - kombinacja szkła i błyszczącego metalu - oraz utrzymane w podobnym stylu
krzesła bez oparć. Oświetlenie zabudowane w suficie łagodziło nieco futurystyczny wystrój.
Przy największym stole siedziało w fotelach ośmiu mężczyzn - Igor na jednym końcu,
Grzechotnik na drugim.
- Wielki pan rewolwerowiec zaszczycił nas wizytą - burknął Rosjanin.
Jego czeski wciąż był nienaturalnie miękki.
- Przynajmniej są ludźmi, a nie jakimiś potworami nie z tego świata - mruknął pod
nosem Filip po francusku.
Barbarossa nie zareagował. Podszedł do stołu i kolejno patrzył każdemu z mężczyzn
w oczy. Połowa odwróciła głowę, dwóch zrobiło wystraszoną minę. Tylko Igor i Grzechotnik
wytrwali w zupełnym bezruchu.
- Potrzebuję ludzi. Ludzi ze spluwami, którzy nie boją się z nich korzystać. Nie mam
czasu, żeby gadać z każdym z osobna. Będę rozmawiał tylko z szefami.
- A z jakiego powodu mielibyśmy cię słuchać? Nie przepadamy za kolesiami, którzy
pozują na elitę gangsterki - warknął urażony Igor.
Barbarossa od razu się zorientował, że ci faceci nie kierują się zasadą staroświeckich
dżentelmenów, by nie tykać alkoholu przed czwartą po południu.
- Dobrze płacę.
- To jest argument, który przebije wiele innych - szepnął Filip. - Czasami przekonania
religijne, a czasami nawet miłość do ojczyzny.
- Dla każdego po sto pięćdziesiąt euro za każdy dzień czekania, a w razie
jakichkolwiek działań cztery razy więcej. Dla szefa dodatkowo trzy dychy za każdego faceta,
którego ze sobą przyprowadzi.
- Dlaczego euro? A jak będę chciał w dolarach? - zapytał spokojnie Grzechotnik.
- Kwoty pozostają bez zmian.
- Ale to jest niekorzystny kurs! - nie potrafił zrozumieć Igor.
Barbarossa milczał. Wiedział, że młody gangster go sprawdza, chce się przekonać, czy
jego potencjalni pracodawcy mogą załatwić inną walutę. W rzeczywistości każdy chciał mieć
płacone w euro.
- A co to za robota? Nie chcę, żeby moi ludzie wpakowali się w jakieś kłopoty z
policją - kontynuował zaczepnie Grzechotnik.
- Trzeba pokazać kilku kolesiom, gdzie jest ich miejsce. Oni na pewno nie będą
mieszali do tego policji - odparł Barbarossa. - Zwłaszcza że na koniec powinni być martwi.
Wszyscy wbili w niego wzrok, nikt nie zwracał uwagi na stojącego tuż za nim Filipa.
- Wchodzę w to. Razem ze mną będzie jeszcze trzech - powiedział mężczyzna o
niesymetrycznej twarzy.
Barbarossa kiwnął głową na znak, że przyjmuje ofertę. Spoglądał na każdego z
osobna, a jednocześnie na nikim nie zatrzymywał wzroku. Znał faceta, który pierwszy zgodził
się na współpracę. Z niewiadomych przyczyn przezywali go Lucie i ze wszystkich tu
obecnych cieszył się w światku przestępczym najniższymi notowaniami. Zaproponowana
kwota była dla niego i jego soldateski czymś więcej niż solidnym zarobkiem.
- Ja też - momentalnie poparł go Igor, żeby przypadkiem nikt go nie ubiegł. - Razem
ze mną będzie jeszcze ośmiu.
Jako ostatni przyłączył się Grzechotnik. Obiecał załatwić czterech strzelców.
Barbarossa wiedział, że ma ich na podorędziu co najmniej trzy razy tyle. Prawdopodobnie
zgodził się wejść w to tylko po to, by sprawdzić, o co właściwie chodzi.
- No to jesteśmy umówieni - stwierdził Barbarossa i przypomniał na odchodnym, kto
obiecał ilu ludzi.
- Zaliczka. Ja chcę zaliczkę. - Igor wykrzywił twarz w szyderczym grymasie.
- Za gotowość do działania płacę za trzy dni z góry. Po trzech dniach kolejna wypłata,
pasuje? - zapytał Barbarossa beznamiętnie. Nie czekając na odpowiedź, sięgnął do kieszeni
płaszcza i wyciągnął gruby rulon banknotów.
Zapadła cisza. Wprawdzie przed chwilą też nikt nic nie mówił, ale teraz cisza miała o
wiele większy ciężar, o wiele większą gęstość i zagłuszała nawet stukot przypadkowych
zderzeń kul bilardowych. Barbarossa miał w ręku plik banknotów o nominale pięciuset euro.
Wszyscy domyślali się, ile może być pieniędzy w takim pliku. Barbarossa wiedział to
dokładnie - trzymał dwieście pięćdziesiąt banknotów, czyli milion dwieście pięćdziesiąt
tysięcy euro.
- Cholera, potrzebne mi są drobne - mruknął, schował pieniądze do kieszeni i sięgnął
do drugiej. Tym razem wyjął równie okazały rulon banknotów o nominale stu euro. Bez
mrugnięcia odliczył dla każdego gangstera odpowiednią kwotę. Zachował beznamiętny wyraz
twarzy, jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy z chciwych spojrzeń. - No to jesteśmy
umówieni. - Położył na stole ostatni banknot.
Nikt nie protestował, osiem par błyszczących oczu gapiło się hipnotycznie na jego
kieszenie.
Barbarossa ruszył w stronę wyjścia, ignorując wzrok Igora. Łysol wstał, żaden z
obecnych nawet nie chrząknął. Barbarossa szedł dalej, w przytłumionym świetle błysnął
chromowany pistolet.
- Ten szmal...
Świst uciął zdanie i rękę, która trzymała broń. Z tętnicy trysnęła krew i obryzgała
szklany stół. Barbarossa powoli się odwrócił. Tym razem to na niego nikt nie zwracał uwagi,
wszyscy byli skupieni na Filipie stojącym niespełna metr od Igora. Na klindze miecza nie
został nawet najmniejszy ślad krwi. Zszokowany Igor patrzył tępo na kikut zakończony
tryskającą fontanną. Potem spojrzał z wyrzutem na Filipa, ale nic nie powiedział. W
momencie kiedy ugięły się pod nim kolana, miecz znowu błysnął. Głowa spadła na stół,
pomiędzy szklanki, a kostki lodu z przewróconej miski rozsypały się niczym kry płynące w
rzece krwi.
Z oczu zgromadzonych znikła chciwość, w jej miejsce pojawił się strach.
- Czy ktoś z was może sprowadzić do mnie ludzi Igora? Są mi bardzo potrzebni -
Barbarossa przerwał ciszę.
- Ja - zgłosił się Grzechotnik, choć nawet wtedy nie oderwał wzroku od głowy leżącej
między drinkami.
- W takim razie teraz pracujemy dla ciebie - wywnioskował mężczyzna, który jako
pierwszy przyjął propozycję Barbarossy. W jego głosie wyraźnie dało się słyszeć rozpacz.
Barbarossa analizował to przez chwilę.
- Nie, pracujecie dla...
- ...dla królowej - dokończył za niego Filip. - Posprzątajcie tu, ale porządnie, nie
chcemy żadnych problemów z policją.
Nikt nie śmiał się sprzeciwić. Problem z uprzedzeniami rasowymi nagle znikł.
- I tak nie dalibyście rady udzielić mu pierwszej pomocy.
* * *
- Jest pan bardzo szybki, ale mimo to pozwolił mu pan wyciągnąć broń - ocenił całe
zajście Barbarossa już na zewnątrz.
- Pozwoliłem mu się łudzić, że ma szansę - przytaknął Filip. - Jestem też bardzo
skromny.
Obok nich przeszła kobieta - ubrana prosto, zwyczajnie. Jej płaszcz łopotał na wietrze
i owijał się wokół ciała. Obydwaj jak na komendę zatrzymali się i długo w nią wpatrywali.
- Nie dla nas - powiedział w końcu Barbarossa.
- I to jest w niej fascynujące. Piękna i czysta.
- Używa Chanel NO. 19.
- Nie znam się na perfumach.
- Czasami to się przydaje.
- Pewnie tak.
Wsiedli do samochodu. Parkę, którą spotkali, zanim jeszcze weszli do knajpy,
zauważyli teraz za jednym z betonowych słupów. Całowali się. Barbarossa wolno przejechał
przez kałużę i włączył się w prąd samochodów na ulicy Vanička.
- Muszę sprawdzić pocztę. Pojadę do centrum zobaczyć, co jest w skrzynce.
Filip tylko przytaknął.
- Czeka pan na jakiś list? - zapytał, kiedy stali na czerwonym przy Andělu.
- Nie, zabroniłem jej pisać. Ale i tak pójdę sprawdzić.
Rozdział drugi
Pogawędki z martwą panią
Siedziałam na ławce przy parku Karola. Drzewa i krzaki zasłaniały przejeżdżające
samochody i autobusy. Słyszałam tylko szum i hałas, muzykę wielkiego miasta.
Najwyraźniejszym z dźwięków był dzwonek tramwaju. Za mną na trawniku spał jakiś pijak,
zbierał siły na nowy dzień, a przy jego głowie leżała pusta butelka po likierze ziołowym.
Nieco dalej, w alejce wysypanej drobnym żwirkiem, plotkowały dwie młode mamy. Jedna z
nich była przepiękną dziewczyną, druga poświęciła się wyłącznie macierzyństwu i miała
ponad dwadzieścia kilo nadwagi. A że nie zawsze tyle ważyła, zdradzały ciemno-różowe
rozstępy widoczne pod ramiączkami letniej sukienki. Pomyślałam, że w tym roku babie lato
ciągnie się wyjątkowo długo, ale mimo to w mojej skórzanej zbroi wcale nie było mi gorąco.
Musiałam się powstrzymywać, żeby nie zajrzeć do wózków. Podciągnęłam lewą kaburę z
pistoletem i skupiłam się na kawałku papieru na kolanach. Ze względów bezpieczeństwa
Gruber zabronił mi używać starej karty i na wszelki wypadek pokasował zapisane na niej
numery i adresy.
Szukałam numeru do Jany. Kiedyś całkiem nieźle się dogadywałyśmy. Żadna z nas
nigdy nie wylądowała na studenckiej imprezie, a z facetami miałyśmy podobne problemy.
Gdzieś tak na drugim roku zupełnie pochłonęła ją archeologia i jej żywiołem stały się ciche
muzea, moim natomiast sale gimnastyczne. Od tamtego czasu spotykałyśmy się sporadycznie,
ale za każdym razem bardzo dobrze nam się gadało. Czułam się trochę spięta, kiedy
wykręcałam jej numer. Człowiek nie powinien zwracać się do przyjaciół tylko wtedy, kiedy
jest w potrzebie.
- Jana? Tu Marika.
Jej radość docierała do mnie jakby z oddali, czułam się jak aktor oglądający sztukę w
teatrze, w której sam nie występuje. Wypowiedziałam tylko tyle formułek grzecznościowych,
ile wymagało absolutne minimum kultury, ale i tak nie wiedziałam, czy to cokolwiek pomoże.
- Przepraszam cię bardzo, strasznie się spieszę i mam masę kłopotów. Musisz mi
pomóc.
- Ty i kłopoty? - słuchawka telefonu doskonale odtworzyła pełen niedowierzania głos,
a razem z nim obraz nieprzeciętnie inteligentnych oczu skrytych za wielkimi okularami.
- No tak, ale w tej chwili nie za bardzo mogę o tym gadać. Obiecuję ci, że jak już się z
tego wykaraskam, tobie jako pierwszej o wszystkim opowiem. A teraz muszę się
skontaktować z kimś, kto potrafiłby zidentyfikować pewne stare przedmioty.
- Stare przedmioty? - Jana nie bardzo rozumiała, o co chodzi.
- Znam się na tym tak samo jak na szydełkowaniu i robieniu na drutach - pozwoliłam
sobie na ryzykowne porównanie. - Niektóre są z muzeów, inne bezpośrednio z wykopalisk
archeologicznych i od razu przeszmuglowane przez granicę. Stare pale, chyba totemy,
kawałki naczyń, wystrugane laski... Po prostu nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi.
- Rozliczymy się, kiedy już będzie po wszystkim, ale na dzień dzisiejszy jesteś mi
winna butelkę szampana i długą opowieść.
- No ba - szybko jej przerwałam. - Prawdziwego szampana, nie żadne tam wino
musujące. I pikantną opowieść, tego możesz być pewna.
- Prawdziwego szampana? No to rzeczywiście sprawa jest poważna! - zaśmiała się
Jana. - W porządku. Dam ci adres Franceski Saliceovej, była moją promotorką, kiedy pisałam
magisterkę. I konsultowałam się z nią podczas prac nad doktoratem. Teraz już nie prowadzi
zajęć. Wydaje mi się, że miała jakiś wypadek, ale cały czas do niej dzwonię, kiedy potrzebuję
opinii. Powołaj się na mnie. Ona chyba mieszka na poddaszu. Nigdy u niej nie byłam,
spotykałyśmy się w kawiarni na jej ulicy. Bardzo fajna babka, zawsze regulowała rachunek -
dodała na koniec.
Jeszcze do niedawna niezaplanowana wizyta w restauracji także dla mnie stanowiła
przyczynę powiększającej się dziury budżetowej, ale teraz martwiło mnie zupełnie co innego.
Ataki z ciemności, można by powiedzieć. Zanotowałam adres i najszybciej jak się tylko dało
zakończyłam rozmowę. Niezbyt mi się to wszystko podobało, ale w ramach
usprawiedliwienia postanowiłam, że kiedy naprawdę będzie po wszystkim, zrobimy sobie z
Janą porządną babską imprezkę.
Gdy podnosiłam się z ławki, dwie mamy wciąż trajkotały, a menel pomału budził się
do życia. Zazdrościłam całej trójce bez wyjątku. Włożyłam okulary i sprawdziłam okolicę.
Tylko ludzie. Żadnych problemów.
* * *
Franceska Saliceova mieszkała w starej kamienicy z secesyjną fasadą, przy ulicy,
którą nie jeździły tramwaje. W Pradze to wyjątkowe szczęście - nocne linie długo nie dają
zasnąć, póki człowiek do nich nie przywyknie.
Na ostatnim piętrze znajdowały się mieszkania niejakiego Filipa Dotfrida, Michaela
Droneca i Lucie Bukačovičovej - żadnej profesor historii czy archeologii. Dokładnie
prześledziłam wszystkie wizytówki w kamienicy i bez spodziewanego efektu dotarłam na
najwyższe, czwarte piętro. Dalej schody prowadziły już tylko na strych. Jana wprawdzie
mówiła, że profesorka mieszka na poddaszu, ale o strychu nie wspominała. Czyżby to była aż
taka wariatka? Spróbowałam otworzyć pochlapane farbą drzwi - zamknięte. I tak uważałam,
że to bez sensu, bo wyżej z pewnością kryło się jakieś niezamieszkane pomieszczenie
wywalone po sufit gołębim łajnem, wszystkimi możliwymi odmianami grzyba i tonami
kurzu.
Ze złości uderzyłam w zamek - drzwi ustąpiły. Musiały się trzymać na słowo honoru,
jakby były całkiem spróchniałe. Zdumiewające, nie stałam przed żadną rozklekotaną drabiną,
ale przed szerokimi schodami prowadzącymi do następnych drzwi. Marmurowe stopnie
pokrywała warstwa pyłu, na której widniały ślady wchodzących i schodzących. Ktoś w tej
doskonale zakamuflowanej kryjówce naprawdę mieszkał. Obejrzałam się - byłam sama.
Weszłam na schody i zamknęłam za sobą drzwi. Cisza wydawała się teraz jeszcze bardziej
doniosła i przejmująca.
Ostrożnie pokonywałam stopień po stopniu i rozglądałam się z duszą na ramieniu. Z
jednej strony obawy przed wizytą u emerytowanego pracownika naukowego wydawały mi się
trochę śmieszne, ale z drugiej profesorowie zazwyczaj nie zamieszkują strychów ani się tak
nie kamuflują. Jakbym znalazła się w innej Pradze, której do tej pory nie znałam, w zupełnie
innym świecie. Chociaż to stwierdziłam już dawno! Jeszcze dziesięć stopni, odliczyłam
mechanicznie. Poczucie niebezpieczeństwa narastało. Zaczęłam się zastanawiać, skąd tu się
bierze światło. Przede mną coś kliknęło i rozległo się krótkie syknięcie, jedno i zaraz potem
drugie. Między palcami lewej i prawej ręki trzymałam nagle dwie małe strzały, a przed
oczami na ułamek sekundy pojawił się obraz dwóch dziur wylotowych w ostatnim stopniu.
Pomyślałabym, że to halucynacje, ale ja te strzały naprawdę trzymałam. Były małe i lekkie,
stalowe ostrza przyczepione do trzonków z drewna balsy.
Stałam w bezruchu i wsłuchiwałam się w dudnienie własnego serca i nieregularny
oddech. To jakiś cholerny żart. Te strzały były zbyt lekkie, żeby komukolwiek zaszkodzić.
Ale tak myślałam tylko do chwili, kiedy dokładnie je obejrzałam - na ostrza błyszczących
grotów naciągnięto cieniutką folię uniemożliwiającą dopływ powietrza, a sam czubek
powleczono czymś ciemnym. Zatrute strzały w Pradze? Dlaczego nie, w końcu w ostatnim
czasie przeżyłam tyle, że chyba już nic nie było w stanie mnie zaskoczyć. Jedną wyrzuciłam,
drugą zawinęłam w chusteczkę higieniczną i schowałam do kieszeni. Bez kolejnych
niespodzianek pokonałam ostatnie dwa stopnie i znalazłam się przed drzwiami. Żadnej
wizytówki ani dzwonka. Przyszło mi do głowy, żeby je wyważyć, ale głęboko odetchnęłam i
grzecznie zapukałam.
Przez chwilę nic się nie działo, a potem zamek szczęknął i drzwi otworzyła mi
dziewczynka-pani-dama-panna. Trudno mi było znaleźć właściwe określenie, ponieważ ta
osoba zmieniała się przy każdym, najmniejszym nawet ruchu. Pewnie przez te mądre oczy i
zmarszczki, które układały się jednocześnie w uśmiech i grymas strachu. Nie miała więcej niż
metr pięćdziesiąt pięć i ważyła niecałe siedemdziesiąt kilo, ale i tak wypełniała sobą całe
wejście.
- Nazywam się Marika Zahaňská. Szukam profesor Franceski Saliceovej. Czy może
mi pani pomóc?
O zatrutych strzałach wolałam nie wspominać. Jeszcze by się wystraszyła.
- Proszę wejść. Tylko niech pani przypadkiem nie nadepnie na dziewiąty stopień! -
przestrzegła z uniesionym palcem.
Trochę za późno.
- Hm, trochę za późno - stwierdziła sama po chwili.
Bez żadnych pytań podała mi herbatę i likier, który był tak wstrętny, że aż mi
smakował. Jeszcze tydzień temu zwymiotowałabym po łyczku takiego świństwa. Weź zsiadłe
mleko, dolej kilka kropel byczego moczu i porządną porcję śliwowicy, potem jeszcze trochę
końskiej krwi i wszystko razem podgrzej. Tak, moim zdaniem, przygotowano ten trunek.
- Czego potrzebujesz, dziecko? - zapytała Franceska, postawiwszy przed nami talerz z
ciastkami. Wyglądały równie archaicznie jak maski, tarcze i przeróżnego rodzaju broń
porozkładana wszędzie dookoła. Zmumifikowane herbatniki, świadkowie rozkładu dawnych
cywilizacji.
- Muszę się czegoś dowiedzieć o tych przedmiotach - powiedziałam prosto z mostu i
położyłam na stole kopertę ze zdjęciami, które zrobili Barbarossa i Křehůlek.
No i dlaczego mieszka pani właśnie tutaj, i skąd ma pani na to pieniądze? Apartament
archeolożki zajmował powierzchnię dwóch sąsiadujących budynków. Architekt, który to
projektował, wykorzystywał do naturalnego rozplanowania przestrzeni starą konstrukcję
stropową. To musiało kosztować majątek.
Profesorka wzięła do ręki pierwszą fotografię.
- To są bębny z terenu dzisiejszego Wietnamu, dynastia Dong, to wygląda jak
fragment azteckich sań, prawdopodobnie oryginał. O tym artefakcie niewiele mogę
powiedzieć, musiałabym go zobaczyć na własne oczy - powiedziała przy kolejnym zdjęciu i
odłożyła wszystkie trzy na bok we właściwej kolejności.
Następne przeglądała trochę dłużej, posiłkowała się nawet lupą.
- To jest bardzo duży rubin. Starodawny sposób szlifowania. - Na chwilę odwróciła
fotografię do góry nogami. - Wygląda na wczesne średniowiecze. Tak, jeśli się nie mylę,
chodzi o kamień z korony świętego Wacława. Zatem to nie jest rubin, tylko rubelit. Albo jego
doskonała kopia - dodała - chociaż nie sądzę, żeby pani przyjaciele byli zainteresowani takimi
rzeczami.
- Raczej nie - przytaknęłam.
Franceska Saliceova kiwnęła ze zrozumieniem głową, zupełnie jakby osoba, która
weszła w posiadanie klejnotu z korony świętego Wacława, wpadała do niej od czasu do czasu
na herbatkę. A potem perorowała i perorowała, aż wydało mi się nieprawdopodobne, że jedna
osoba może tyle wiedzieć o przedmiotach wykopanych z ziemi po tysiącach lat zapomnienia.
Na początku próbowałam robić jakieś notatki, ale w końcu dałam sobie spokój. Kobieta
zasypała mnie lawiną informacji. Totemy, klejnoty, gliniane tabliczki, kawałki mieczy... Bez
sensu. Po co ktoś miałby gromadzić kupę niepasujących do siebie gratów? Było tam mnóstwo
niezwykle cennych artefaktów, ale również przedmioty pozbawione wartości.
- Co łączy te wszystkie rzeczy? - zapytałam, kiedy skończyła.
Franceska popatrzyła na mnie badawczo.
- A pani myśli, że coś je łączy?
Sprawdzała mnie, a ja nie wiedziałam, co konkretnie próbuje wybadać.
- Muszą mieć coś wspólnego, ale nie wiem co. Nie widzę żadnego związku między
glinianą tabliczką a bransoletką z brązu. Dzieli je za to, co wynika również z pani własnych
słów, tysiące kilometrów i tysiące lat.
Profesorka kiwnęła z zadowoleniem głową, jakbym właśnie zdała jakiś egzamin. Na
parapecie wylądował gołąb i zaczął stukać dziobem w szybę. Podobnie jak Franceska, miał w
głębokim poważaniu zarządzenia magistratu dotyczące zakazu dokarmiania gołębi.
- Ta tabliczka pochodzi ze starożytnego Egiptu. - Wzięła do ręki fotografię. - Co pani
na niej widzi?
- Nieudolny rysunek człowieka. Kobiety.
- A co pani wiadomo na temat starożytnego malarstwa egipskiego?
- Twarze z profilu, sylwetki en face? - rzuciłam niepewnie.
Franceska zaśmiała się wesoło.
- Dokładnie tak. Ale ta tabliczka zawiera obraz, który narusza obowiązujący kanon.
Może pani o niej jeszcze coś powiedzieć?
Pokręciłam tylko głową.
- Artysta, który to wykonał, poruszył temat tabu. Poruszył w sposób bardziej
skandaliczny, niż nam się może wydawać - wyjaśniła z powagą. - A co by mi pani
powiedziała o czymś takim? - Wstała i otworzyła sekretarzyk, w jakim normalni ludzie
trzymają wyblakłe fotografie bliskich albo kryształowe karafki ze szlachetnymi destylatami.
W środku znajdowało się natomiast mnóstwo niezbyt zachęcająco wyglądających
przedmiotów. Franceska wcisnęła mi do ręki płaską kość, coś jakby łopatkę niewiarygodnie
wielkiego jelenia, którego gatunek wymarł dziesiątki tysięcy lat temu. Na białej powierzchni
ktoś wyrył wizerunek kobiety - bez dbałości o detale, prymitywnie, ale w całości. Ta
dziewczyna miała wielkie oczy z zaznaczonymi źrenicami, krągłe biodra i łono z
niesymetrycznym owłosieniem. Sprawiała wrażenie nachmurzonej i wystraszonej, choć jej
twarz kojarzyła się przede wszystkim z wyrazem przebaczenia. Wszystko to wynikało z gry
poszczególnych detali, które tworzyły nierozerwalną całość.
- A co mi pani powie o tym?
Z trudem przełknęłam ślinę. Pomimo upływu tysięcy lat ten obraz wciąż emanował
siłą.
- Kochał ją. I to bardzo. Coś jej zrobił i ona przez to umarła, ale zanim umarła,
wybaczyła mu. Albo nie wybaczyła, a on tylko marzył, żeby tak się stało - powiedziałam
trochę wbrew swojej woli, z przekonaniem, którego źródło nawet dla mnie pozostawało
tajemnicą.
- Dokładnie, moja droga. - Franceska grzecznie wyciągnęła mi kość z dłoni. - To, co
pani opisała, miało miejsce dwadzieścia sześć tysięcy lat temu, a pani była w stanie to
odczytać. Siła ludzkiego bólu, ludzkiej woli, siła cierpienia tworzącego czar zachowały się do
dzisiaj.
- Jaki czar? - nie rozumiałam.
- Pani pewnie myśli, że czary to machanie rękami, czarne cylindry, dzikie pląsy i
tajemnicze mikstury? - Spojrzała na mnie z uśmiechem.
Pokręciłam głową.
- Nie.
W czary nie wierzyłam, nawet teraz. Jeśli już, to w wyliczenia Aleksa, z których
wynikało, że energia pseudokowalencyjnych wiązań zapewnia tkankom potworów taką
wytrzymałość.
- To dobrze, moje dziecko. - Franceska znów się uśmiechnęła. - Czary nie są zbyt
skomplikowane. Wystarczy ludzka wola albo słowo i wola. Człowiek może wypowiedzieć
czar i zakląć jakąś chwilę lub odwrotnie - tchnąć czar w przedmiot i pozwolić mu trwać
tysiącami lat. Tak jak w tej kości.
- Ale co w niej jest dokładnie? - westchnęłam ciężko. Cały ten męczący dzień nie
przyniósł nic pozytywnego - poznałam tylko lekko szurniętego naukowca.
- Szczęściem dla kobiety jest zdobycie całego serca mężczyzny. I to właśnie tam jest,
moje dziecko.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, rozległo się dziwne brzęczenie.
- Ktoś idzie. - Franceska struchlała.
Wyćwiczonym ruchem odsunęła gobelin, za którym znajdował się ekran plazmowy.
- I to raczej nie są moi przyjaciele - z jej głosu momentalnie znikły radość i entuzjazm.
Rzuciłam okiem na monitor. Dwóch facetów. Nigdy wcześniej ich nie widziałam, ale
sposób, w jaki wyłamali drzwi prowadzące na klatkę schodową, nie pozostawiał wątpliwości,
do czego są zdolni.
- No to kim są, skoro to nie pani przyjaciele? - zapytałam.
Kamery umieszczone w korytarzu automatycznie przełączały się w taki sposób,
byśmy cały czas miały intruzów na oku. Nawet moja niespodziewana wizyta nie zaniepokoiła
tak bardzo profesorki.
- To ci, którzy mnie zabili - odpowiedziała cicho. - Myślałam, że nie wiedzą, gdzie
mieszkam.
- Niech się pani gdzieś schowa - poleciłam jej. Wyciągnęłam pistolet z kabury i
stanęłam naprzeciwko drzwi.
Desert Eagle Action Express, jak kurtuazyjnie nazywał tę broń Gruber, był przyjemnie
ciężki. Rękojeść idealnie ułożyła się w dłoni. Miałam nadzieję, że srebro zadziała. Właściwie
to nie - wierzyłam, że będzie działać, a jednocześnie panicznie się bałam, że nawet ich nie
draśnie. Kaliber pół cala i siła, która przestrzeli nawet mały czołg - cholera, to przecież musi
działać! A może jednak nie?
Już słyszałam ich kroki na schodach. Co z zatrutymi strzałami? Zostały jakieś dla
nich? Może powinnam otworzyć drzwi i obserwować, jak wchodzą? Zacisnęłam nerwowo
wargi i w tym samym momencie drzwi wyleciały z zawiasów. W wejściu pojawił się
sympatyczny chłopak w czarnych spodniach z elastycznej tkaniny. Koszulka z wykładanym
kołnierzykiem miała metaliczny odcień. Całkiem stylowo jak na pospolitego kilera, nawet za
bardzo. Już się nie bałam.
- Chodź, zaprowadzę cię do szefa - powiedział to tak, jakby się mnie spodziewał.
Pozwoliłam mu zrobić pierwszy krok i dopiero wtedy pociągnęłam za spust. Chłopak
nie był tak szybki, jak się spodziewałam. Zrobił unik, ale i tak oberwał. Na ziemię zwaliła się
bezwładna kupa mięcha. Jego towarzysz zareagował zgodnie z logiką stworów, które nie boją
się broni palnej. Trafiłam go w brzuch, następną kulkę posłałam w głowę. Doczłapał jakoś
resztką sił do salonu. Krew opryskała niewielką rzeźbę z czarnego drewna. Odwróciłam się w
stronę profesorki i popatrzyłam na nią przepraszająco. Nie chciałam zniszczyć żadnego z jej
eksponatów.
- Bez obaw, moje dziecko, to jest totem wojenny z Afryki. Był skąpany we krwi
jeńców wiele, wiele razy - rzeczowy ton jej słów dziwnie kontrastował z bladością twarzy.
- Mówiła pani, że co oni zrobili?
Oddychałam szybko i trochę drżały mi ręce, ale próbowałam sobie wmówić, że
odbieranie życia to moja praca, rutyna, chleb powszedni.
- Zabili mnie, dziecko - odpowiedziała Franceska i wtedy znów rozległo się
brzęczenie systemu ostrzegania.
Tym razem był to przerywany sygnał, gość wedle wszelkiego prawdopodobieństwa
został zidentyfikowany.
Franceska pobladła jeszcze bardziej.
- To moi przyjaciele, ale nie jestem pewna, czy pani również! Wydaje mi się, że wręcz
przeciwnie, nie oszczędzą pani! Wyczuwam, że ma pani w sobie siłę antagonistyczną w
stosunku do ich sił! Musi się pani ukryć!
Oczywiście, ale co z dwoma trupami tych bestii?
- Pistolet sobie pani kupiła, a mnie nigdy nie widziała - rzuciłam pośpiesznie i
wcisnęłam kobiecie w dłoń jedną ze swoich zabawek. Dłużej nie czekając, pobiegłam do
sypialni i schowałam się w szafie.
Nie było to może wyrafinowane kłamstwo, ale jeśli nieznajomemu zależało na
bezpieczeństwie profesorki, to raczej będzie się starał ją gdzieś zabrać, zamiast analizować
naciąganą historyjkę.
Ledwie zdążyłam uspokoić oddech, ktoś wszedł do mieszkania. Słabo słyszałam
rozmowę i nie rozumiałam słów, ale głosy z pewnością były spokojne - przypominało to
bardziej przyjacielską pogawędkę niż przesłuchanie. Z biegiem czasu w szafie robiło się coraz
duszniej, a smród naftaliny jakby zyskiwał na intensywności. Z trudem powstrzymywałam
wymioty. Czy gdybym była cholernym facetem ze spluwą kaliber .50, to schowałabym się w
szafie jak ostatni tchórz? Pewnie nie, ale wtedy Franceska przypłaciłaby to życiem. Była
sympatyczna i nie chciałam, żeby coś jej się stało.
W końcu wyszli, słyszałam cichnące w oddali kroki. Na wszelki wypadek policzyłam
jeszcze do czterech tysięcy i dopiero wtedy odważyłam się wyściubić nos z szafy.
Rozdział trzeci
Křehůlek i Kas na wycieczce
Arnošt Křehůlek zmierzał powiatową drogą w kierunku tabliczki z napisem ZVÍKOV.
Kas w obtłuczonym fordzie scorpio z kuloodpornymi szybami i podrasowanym silnikiem o
pojemności 2,9 litra przejechał obok niego już drugi raz.
- Wygląda na to, że w tej dziurze wszystko jest w porządku. Nawet zdechły pies ciągle
leży na ulicy - usłyszał Křehůlek w słuchawce.
- Nie wysiadaj z samochodu i nie łam przepisów drogowych - poradził Kasowi
opanowanym tonem, sprawdzając, czy nikt go nie obserwuje. Zwykle ludzie nie rozmawiają
sami ze sobą.
Czasami odnosił wrażenie, że przesadzają z ostrożnością i zachowują się jak
paranoicy. Wystarczyło jednak przypomnieć sobie głowę odciętą od korpusu, z ciągle
żywymi oczami, nieprzyjaciół, którzy za cholerę nie chcieli zdechnąć, mięśnie mocniejsze od
struktury kevlarowej - i od razu przygotowania do wizyty w wiosce wydawały się jak
najbardziej uzasadnione. Mimo że chodziło tylko o rozpoznanie terenu wokół zamku Zvíkov,
obecnej siedziby czeskiego multimiliardera, pisarza Rulhánka. Křehůlek przeczytał wszystkie
jego bestsellery jeden po drugim. Zawierały szczegółowe opisy monstrów, z którymi właśnie
walczyli, ale w ogóle nie wyjaśniały, jak powstały te istoty z innego świata, wymykające się
współczesnemu poznaniu naukowemu. A już w ogóle nie było wiadomo, kim jest ów pisarz,
Jin Rulhánek. Jeśli oczywiście nie traktować poważnie ostatniego bestsellera, w którym
Rulhánek opisał siebie jako jednego z potworów. Dlaczego jednak ukrywał się z własnej woli
w przebudowanym Zvíkovie?
Cóż, takie rozważania donikąd nie prowadziły. Křehůlek rozejrzał się uważnie i udało
mu się nieco uspokoić. Najlepiej mieć ze sobą armię uzbrojonych po zęby żołnierzy ze
spluwami o nieziemskim kalibrze. Według informacji z książki Rulhánka mogłoby to pomóc.
Mogłoby.
- A niby dlaczego nie miałbym łamać przepisów? - odezwał się po dłuższym
milczeniu Kas. - Gdybym tam u nas miał taką furę pełną broni i amunicji, to nie wdawałbym
się w dyskusję z żadnym milicjantem na temat nieprawidłowego parkowania. Każde miejsce
byłoby moje. - Zarechotał głośno, a dźwięk jego śmiechu stopił się z piskiem opon.
- Wy tam u siebie ciągle macie milicjantów? - zapytał Křehůlek. Wszedł już pomiędzy
pierwsze domki. Starsza kobieta z chustą na głowie i torbą na kółkach przyglądała mu się
zaciekawionym i jednocześnie podejrzliwym wzrokiem. - Idę do wioskowej gospody i nie
będę mógł przez jakiś czas rozmawiać. Posłucham, co ludzie gadają przy piwku, a potem
ruszam dalej. Nie zapomnij mnie osłaniać - zmienił temat i odwrócił głowę w drugą stronę,
by kobieta nie zorientowała się, że prowadzi rozmowę.
- Zachowujesz się, jakbyśmy szli na jakąś wojnę - odezwał się Kas. - Będę stał przed
knajpą. To taki odrapany barak tuż przy głównym placu we wsi. Milicjantów już nie mamy,
to prawda. Teraz nazywają się „jeźdźcami Baszwilego" i stoją na straży naszej wolności. Ale
my i tak wiemy, że to byli milicjanci. Mój brat ma już sześć sznytów na ramieniu - dodał Kas.
Pytanie, ile sznytów ma on sam, Křehůlek zostawił dla siebie. Inny kraj, inna
moralność. Na głównym placu zwolnił, by przypominać wędrowca wykończonego
całodzienną tułaczką. Przystanął nieopodal gospody „U Josefa". Droga była wybrukowana, a
rozsiane na niej końskie łajno świadczyło dobitnie, że w tej wiosce czas się zatrzymał. Z
drugiej strony anteny wycelowane w niebo zainstalowane na dachach walących się chałup
stanowiły dowód, że nowoczesność mimo wszystko docierała nawet do takich dziur.
Dwaj pijaczkowie, którzy rozsiedli się wygodnie w cieniu parasola z logo
Gambrinusa, z ciekawością przyglądali się Křehůlkowi. Obaj w ciuchach roboczych i z
ogromnymi brzuchami, podobni jak dwie krople wody. Křehůlek uświadomił sobie, że
popełnił błąd - powinien był założyć okulary przed wejściem do wioski. Teraz wyglądałoby
co najmniej podejrzanie, gdyby wsadził je na nos i zaczął obserwować miejscowych. Miał
jednak nadzieję, że ich przeciwnicy nie przywiązują aż takiej wagi do kamuflażu i nie
upodobniają się do wieśniaków.
Zanim ruszył do wejścia, nad którym wisiał szyld, zauważył, że przed lokalem w
cieniu dwóch lip stoi rozklekotany ford scorpio, schowany pomiędzy traktorem a
przerdzewiałą wołgą. Dobra decyzja, szczególnie ze względu na łuszczący się lakier i
wgniecenie w drzwiach - wszystko to doskonale wpisywało się w koloryt miejscowej biedy i
zaniedbania. Z drugiej strony silnik, podwozie - wszystko było w idealnym stanie.
Gospoda łączyła w sobie wszystkie najgorsze osiągnięcia cywilizacyjne - tandetne
plastikowe stoliki, telewizor z głośnością nastawioną na maksimum, automat do gry
oddzielony od reszty lokalu zasłoną oraz chłodziarkę z oranżadami i napojami alkoholowymi,
która, co było widać już na pierwszy rzut oka, nie działała. Muchy urządzały sobie w środku
wyjątkowo żwawe gonitwy.
Křehůlek zajął miejsce obok grupki miejscowych długodystansowców piwnych.
Położył plecak na podłodze. Barman bez pytania postawił przed nim półlitrowego pokala.
Nalał uczciwie, ale sądząc po tym, jak szybko znikała piana, nie przepłukał szkła.
Zrezygnowany Křehůlek wziął pierwszego łyka. Smak był rozwodniony, piwo nie miało
odpowiedniej mocy.
Zauważył, że żylasty staruszek z łysinką i od lat niestrzyżonymi resztkami tłustych
włosów, lepiących się do czaszki, przygląda mu się wyczekująco. Mógł mieć pięćdziesiąt lat,
ale równie dobrze i siedemdziesiąt.
- Niezłe piwko, naprawdę niezłe - powiedział Křehůlek z uznaniem. - Takiego nie
piłem nawet w Pilźnie, kiedy tamtędy przejeżdżałem.
Tą wypowiedzią zwrócił na siebie uwagę chyba wszystkich obecnych w lokalu.
Mężczyźni należeli do grupy wiekowej „wszystko, co najlepsze, dawno za nami".
- A ty skąd żeś się tu wziął, młody? - zapytał staruszek.
Křehůlek wyciągnął papierosa i włożył go między wargi. Zamiast ulubionego zippo
wyłowił z kieszeni wymięte pudełko zapałek. Otworzył je klepnięciem w blat stołu,
brawurowo podpalił zapałkę palcem wskazującym i serdecznym, kciukiem przytrzymując
pudełko. Zaciągnął się i wyćwiczonym gestem schował zapałki do kieszeni.
- Z Ostrawy. Postanowiłem w tym roku, że trochę się poszwendam po Czechach. -
Wskazał na plecak. - Dawno już tu nie byłem, a czasy się zmieniają.
- Wyglądasz jak jakiś żołdak czy coś - skomentował jego ubiór w kolorze khaki
najgrubszy ze wszystkich gości lokalu. Nie miał przed sobą zwykłego pokala, ale masywny
kufel z grubego szkła.
- To całkiem niezłe ciuchy, chwalę je sobie. Bardzo wytrzymałe, no i niejeden leśnik
nie przyuważy cię ot tak - odpowiedział Křehůlek. - A jakie tu są lasy? Rosną grzyby? -
próbował skierować rozmowę na interesujące go tematy.
Po kolejnych dwóch piwach postawił wszystkim kolejkę rumu. Wraz z ilością
wypitego alkoholu jego rozmówcom pomału rozwiązywały się języki. Jemu samemu udało
się wylać na podłogę połowę zawartości kieliszka.
- Tutaj nikt by nie spał pod gołym niebem. Nawet Vodrouch, taki grzybiarz, nie
chodzi do lasu. Tam to się dzieje, panie, czasem to i nawet jakie strzały czy co. - Tłuścioch
pokręcił głową.
- Czasem jakiś elegancki wóz do nas przyjedzie, a jak nie do nas, to do sąsiedniej
wioski. A błyszczy się, panie! Jak psu jajca! Ludzie gadają, że to miastowe, żadne tam
włóczęgi jak ty. I idą w ten las. Czasem wracają, a czasem to kto inny tymi autami odjedzie.
MIROSLAV ŽAMBOCH WYLĘGARNIA 2 Królowa śmierci Líheň 2.Královna smrti przełożył Rafał Wojtczak fabryka słów Lublin 2009
Codzienne życie wraz ze wszystkimi jego problemami w jednej chwili stało się zaledwie wspomnieniem starych, dobrych czasów. Marika Zahaňská, niegdyś asystentka w szkole wyższej, musiała przywyknąć do życia w podziemiu, agentów FBI i tropiących ją morderców; oswoiła się również z myślą, że od jej rozkazów zależy życie wielu ludzi. Jedyne, do czego nie potrafi się przyzwyczaić, to fakt, że została porwana przez niepojęty i przez to jeszcze bardziej przerażający malstrom, który niszczy coraz więcej ludzi, wykrzywia rzeczywistość i deformuje podstawy świata. Marika Zahaňská i jej przyjaciele są gotowi na wszystko, ale jest ich tylko kilkoro, a ich przeciwnicy wydają się pochodzić nie z tego świata. Wszelkie tropy nie prowadzą zaś do Nowego Jorku, Londynu czy Tokio. Rozwiązanie zagadki, której wspólny mianownik stanowią ofiary z ludzi, kradzione eksponaty z muzeów, znaleziska archeologiczne i magazyny wojskowe, kryje się w nie tak znów wielkiej środkowoeuropejskiej metropolii - Pradze.
Napisanie tej książki wymagało mrówczej pracy przy wyszukiwaniu i weryfikowaniu informacji. Dziękuję wszystkim osobom, które przyczyniły się do jej powstania, za ich bezinteresowną pomoc: MILENIE M. za „ogrom" krytycznych i pożytecznych uwag, które pomogły mi wyszlifować cały tekst do postaci, w jakiej macie go w tej chwili przed sobą, Ondrejovi J. za mnóstwo informacji, zwłaszcza z dziedziny medycyny, dotyczących właściwości komórek, wytrzymałości ludzkich stawów i tym podobnych, PAVLOVI K. za precyzyjną analizę partii tekstu zawierających wysoko wyspecjalizowane treści, JIRKOVI V. za ciekawostki z dziedziny motoryzacji, dzięki którym bohaterowie książki nie jeżdżą nieistniejącymi samochodami, JANIE J. za przeprowadzenie badań socjologicznych, z których dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy, a podczas lektury Wylęgarni dowiecie się ich również i wy, FRANTIŠCE V. za inspirację. Miroslav Žamboch Wszelkie błędy i nieścisłości dotyczące kwestii wysoce wyspecjalizowanych obciążają tylko i wyłącznie moje konto. M. Ž.
Prolog Otworzyłam lodówkę. Nie tę z jedzeniem, ale ogromną chłodnię, którą zamówił Yatson. W poszczególnych przegródkach wyposażonych w termometry cyfrowe poukładane były woreczki z roztworami fizjologicznymi, roztworem Hartmanna i Ringera. Dalej pojemniki z krwią posegregowane grupami, leki, całe zestawy igieł i wreszcie ampułki z Bóg jeden wie jakimi substancjami. Pierwotnie sprawami związanymi z naszym zdrowiem zajmował się Yatson. Doktorek przerobił nawet jeden z pokojów na prowizoryczną, ale doskonale wyposażoną minisalę operacyjną. Twierdził, że poradzi sobie z osiemdziesięcioma dwoma procentami wszystkich obrażeń ciała, z wyjątkiem tych śmiertelnych. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jakie obrażenia ma na myśli. Teraz już tak. Z przyzwyczajenia sięgnęłam pod pachę, by sprawdzić, czy pistolet znajduje się na miejscu. Chodziło o rany zadawane takimi narzędziami i tylko dzięki jakiemuś cudowi Yatson nie miał dotychczas okazji skorzystać ze swojego sprzętu. Zwłaszcza, że nasi wrogowie zdychali wyjątkowo opornie. Ale Yatson i tak już z niczego nie skorzysta. Zdradził nas. Zadecydowałam, że zamurujemy go żywcem na najniższym poziomie sutereny w willi, w której urządziliśmy bazę wypadową. Przypomniałam sobie wyraz jego twarzy, kiedy się dowiedział, co go czeka, i ciarki przeszły mi po plecach. Lepiej skupić się na pracy. Pewnie nie potrafiłabym nikogo zoperować, ale ze zrobieniem zastrzyku, założeniem opatrunku czy podaniem leków jakoś sobie radzę. Wielkimi drukowanymi literami zapisałam na kartce imię Barbarossy, a obok jego grupę krwi, Rh+. Następnie wynotowałam kilka innych danych z dokumentacji Yatsona. Bardzo prawdopodobne, że kiedy już dojdzie do naprawdę poważnego starcia, to nawet osoba robiąca za sanitariusza nie będzie w najlepszej kondycji. Właśnie dlatego wszystkie informacje należało sformułować w maksymalnie przejrzysty sposób. Drugiego w kolejności zapisałam Filipa. Ten ekscentryczny samuraj z doktoratem i francuskimi manierami może nawet potrafił operować, ale nie było okazji, żeby go o to zapytać. Bez przerwy braliśmy udział w jakichś akcjach - uciekaliśmy i goniliśmy jednocześnie, a przede wszystkim chcieliśmy się dowiedzieć, dlaczego tylu ludzi chce nas zabić. Ludzi? Nie byłam do końca przekonana, czy to rzeczywiście są ludzie. Z tego, co się
orientowałam, Filip i Barby organizowali teraz posiłki. Coś czarno to widziałam - nikt przecież nie stanie po stronie zająca, który czuje na karku oddech sfory psów gończych. Chyba że ten zając ma w rękawie jakiegoś asa. Potem przyszła kolej na Grubera. Facet prawie nie wychodził z willi - gromadził dane, kontrolował stan zdrowia Aleksa i zapewniał komunikację ze światem zewnętrznym. Mało prawdopodobne, żeby i on miał oberwać, ale na wszelki wypadek naniosłam na kartę jego dane. Dopisałam jeszcze, że jest uczulony na azitromycynę i wszystkie makrolidowe antybiotyki. Karta Kasa, naszego wsparcia z Kirgizji, zawierała najmniej informacji. Zainteresowała mnie uwaga Yatsona, który w trakcie badań ustalił, że w przeszłości Kas miał długotrwały kontakt z jakimś gazem nerwowym. Przepisałam podstawowe informacje. Kas trochę przypominał brzytwę bez rękojeści - trzeba uważać, żeby się paskudnie nie poharatać. Dalej dopisałam Křeh,ůlka, który najczęściej współpracował z Kasem. W jakiś dziwny sposób ci dwaj skrajnie odmienni mężczyźni pasowali do siebie. Teraz szykowali się do wizyty u pisarza Rulhánka. Wydawało się to niedorzeczne, ale nasi wrogowie mieli dużo wspólnego z bohaterami jego książek - tak jakby się nimi inspirowali czy wręcz na nich wzorowali. A ponieważ przetłumaczone na kilkadziesiąt języków książki Rulhánka przeczytało ponad milion osób, trudno było zawęzić krąg poszukiwań. Minęła dobra chwila, zanim zrozumiałam ostatnią, zapisaną odręcznie uwagę Yatsona: Oprócz zasymilowanego ciała obcego w okolicach kręgów lędźwiowych (według zeznań pacjenta po ranie kopią) stan zdrowia bez zastrzeżeń. Arnošt Křehůlek ugodzony kopią? Absurd. Chociaż z drugiej strony może niekoniecznie. Wszyscy otaczający mnie ludzie - Kas, Barby, Filip, Křehůlek i Gruber - byli w jakimś sensie profesjonalnymi przestępcami świadczącymi usługi najsilniejszym z silnych. Absurdalne i groteskowe wydawały się raczej okoliczności, w jakich do nich dołączyłam - zwykła dziewczyna pracująca jako asystentka w szkole wyższej. Zakochałam się w Aleksie, ich szefie (geniusz i syn bossa czesko-rosyjskiej mafii w jednej osobie), który właśnie w tej chwili siedział w podziemnym laboratorium i szukał jakiegoś sposobu na wyeliminowanie naszych nieprzyjaciół. Wyeliminowanie? Zabicie, zniszczenie, pogrzebanie tak głęboko, żeby już nigdy nie zdołali wyleźć z grobów. Na samym końcu zapisałam swoje nazwisko i odpowiednie dane. Przylepiłam kartkę do drzwi chłodziarki i zamknęłam cały ten interes. Czekało mnie jeszcze mnóstwo pracy.
księga trzecia NYMFA
Rozdział pierwszy Barbarossa i Filip wynajmują strzelców Nowak Barbarossa przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik ucichł. Para przeszła tuż przed maską samochodu, chłopak obejmował dziewczynę w pasie. Śmiali się. Obydwoje mieli plecaki, w których zmieściłby się ekwipunek na pieszą wycieczkę w okolice ostatnich przystanków komunikacji miejskiej. - Strasznie dużo tu studentów - zauważył Filip. Otworzył schowek w desce rozdzielczej i wyciągnął dwie pary okularów. Jedne podał Barbarossie, drugie założył. - Zabawki Grubera, które mają nam pomóc poruszać się w świecie potworów - skwitował. - Doskonale zminiaturyzowane. - Wyglądają na całkiem normalne. - Barbarossa spojrzał na nie przelotnie. - Chociaż te moje są trochę inne. Ciekawe dlaczego. - I znowu obserwował okolicę. Samochód stał w cieniu betonowej ściany gigantycznego stadionu. Mieli przed sobą wystarczająco dużo miejsca, by wykręcić bez cofania, gdyby zaszła taka potrzeba. - Wywaliłem te oprawki, które dał nam Gruber, i długo go męczyłem, żeby całe to ustrojstwo zainstalował w okularach od Armaniego. Musiał wszystko jeszcze bardziej pomniejszyć. Ma pan pociągłą twarz, więc zamówiłem dla pana trochę inny model. - Skąd to nagłe zainteresowanie modą? - zaciekawił się Barbarossa. Ustawiwszy pudełeczko ze źródłem M-pola na desce rozdzielczej, dwoma miniaturowymi potencjometrami regulował krążek lokalizatora, dopóki ten nie zaczął pokazywać prawidłowego ustawienia. Okulary leżały doskonale. Nawet przy gwałtownym ruchu głową nie przesuwały się ani o milimetr. - Pana płaszcz kosztuje tyle, ile wynosi równowartość dwóch średnich płac w tym kraju. Chyba każdego by zastanawiało, dlaczego nosi pan okulary à la Terminator IV. A teraz pański image nie budzi podejrzeń, dzięki czemu nie będzie pan zwracał na siebie niepotrzebnej uwagi. Po prostu manekin w średnim wieku. - Bardzo lubię płaszcze i w ogóle ubrania wysokiej jakości - wyznał po chwili Barbarossa. - Kiedy byłem mały, nosiłem buty po ojczymie i żeby z nich nie wypaść, musiałem wypychać je słomą. Filip rzucił wspólnikowi krótkie spojrzenie, ale nic nie powiedział. - Te szare pudła za nami to akademiki. Mieszkania studentów - zmienił temat.
- Tak - przytaknął Barbarossa. Wyciągnął jeden ze swoich rewolwerów i sprawdził, czy któryś z nabojów nie ma uszkodzonej spłonki. Wszystko w porządku. Wiedział to już wcześniej, ale przecież nigdy nie zaszkodzi sprawdzić dwa razy. - Dlaczego przywódcy miejscowego półświatka spotykają się właśnie tutaj? Bliskość akademików? - zapytał Filip. - To nie są żadni przywódcy. To takie typki, co mają pod sobą kilku ludzi i najmują się do różnych niebezpiecznych robót. Na Strahovie jest dużo klubów, w większości chodzą do nich studenci i obcokrajowcy. Potężne obroty, żadnych problemów z policją. Traktują tę okolicę jak swoją bazę. Utrzymują porządek i dzięki temu nieźle zarabiają. Poza tym w tych betonowych koszmarach jest niezła strzelnica i burdel. - Ciekawa kombinacja - stwierdził Filip. - Idziemy werbować? Zamiast cokolwiek odpowiedzieć, Barbarossa wysiadł i ruszył w stronę odrapanych drzwi wtopionych bezpośrednio w betonową skorupę stadionu. Okoliczne słupy nośne były niemal w całości pokryte graffiti, ale szara ściana przy wejściu nie miała nawet jednej plamki. Bez wahania otworzył drzwi i wszedł do środka. Młody chłopak w sportowej kurtce, który stał przy schodach prowadzących w dół, zerknął w jego stronę, ale szybko się odwrócił. Widać było na pierwszy rzut oka, że od dawna nie prał dżinsów. Adidasy miał rozwiązane i sznurówki luźno leżały na ziemi. - Styl moskiewskiej młodzieży mniej więcej sprzed pięciu lat - powiedział Filip po francusku. Chłopak spojrzał na niego podejrzliwie. - Przestępcy na całym świecie zawsze są trochę w tyle - odparł Barbarossa również po francusku. - Z prawej strony ma rewolwer. Pythona. - Już mówiłem, zawsze są w tyle. - Barbarossa wzruszył ramionami. - Powinien się uczyć języków obcych i zostać przestępcą międzynarodowego formatu. Jak my dwaj. Na dole przywitał ich smród dymu papierosowego i dźwięki zderzających się kul bilardowych. Najwyraźniej maniacy tego sportu korzystali z przedpołudniowych zniżek i ofert specjalnych. Półmrok rozjaśniany jedynie słabym światłem papierowych lamp wiszących nad stołami bilardowymi nie był w stanie zamaskować brzydoty tego miejsca. Tuż przy suficie leniwie kręciły się śmigła wentylatorów, tworząc w powietrzu wiry z dymu. - Bar i salon dla prominentów znajduje się na tyłach. - Barbarossa wskazał właściwy kierunek.
- Wygląda to jak scenografia kiepskiego filmu o amerykańskim podziemiu alkoholowym z lat dwudziestych - skomentował Filip ponurą atmosferę lokalu. - Zawsze są w tyle - stwierdził raz jeszcze Barbarossa. - Już panu mówiłem. Szli środkiem pomieszczenia pomiędzy stołami bilardowymi. Tłuścioch z kijem w ręku przerwał na moment grę i zrobił im przejście. - Będzie ich dwóch. Wydaje im się, że są nieźli. Igor, taki łysy wąsacz, to Rosjanin. W Chorwacji nabrał wprawy w zabijaniu. Tutaj też najczęściej załatwia sprawy własnoręcznie. Póki co całkiem nieźle sobie radzi. Potem taki młodszy facet, gdzieś koło trzydziestki, na karku kilka złotych łańcuchów. Nazywają go Grzechotnik. Jest trochę bardziej niebezpieczny. Myśli, ale kiedy już podejmie decyzję, nie ma żadnych oporów i strzela. Zlikwidował dwóch ludzi, którzy chcieli kontrolować Strahov jeszcze przed nim. - Myślałem, że Praga to spokojne miasto w sercu Europy - stwierdził w zadumie Filip. Barbarossa zerknął na niego z ukosa. Odniósł wrażenie, że jego towarzysz pustym wzrokiem patrzy gdzieś w przestrzeń, jakby nic go nie interesowało. Z doświadczenia wiedział jednak, że obserwuje i rejestruje wszystko i wszystkich dookoła. O wiele dokładniej i staranniej niż on sam. - No tak, właściwie to całkiem spokojne miejsce. Kiedyś nawet chciałem się tu osiedlić, ale... - nie dokończył. Stanęli przed przeszklonymi drzwiami oddzielającymi pokój dla miejscowych szych od ponurej sali bilardowej. - Niech pan się nie odzywa za często. Było tutaj kilka strzelanin z Wietnamczykami. Nie przepadają za Azjatami. Dopóki będą myśleli, że jest pan moim ochroniarzem, wszystko będzie OK. - Rasizm w sercu Europy? Przerażające, dokąd ten świat zmierza. Barbarossa pchnął drzwi czubkiem buta i wszedł do środka. Jedną trzecią pomieszczenia zajmował owalny bar, jedną trzecią wielki stół otoczony wygodnymi fotelami, a resztę stoliki - kombinacja szkła i błyszczącego metalu - oraz utrzymane w podobnym stylu krzesła bez oparć. Oświetlenie zabudowane w suficie łagodziło nieco futurystyczny wystrój. Przy największym stole siedziało w fotelach ośmiu mężczyzn - Igor na jednym końcu, Grzechotnik na drugim. - Wielki pan rewolwerowiec zaszczycił nas wizytą - burknął Rosjanin. Jego czeski wciąż był nienaturalnie miękki. - Przynajmniej są ludźmi, a nie jakimiś potworami nie z tego świata - mruknął pod nosem Filip po francusku.
Barbarossa nie zareagował. Podszedł do stołu i kolejno patrzył każdemu z mężczyzn w oczy. Połowa odwróciła głowę, dwóch zrobiło wystraszoną minę. Tylko Igor i Grzechotnik wytrwali w zupełnym bezruchu. - Potrzebuję ludzi. Ludzi ze spluwami, którzy nie boją się z nich korzystać. Nie mam czasu, żeby gadać z każdym z osobna. Będę rozmawiał tylko z szefami. - A z jakiego powodu mielibyśmy cię słuchać? Nie przepadamy za kolesiami, którzy pozują na elitę gangsterki - warknął urażony Igor. Barbarossa od razu się zorientował, że ci faceci nie kierują się zasadą staroświeckich dżentelmenów, by nie tykać alkoholu przed czwartą po południu. - Dobrze płacę. - To jest argument, który przebije wiele innych - szepnął Filip. - Czasami przekonania religijne, a czasami nawet miłość do ojczyzny. - Dla każdego po sto pięćdziesiąt euro za każdy dzień czekania, a w razie jakichkolwiek działań cztery razy więcej. Dla szefa dodatkowo trzy dychy za każdego faceta, którego ze sobą przyprowadzi. - Dlaczego euro? A jak będę chciał w dolarach? - zapytał spokojnie Grzechotnik. - Kwoty pozostają bez zmian. - Ale to jest niekorzystny kurs! - nie potrafił zrozumieć Igor. Barbarossa milczał. Wiedział, że młody gangster go sprawdza, chce się przekonać, czy jego potencjalni pracodawcy mogą załatwić inną walutę. W rzeczywistości każdy chciał mieć płacone w euro. - A co to za robota? Nie chcę, żeby moi ludzie wpakowali się w jakieś kłopoty z policją - kontynuował zaczepnie Grzechotnik. - Trzeba pokazać kilku kolesiom, gdzie jest ich miejsce. Oni na pewno nie będą mieszali do tego policji - odparł Barbarossa. - Zwłaszcza że na koniec powinni być martwi. Wszyscy wbili w niego wzrok, nikt nie zwracał uwagi na stojącego tuż za nim Filipa. - Wchodzę w to. Razem ze mną będzie jeszcze trzech - powiedział mężczyzna o niesymetrycznej twarzy. Barbarossa kiwnął głową na znak, że przyjmuje ofertę. Spoglądał na każdego z osobna, a jednocześnie na nikim nie zatrzymywał wzroku. Znał faceta, który pierwszy zgodził się na współpracę. Z niewiadomych przyczyn przezywali go Lucie i ze wszystkich tu obecnych cieszył się w światku przestępczym najniższymi notowaniami. Zaproponowana kwota była dla niego i jego soldateski czymś więcej niż solidnym zarobkiem.
- Ja też - momentalnie poparł go Igor, żeby przypadkiem nikt go nie ubiegł. - Razem ze mną będzie jeszcze ośmiu. Jako ostatni przyłączył się Grzechotnik. Obiecał załatwić czterech strzelców. Barbarossa wiedział, że ma ich na podorędziu co najmniej trzy razy tyle. Prawdopodobnie zgodził się wejść w to tylko po to, by sprawdzić, o co właściwie chodzi. - No to jesteśmy umówieni - stwierdził Barbarossa i przypomniał na odchodnym, kto obiecał ilu ludzi. - Zaliczka. Ja chcę zaliczkę. - Igor wykrzywił twarz w szyderczym grymasie. - Za gotowość do działania płacę za trzy dni z góry. Po trzech dniach kolejna wypłata, pasuje? - zapytał Barbarossa beznamiętnie. Nie czekając na odpowiedź, sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął gruby rulon banknotów. Zapadła cisza. Wprawdzie przed chwilą też nikt nic nie mówił, ale teraz cisza miała o wiele większy ciężar, o wiele większą gęstość i zagłuszała nawet stukot przypadkowych zderzeń kul bilardowych. Barbarossa miał w ręku plik banknotów o nominale pięciuset euro. Wszyscy domyślali się, ile może być pieniędzy w takim pliku. Barbarossa wiedział to dokładnie - trzymał dwieście pięćdziesiąt banknotów, czyli milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy euro. - Cholera, potrzebne mi są drobne - mruknął, schował pieniądze do kieszeni i sięgnął do drugiej. Tym razem wyjął równie okazały rulon banknotów o nominale stu euro. Bez mrugnięcia odliczył dla każdego gangstera odpowiednią kwotę. Zachował beznamiętny wyraz twarzy, jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy z chciwych spojrzeń. - No to jesteśmy umówieni. - Położył na stole ostatni banknot. Nikt nie protestował, osiem par błyszczących oczu gapiło się hipnotycznie na jego kieszenie. Barbarossa ruszył w stronę wyjścia, ignorując wzrok Igora. Łysol wstał, żaden z obecnych nawet nie chrząknął. Barbarossa szedł dalej, w przytłumionym świetle błysnął chromowany pistolet. - Ten szmal... Świst uciął zdanie i rękę, która trzymała broń. Z tętnicy trysnęła krew i obryzgała szklany stół. Barbarossa powoli się odwrócił. Tym razem to na niego nikt nie zwracał uwagi, wszyscy byli skupieni na Filipie stojącym niespełna metr od Igora. Na klindze miecza nie został nawet najmniejszy ślad krwi. Zszokowany Igor patrzył tępo na kikut zakończony tryskającą fontanną. Potem spojrzał z wyrzutem na Filipa, ale nic nie powiedział. W momencie kiedy ugięły się pod nim kolana, miecz znowu błysnął. Głowa spadła na stół,
pomiędzy szklanki, a kostki lodu z przewróconej miski rozsypały się niczym kry płynące w rzece krwi. Z oczu zgromadzonych znikła chciwość, w jej miejsce pojawił się strach. - Czy ktoś z was może sprowadzić do mnie ludzi Igora? Są mi bardzo potrzebni - Barbarossa przerwał ciszę. - Ja - zgłosił się Grzechotnik, choć nawet wtedy nie oderwał wzroku od głowy leżącej między drinkami. - W takim razie teraz pracujemy dla ciebie - wywnioskował mężczyzna, który jako pierwszy przyjął propozycję Barbarossy. W jego głosie wyraźnie dało się słyszeć rozpacz. Barbarossa analizował to przez chwilę. - Nie, pracujecie dla... - ...dla królowej - dokończył za niego Filip. - Posprzątajcie tu, ale porządnie, nie chcemy żadnych problemów z policją. Nikt nie śmiał się sprzeciwić. Problem z uprzedzeniami rasowymi nagle znikł. - I tak nie dalibyście rady udzielić mu pierwszej pomocy. * * * - Jest pan bardzo szybki, ale mimo to pozwolił mu pan wyciągnąć broń - ocenił całe zajście Barbarossa już na zewnątrz. - Pozwoliłem mu się łudzić, że ma szansę - przytaknął Filip. - Jestem też bardzo skromny. Obok nich przeszła kobieta - ubrana prosto, zwyczajnie. Jej płaszcz łopotał na wietrze i owijał się wokół ciała. Obydwaj jak na komendę zatrzymali się i długo w nią wpatrywali. - Nie dla nas - powiedział w końcu Barbarossa. - I to jest w niej fascynujące. Piękna i czysta. - Używa Chanel NO. 19. - Nie znam się na perfumach. - Czasami to się przydaje. - Pewnie tak. Wsiedli do samochodu. Parkę, którą spotkali, zanim jeszcze weszli do knajpy, zauważyli teraz za jednym z betonowych słupów. Całowali się. Barbarossa wolno przejechał przez kałużę i włączył się w prąd samochodów na ulicy Vanička. - Muszę sprawdzić pocztę. Pojadę do centrum zobaczyć, co jest w skrzynce. Filip tylko przytaknął. - Czeka pan na jakiś list? - zapytał, kiedy stali na czerwonym przy Andělu.
- Nie, zabroniłem jej pisać. Ale i tak pójdę sprawdzić.
Rozdział drugi Pogawędki z martwą panią Siedziałam na ławce przy parku Karola. Drzewa i krzaki zasłaniały przejeżdżające samochody i autobusy. Słyszałam tylko szum i hałas, muzykę wielkiego miasta. Najwyraźniejszym z dźwięków był dzwonek tramwaju. Za mną na trawniku spał jakiś pijak, zbierał siły na nowy dzień, a przy jego głowie leżała pusta butelka po likierze ziołowym. Nieco dalej, w alejce wysypanej drobnym żwirkiem, plotkowały dwie młode mamy. Jedna z nich była przepiękną dziewczyną, druga poświęciła się wyłącznie macierzyństwu i miała ponad dwadzieścia kilo nadwagi. A że nie zawsze tyle ważyła, zdradzały ciemno-różowe rozstępy widoczne pod ramiączkami letniej sukienki. Pomyślałam, że w tym roku babie lato ciągnie się wyjątkowo długo, ale mimo to w mojej skórzanej zbroi wcale nie było mi gorąco. Musiałam się powstrzymywać, żeby nie zajrzeć do wózków. Podciągnęłam lewą kaburę z pistoletem i skupiłam się na kawałku papieru na kolanach. Ze względów bezpieczeństwa Gruber zabronił mi używać starej karty i na wszelki wypadek pokasował zapisane na niej numery i adresy. Szukałam numeru do Jany. Kiedyś całkiem nieźle się dogadywałyśmy. Żadna z nas nigdy nie wylądowała na studenckiej imprezie, a z facetami miałyśmy podobne problemy. Gdzieś tak na drugim roku zupełnie pochłonęła ją archeologia i jej żywiołem stały się ciche muzea, moim natomiast sale gimnastyczne. Od tamtego czasu spotykałyśmy się sporadycznie, ale za każdym razem bardzo dobrze nam się gadało. Czułam się trochę spięta, kiedy wykręcałam jej numer. Człowiek nie powinien zwracać się do przyjaciół tylko wtedy, kiedy jest w potrzebie. - Jana? Tu Marika. Jej radość docierała do mnie jakby z oddali, czułam się jak aktor oglądający sztukę w teatrze, w której sam nie występuje. Wypowiedziałam tylko tyle formułek grzecznościowych, ile wymagało absolutne minimum kultury, ale i tak nie wiedziałam, czy to cokolwiek pomoże. - Przepraszam cię bardzo, strasznie się spieszę i mam masę kłopotów. Musisz mi pomóc. - Ty i kłopoty? - słuchawka telefonu doskonale odtworzyła pełen niedowierzania głos, a razem z nim obraz nieprzeciętnie inteligentnych oczu skrytych za wielkimi okularami.
- No tak, ale w tej chwili nie za bardzo mogę o tym gadać. Obiecuję ci, że jak już się z tego wykaraskam, tobie jako pierwszej o wszystkim opowiem. A teraz muszę się skontaktować z kimś, kto potrafiłby zidentyfikować pewne stare przedmioty. - Stare przedmioty? - Jana nie bardzo rozumiała, o co chodzi. - Znam się na tym tak samo jak na szydełkowaniu i robieniu na drutach - pozwoliłam sobie na ryzykowne porównanie. - Niektóre są z muzeów, inne bezpośrednio z wykopalisk archeologicznych i od razu przeszmuglowane przez granicę. Stare pale, chyba totemy, kawałki naczyń, wystrugane laski... Po prostu nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. - Rozliczymy się, kiedy już będzie po wszystkim, ale na dzień dzisiejszy jesteś mi winna butelkę szampana i długą opowieść. - No ba - szybko jej przerwałam. - Prawdziwego szampana, nie żadne tam wino musujące. I pikantną opowieść, tego możesz być pewna. - Prawdziwego szampana? No to rzeczywiście sprawa jest poważna! - zaśmiała się Jana. - W porządku. Dam ci adres Franceski Saliceovej, była moją promotorką, kiedy pisałam magisterkę. I konsultowałam się z nią podczas prac nad doktoratem. Teraz już nie prowadzi zajęć. Wydaje mi się, że miała jakiś wypadek, ale cały czas do niej dzwonię, kiedy potrzebuję opinii. Powołaj się na mnie. Ona chyba mieszka na poddaszu. Nigdy u niej nie byłam, spotykałyśmy się w kawiarni na jej ulicy. Bardzo fajna babka, zawsze regulowała rachunek - dodała na koniec. Jeszcze do niedawna niezaplanowana wizyta w restauracji także dla mnie stanowiła przyczynę powiększającej się dziury budżetowej, ale teraz martwiło mnie zupełnie co innego. Ataki z ciemności, można by powiedzieć. Zanotowałam adres i najszybciej jak się tylko dało zakończyłam rozmowę. Niezbyt mi się to wszystko podobało, ale w ramach usprawiedliwienia postanowiłam, że kiedy naprawdę będzie po wszystkim, zrobimy sobie z Janą porządną babską imprezkę. Gdy podnosiłam się z ławki, dwie mamy wciąż trajkotały, a menel pomału budził się do życia. Zazdrościłam całej trójce bez wyjątku. Włożyłam okulary i sprawdziłam okolicę. Tylko ludzie. Żadnych problemów. * * * Franceska Saliceova mieszkała w starej kamienicy z secesyjną fasadą, przy ulicy, którą nie jeździły tramwaje. W Pradze to wyjątkowe szczęście - nocne linie długo nie dają zasnąć, póki człowiek do nich nie przywyknie. Na ostatnim piętrze znajdowały się mieszkania niejakiego Filipa Dotfrida, Michaela Droneca i Lucie Bukačovičovej - żadnej profesor historii czy archeologii. Dokładnie
prześledziłam wszystkie wizytówki w kamienicy i bez spodziewanego efektu dotarłam na najwyższe, czwarte piętro. Dalej schody prowadziły już tylko na strych. Jana wprawdzie mówiła, że profesorka mieszka na poddaszu, ale o strychu nie wspominała. Czyżby to była aż taka wariatka? Spróbowałam otworzyć pochlapane farbą drzwi - zamknięte. I tak uważałam, że to bez sensu, bo wyżej z pewnością kryło się jakieś niezamieszkane pomieszczenie wywalone po sufit gołębim łajnem, wszystkimi możliwymi odmianami grzyba i tonami kurzu. Ze złości uderzyłam w zamek - drzwi ustąpiły. Musiały się trzymać na słowo honoru, jakby były całkiem spróchniałe. Zdumiewające, nie stałam przed żadną rozklekotaną drabiną, ale przed szerokimi schodami prowadzącymi do następnych drzwi. Marmurowe stopnie pokrywała warstwa pyłu, na której widniały ślady wchodzących i schodzących. Ktoś w tej doskonale zakamuflowanej kryjówce naprawdę mieszkał. Obejrzałam się - byłam sama. Weszłam na schody i zamknęłam za sobą drzwi. Cisza wydawała się teraz jeszcze bardziej doniosła i przejmująca. Ostrożnie pokonywałam stopień po stopniu i rozglądałam się z duszą na ramieniu. Z jednej strony obawy przed wizytą u emerytowanego pracownika naukowego wydawały mi się trochę śmieszne, ale z drugiej profesorowie zazwyczaj nie zamieszkują strychów ani się tak nie kamuflują. Jakbym znalazła się w innej Pradze, której do tej pory nie znałam, w zupełnie innym świecie. Chociaż to stwierdziłam już dawno! Jeszcze dziesięć stopni, odliczyłam mechanicznie. Poczucie niebezpieczeństwa narastało. Zaczęłam się zastanawiać, skąd tu się bierze światło. Przede mną coś kliknęło i rozległo się krótkie syknięcie, jedno i zaraz potem drugie. Między palcami lewej i prawej ręki trzymałam nagle dwie małe strzały, a przed oczami na ułamek sekundy pojawił się obraz dwóch dziur wylotowych w ostatnim stopniu. Pomyślałabym, że to halucynacje, ale ja te strzały naprawdę trzymałam. Były małe i lekkie, stalowe ostrza przyczepione do trzonków z drewna balsy. Stałam w bezruchu i wsłuchiwałam się w dudnienie własnego serca i nieregularny oddech. To jakiś cholerny żart. Te strzały były zbyt lekkie, żeby komukolwiek zaszkodzić. Ale tak myślałam tylko do chwili, kiedy dokładnie je obejrzałam - na ostrza błyszczących grotów naciągnięto cieniutką folię uniemożliwiającą dopływ powietrza, a sam czubek powleczono czymś ciemnym. Zatrute strzały w Pradze? Dlaczego nie, w końcu w ostatnim czasie przeżyłam tyle, że chyba już nic nie było w stanie mnie zaskoczyć. Jedną wyrzuciłam, drugą zawinęłam w chusteczkę higieniczną i schowałam do kieszeni. Bez kolejnych niespodzianek pokonałam ostatnie dwa stopnie i znalazłam się przed drzwiami. Żadnej
wizytówki ani dzwonka. Przyszło mi do głowy, żeby je wyważyć, ale głęboko odetchnęłam i grzecznie zapukałam. Przez chwilę nic się nie działo, a potem zamek szczęknął i drzwi otworzyła mi dziewczynka-pani-dama-panna. Trudno mi było znaleźć właściwe określenie, ponieważ ta osoba zmieniała się przy każdym, najmniejszym nawet ruchu. Pewnie przez te mądre oczy i zmarszczki, które układały się jednocześnie w uśmiech i grymas strachu. Nie miała więcej niż metr pięćdziesiąt pięć i ważyła niecałe siedemdziesiąt kilo, ale i tak wypełniała sobą całe wejście. - Nazywam się Marika Zahaňská. Szukam profesor Franceski Saliceovej. Czy może mi pani pomóc? O zatrutych strzałach wolałam nie wspominać. Jeszcze by się wystraszyła. - Proszę wejść. Tylko niech pani przypadkiem nie nadepnie na dziewiąty stopień! - przestrzegła z uniesionym palcem. Trochę za późno. - Hm, trochę za późno - stwierdziła sama po chwili. Bez żadnych pytań podała mi herbatę i likier, który był tak wstrętny, że aż mi smakował. Jeszcze tydzień temu zwymiotowałabym po łyczku takiego świństwa. Weź zsiadłe mleko, dolej kilka kropel byczego moczu i porządną porcję śliwowicy, potem jeszcze trochę końskiej krwi i wszystko razem podgrzej. Tak, moim zdaniem, przygotowano ten trunek. - Czego potrzebujesz, dziecko? - zapytała Franceska, postawiwszy przed nami talerz z ciastkami. Wyglądały równie archaicznie jak maski, tarcze i przeróżnego rodzaju broń porozkładana wszędzie dookoła. Zmumifikowane herbatniki, świadkowie rozkładu dawnych cywilizacji. - Muszę się czegoś dowiedzieć o tych przedmiotach - powiedziałam prosto z mostu i położyłam na stole kopertę ze zdjęciami, które zrobili Barbarossa i Křehůlek. No i dlaczego mieszka pani właśnie tutaj, i skąd ma pani na to pieniądze? Apartament archeolożki zajmował powierzchnię dwóch sąsiadujących budynków. Architekt, który to projektował, wykorzystywał do naturalnego rozplanowania przestrzeni starą konstrukcję stropową. To musiało kosztować majątek. Profesorka wzięła do ręki pierwszą fotografię. - To są bębny z terenu dzisiejszego Wietnamu, dynastia Dong, to wygląda jak fragment azteckich sań, prawdopodobnie oryginał. O tym artefakcie niewiele mogę powiedzieć, musiałabym go zobaczyć na własne oczy - powiedziała przy kolejnym zdjęciu i odłożyła wszystkie trzy na bok we właściwej kolejności.
Następne przeglądała trochę dłużej, posiłkowała się nawet lupą. - To jest bardzo duży rubin. Starodawny sposób szlifowania. - Na chwilę odwróciła fotografię do góry nogami. - Wygląda na wczesne średniowiecze. Tak, jeśli się nie mylę, chodzi o kamień z korony świętego Wacława. Zatem to nie jest rubin, tylko rubelit. Albo jego doskonała kopia - dodała - chociaż nie sądzę, żeby pani przyjaciele byli zainteresowani takimi rzeczami. - Raczej nie - przytaknęłam. Franceska Saliceova kiwnęła ze zrozumieniem głową, zupełnie jakby osoba, która weszła w posiadanie klejnotu z korony świętego Wacława, wpadała do niej od czasu do czasu na herbatkę. A potem perorowała i perorowała, aż wydało mi się nieprawdopodobne, że jedna osoba może tyle wiedzieć o przedmiotach wykopanych z ziemi po tysiącach lat zapomnienia. Na początku próbowałam robić jakieś notatki, ale w końcu dałam sobie spokój. Kobieta zasypała mnie lawiną informacji. Totemy, klejnoty, gliniane tabliczki, kawałki mieczy... Bez sensu. Po co ktoś miałby gromadzić kupę niepasujących do siebie gratów? Było tam mnóstwo niezwykle cennych artefaktów, ale również przedmioty pozbawione wartości. - Co łączy te wszystkie rzeczy? - zapytałam, kiedy skończyła. Franceska popatrzyła na mnie badawczo. - A pani myśli, że coś je łączy? Sprawdzała mnie, a ja nie wiedziałam, co konkretnie próbuje wybadać. - Muszą mieć coś wspólnego, ale nie wiem co. Nie widzę żadnego związku między glinianą tabliczką a bransoletką z brązu. Dzieli je za to, co wynika również z pani własnych słów, tysiące kilometrów i tysiące lat. Profesorka kiwnęła z zadowoleniem głową, jakbym właśnie zdała jakiś egzamin. Na parapecie wylądował gołąb i zaczął stukać dziobem w szybę. Podobnie jak Franceska, miał w głębokim poważaniu zarządzenia magistratu dotyczące zakazu dokarmiania gołębi. - Ta tabliczka pochodzi ze starożytnego Egiptu. - Wzięła do ręki fotografię. - Co pani na niej widzi? - Nieudolny rysunek człowieka. Kobiety. - A co pani wiadomo na temat starożytnego malarstwa egipskiego? - Twarze z profilu, sylwetki en face? - rzuciłam niepewnie. Franceska zaśmiała się wesoło. - Dokładnie tak. Ale ta tabliczka zawiera obraz, który narusza obowiązujący kanon. Może pani o niej jeszcze coś powiedzieć? Pokręciłam tylko głową.
- Artysta, który to wykonał, poruszył temat tabu. Poruszył w sposób bardziej skandaliczny, niż nam się może wydawać - wyjaśniła z powagą. - A co by mi pani powiedziała o czymś takim? - Wstała i otworzyła sekretarzyk, w jakim normalni ludzie trzymają wyblakłe fotografie bliskich albo kryształowe karafki ze szlachetnymi destylatami. W środku znajdowało się natomiast mnóstwo niezbyt zachęcająco wyglądających przedmiotów. Franceska wcisnęła mi do ręki płaską kość, coś jakby łopatkę niewiarygodnie wielkiego jelenia, którego gatunek wymarł dziesiątki tysięcy lat temu. Na białej powierzchni ktoś wyrył wizerunek kobiety - bez dbałości o detale, prymitywnie, ale w całości. Ta dziewczyna miała wielkie oczy z zaznaczonymi źrenicami, krągłe biodra i łono z niesymetrycznym owłosieniem. Sprawiała wrażenie nachmurzonej i wystraszonej, choć jej twarz kojarzyła się przede wszystkim z wyrazem przebaczenia. Wszystko to wynikało z gry poszczególnych detali, które tworzyły nierozerwalną całość. - A co mi pani powie o tym? Z trudem przełknęłam ślinę. Pomimo upływu tysięcy lat ten obraz wciąż emanował siłą. - Kochał ją. I to bardzo. Coś jej zrobił i ona przez to umarła, ale zanim umarła, wybaczyła mu. Albo nie wybaczyła, a on tylko marzył, żeby tak się stało - powiedziałam trochę wbrew swojej woli, z przekonaniem, którego źródło nawet dla mnie pozostawało tajemnicą. - Dokładnie, moja droga. - Franceska grzecznie wyciągnęła mi kość z dłoni. - To, co pani opisała, miało miejsce dwadzieścia sześć tysięcy lat temu, a pani była w stanie to odczytać. Siła ludzkiego bólu, ludzkiej woli, siła cierpienia tworzącego czar zachowały się do dzisiaj. - Jaki czar? - nie rozumiałam. - Pani pewnie myśli, że czary to machanie rękami, czarne cylindry, dzikie pląsy i tajemnicze mikstury? - Spojrzała na mnie z uśmiechem. Pokręciłam głową. - Nie. W czary nie wierzyłam, nawet teraz. Jeśli już, to w wyliczenia Aleksa, z których wynikało, że energia pseudokowalencyjnych wiązań zapewnia tkankom potworów taką wytrzymałość. - To dobrze, moje dziecko. - Franceska znów się uśmiechnęła. - Czary nie są zbyt skomplikowane. Wystarczy ludzka wola albo słowo i wola. Człowiek może wypowiedzieć
czar i zakląć jakąś chwilę lub odwrotnie - tchnąć czar w przedmiot i pozwolić mu trwać tysiącami lat. Tak jak w tej kości. - Ale co w niej jest dokładnie? - westchnęłam ciężko. Cały ten męczący dzień nie przyniósł nic pozytywnego - poznałam tylko lekko szurniętego naukowca. - Szczęściem dla kobiety jest zdobycie całego serca mężczyzny. I to właśnie tam jest, moje dziecko. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, rozległo się dziwne brzęczenie. - Ktoś idzie. - Franceska struchlała. Wyćwiczonym ruchem odsunęła gobelin, za którym znajdował się ekran plazmowy. - I to raczej nie są moi przyjaciele - z jej głosu momentalnie znikły radość i entuzjazm. Rzuciłam okiem na monitor. Dwóch facetów. Nigdy wcześniej ich nie widziałam, ale sposób, w jaki wyłamali drzwi prowadzące na klatkę schodową, nie pozostawiał wątpliwości, do czego są zdolni. - No to kim są, skoro to nie pani przyjaciele? - zapytałam. Kamery umieszczone w korytarzu automatycznie przełączały się w taki sposób, byśmy cały czas miały intruzów na oku. Nawet moja niespodziewana wizyta nie zaniepokoiła tak bardzo profesorki. - To ci, którzy mnie zabili - odpowiedziała cicho. - Myślałam, że nie wiedzą, gdzie mieszkam. - Niech się pani gdzieś schowa - poleciłam jej. Wyciągnęłam pistolet z kabury i stanęłam naprzeciwko drzwi. Desert Eagle Action Express, jak kurtuazyjnie nazywał tę broń Gruber, był przyjemnie ciężki. Rękojeść idealnie ułożyła się w dłoni. Miałam nadzieję, że srebro zadziała. Właściwie to nie - wierzyłam, że będzie działać, a jednocześnie panicznie się bałam, że nawet ich nie draśnie. Kaliber pół cala i siła, która przestrzeli nawet mały czołg - cholera, to przecież musi działać! A może jednak nie? Już słyszałam ich kroki na schodach. Co z zatrutymi strzałami? Zostały jakieś dla nich? Może powinnam otworzyć drzwi i obserwować, jak wchodzą? Zacisnęłam nerwowo wargi i w tym samym momencie drzwi wyleciały z zawiasów. W wejściu pojawił się sympatyczny chłopak w czarnych spodniach z elastycznej tkaniny. Koszulka z wykładanym kołnierzykiem miała metaliczny odcień. Całkiem stylowo jak na pospolitego kilera, nawet za bardzo. Już się nie bałam. - Chodź, zaprowadzę cię do szefa - powiedział to tak, jakby się mnie spodziewał.
Pozwoliłam mu zrobić pierwszy krok i dopiero wtedy pociągnęłam za spust. Chłopak nie był tak szybki, jak się spodziewałam. Zrobił unik, ale i tak oberwał. Na ziemię zwaliła się bezwładna kupa mięcha. Jego towarzysz zareagował zgodnie z logiką stworów, które nie boją się broni palnej. Trafiłam go w brzuch, następną kulkę posłałam w głowę. Doczłapał jakoś resztką sił do salonu. Krew opryskała niewielką rzeźbę z czarnego drewna. Odwróciłam się w stronę profesorki i popatrzyłam na nią przepraszająco. Nie chciałam zniszczyć żadnego z jej eksponatów. - Bez obaw, moje dziecko, to jest totem wojenny z Afryki. Był skąpany we krwi jeńców wiele, wiele razy - rzeczowy ton jej słów dziwnie kontrastował z bladością twarzy. - Mówiła pani, że co oni zrobili? Oddychałam szybko i trochę drżały mi ręce, ale próbowałam sobie wmówić, że odbieranie życia to moja praca, rutyna, chleb powszedni. - Zabili mnie, dziecko - odpowiedziała Franceska i wtedy znów rozległo się brzęczenie systemu ostrzegania. Tym razem był to przerywany sygnał, gość wedle wszelkiego prawdopodobieństwa został zidentyfikowany. Franceska pobladła jeszcze bardziej. - To moi przyjaciele, ale nie jestem pewna, czy pani również! Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie, nie oszczędzą pani! Wyczuwam, że ma pani w sobie siłę antagonistyczną w stosunku do ich sił! Musi się pani ukryć! Oczywiście, ale co z dwoma trupami tych bestii? - Pistolet sobie pani kupiła, a mnie nigdy nie widziała - rzuciłam pośpiesznie i wcisnęłam kobiecie w dłoń jedną ze swoich zabawek. Dłużej nie czekając, pobiegłam do sypialni i schowałam się w szafie. Nie było to może wyrafinowane kłamstwo, ale jeśli nieznajomemu zależało na bezpieczeństwie profesorki, to raczej będzie się starał ją gdzieś zabrać, zamiast analizować naciąganą historyjkę. Ledwie zdążyłam uspokoić oddech, ktoś wszedł do mieszkania. Słabo słyszałam rozmowę i nie rozumiałam słów, ale głosy z pewnością były spokojne - przypominało to bardziej przyjacielską pogawędkę niż przesłuchanie. Z biegiem czasu w szafie robiło się coraz duszniej, a smród naftaliny jakby zyskiwał na intensywności. Z trudem powstrzymywałam wymioty. Czy gdybym była cholernym facetem ze spluwą kaliber .50, to schowałabym się w szafie jak ostatni tchórz? Pewnie nie, ale wtedy Franceska przypłaciłaby to życiem. Była sympatyczna i nie chciałam, żeby coś jej się stało.
W końcu wyszli, słyszałam cichnące w oddali kroki. Na wszelki wypadek policzyłam jeszcze do czterech tysięcy i dopiero wtedy odważyłam się wyściubić nos z szafy.
Rozdział trzeci Křehůlek i Kas na wycieczce Arnošt Křehůlek zmierzał powiatową drogą w kierunku tabliczki z napisem ZVÍKOV. Kas w obtłuczonym fordzie scorpio z kuloodpornymi szybami i podrasowanym silnikiem o pojemności 2,9 litra przejechał obok niego już drugi raz. - Wygląda na to, że w tej dziurze wszystko jest w porządku. Nawet zdechły pies ciągle leży na ulicy - usłyszał Křehůlek w słuchawce. - Nie wysiadaj z samochodu i nie łam przepisów drogowych - poradził Kasowi opanowanym tonem, sprawdzając, czy nikt go nie obserwuje. Zwykle ludzie nie rozmawiają sami ze sobą. Czasami odnosił wrażenie, że przesadzają z ostrożnością i zachowują się jak paranoicy. Wystarczyło jednak przypomnieć sobie głowę odciętą od korpusu, z ciągle żywymi oczami, nieprzyjaciół, którzy za cholerę nie chcieli zdechnąć, mięśnie mocniejsze od struktury kevlarowej - i od razu przygotowania do wizyty w wiosce wydawały się jak najbardziej uzasadnione. Mimo że chodziło tylko o rozpoznanie terenu wokół zamku Zvíkov, obecnej siedziby czeskiego multimiliardera, pisarza Rulhánka. Křehůlek przeczytał wszystkie jego bestsellery jeden po drugim. Zawierały szczegółowe opisy monstrów, z którymi właśnie walczyli, ale w ogóle nie wyjaśniały, jak powstały te istoty z innego świata, wymykające się współczesnemu poznaniu naukowemu. A już w ogóle nie było wiadomo, kim jest ów pisarz, Jin Rulhánek. Jeśli oczywiście nie traktować poważnie ostatniego bestsellera, w którym Rulhánek opisał siebie jako jednego z potworów. Dlaczego jednak ukrywał się z własnej woli w przebudowanym Zvíkovie? Cóż, takie rozważania donikąd nie prowadziły. Křehůlek rozejrzał się uważnie i udało mu się nieco uspokoić. Najlepiej mieć ze sobą armię uzbrojonych po zęby żołnierzy ze spluwami o nieziemskim kalibrze. Według informacji z książki Rulhánka mogłoby to pomóc. Mogłoby. - A niby dlaczego nie miałbym łamać przepisów? - odezwał się po dłuższym milczeniu Kas. - Gdybym tam u nas miał taką furę pełną broni i amunicji, to nie wdawałbym się w dyskusję z żadnym milicjantem na temat nieprawidłowego parkowania. Każde miejsce byłoby moje. - Zarechotał głośno, a dźwięk jego śmiechu stopił się z piskiem opon.
- Wy tam u siebie ciągle macie milicjantów? - zapytał Křehůlek. Wszedł już pomiędzy pierwsze domki. Starsza kobieta z chustą na głowie i torbą na kółkach przyglądała mu się zaciekawionym i jednocześnie podejrzliwym wzrokiem. - Idę do wioskowej gospody i nie będę mógł przez jakiś czas rozmawiać. Posłucham, co ludzie gadają przy piwku, a potem ruszam dalej. Nie zapomnij mnie osłaniać - zmienił temat i odwrócił głowę w drugą stronę, by kobieta nie zorientowała się, że prowadzi rozmowę. - Zachowujesz się, jakbyśmy szli na jakąś wojnę - odezwał się Kas. - Będę stał przed knajpą. To taki odrapany barak tuż przy głównym placu we wsi. Milicjantów już nie mamy, to prawda. Teraz nazywają się „jeźdźcami Baszwilego" i stoją na straży naszej wolności. Ale my i tak wiemy, że to byli milicjanci. Mój brat ma już sześć sznytów na ramieniu - dodał Kas. Pytanie, ile sznytów ma on sam, Křehůlek zostawił dla siebie. Inny kraj, inna moralność. Na głównym placu zwolnił, by przypominać wędrowca wykończonego całodzienną tułaczką. Przystanął nieopodal gospody „U Josefa". Droga była wybrukowana, a rozsiane na niej końskie łajno świadczyło dobitnie, że w tej wiosce czas się zatrzymał. Z drugiej strony anteny wycelowane w niebo zainstalowane na dachach walących się chałup stanowiły dowód, że nowoczesność mimo wszystko docierała nawet do takich dziur. Dwaj pijaczkowie, którzy rozsiedli się wygodnie w cieniu parasola z logo Gambrinusa, z ciekawością przyglądali się Křehůlkowi. Obaj w ciuchach roboczych i z ogromnymi brzuchami, podobni jak dwie krople wody. Křehůlek uświadomił sobie, że popełnił błąd - powinien był założyć okulary przed wejściem do wioski. Teraz wyglądałoby co najmniej podejrzanie, gdyby wsadził je na nos i zaczął obserwować miejscowych. Miał jednak nadzieję, że ich przeciwnicy nie przywiązują aż takiej wagi do kamuflażu i nie upodobniają się do wieśniaków. Zanim ruszył do wejścia, nad którym wisiał szyld, zauważył, że przed lokalem w cieniu dwóch lip stoi rozklekotany ford scorpio, schowany pomiędzy traktorem a przerdzewiałą wołgą. Dobra decyzja, szczególnie ze względu na łuszczący się lakier i wgniecenie w drzwiach - wszystko to doskonale wpisywało się w koloryt miejscowej biedy i zaniedbania. Z drugiej strony silnik, podwozie - wszystko było w idealnym stanie. Gospoda łączyła w sobie wszystkie najgorsze osiągnięcia cywilizacyjne - tandetne plastikowe stoliki, telewizor z głośnością nastawioną na maksimum, automat do gry oddzielony od reszty lokalu zasłoną oraz chłodziarkę z oranżadami i napojami alkoholowymi, która, co było widać już na pierwszy rzut oka, nie działała. Muchy urządzały sobie w środku wyjątkowo żwawe gonitwy.
Křehůlek zajął miejsce obok grupki miejscowych długodystansowców piwnych. Położył plecak na podłodze. Barman bez pytania postawił przed nim półlitrowego pokala. Nalał uczciwie, ale sądząc po tym, jak szybko znikała piana, nie przepłukał szkła. Zrezygnowany Křehůlek wziął pierwszego łyka. Smak był rozwodniony, piwo nie miało odpowiedniej mocy. Zauważył, że żylasty staruszek z łysinką i od lat niestrzyżonymi resztkami tłustych włosów, lepiących się do czaszki, przygląda mu się wyczekująco. Mógł mieć pięćdziesiąt lat, ale równie dobrze i siedemdziesiąt. - Niezłe piwko, naprawdę niezłe - powiedział Křehůlek z uznaniem. - Takiego nie piłem nawet w Pilźnie, kiedy tamtędy przejeżdżałem. Tą wypowiedzią zwrócił na siebie uwagę chyba wszystkich obecnych w lokalu. Mężczyźni należeli do grupy wiekowej „wszystko, co najlepsze, dawno za nami". - A ty skąd żeś się tu wziął, młody? - zapytał staruszek. Křehůlek wyciągnął papierosa i włożył go między wargi. Zamiast ulubionego zippo wyłowił z kieszeni wymięte pudełko zapałek. Otworzył je klepnięciem w blat stołu, brawurowo podpalił zapałkę palcem wskazującym i serdecznym, kciukiem przytrzymując pudełko. Zaciągnął się i wyćwiczonym gestem schował zapałki do kieszeni. - Z Ostrawy. Postanowiłem w tym roku, że trochę się poszwendam po Czechach. - Wskazał na plecak. - Dawno już tu nie byłem, a czasy się zmieniają. - Wyglądasz jak jakiś żołdak czy coś - skomentował jego ubiór w kolorze khaki najgrubszy ze wszystkich gości lokalu. Nie miał przed sobą zwykłego pokala, ale masywny kufel z grubego szkła. - To całkiem niezłe ciuchy, chwalę je sobie. Bardzo wytrzymałe, no i niejeden leśnik nie przyuważy cię ot tak - odpowiedział Křehůlek. - A jakie tu są lasy? Rosną grzyby? - próbował skierować rozmowę na interesujące go tematy. Po kolejnych dwóch piwach postawił wszystkim kolejkę rumu. Wraz z ilością wypitego alkoholu jego rozmówcom pomału rozwiązywały się języki. Jemu samemu udało się wylać na podłogę połowę zawartości kieliszka. - Tutaj nikt by nie spał pod gołym niebem. Nawet Vodrouch, taki grzybiarz, nie chodzi do lasu. Tam to się dzieje, panie, czasem to i nawet jakie strzały czy co. - Tłuścioch pokręcił głową. - Czasem jakiś elegancki wóz do nas przyjedzie, a jak nie do nas, to do sąsiedniej wioski. A błyszczy się, panie! Jak psu jajca! Ludzie gadają, że to miastowe, żadne tam włóczęgi jak ty. I idą w ten las. Czasem wracają, a czasem to kto inny tymi autami odjedzie.