mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 546
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 774

Zeydler-Zborowski Zygmunt - Almiritis piją słoną wodę

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :429.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Zeydler-Zborowski Zygmunt - Almiritis piją słoną wodę.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 79 stron)

ZYGMUNT ZEYDLER-ZBOROWSKI ALMIRITIS PIJĄ SŁONĄ WODĘ

CZĘŚĆ PIERWSZA - KRETA ROZDZIAŁ PIERWSZY Obudził się wcześnie. Może z głębokiego snu wyrwały go podniesione głosy dolatujące z sąsied- nich balkonów, a może smugi jaskrawego światła, wdzierające się do hotelowego pokoju przez ni- eszczelne okiennice. Nie miał siły podnieść ciężkich, zmęczonych powiek. Leniwym ruchem wyciągnął rękę i rozstawionymi szeroko palcami począł wodzić po stojącym obok łóżku. Prześcieradło było jeszcze ciepłe. Otworzył oczy. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że w łazience szumi woda. "Już wstała - pomyślał. - Zerwała się o świcie. Dzielna dziewczyna". Przez chwilę leżał na wznak, wpatrując się w ciemne plamy zdobiące sufit. Hotel "Marina" zaliczał się do bardzo tanich hoteli. - Nie śpisz? Na widok jej nagiego ciała, pokrytego błyszczącymi kroplami wody, poczuł nowy przypływ na- miętności. Wyciągnął do niej ramiona. - Chodź. Z uśmiechem potrząsnęła głową. - Dosyć. Jesteś niemożliwy. - Mówiła dobrze po angielsku, z zabawnym, trochę śpiewnym ak- centem. - Podobasz mi się - powiedział. - Bardzo mi się podobasz. Nie przestawała się uśmiechać. - To się bardzo dobrze składa. Ty także mi się podobasz. Chyba nie spędziłabym z tobą nocy, gdyby było inaczej. Jak ci się zdaje? Rozczesała gęste ciemnokasztanowe włosy i zaczęła się ubierać. - Jak to się właściwie stało? - spytał po chwili. - Żałujesz? - Oszalałaś?! - Zerwał się, podbiegł i chwycił ją na ręce. - Marco, przestań, puść mnie! - broniła się zdecydowanie. - Kocham cię - mówił stłumionym głosem. - Kocham cię. Słyszysz? Jesteś najwspanialszą dzi- ewczyną, jaką w życiu spotkałem. To wszystko jest cudowne. Kocham cię. Wreszcie uwolniła się z jego objęć. - Jesteś nieznośny, insupportable, insupportable - powtórzyła parokrotnie, przechodząc nagle na francuski - insupportable garçon. - Roześmiała się, przesunęła dłonią po jego jasnej, zmierzwionej czuprynie i kończyła się ubierać. Pobiegł do łazienki, pośpiesznie się ogolił, wziął prysznic. Kiedy wrócił, zastał ją zajętą staran- nym robieniem makijażu. - Nie będziesz już spał? - Jeżeli ty wstałaś… - Ja to co innego. Mam dużo spraw do załatwienia, ale ty mógłbyś jeszcze trochę pospać. - Nie mam ochoty. - A co będziesz robił? Wzruszył ramionami. - Nie wiem. Pójdę się dowiedzieć, kiedy odpływa fairy-boat na Kretę, a potem… - Wybierasz się na Kretę? - Wspominałem ci przecież o tej idiotycznej historii z paszportem. - Mówiłeś coś, ale nie zwróciłam uwagi… Chyba nie masz się czym przejmować. Pójdziesz do ambasady… Skrzywił się niechętnie i potrząsnął głową. - To nie takie proste. Na pewno miałbym duże przykrości. Obawiam się, że przez jakiś czas nie mógłbym wyjeżdżać za granicę. Ambasada to ostateczność. Najprzód wolę poszukać… Może jed- nak znajdę. Mała nadzieja, ale muszę spróbować. - Jedziesz na Kretę szukać paszportu? - Oczywiście. Mówiłem ci chyba o tym Amerykaninie. - Nie mówiłeś. - Prosta sprawa. Pojechałem z wycieczką do Delf. Zwiedzaliśmy ruiny świątyni Apollina. Było cudownie. Ale jakiś diabeł mnie podkusił, żeby pójść na sam szczyt i obejrzeć stadion.

Zasiedziałem się tam. Kiedy wróciłem, autokaru już nie było. Nie wiedziałem, co robić. Żadnej komunikacji, a do Aten to kawał drogi. I nagle zjawił się ten Amerykanin. Zabrał mnie do swojego wozu, był bardzo uprzejmy. - I sądzisz, że w wozie tego Amerykanina… - Właśnie. Jak wrzucałem plecak, paszport mógł wypaść. - Z zamkniętego plecaka? - Nic nie rozumiesz - zdenerwował się. - Paszport wsunąłem do kieszeni plecaka, której nie mog- łem zapiąć. - Któż tak się obchodzi z paszportem? - Oczywiście, że to idiotyczne, ale teraz nie warto o tym mówić. - I myślisz, że znajdziesz tego Amerykanina na Krecie? - Po powrocie z Delf miał odpłynąć swoim jachtem z Pireusu na Kretę. Przestała lakierować paznokcie i spojrzała na niego uważniej. - Swoim jachtem? Na Kretę? - Tak powiedział. - A wiesz, jak ten Amerykanin się nazywa? - Wiem. Dał mi swój bilet wizytowy. William Hawkins. Nagły błysk pojawił się w brązowych oczach. - Znasz go może? Ze zdwojonym zapałem wróciła do lakierowania paznokci. - Znasz go? - powtórzył pytanie. Wzruszyła ramionami. - Nie wiem. To nazwisko wydaje mi się znajome. Tylu ludzi się spotyka. Więc chcesz dzisiaj płynąć na Kretę? - Tak. Im wcześniej, tym lepiej. W tej sytuacji nie mogę tracić czasu. Może jednak uda mi się odzyskać paszport. - Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. - Nie rozumiem. - To przecież proste. Gdybyś nie zgubił paszportu, nie bylibyśmy się spotkali. Roześmiał się. Miał białe, zdrowe zęby. - Zupełnie słusznie. Jestem zachwycony, że zgubiłem paszport. Żeby ciebie spotkać, gotów jes- tem zgubić dziesięć paszportów, dwadzieścia, sto… - Mówiłeś, że miałeś go w kieszeni plecaka. - Tak. - I w Delfach nie zostawiłeś plecaka w autokarze? - Nie, zawsze noszę go ze sobą. To mały plecak. Bałem się zostawić w autokarze, żeby mi ktoś nie wyciągnął paszportu czy pieniędzy. I właśnie… - Ale pieniędzy nie zgubiłeś? - Na szczęście nie. Były w drugiej kieszeni. - Dlaczego tego wszystkiego nie nosisz przy sobie? - Wiesz chyba, jakie są dżinsy. Mają takie płytkie kieszenie, że nic się w nich nie mieści. Skończyła lakierować paznokcie. - Muszę już iść. Żegnam cię. Adieu. Spojrzał na nią spłoszony. - Więc jak będzie? - Z czym? - No… z nami. Przecież nie możemy się tak rozstać. - Dlaczego nie możemy? - Bo nie… bo… bo muszę cię jeszcze zobaczyć. Nie po to zgubiłem paszport, żebyś natychmiast zniknęła z mojego życia. Podeszła do niego i dotknęła jego włosów. - Lubię cię, Marco, bardzo cię lubię. Ale czy nie sądzisz, że to była przygoda, którą już należy zakończyć? - Nie, to nieprawda! - oburzył się. - To nie przygoda, którą trzeba jak najszybciej skończyć. To miłość. Położyła mu palce na wargach.

- Ciiicho… Nie używaj wielkich słów. Przecież wie prawie się nie znamy. - To co z tego? Można kogoś pokochać od razu, bez długiej znajomości. - Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia? - Dawniej nie wierzyłem. Teraz wierzę. Dawniej w ogóle nie wierzyłem w miłość. Nie możesz tak odejść. - Cóż ty wiesz o mnie, o moim życiu? - Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Wiem tylko tyle, że cię kocham i że chcę być z tobą. Spoważniała i zaczęła oglądać z uwagą swoje świeżo polakierowane paznokcie. - Widzę, że zaczynają się komplikacje. Nie lubię komplikacji. - Czy miłość nazywasz komplikacjami? - Oczywiście. Tak zwana miłość zawsze ludziom bardzo komplikuje życie. - Czy masz takie smutne doświadczenia? - Może. W każdym razie jestem trochę zaskoczona. Nie traktowałam naszego spotkania aż tak poważnie. - Widocznie często miewasz takie spotkania - powiedział ze złością. Uśmiechnęła się. - Nie próbuj mnie obrażać. To nie jest w stylu romantycznego kochanka. - Kto ci powiedział, że jestem romantycznym kochankiem? - Ty sam. Miłość od pierwszego wejrzenia. Czegóż więcej trzeba? W naszych czasach rzadko się spotyka kogoś, kto wierzy w takie rzeczy. Wiesz co? Mam pewien pomysł. Miałam jutro lecieć sa- molotem na Kretę. Żeby nasze spotkanie nie było tak gwałtowne, zamienię samolot na fairy-boat i popłynę z tobą. Wprawdzie to długa całonocna podróż, ale czegóż się nie robi dla miłego to- warzystwa. - Doskonale - ucieszył się. - Nie wiedziałem, że ty także wybierasz się na Kretę. Zaraz pobiegnę kupić bilety. Mam nadzieję, że dostanę jeszcze jakąś kabinę. - Nie wyobrażaj sobie, mon cheri, że ulokujemy się w jednej kabinie. - A to dlaczego? Pogładziła go po dłoni. - Nie denerwuj się. Wspólna kabina nie wchodzi w rachubę. Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że nie chciałabym, żeby nas ktoś zobaczył. Mam tutaj dużo znajomych. Nietrudno o niepożądane spotkanie. - Myślałem, że całą noc spędzimy razem na statku - powiedział nachmurzony. - Oczywiście, że całą noc spędzimy razem na statku, ale wyłącznie na rozmowie. - Szkoda. Uderzyła go po ramieniu. - Nie bądź nieznośnym chłopakiem, Marco. Chyba rozmowa ze mną także sprawia ci przyjem- ność. - Oczywiście, ale… - Zresztą zobaczymy, jak to wszystko się ułoży. Ja załatwię bilety. Sięgnął po portfel leżący na nocnym stoliku. - Zaraz dam ci pieniądze. Ile to może kosztować? Powstrzymała go energicznym ruchem ręki. - Daj spokój. Powiedziałam, że ja to załatwię. - Nie mam zamiaru być na twoim utrzymaniu. Roześmiała się wesoło. - Dajże spokój. A zresztą, jeżeli to tak rani twoją męską ambicję, to później się policzymy, mon chéri. Bądź grzecznym chłopcem. - Zauważył, że chętnie do angielskiego wtrącała jakieś francuskie słowo… To go trochę drażniło, a trochę intrygowało. Od pierwszego momentu zrobiła na nim wra- żenie dziewczyny na takim poziomie, że trudno ją było podejrzewać o głupi snobizm. Po prostu może język francuski był jej bliższy i swobodniej się nim posługiwała aniżeli angielskim. - Może zjemy razem obiad? - zaproponował. Skinęła głową. - To jest myśl. Spotkajmy się o czwartej. - Gdzie? - Tam, gdzieśmy się poznali. - W tej pizzerii niedaleko placu Omonia? - Tak. Jeżeli masz ochotę.

- Będę punktualnie o czwartej. - Adio. Delikatnie pocałowała go w usta, jakby w obawie, żeby nie zetrzeć szminki z warg, i wybiegła z pokoju. Przez chwilę stał bez ruchu, patrząc na drzwi, za którymi zniknęła. To, co ostatnio przeżył, było czymś tak nierealnym, tak przedziwnie fantastycznym, że ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć, że to wszystko zdarzyło się naprawdę. Włożył kraciastą kolorową koszulę, naciągnął efektownie połatane dżinsy i przez pewien czas szczotkował pracowicie niesforną czuprynę. Następnie wyszedł i nie czekając na windę zbiegł schodami na dół. Portier z kwaśną miną odpowiedział na jego "good morning". - Czy pan znalazł swój paszport, mister Sosnowski? - spytał zaglądając do książki meldunkowej. - Jeszcze nie. - Bardzo mi przykro, ale nie będzie pan mógł u nas mieszkać bez paszportu. Ta legitymacja, któ- rą mi pan przedstawił, nie wystarcza. Sorry. - Dzisiaj po południu zwalniam pokój - powiedział z uśmiechem Marek. - Nie będę panu sprawi- ał kłopotu. Proszę przygotować rachunek. - To ode mnie nie zależy, mister Sosnowski - zaczął tłumaczyć się portier. - Nie chcemy mieć przykrości ze strony policji. Pan rozumie? - Ależ doskonale rozumiem. Bardzo dziękuję, że mogłem u was przenocować. Śniadanie w hotelu "Marina" nie należało do najsmaczniejszych, dwie ogromne, słodkie maślane bułki, kawałek masła, dżem i bardzo kiepska kawa. Marek jednak tak był zajęty swoimi myślami, że nie bardzo wiedział, co je. Wychodząc z hotelu, spojrzał wesoło na portiera, który odwzajemnił się życzliwym uśmiechem. Najwyraźniej ciężar spadł mu z serca, kiedy nabrał pewności, że gość bez paszportu nie usiłuje zatrzymać pokoju na dłużej. Dzień był jak zwykle słoneczny, pełen złota i błękitu płynącego z bezchmurnego nieba. Kontrast z mrocznym hotelowym holem, oświetlonym słabymi żarówkami, był tak wielki, że Marek, oślepiony nagłym blaskiem, zmrużył oczy. Żałował, że nie wziął ciemnych okularów, ale już mu się nie chciało wracać na górę. Miał dużo czasu, z którym nie wiedział, co robić. Krążył bez celu po ulicach, przystając przed wystawami i oglądając fotosy filmowe, umieszczone w gablotach przed wejściami do kin. Nie chci- ał zbytnio oddalać się od centrum, obawiając się zabłądzić. Ateny znał bardzo słabo. Wolał więc poruszać się na trasie pomiędzy placem Omonia a placem Syntagma, gdzie czuł się pewnie i nie musiał nikogo pytać o drogę. Wskazówki zegarka poruszały się niesłychanie wolno. Poczuł zmęczenie. Wstąpił więc do jakiejś kawiarenki na Venizelon i poprosił o Coca-Colę. Sącząc brunatny płyn przez plastykową rurkę, myślał o Anecie. To była naprawdę wspaniała dziewczyna. Przypominając sobie noc, spędzoną w jej ramionach, przymknął oczy. Z rozkosznego rozmarzenia wyrwał go nagle czyjś energiczny głos. - Cześć, Marek. A ty co tu jeszcze robisz? Kudłaty młody człowiek, którego twarz zdobiła gęsta, dawno nie przystrzygana broda, szczerzył zęby w powitalnym uśmiechu. - Kazik! Jak się masz. Uścisnęli sobie dłonie i brodacz przysiadł się do stolika. - Myślałem, żeś już dawno odleciał do Warszawy. - Miałem taki zamiar - skrzywił się Marek - ale trochę mi się skomplikowało. - Co się stało? Zgubiłeś bilet? Marek niechętnie opowiedział historię o paszporcie, Zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma się czym chwalić. - I masz zamiar jechać na Kretę? - A co mam robić? To jedyna szansa. Jeżeli paszport wysunął mi się w wozie tego Amerykanina, to przecież mi go odda. Kazik pokręcił głową z powątpiewaniem.

- Mało prawdopodobne, ale oczywiście spróbować trzeba. W ostateczności pójdziesz do naszej ambasady. Muszą ci pomóc. - Wolałbym tego uniknąć. - Wierzę ci, stary - uśmiechnął się Kazik. - Ale jak na Krecie nie znajdziesz paszportu, to klops. Będziesz musiał iść do ambasady. Czekaj… czekaj… coś mi w tej chwili przyszło do głowy. Chyba ci mówiłem, że na Krecie siedzi służbowo mój stryj. Budujemy tam olejarnię dla Greków razem z Jugosłowianami. - Nie bardzo rozumiem, co ja mam z tym wspólnego - powiedział Marek. - Jak to co? - Kazik szarpnął niecierpliwie skołtunioną brodę. - Jeżeli jedziesz na Kretę, to przeci- eż warto tam mieć kogoś życzliwego. No nie? Napiszę parę słów do stryjaszka, prosząc, żeby się tobą zaopiekował. Zrobił się już z niego stary Kreteńczyk. Nawet po grecku zaczyna sobie wcale nieźle radzić. - Byłeś u niego? - Jasne. Siedziałem tam prawie dwa tygodnie. Przyznam ci się szczerze, że chętnie bym na stałe zamieszkał na Krecie. Żyć nie umierać. Motoryzacja słabo rozwinięta, żadnego przemysłu, powietr- ze wspaniałe, spokój, klimat fantastyczny, ludzie mili, uczynni, kulturalni. Tylko ten ich język. Trudno się dogadać. Jeżeli masz kartkę papieru i długopis, to zaraz zredaguj- emy odpowiednie pismo i zameldujesz się w Iraklionie u stryjcia. Bardzo fajny facet. Przekonasz się. Marek wyjął z kieszeni spodni notes i ołówek. - Niestety, nie mam długopisu. - Nieważne - uśmiechnął się Kazik, wyrwał kartkę i zabrał się do pisania. - A ty długo zostajesz w Atenach? - Jutro odlatuję. Posiedziałbym jeszcze trochę, ale nie mogę. Szkoda. Nie wyobrażasz sobie, jaką dziewczynę poderwałem w Pireusie. Bomba. Gawędzili jeszcze chwilę, wypili Coca-Colę, a następnie zaczęli włóczyć się po ulicach. Obaj mieli dużo czasu. - Ciuchy tu bombowe - mówił Kazik, kiedy zatrzymywali się przed wystawami. - Ale drożyzna. Trzeba by mieć sporo tych cholernych dolarów, żeby kupić co nieco. Spojrzyj, jaka szałowa koszu- la. Trzysta osiemdziesiąt drachm, przeszło dziesięć dolarów. Marek wzruszył ramionami. - Nie lubię oglądać wystaw, jak nie mam forsy. Co to tak lizać przez szybę? - Przyjemnie chociaż popatrzeć - zaśmiał się Kazik. - Będzie o czym opowiadać w Warszawie. Byłeś na jakimś świńskim filmie? - Nie byłem. - Żałuj. Ja byłem trzy razy. Szkoda mi było forsy, ale raz się żyje. Powiadam ci, ubaw po pachy. Najbardziej świńskie to greckie i niemieckie. Z jednego to mi nawet dziewczyna uciekła. Musiałem ją gonić. - Poszedłeś na takie coś z dziewczyny? - Chciałem ją trochę rozrajcować, ale nie wypaliło. Nie radzę ci robić takich rzeczy. Za mocne. A ty? Przygruchałeś tu sobie jakąś? - Mniej więcej - odparł wymijająco Marek. Nie miał ochoty zwierzać się ze swej znajomości z Anetą. Kazik spojrzał spod oka na kolegę i zmienił temat. - Widziałeś, jakie oni tu mają złote wyroby? - Widziałem. Bardzo ładne. - Co to ładne, piękne. Zobaczysz w Iraklionie. Sklep koło sklepu zawalony złotem. Prawdziwe dzieła Oni się w tym kochają. Żałuję, że nie miałem tych cholernych drachm. Kupiłbym coś Hance. - Mogłeś nie chodzić na świńskie filmy i zaoszczędzić. - Gadasz głupstwa - obruszył się Kazik. - Chyba orientujesz, ile kosztuje kino, a ile złota branso- leta, porównanie? A zresztą fundnę Hance coś fajnego w Warszawie w jakimś komisie. Nie musi być koniecznie - Widzę, że cię zaczynają dręczyć wyrzuty sumienia. Nie okazałeś się, jak mi się zdaje, takim bardzo wiernym narzeczonym. Kazik machnął ręką.

- Daj spokój. O wierności będę myślał po ślubie i wcale nie jestem pewien, co wyniknie z tych moich rozmyślań. Marek poczuł ogarniające go zmęczenie. Miał dosyć tej głupiej rozmowy, chciało mu się spać. - Wrócę do hotelu - powiedział. - Jestem cholernie skonany. Chyba się trochę prześpię. Kazik skwapliwie wyciągnął rękę na pożegnanie. Widocznie i on miał dosyć spaceru po nagr- zanych słońcem ulicach. - No to cześć. Trzymaj się. A jak będziesz w Iraklionie, pozdrów ode mnie stryjaszka. W hotelu portier powiedział: - Przygotowałem dla pana rachunek. - Dziękuję - uśmiechnął się uprzejmie Marek. - Teraz chciałbym jeszcze z godzinkę odpocząć, a potem ureguluję i zwolnię pokój. Portier nie wyglądał na zachwyconego perspektywą tego "odpoczynku", ale nie protestował. Skrzywił się tylko nieznacznie. Chciał się jak najprędzej pozbyć niewygodnego gościa. Marek pojechał windą na drugie piętro. W pokoju było o wiele chłodniej aniżeli na dworze. Ode- tchnął głęboko i dotknął palcami mokrej od potu koszuli. Rozebrał się, wziął prysznic,' uprał koszu- lę, powiesił ją na balkonowych drzwiach i rzucił się na łóżko. Prawie natychmiast zasnął. Obudził się parę minut po trzeciej. Zerwał się i zaczął się pośpiesznie ubierać. Bał się spóźnić. Koszula była jeszcze wilgotna. Wyjął więc drugą z plecaka, a tę zwinął i zapakował w papier. "Wyschnie na statku" - pocieszał się. Zbiegł na dół i uregulował rachunek. Portier, odetchnąwszy z widoczną ulgą, żegnał go życzli- wym uśmiechem. - Szczęśliwej podróży, mister Sosnowski. Żar płynący z nieba zdawał się nasilać w godzinach południowych. Marek czuł, że ta druga kos- zula także zaczyna wilgotnieć od potu, spojrzał na zegarek i doszedł do wniosku, że nie musi się tak bardzo spieszyć. Do placu Omonia było niedaleko. Nie po raz pierwszy dziwił się, że tak blisko centrum miasta zaczynają się peryferie. Hotel "Marina" był przecież bez wątpienia peryferyjnym hotelem, tak zresztą jak cała dzielnica, w której się znajdował. W pizzerii o tej porze nie było dużego ruchu. Kelner w białej płóciennej marynarce siedział koło jednego ze stolików i sennym spojrzeniem wodził po zalanej słońcem ulicy. Robił wrażenie człowi- eka, który nie marzy o niczym innym, jak tylko o wygodnym hamaku zawieszonym w cieniu roz- łożystych drzew. Marek początkowo miał zamiar ulokować się na zwanym "świeżym powietrzu", ale zrezygnował z tego. Doszedł do wniosku, że wewnątrz będzie chłodniej i dyskretniej. Aneta dała mu niedwuz- nacznie do zrozumienia, iż nie ma ochoty, żeby ją jacyś znajomi spotkali w towarzystwie młodego człowieka. W wąskiej, długiej salce panował nastrojowy półmrok. Było tu rzeczywiście o wiele chłodniej niż na ulicy. Wybrał stolik pod ścianą i niezdecydowany spojrzał na kelnera, który do niego pods- zedł. - Na razie proszę o Coca-Colę. - A potem? - spytał kelner, przyglądając się bez entuzjazmu młodemu turyście w połatanych dżinsach. Kelner chrząknął, mruknął coś niezrozumiałego i odszedł leniwym, lekko kołyszącym się kroki- em. Przyszła dopiero około wpół do piątej. Miała na sobie kolorową sukienkę w duże stylizowane kwiaty. Była wypoczęta, wyświeżona i tak starannie uczesana, jakby przed chwilą wyszła od fryzj- era. - Długo czekasz? - Umówiliśmy się o czwartej, a ja zazwyczaj jestem punktualny - powiedział z wyrzutem. Niec- hętne spojrzenia, którymi obdarzał go kelner przez te pół godziny, rozdrażniły go. Zwierzył się z te- go Anecie. Roześmiała się. - Nie możesz się dziwić, darling. Te tabuny zarośniętych i często nie domytych młodzieńców, którzy w sezonie turystycznym przewalają się przez nasz kraj, nie zachwycają moich rodaków.

Przyznam ci się szczerze, że ja także słabo znoszę tę inwazję dziwnych turystów, napływających do nas od kilku lat z całego świata. - Ja raczej się myję - powiedział Marek. Spojrzała na niego z wesołym błyskiem w oczach. - Wiem. Mogę ci w razie potrzeby wystawić odpowiednie zaświadczenie. Co zjemy? - spytała, spostrzegłszy zbliżającego się kelnera. - Chyba tradycyjnie neapolitańską pizzę. - I do tego oczywiście wino. Nauczyłeś się już pić naszą rycynę? - Tak. Nawet polubiłem. Początkowo nie mogłem się przyzwyczaić do tego żywicznego smaku, ale teraz chętnie piję. To dobre wino i ma tę wielką zaletę, że nie powoduje ociężałości. Aneta zamieniła parę słów po grecku z kelnerem i zwróciła radosną twarz ku Markowi. - Tak się cieszę - powiedziała, dotykając jego dłoni. - Z czego się tak cieszysz? - No z tego, że popłyniemy razem do Iraklionu. Kupiłam bilety. Niestety, nie dostałam już miejsc na "Kantię". Popłyniemy "Minosem". - Czy to nie wszystko jedno? - "Kantia" jest bardziej nowoczesna, bardziej luksusowa i szybsza. Później wychodzi z Pireusu, a wcześniej przypływa do Iraklionu. - Wobec tego cieszę się, że popłyniemy "Minosem" - powiedział z przekonaniem Marek. - Dłużej będziemy razem. - Chciałabym, żebyśmy się na pokładzie spotkali niby przypadkiem. Wszyscy ci, którzy nas będą ewentualnie obserwować, powinni odnieść wrażenie, że to jest zupełnie przypadkowa, pokładowa znajomość. Przepraszam, Marco, jeżeli zrobiłam ci' przykrość - dodała pośpiesznie, widząc jego nachmurzoną twarz. - Gniewasz się? - Nie gniewam się, ale mi trochę przykro. Może masz rację, że się mnie wstydzisz. Rzeczywiście nie jestem zbyt wytwornym dżentelmenem. Pieszczotliwie uderzyła go po dłoni. - Dzieciaku, nie bądź niemądry. Dlaczegóż miałabym się ciebie wstydzić? Po prostu chodzi mi o moją opinię. To wszystko. Powinieneś zdać sobie sprawę z tego, że przecież nic o mnie nie wiesz. - To prawda. Nic o tobie nie wiem - przyznał. - No więc właśnie. Nie możesz też wiedzieć, jakie są powody, które zmuszają mnie do zachowa- nia pewnych pozorów. Mówiłam ci już, że mam tu dużo znajomych, którzy mogliby narobić niewy- godnych dla mnie plotek. - Czy jesteś mężatką? - zaryzykował pytanie. - Tak. Jestem mężatką - odparła, patrząc mu w oczy z wyrazem jakby niemego wyzwania. W tej chwili kelner postawił przed nimi pizzę, butelkę wina i kieliszki. Zaczekał, aż znowu będą sami. - Dlaczego mi nie powiedziałaś? Poruszyła lekko ramionami. - Po pierwsze, nie pytałeś mnie, a po drugie to ciebie nie dotyczy. To są moje prywatne sprawy. - Nie sądzę, żeby to były wyłącznie twoje prywatne sprawy. W tej sytuacji… - Co w tej sytuacji? - podjęła patrząc na niego uważnie. - W tej sytuacji będziesz musiała wziąć rozwód. - Oszalałeś?! - A jak ty sobie to wyobrażasz? Jeżeli się kochamy… Jej spojrzenie nabrało wyrazu ogromnej czułości. Uśmiechnęła się leciutko, serdecznie. - Jesteś duże dziecko. Zmarszczył brwi. - Czy dlatego nazywasz mnie dzieckiem, że chcę tę całą sprawę załatwić uczciwie? - powiedział urażony. Nalała wino do kieliszków. - Jedz, bo ci pizza wystygnie. - Zabiorę cię ze sobą do Polski. Zostaniesz moją żoną. - Jedz, bo ci wystygnie - powtórzyła. Podniosła kieliszek i powiedziała z uśmiechem - is'idżija. Twoje zdrowie, Marco. Proszę cię, nie psuj mi nastroju takimi poważnymi rozmowami. Będziemy mieli na to czas na statku.

Przez chwilę siedział nachmurzony, ale w końcu doszedł do wniosku, że nie ma sensu udawać obrażonego, i postanowił rozładować ciężką atmosferę. Aneta dopomogła mu w tym z ogromnym zapałem. Rozmawiali więc na tematy obojętne, o sztuce, o teatrze, o filmie, o podróżach, o Grecji, o życiu w starożytnym świecie. Zauważyła, że jej młody przyjaciel dobrze orientuje się w epoce Peryklesa. - Kim ty właściwie jesteś z zawodu? - spytała. - Skończyłem archeologię. W tym roku zrobiłem dyplom. Klasnęła w dłonie. - Co za zbieg okoliczności! Wyobraź sobie, że ja także kończyłam archeologię w Paryżu? - Studiowałaś w Paryżu? - Tak. Moja matka była Francuzką. Wyszła za mąż za Greka. Jak więc widzisz, jestem tylko pół- krwi Greczynką. - Muszę stwierdzić, że cocktail niezwykle udany. - Mam wrażenie, że trochę uderzył ci do głowy. - Nie "trochę", a bardzo - powiedział z przekonaniem. Roześmieli się. Wrócił dobry nastrój. Marek miał usposobienie pogodne i nie umiał się niczym długo martwić ani się sprzeczać. W każdej sytuacji był głęboko przekonany, że jakoś to będzie. Nie rozumiał ludzi, którzy martwią się na zapas i którzy widzą przyszłość w czarnych barwach. Ten optymistyczny stosunek do życia i otaczającego go świata pozwalał mu niejednokrotnie wygrzebać się z poważnych tarapatów. Skończyli jeść i poprosili kelnera o rachunek. Aneta chciała płacić, ale Marek sprzeciwił się sta- nowczo. - Pozwól, żebym zapłaciła za siebie - powiedziała. - Wykluczone. Stać mnie jeszcze na to, żeby ci zafundować pizzę i kieliszek rycyny. U nas w Polsce nie ma zwyczaju, żeby kobieta płaciła, będąc w towarzystwie mężczyzny. - Chciałabym zobaczyć Polskę. Już bardzo dawno rozmyślałam o takiej wycieczce. - Bądź pewna, że zobaczysz Polskę. Moja w tym głowa. Wyszli. Miasto ciągle jeszcze było pełne upalnego dnia. Ruch teraz zwiększył się. Ludzie powyc- hodzili z domów po poobiedniej sjeście. Aneta włożyła przeciwsłoneczne okulary. - Możemy już jechać do portu - powiedziała, spoglądając na zegarek. - "Minos" odpływa za god- zinę. - Jakim autobusem musimy jechać do Pireusu? - spytał. - Niepotrzebny nam autobus. Tutaj za rogiem zaparkowałam wóz. Marek osłupiał na widok najnowszego modelu cadillaka. Jakżeż śmiesznym wydał mu się jego "szeroki gest" z pizzą wobec tego luksusowego wozu. - To twój? - spytał? Skinęła głową i otworzyła drzwiczki. - Tak. Dostałam go od Jorgosa na urodziny. - Kto to jest Jorgos? - Mój mąż. Usiadła za kierownicą i wsunęła kluczyk do stacyjki. Usadowił się koło niej. Stracił humor. "Ja jej co najwyżej mogę zafundować pizzę - myślał ponuro. - A w Warszawie…? A w Warszawie zaprowadzę ją do kina i do Hortexu." - Coś się tak zamyślił? - Nic. Tak sobie… - Zmęczony? - Nie. - Więc o co chodzi? - O nic. Gdzie w Pireusie zostawisz wóz? - Zabiorę go na "Minosa". - Można załadować? Roześmiała się. - Oczywiście. Nie takie wozy ładują na fairy-boat.

Ruch był w mieście duży, ale Aneta radziła sobie znakomicie. Prowadziła pewnie, z wprawą do- świadczonego kierowcy. Od czasu do czasu rzuciła jakieś słowo swojemu towarzyszowi, od czasu do czasu uśmiechnęła się do niego. Była pogodna, wesoła, pełna młodzieńczej werwy. Pireus. Jedno-, dwupiętrowe domy z zapuszczonymi żaluzjami. Kolorowe szyldy nad sklepami. Powietrze przesycone nagrzanym słońcem, kurzem i spalinami. I wreszcie port. Aneta wskazała ogromny fairy-boat, stojący przy molo. Jaskrawa biel statku błyszczała na tle pogodnego nieba. - To właśnie "Kantia", o której ci wspominałam. Żałuję, że już nie dostałam biletów. Trzeba to było wczoraj załatwić. - Wczoraj nie myśleliśmy o wyjeździe z Aten - powiedział Marek. "Minos" był chyba jeszcze większy. Marek patrzył ze zdumieniem, jak w jego kadłubie znikały ogromne, napełnione towarem ciężarówki z przyczepami. Pierwszy raz był świadkiem takiego zała- dunku. - Czy to wszystko nie pójdzie na dno? - spytał. Roześmiała się. - Bądź zupełnie spokojny. Cali i zdrowi dopłyniemy do Iraklionu. Oni tu zawsze zabierają taki ładunek. To ich największy dochód. Po trapie weszli na pierwszy pokład. Tutaj za kontuarem siedziało trzech recepcjonistów, a przed kontuarem ustawili się szeregiem młodzi ludzie w białych bluzach. Odbierali od recepcjonistów pa- sażerów i odprowadzali ich do kabin. Marek został ulokowany wraz z jakimś starszym, siwym Grekiem, który nie znał żadnego obcego języka i tylko uśmiechał się porozumiewawczo do swego towarzysza podróży. Aneta dzieliła kabi- nę z solidnie odżywioną Szwajcarką, która nieustannie niepokoiła się o swoje bagaże i co chwilę liczyła walizki, walizeczki, nesesery oraz różnej wielkości pakunki. W pewnym momencie potężny kadłub "Minosa" drgnął, maszyny rozpoczęły swą rytmiczną pra- cę i fairy-boat ruszył w kierunku morza. Spotkali się na pokładzie. Usiedli na drewnianej ławce z wygiętym oparciem i patrzyli na błysz- czące w wieczornym słońcu Ateny. - Piękne miasto - powiedział Marek. - Podoba ci się? - Szalenie. Jestem całkowicie pod urokiem Aten. Przeszło godzinę, siedziałem na Akropolu i wpatrywałem się w panoramę tego niezwykłego, białego miasta. - Nigdy mi na myśl nie przyszło, że Ateny są białe. - Na mnie takie zrobiły wrażenie. Błyszcząca biel, poprzecinana szarościami. - Mówisz jak malarz. Uśmiechnął się. - Kolory zawsze bardzo silnie do mnie przemawiały, od wczesnego dzieciństwa. Pamiętam, że nigdy nie lubiłem łączyć ze sobą zabawek, których kolory "gryzły się". Ale co się stało z twoim wozem? - spytał nagle zaniepokojony. - Załadowali go. Płynie razem z nami. - Nie zauważyłem, żebyś z kimś rozmawiała w tej sprawie. - Och, oni mnie tu znają. Nie potrzebuję rozmawiać. Zaraz będą podawać kolację. Masz ochotę coś zjeść? Potrząsnął głową. - Nie jestem głodny. Natomiast mam ogromną ochotę całować cię. Uderzyła go po dłoni. - Obawiam się, że nic z tego nie będzie. - A może by ulokować mojego Greka z twoją Szwajcarką? Mielibyśmy całą kabinę do dyspozy- cji. Roześmiała się. - Masz znakomite pomysły, ale niezbyt realne. Siedź spokojnie i zachwycaj się pięknem przyro- dy. Morze o zachodzie słońca ma specjalny urok. Zapadł szybki, pośpieszny zmrok. Ostatnie blaski dnia ześliznęły się po falach i zgasły. Morze pociemniało. Markowi wydało się, że wraz z zapadnięciem nocy pokład "Minosa" zaczął intensywniej wibro- wać, tak jakby praca maszyn nasiliła się w ciemnościach. Siedział w milczeniu, daremnie szukając

słów, które chciałby powiedzieć swej towarzyszce. Cieszył się na tę wspólną noc, a teraz… Ogarnę- ło go nagłe uczucie zniechęcenia, apatii, bezwładu. Patrzył tępo na pieniącą się czarną wodę, w któ- rą worywał się "Minos". - O czym tak dumasz? - spytała. Zwrócił ku niej smutną twarz i uśmiechnął się z wysiłkiem. - Właściwie o niczym. Dotknęła jego dłoni. - Zmęczony? - Nie, chyba nie. - Więc co ci jest? Co się stało? Dlaczego straciłeś humor? Wzruszył ramionami. - Sam nie wiem. Taki nagły przypływ melancholii. To mi zaraz przejdzie. - Nie lubię, jak jesteś smutny. Lubię, kiedy się śmiejesz. - Nie zawsze można się śmiać. - Coś cię gnębi? - Tak. Sądziłem, że… Sądziłem, że poważnie potraktujesz tę sprawę. - Jaką sprawę? - Nasze spotkanie. Naszą miłość. Teraz widzę, że dla ciebie to była tylko przelotna przygoda. - Strasznie jesteś dziecinny, darling. - Możliwe, że ci się wydaję dziecinny, ale widzisz, ja po raz pierwszy przeżywam tego rodzaju uczucie. Nigdy jeszcze dotychczas… - Mówisz poważnie? - Zupełnie poważnie. - Żałuję, że to wszystko tak wyszło - powiedziała, patrząc na niego ze smutkiem. - Gdybym mog- ła przewidzieć, że ty naszą przypadkową znajomość potraktujesz tak serio, nigdy bym tego nie zro- biła. - Ale chyba spotkamy się jeszcze? - spytał niespokojnie. - Spotkamy się na Krecie. Szczelniej okryła się płaszczem. - Chłodno się robi. Miałabym ochotę czegoś się napić. Chodźmy. Obszerna sala restauracyjna była o tej porze prawie pusta. Pasażerowie zjedli kolację i rozeszli się po swoich kabinach. Zamówili koniak, słone paluszki, oliwki i fetę. Ale nawet alkohol nie poprawił humorów. Oboje byli jacyś zgaszeni, melancholijni. Rozmowa nie kleiła się i wszystkie próby powtórnego nawiązania serdecznego, bliskiego kontak- tu spaliły na panewce. Wreszcie Aneta powiedziała: - Jestem zmęczona. Idę się położyć. Dobranoc. Odprowadził ją do kabiny, a następnie postał jeszcze chwilę na pokładzie i poszedł do swojego starego Greka, który już chrapał w najlepsze. Długo nie mógł zasnąć. W kabinie, mimo otwartego bulaja, było piekielnie duszno, a poza tym rozbiegane, natrętne myśli nie dawały mu spokoju. Nigdy nie przypuszczał, że zupełnie przypadko- wa, przelotna znajomość może wywrzeć na nim takie wrażenie. Zasnął dopiero nad ranem, niespo- kojnym, ciężkim snem, który nie przynosi wypoczynku. Zbudziły go krzyki i ruch na statku. Zerwał się i wyjrzał przez bulaj. "Minos" stał już w porcie. - Cholernie zaspałem - mruknął i zaczął się pośpiesznie ubierać. Starego Greka nie było w kabinie. Marek z pewnym wysiłkiem przecisnął się przez tłum zmierzający w kierunku trapu i pobiegł do kabiny, w której ulokowano Anetę. Nikogo. Jakiś tłusty mężczyzna w białej, wymiętej bluzie zde- jmował pościel z koi. - Gdzie miss? Gdzie signorina? Gdzie mademoiselle? Grubas spojrzał niechętnie na młodego człowieka, wzruszył ramionami i powiedział coś po grec- ku. Nie zdradzał najmniejszej ochoty do nawiązania rozmowy w żadnym obcym języku. Marek biegał po pokładach, zaglądał do łazienek, do kabin, do restauracji. Bez skutku. Aneta zniknęła. A pasażerowie nieprzerwanym strumieniem schodzili w dół po trapie. Jeden z recepcjonistów, w białym mundurze z oficerskimi dystynkcjami, widocznie zauważył zdenerwowanego pasażera, bo podszedł do Marka i powiedział poprawną angielszczyzną:

- Czy pan kogoś szuka? - Tak. Szukam pani, która płynęła tym statkiem. - Jak nazwisko tej pani? Marek zmieszał się. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że nie wie, jak się nazywa Aneta. - Nie pamiętam - bąknął. - A czy może mi pan podać swoje nazwisko? - Sosnowski. - Mam list do pana, mister Sosnowski. - Brunet w białym mundurze sięgnął do kieszeni i wyjął różową kopertę. "Kochany. Sądzę, że lepiej będzie uniknąć romantycznej sceny pożegnania. Jesteś bardzo miłym chłopcem. Lubię cię. Nie bierz życia zbyt poważnie. Chyba się już nie zobaczymy. Żegnaj…" Marek nie doczytał do końca. Czuł, że łzy napływają mu do oczu. Zmiął list i wrzucił go do kos- za na śmiecie. ROZDZIAŁ DRUGI Siedział na tarasie i zmrużonymi oczami patrzał na odległą panoramę portu. Białe kadłuby og- romnych pasażerskich statków błyszczały w południowym słońcu na tle morza, biegnącego ku ho- ryzontowi granatową taflą. Drobne kształty jachtów, motorowych łodzi i kutrów rybackich urozma- icały krajobraz kolorowymi plamami. W dole szumiała ulica. Odetchnął głęboko. Czuł, jak całodzienne zmęczenie wyparowuje z niego niby woda wylana na spękaną upałem ziemię. Dużo miał dzisiaj roboty, aż za dużo. Godziny spędzone w baraku, atako- wanym ze wszystkich stron przez słońce, liczą się podwójnie. Leniwym ruchem zamieszał lód w wysokiej szklance. Drobnymi łykami pił sok pomarańczowy z odrobiną ginu. To był jego ulubiony aperitif. "Nie napisała - myślał rozgoryczony. - Nawet kartki nie przysłała. Nawet paru słów…" Codziennie, wracając z biura, wstępował na pocztę z nadzieją, że zastanie tam list od niej. Za każdym razem nie bez pewnego wzruszenia otwierał swoją skrytkę pocztową. Wstydził się. "Chyba zwariowałem - próbował doprowadzić się do równowagi. - Żeby taki stary chłop jak ja… Idiotyzm, kompletny idiotyzm," Wszystkie te jednak obelżywe słowa, wy- powiadane pod własnym adresem, nie odnosiły żadnego skutku. Po prostu tęsknił i na to nie było rady. Jako człowiek doświadczony, wiedział doskonale, że najlepszym antidotum na tego rodzaju nastroje jest znaleźć sobie nowy obiekt zainteresowania. Jednakże cały feler tkwił w tym, że żadna dziewczyna nie podobała mu się. "Bo to zawsze jest najgłupsze, kiedy się ktoś przy czymś uprze" - mruknął ze złością. Już wiele razy obiecywał sobie, że skończy z tym, że zerwie, że już nigdy… Wszystkie te obietnice, przyrzec- zenia, przysięgi, jak dotąd, na nic się nie zdały. Wystarczył jeden telefon, jedno spojrzenie, jeden uśmiech i cały gmach budowany mozolnie z postanowień walił się w gruzy. W drzwiach tarasu stanęła Maria. Jasnokremowa sukienka z gofrowanej bawełny podkreślała jej opaleniznę. Zaś chłodny blask ciemnych, trochę skośnych oczu sugerował silną wolę, usposobienie spokojne, opanowane. - Henryku, czy mogę cię prosić na obiad? Wstał, poszedł do łazienki, umył ręce, odświeżył się wodą kolońską, przyczesał włosy. Przez chwilę patrzył w lustro. Lubił swoją twarz, podobała mu się. Wysoko sklepione czoło, re- gularne rysy, szare wyraziste oczy, energicznie zarysowany podbródek. Siwizna, która szczodrze przyprószyła czuprynę, dodawała mu uroku. Był naprawdę bardzo przystojnym mężczyzną. Jadali w holu, gdzie było trochę chłodniej. Tylko wieczorowe przyjęcia organizowali na tarasie. Po zachodzie słońca przyjemny powiew szedł od morza. Maria z wrodzoną sobie pedanterią nakrywała do obiadu. Zawsze bardzo dbała o estetyczny wy- gląd stołu. Obrus musiał być nieskazitelnie czysty, wykrochmalony, wyprasowany nawet z przesad- ną starannością, talerze i sztućce odpowiednio dobrane, ułożone dokładnie na swoim miejscu. - Napijesz się wina? - Odrobinkę. Poszedł do kuchni, wyjął z lodówki butelkę "rycyny" i napełnił kieliszki. Przez chwilę jedli w milczeniu soczewicę. - Gniewasz się? - spytała Maria. Spojrzał na nią zdziwiony.

- Dlaczegóż miałbym się gniewać? - Że spóźniłam się z obiadem. - Ależ to drobnostka. Jesteś przewrażliwiona. - Bo widzisz… Spotkałam Jorgosa. Zaprosił mnie na kawę. Nie wypadało odmówić - zaczęła się tłumaczyć. Bardzo uważała na to, żeby obiad był gotowy na godzinę czwartą, kiedy Henryk wracał z pracy. Przez cały rok nie spóźniła się ani razu. Dzisiaj zdarzyło się to po raz pierwszy. - Nie wy- padało odmówić - powtórzyła. - Biedny Jorgos czuje się taki samotny. - Aneta jeszcze nie wróciła? - spytał z ostrożną obojętnością. - Nie. Miała wrócić wczoraj, ale coś tam się skomplikowało i telefonowała, że wraca dopiero za parę dni. Zjesz jeszcze trochę soczewicy? Potrząsnął głową. - Dziękuję. - Na drugie usmażyłam sardynki. Lubisz, prawda? - Mnie wszystko smakuje, co ty przyrządzisz. Przecież wiesz. Uśmiechnęła się. I nagle nie wiadomo dlaczego właśnie w tym momencie uświadomił sobie, że nie lubi, kiedy się Maria uśmiecha. Wydało mu się, że uśmiech jakoś nie bardzo pasuje do tej po- ważnej, nieomal surowej twarzy. Pochwyciła jego spojrzenie i coś jakby błysk niepokoju pojawiło się w jej oczach. Uśmiech zgasł. Powiedziała: - Jesteś idealnym mężem. Zawsze ci wszystko smakuje. Nigdy nie grymasisz, nawet jeżeli mi się coś nie uda. - Nie pamiętam takiego zdarzenia. - A pamiętasz ten majonez? - Och, nie był wcale zły. Miał po prostu trochę oryginalny smak. Poszła do kuchni i po chwili wróciła, niosąc półmisek ze smażonymi sardynkami. Potem jedli owoce i tradycyjny grecki jogurt, który swą konsystencją przypomina gęsty śmietanowy krem. - Napijesz się kawy? - Dziękuję. Piłem już dzisiaj trzy kawy. Wystarczy. Przyjrzała mu się uważnie. - Jesteś dzisiaj mizerny, Henryku - powiedziała z troską w głosie. Nigdy nie zdrabniała jego imi- enia, nigdy nie mówiła Heniu, Heniusiu czy Henryczku. Dla niej zawsze, w każdej sytuacji, był Henrykiem. - Źle się czujesz, kochany? Nieznacznie poruszył ramionami. - Może jestem trochę zmęczony. Miałem dużo roboty. - Połóż się, a ja tymczasem pozmywam. Poszedł do swojego pokoju, starannie zamknął drzwi, a następnie zdjął ubranie, włożył piżamę i wyciągnął się na tapczanie. Sięgnął po "Paris Match", leżący na nocnym stoliku. Przerzucił parę kartek, ale nie mógł czytać. Przymknął oczy, usiłując odpędzić natarczywą myśl. Dlaczego nie napisała? Przecież mogła choćby parę słów. Wiedziała, że tylko on ma kluczyk do skrytki pocztowej i że Maria nigdy… Niedobra dziewczyna. Jeżeli już nie chciało jej się pisać, to mogła zatelefonować do biura. Z Aten nietrudno otrzymać połączenie. To kwestia dosłownie paru minut. Telefon stoi na jego biurku. Żadnego ryzyka. Ryzyko. Czy rzeczywiście boi się tak bardzo, żeby ta sprawa się nie wydała? Oczywiście, że tak. Po pierwsze, nie chciałby Marii zrobić przykro- ści, a po drugie, zaprzyjaźnił się z Jorgosem. Właściwie to wszystko dosyć głupio się ułożyło. Osiągnął już ten wiek, kiedy mężczyzna nie lu- bi, a nawet boi się komplikacji. Nie chciał się do tego przyznać sam przed sobą, że zainteresowanie, jakie mu okazywała Aneta, ogromnie schlebiało jego męskiej ambicji. Pełna zaborczości namięt- ność młodej dziewczyny zaszumiała mu w głowie, oszołomiła, pozbawiła zdolności trzeźwego ro- zumowania, rozsądnego spojrzenia na sprawę. Absolutnie nie był w stanie zrezygnować z tych przeżyć. Przecież może to ostatnia jego przygoda miłosna, może ostatnia szansa, żeby poczuć się znowu młodym, pełnym uroku i temperamentu mężczyzną. Z melancholijnym westchnieniem dotk- nął swoich siwych włosów. "Dobrze, że nie wyłysiałem" - pomyślał, pocieszając się. Siwizna dodaje mężczyźnie w pewnym wieku uroku, ale łysina… Aneta… Wspaniała dziewczyna. Już przy pierwszym spotkaniu poczuł elektryczny prąd, idący od niej ku niemu. Ale może nie zdecydowałby się na ten romans, gdyby ona

nie wykazała tyle inicjatywy. Tak pokierowała całą sprawą, że właściwie to było czymś nieuchron- nym, musiało do tego dojść. A teraz? Teraz tęskni jak młodzieniaszek, jak sztubak. Stary, głupi chłop. Do diabła! Co dalej? Jak długo zdołają utrzymać całą tę historię w tajemnicy? Co będzie, jeżeli Jorgos zacz- nie się czegoś domyślać? Wprawdzie Aneta jest doskonałą aktorką, ale nigdy nie wiadomo, co mo- że w takiej sytuacji zdarzyć się niespodziewanego, jakie okoliczności mogą się złożyć na to, że taj- emnica przestanie być tajemnicą. Przecież muszą się gdzieś spotykać, a Iraklion to mała, prowincj- onalna dziura. Łatwo się może zdarzyć, że ktoś gdzieś ich zobaczy razem, zaczną się plotki, podejr- zenia, jeszcze bardziej dwuznaczne sytuacje. A Maria? Już parokrotnie pochwycił jej badawcze, ni- eufne spojrzenie. Czyżby się czegoś domyślała? Trudno zgadnąć. Bo nawet gdyby wiedziała wszystko, nigdy by się z tym nie zdradziła. Była zbyt dumna, żeby mu robić sceny zazdrości, żeby dać do zrozumienia, że ją zranił, skrzywdził. Czy rzeczywiście krzywdzi Marię? Właściwie już od szeregu lat ich małżeństwo było raczej formalnym związkiem, zawierającym elementy pewnego przywiązania, przyzwyczajenia, może przyjaźni. Ma- ria nigdy nie pociągała go fizycznie. Dlaczego się z nią ożenił? Dotychczas się nad tym nie zastana- wiał. To było tak dawno, tyle lat upłynęło. Mają dorosłe dzieci. Czy warto się zastanawiać teraz nad takimi sprawami? Prawdę mówiąc to refleksje trochę poniewczasie. Ale rzeczywiście dlaczego? Dlaczego właśnie tę kobietę obrał sobie za towarzyszkę życia? Czy dlatego, że pochodzi z arystok- ratycznej rodziny? Chyba nie. To prawda, że był trochę snobem, ale nie do tego stopnia, żeby wiązać się na całe życie z hrabi- anką Grochólską tylko ze względu na jej tytuł. Już jeżeli, to Radziwiłłówna, Sapieżanka, Lubomirs- ka, Potocka, Zamoyska, ale Grochólską… Nie, nie… to na pewno nie było decydującym powodem małżeństwa z Marią. Więc co? Przecież w tamtych czasach niejedna bardzo piękna i bogata panna przyjęłaby z zachwytem jego oświadczyny. Maria nie była ani piękna, ani bogata. Owszem, miała styl, była reprezentacyjna, elegancka, ale nawet we wczesnej młodości nie można jej było nazwać piękną. Cechowała ją pewna oschła wyniosłość i mogło się zdawać, że niczym nie potrafi się ani zbytnio cieszyć, ani martwić. Była chłodna, beznamiętna, niezmiennie taka sama. Zawsze wiedział, czego się po niej można spodziewać, jak postąpi, jak się zachowa w danej sytuacji. To było oczy- wiście dosyć nudne, ale gwarantowało spokój i całkowitą stabilizację. Może właśnie dlatego się z nią ożenił? Nie chciał dopuścić do swojej świadomości, że to przecież ona doprowadziła z konsek- wentnym uporem do ich małżeństwa, a następnie kierowała całym ich życiem. W gruncie rzeczy był człowiekiem słabym i kierownicza rola żony odpowiadała mu. Oczywiście oburzyłby się strasz- liwie, gdyby mu to ktoś wprost powiedział. Pragnął uchodzić we własnych oczach za stuprocento- wego, mocnego mężczyznę, prawdziwego pana domu i ojca rodziny. Maria umiała politykować i przez cały czas ich małżeństwa stwarzała pozory, iż życie jej upływa w cieniu wspaniałego męża. Przewrócił się na drugi bok i znowu sięgnął po "Paris Match". Myśl jednak o tym, jak by się zac- howała Maria, gdyby dowiedziała się prawdy, nie dawała mu spokoju. Nie zaliczał się oczywiście do stuprocentowo wiernych mężów i Maria prawdopodobnie zdawała sobie z tego sprawę, ale wszystkie te przelotne przygody były krótkotrwałe, bez żadnego znaczenia. Nigdy nie miał kochan- ki, która by go absorbowała przez dłuższy czas. A poza tym tutaj, na Krecie, okoliczności były zu- pełnie specjalne. Cudzoziemiec, eksponowane stanowisko, przyjaciel Jorgosa, poważny, starszy pan, solidny. Maria niewątpliwie bardzo ciężko przeżyłaby taki skandal. Potraktowałaby to jako osobistą zniewagę, cierpiałaby jej zraniona duma. Sam fakt zdrady czysto fizycznej nie był dla niej tak istotny, jak wszystkie konsekwencje towarzyskie, wynikające z niego. Zachowanie pozorów sta- nowiło dla niej podstawowy warunek taktu i dobrego wychowania. Według niej człowiek na pew- nym poziomie nie ma prawa afiszować się ze swoimi uczuciami, odsłaniać swoich słabostek. Miał dosyć tych wszystkich niespokojnych myśli. Był zły na siebie, że zaczyna wpadać w pani- kę, a jednocześnie nie mógł się doczekać tej chwili, kiedy znowu zobaczy Anetę. Wstał, ubrał się i wyszedł ze swojego pokoju. Maria siedziała na tarasie i czytała jakąś francuską powieść. Z rodzinnego domu wyniosła tę tra- dycję, że czytanie książek w języku Wiktora Hugo jest w dobrym tonie. Podniosła głowę i spojrzała na męża. - Wypocząłeś, Henryku? - Trochę. - Przespałeś się?

- Nie mogłem zasnąć. - To źle. Wydaje mi się, że ostatnio masz za mało snu. Siadaj. Dostaniesz owoców. - Nie fatyguj się. Sam sobie wezmę. - Ależ nie. Siadaj. Zaraz przyniosę. Zjesz winogron czy może wolisz brzoskwinie? Uśmiechnął się z pewnym przymusem. - Wszystko jedno. Mogą być winogrona czy brzoskwinie, albo i jedno, i drugie. Maria z pedantyczną starannością włożyła zakładkę do książki i wyszła. Usiadł. Znowu patrzył na port. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że od dwudziestu kilku lat ani ra- zu się nie pokłócili, a ich rozmowy mają zawsze charakter uprzejmego dialogu, bardzo poprawnego pod względem językowym. Tylko z biegiem czasu ich uśmiechy stały się coraz bardziej konwencj- onalne, ich słowa coraz bardziej bezosobowe. "Rozmówki z podręcznika" - pomyślał. Ta właśnie zupełna inność tamtej dziewczyny zachwycała go, porywała. Aneta klęła soczyście po francusku, po grecku i po angielsku. Targała go za włosy, szturchała, raz nawet w przystępie dzikiej pasji ude- rzyła go w twarz. Lubiła jeść palcami smażone ryby i kurczęta, a kiedy któregoś dnia udało im się we dwoje wyjechać na wycieczkę, rozłożyła zapasy żywności na kawałku starej gazety i zatłuszczo- ne palce wycierała w dżinsy. Wróciła Maria, niosąc paterę z owocami, talerzyki, noże, widelce i kolorowy lniany obrus, który wyglądał tak, jakby dopiero co został odebrany z pralni. Pomógł jej nakryć mały okrągły stolik. Usiadła koło niego i nożem i widelcem zaczęła zgrabnie obierać gruszkę. - Zapomniałam ci powiedzieć, że Jorgos wybiera się do nas dzisiaj wieczorem. Skrzywił się. - Czy nie za częste te wizyty? Spojrzała na niego zdziwiona. - Nie rozumiem. Przecież go lubisz. - No tak… Oczywiście… ale… Nawet jeżeli się kogoś bardzo lubi, to nie można go widywać codziennie. Czasami człowiek chciałby być sam. Z żoną - dodał pośpiesznie. - Ja go nie zapraszałam. Sam się zaprosił. Nie wypadało powiedzieć, że nie. - Oczywiście. - Niedługo wróci Aneta, to się nim zaopiekuje. Większość mężczyzn potrzebuje kobiecej opieki. Wydało mu się, że w głosie Marii posłyszał jakiś specjalny akcent. Nie spojrzał na nią. Sięgnął po brzoskwinię. Po chwili spytał: - O której ma przyjechać? - Tak jak zwykle. Około ósmej. - Pewnie znowu będzie nas chciał zawieźć do jakiej tawerny. - Sądzę, że tak. Wiesz, jak on lubi te wieczorowe wypady. - Ja bym wolał porządnie się wyspać. Sama powiedziałaś, że brak mi snu. - Czasami trzeba się poświęcić dla przyjaciół. Obiecaliśmy Anecie, że podczas jej nieobecności zaopiekujemy się Jorgosem. Skończył jeść brzoskwinię i podniósł się z westchnieniem. Te wspólne wyprawy z przyjacielem, któremu uwiódł żonę, zaczynały mu coraz bardziej ciążyć. Od pewnego czasu zaczął go dręczyć dodatkowy niepokój. To już nie wyrzuty sumienia. To obawa o własną skórę. Trudno było przewid- zieć, jak zachowa się Jorgos w wypadku, gdy się dowie, że jego żona i jego przyjaciel… Czy w ta- kiej sytuacji ten jowialny, wesoło uśmiechnięty Grek nie sięgnie po nóż albo po pistolet? Grecja to jednak południe, a ludzie z południa… - Pójdę się przebrać - powiedział. - Dochodzi siódma. Maria sama została na tarasie i w zadumie jadła winogrona. Ostatnio martwiła się Henrykiem. Niby nic konkretnego się nie stało, ale był jakiś dziwny, jakiś inny. Wyczuła intuicyjnie, że coś przeżywa, że z czymś się kryje, że nie jest z nią zu- pełnie szczery. A czy on w ogóle kiedykolwiek był w stosunku do niej zupełnie szczery? Coraz częściej dręczyła ją ta wątpliwość. Właściwie dopiero tutaj, na Krecie, zdała sobie sprawę z pew- nych rzeczy. W Warszawie nie było czasu na tego rodzaju rozważania. Oboje tak byli zajęci swoimi sprawami. Teraz żyli jakby bliżej siebie, odseparowani od znajomych, od przyjaciół, od rodziny. Czyż to możliwe, że ona przez te wszystkie lata nie zdołała go poznać, że nie wie, jaki on jest nap- rawdę? Zadźwięczał dzwonek.

Spojrzała na zegarek. To nie mógł być Jorgos, za wcześnie. Był bardzo punktualny. Poszła ot- worzyć. W drzwiach stał smukły, młody człowiek, o bujnej, kędzierzawej czuprynie i opalonej twarzy. - Bardzo przepraszam - powiedział po polsku. - Czy zastałem pana inżyniera Kosowicza? - Mąż się w tej chwili przebiera. A pan z budowy? Potrząsnął głową. - Nie. Pani pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Marek Sosnowski. Jestem kolegą Kazia Kosowicza i właśnie… Podała mu rękę w sposób nieco protekcjonalny. Nie lubiła młodych ludzi, noszących połatane dżinsy, długie włosy, brody i wąsy. Zarośniętego bratanka męża musiała tolerować, ale jego kole- gów… Z sąsiedniego pokoju dobiegł głos Henryka: - Mario, kto to dzwonił? - Przyszedł kolega Kazia - odpowiedziała bez entuzjazmu. - Chce się z tobą widzieć. Prawie natychmiast Henryk otworzył drzwi. Miał na sobie sportową brązową koszulę, beżowe spodnie i zamszowe pantofle. Był starannie uczesany, pachniał wodą kolońską. Marek zerwał się, powiedział swoje nazwisko i wyjął z portfela kartkę, którą otrzymał od Kazia. Henryk przebiegł oczami bazgroły swego bratanka i uśmiechnął się życzliwie. - Ma pan jakieś kłopoty z paszportem. - O właśnie - podchwycił ochoczo Marek. - Fatalna przygoda, panie inżynierze. Nie wiem, co ro- bić. - Pośpiesznie, trochę bezładnie opowiedział o pechowej wycieczce do Delf i o tym, co mu się przytrafiło. Henryk słuchał uważnie, kiwając głową. - To rzeczywiście dosyć przykra sprawa. Nie bardzo wiem, w czym mógłbym być panu po- mocny. Marek niespokojnie poruszył się na krześle. - Prawdę mówiąc, ja także nie bardzo wiem. Muszę odnaleźć jacht tego Amerykanina. Mam nad- zieję, że jeszcze nie odpłynął. Zresztą z tego, co mówił, wynikało, że w Iraklionie zatrzyma się jakiś czas. - Hm… - Henryk wierzchem dłoni przesunął po gładko wygolonym policzku. - Był pan w por- cie? - Byłem, ale nie mogłem się z nikim dogadać. Wszyscy ci, z którymi próbowałem nawiązać roz- mowę, nie znali angielskiego, a ja po grecku oczywiście ani w ząb. Henryk dyskretnie spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma. - No cóż. Postaram się jakoś panu pomóc. Niech pan zadzwoni do mnie jutro do biura. A propos. Czy ma pan gdzie nocować? - Jeszcze nie znalazłem żadnej kwatery. Dzisiaj przypłynąłem z Aten. - Dlaczego dopiero teraz skontaktował się pan ze mną? Przecież fairy-boat przypływa do Irakli- onu z rana. Marek zaczerwienił się. Nie mógł się przyznać, że cały dzień stracił na poszukiwaniu Anety. - Sądziłem, że jakoś sam sobie poradzę - bąknął. - Oczywiście zadzwonię do pana, panie inżyni- erze. Bardzo dziękuję i przepraszam za najście. - Przenocuje pan u nas - zadecydował nagle Henryk. - Nieprawdaż, Mario? Skinęła głową w sposób nazbyt majestatyczny. - Tak. - Ależ nie chciałbym państwu sprawiać takiego kłopotu - próbował bronić się Marek. - Przecież… Henryk przerwał mu ruchem ręki. - To nie żaden kłopot. Przenocuje pan na tarasie. Noce są jeszcze bardzo ciepłe. - Rzeczywiście - przytaknął Marek. - Wrzesień tutaj to jak najpiękniejszy lipiec u nas. Zaczęli rozmawiać o Grecji, o Grekach i o budowie olejarni. Tymczasem Maria przygotowała pośpiesznie kanapki z fetą i z suchą kiełbasą i zaparzyła herbatę. Następnie ustawiła to wszystko na stoliczku. - Musi pan coś zjeść - powiedziała autorytatywnie. Marek był bardzo zakłopotany.

- Ależ.. niepotrzebnie się pani fatyguje. Tyle kłopotu… - Musi pan coś zjeść - powtórzyła. Nie była zachwycona tym niespodziewanym gościem, ale nie mogła pozwolić na to, żeby chłopak głodny poszedł spać. - W takim razie bardzo dziękuję. Czy państwo pozwolą, że umyję ręce? Henryk zaprowadził go do łazienki. Zadzwonił telefon. Maria podbiegła do aparatu. Od razu poz- nała niski, trochę gardłowy głos Jorgosa. - Kirija Maria? - Tak. Jestem. - Porozumiewała się z nim częściowo po grecku, częściowo po angielsku, którym władała bardzo słabo. - Słucham? - Przepraszam, ale nie będę mógł do was dzisiaj przyjechać - mówił Jorgos. - Niespodziewanie wróciła Aneta. Jest zmęczona. Od rana nie byłem w domu i dlatego, jak się z panią spotkałem, to jeszcze nie wiedziałem, że Aneta wróciła. Zobaczymy się chyba dopiero w sobotę u Nikosów. ROZDZIAŁ TRZECI Nikos Britzolakis był nietypowym człowiekiem interesu. Pochodził ze skromnej, niezamożnej rodziny i wszystko, co osiągnął, zawdzięczał swojej pracy, niezłomnemu uporowi, z jakim dążył do wytkniętego celu. Bardzo wcześnie zdał sobie sprawę z tego, że jedynie pieniądz może mu dać cał- kowitą niezależność, swobodę, a co za tym idzie, pełnię życia. Przez wiele lat właśnie pieniądz stał się jego głównym celem, który wreszcie z niemałym trudem osiągnął. Obecnie był jednym z najbo- gatszych ludzi w Iraklionie, a może i na całej Krecie. Jak wszyscy mieszkańcy Krety, szczycił się swym pochodzeniem i przy każdej okazji podkreślał swą przynależność do ludu kreteńskiego, który od wieków wywyższał się nad tamtych Greków z kontynentu. Uważali się za spadkobierców najs- tarszej kultury europejskiej i byli z tego dumni. Kilka doskonale zaopatrzonych sklepów z artykułami metalowymi przynosiło duże dochody. Mi- mo ogromnej fortuny Nikos Britzolakis nie zaniedbywał interesów, osobiście doglądał wszystkiego i żadne nawet najmniejsze uchybienie personelu nie uszło jego uwagi. Umiał dobierać sobie uczciwych, zaufanych ludzi, którym mógł bez obawy powierzyć prowadze- nie sklepów, i z biegiem lat tak wszystko zdołał zorganizować, żeby więcej czasu mógł poświęcić tym sprawom, które go rzeczywiście pasjonowały. A pasjonowała go przede wszystkim muzyka. Wspaniale urządzony duży salon był zradiofonizowany według najnowszych wymogów techniki, a specjalnie sprowadzeni architekci, specjaliści od akustyki, zadbali o to, żeby w owym salonie kon- cert Mozarta, Vivaldiego czy Beethovena brzmiał idealnie, bez minimalnego nawet zdeformowania dźwięku. Ogromna mahoniowa szafa wypełniona była po brzegi najlepszymi nagraniami, sprowad- zanymi za ogromne sumy ze wszystkich stron świata. Nie koniec na tym. "Opel-combi", najnowszy model, wyposażony został w znakomitą aparaturę stereofoniczną, co pozwalało słuchać doskonałej muzyki podczas wielogodzinnych wycieczek po serpentynach zawieszonych nad oliwkowymi gaj- ami. Jego zainteresowania artystyczne nie ograniczały się do muzyki. Z nie mniejszym zapałem po- święcał każdą wolną chwilę malarstwu, starożytnej rzeźbie, wykopaliskom archeologicznym. Posi- adał z tego zakresu dużą wiedzę, a jego bogato zaopatrzona biblioteka była pełna najcenniejszych wydawnictw z zakresu historii sztuki, sprowadzanych z Francji, Anglii, Niemiec i ze Stanów Zjed- noczonych. Tak, Nicos Britzolakis był rzeczywiście nietypowym człowiekiem interesu. Łączył w sobie duszę wrażliwego artysty z wszystkimi cechami twardego, bezwzględnego businessmana. Potrafił w jednej chwili przenosić się z jednego wcielenia do drugiego. Jego małżeństwo było wynikiem raczej trzeźwej, kupieckiej kalkulacji aniżeli romantycznej mi- łości. Po swojemu kochał żonę i był do niej bardzo przywiązany. Jej gospodarność, oszczędność, umiejętność w prowadzeniu domu napawała go dumą i zachwytem. Nigdy też nie omijał okazji, żeby się pochwalić swoją Aliką. Dochowali się dwóch synów, którzy studiowali w Anglii. Można ich było śmiało nazwać wzorowym małżeństwem, a drobne sprzeczki wynikały od czasu do czasu, spowodowane pedantycznym usposobieniem Aliki. Żadna gosposia nie potrafiła jej dogodzić i zaw- sze musiała sama dodatkowo sprzątać mieszkanie, uważając, że nikt tak jak ona tego zrobić nie pot- rafi.

Drażniło to oczywiście Nikosa, który uważał, że jego żona powinna ograniczyć się do kierowania służbą, a nie osobiście zabierać się do ścierki i odkurzacza. To były jednak nic nie znaczące krótkie spięcia i na ogół ich wspólne życie upływało w idealnej zgodzie i harmonii. Kolorowe lampiony rzucały smugi przyćmionego światła na taras. Obszerny hol natomiast tonął w jaskrawym blasku, płynącym z ogromnego, kryształowego żyrandola. Marmurowa posadzka błyszczała jak lodowisko. Nikos, gładko wygolony, w doskonale skrojonym białym smokingu, witał gości. Osób było ni- ewiele, grono najbliższych przyjaciół i siostrzeniec pana domu, młody architekt z żoną. Kosowiczowie zostali przyjęci ze specjalną atencją. Nikos przez dłuższą chwilę potrząsał dłońmi Henryka, zaś gospodyni obdarzyła Marię serdecznym pocałunkiem, który tej ostatniej nie napełnił entuzjazmem. Nie dała oczywiście tego poznać po sobie. - Wybaczcie, że przyprowadzamy wam nie proszonego gościa - powiedział Henryk, wskazując Marka - ale tak się złożyło, że zawitał do nas niespodziewanie rodak. - Ależ bardzo nam miło - wykrzyknęli niemal jednocześnie Nikos i Alika. - Prosimy, bardzo pro- simy. Marek bąknął coś niewyraźnie, zażenowany zarówno wytwornym otoczeniem, jak i swym niew- łaściwym strojem, i całe towarzystwo przeniosło się z holu do owego sławnego salonu, wyposażo- nego w stereofoniczne głośniki. Na razie jednak nikt nie zdradzał zainteresowania muzyką. Goście zajęli się drinkami, które zostały przygotowane przez panią domu na małych stoliczkach. Rozmowa potoczyła się żwawiej. Mówiono o pogodzie, o najnowszych zdarzeniach politycznych, o porwaniu jakiegoś tam samolotu. Do Henryka, który w milczeniu popijał ananasowy cocktail, zbliżył się Nikos i poufale poklepał go po ramieniu. - No i co tam u pana słychać, kirios Enrico? - spytał. Henryk uśmiechnął się z konwencjonalną uprzejmością. Nawet w stosunkach z przyjaciółmi zachowywał się zawsze z pewną rezerwą, powściągliwie. - Jakoś się żyje. Praca, dużo pracy. - Praca nie daje szczęścia - pokiwał głową Nikos. - Chyba pośrednio. - Pośrednio? - Tak. Bo dzięki pracy możemy zdobyć, chociaż nie zawsze, pieniądze, a pieniądze stwarzają nam możliwości niezależnej egzystencji. Czy pan lubi Beethovena? - spytał zmieniając nagle temat rozmowy. - Bardzo. - To świetnie. Chciałbym, żeby moi goście posłuchali dzisiaj dziewiątej symfonii. Wczoraj otrzy- małem ze Stanów Zjednoczonych wspaniałe nagranie. Orkiestra filadelfijska. Piękna rzecz. Wszy- scy już są w komplecie. Czekamy tylko na Jorgosów. Jakoś się spóźniają. A propos. Jak się układa- ją pańskie stosunki z Jorgosami? Henryk zesztywniał. - Doskonale. Dlaczego pan pyta? Nikos wziął przyjaciela pod rękę i odprowadził w drugi kąt salonu. Usiedli na małej kanapce w stylu biedermeierowskim. - Ja panu dobrze życzę, mister Kosowicz. - Nie wątpię - uśmiechnął się niepewnie Henryk. Nie miał pojęcia, do czego zmierza ten dziwny wstęp, i zaczął ogarniać go niepokój. "Czyżby się czegoś domyślał?" - zastukało mu w głowie. - Ja panu dobrze życzę - powtórzył Nikos. Rozejrzał się szybko, a widząc, że nikogo nie ma w pobliżu, mówił dalej przyciszonym głosem: - Jorgos to bardzo miły, kulturalny człowiek i nie chci- ałbym, żeby mnie pan źle zrozumiał… Ja tak tylko przez życzliwość… On się z panem przyjaźni, prawda? - Tak. Pozostajemy w przyjacielskich stosunkach - przyznał Henryk. - Tak jak i z panem - dodał po chwili. - To nie jest zupełnie to samo. Henryk nie pozbył się przykrego uczucia niepokoju. - Jak mam to rozumieć? - Ja jestem pańskim szczerym, serdecznym, bezinteresownym przyjacielem - powiedział z prze- konaniem Nikos.

- Czy uważa pan, że Jorgos jest nieszczery i interesowny? Nikos zdjął okulary, przetarł je białą chusteczką i przez chwilę patrzył na swego rozmówcę zmrużonymi oczami krótkowidza. - Nie chciałbym, kirios Enrico, żeby pan mnie podejrzewał o jakieś zawiści zawodowe. Zresztą my sobie z Jorgosem w drogę nie wchodzimy. On wam dostarcza artykuły elektrotechniczne, a ja metalowe. Inna branża. - Więc o co właściwie chodzi? - spytał nieco już zniecierpliwiony Henryk. Myśl, że Nikos domy- śla się czegoś, nie dawała mu spokoju. - Widzi pan… W tej chwili podeszła do nich Alika. - Przyszli Jorgosowie - powiedziała. Nikos wstał. - Muszę przywitać gości - uśmiechnął się przepraszająco. - Dokończymy tę rozmowę innym ra- zem. Henryk poszedł za nimi, czuł, że serce uderza mu przyśpieszonym rytmem. Kosztowało go dużo wysiłku, żeby jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć poza konwencjonalną uprzejmością. Aneta wyglądała ślicznie. Miała na sobie obcisłą suknię koloru czerwonego wina, która bardzo efektownie podkreślała jej kształty. Gęste, jedwabiste włosy spadały na ramiona swobodnymi fala- mi. W dużych ciemnych oczach pojawiały się co chwila wesołe, trochę szelmowskie błyski. Zachowywała się z ogromną swobodą, znamionującą duże obycie towarzyskie. Dla każdego mi- ała w zanadrzu jakieś miłe słowo, uroczy uśmiech, serdeczny uścisk dłoni. Z Henrykiem przywitała się z uprzejmą obojętnością. - Witam pana, panie inżynierze. Bardzo dawno pana nie widziałam. Co słychać? Doskonale pan wygląda. Mam nadzieję, że przy najbliższej okazji znowu zorganizujemy jakąś wspólną wycieczkę. Nim Henryk zdążył coś odpowiedzieć, poszybowała w głąb salonu, wesoła, promienna, pełna ra- dości życia i młodości. Mogło się zdawać, że to jakaś łaskawa księżniczka zeszła do swych pod- danych, rozdzielając szczodrze uśmiechy, spojrzenia, uprzejme słowa. Zatrzymała się przed Markiem. Nikos pośpieszył przedstawić młodego człowieka. - To nasz nowy polski przyjaciel - powiedział wesoło. - Mister Marco Sosnowski. Marek poczuł, że krew gorącą falą uderza mu do głowy. Skłonił się niezgrabnie i uścisnął wyci- ągniętą ku sobie dłoń. - Bardzo mi miło - bąknął. Tymczasem Jorgos zabawiał rozmową Marię. Był to wysoki, szczupły mężczyzna o pociągłej, śniadej twarzy, której ascetyczny charakter kolidował ze zbyt hałaśliwym, kordialnym śmiechem. Robiło to takie wrażenie, jakby właściciel tej twarzy koniecznie chciał uchodzić za człowieka jowi- alnego i dobrodusznego. - Trzeba przyznać, że Aneta wygląda dzisiaj bardzo efektownie - powiedział z zadowoleniem. Mówił nieźle po francusku z nieco przesadnym, afektowanym akcentem. - Prześliczna - przytaknęła uprzejmie Maria. - Taka żona to prawdziwy skarb. Niech sobie pani wyobrazi, że ona każdy interes handlowy pot- rafi załatwić nie gorzej od doświadczonego mężczyzny. Naprawdę mam z niej pociechę pod każ- dym względem. Skarb, prawdziwy skarb. Tylko ta różnica wieku… - To nie ma większego znaczenia - powiedziała uspokajająco Maria. - Niestety, to ma znaczenie - westchnął Jorgos i zaraz roześmiał się trochę bez sensu. - Przyznaję, że Aneta jest dziewczyną poważnie myślącą, ale jednak młodość ma swoje prawa. Na to nie ma rady. A Aneta podoba się mężczyznom. Zauważyłem, że nawet pani małżonek patrzy na nią z pew- nym upodobaniem. Maria rzuciła szybkie, badawcze spojrzenie. - Lubi ją, tak samo jak lubi pana, monsieur Jorgos. Znowu się roześmiał. - To trochę co innego, to trochę co innego, chere madame. Przyjaciele naszych przyjaciół są na- szymi przyjaciółmi, a żony naszych przyjaciół… Och, co za głupstwa plo1 Co można pani podać, madame? Koniak? Cocktail? Whisky? - Najchętniej napiłabym się Coca-Coli. Podbiegł do małego stoliczka i po chwili wrócił, niosąc wysoką szklankę, napełnioną brunatnym, musując płynem.

- Czy państwo jeszcze długo przebywać będą na Krecie? - spytał. Potrząsnęła głową. - Nie umiem panu na to odpowiedzieć. To będzie zależało od tempa budowy olejarni. Przecież pan się orientuje, że mój mąż jest kierownikiem budowy. - Oczywiście, oczywiście - Jorgos pociągnął sporo koniaku. - Smutno nam tu będzie bez państ- wa, ba smutno. Tak żeśmy się zżyli. - Mam nadzieję, że spotkamy się w Warszawie. - Ogromnie jesteśmy pani wdzięczni za zaproszenie. Bardzo chętnie skorzystamy. Ani ja, ani Aneta nigdy nie byliśmy w Polsce. To będzie dla nas niezwykle interesująca wycieczka. Wasz kraj od dawna mnie pasjonuje. Wspaniały kraj, wspaniali ludzie. Maria nie zareagowała. Coraz częściej drażniła ją ta sztuczna egzaltacja Jorgosa. Bywały mo- menty, że zaczynała wątpić w szczerą przyjaźń tego człowieka. Marek tak był oszołomiony niespodziewanym pojawieniem się Anety, że zupełnie stracił głowę. Nie bardzo wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje. Wodził za nią pełnym zachwytu spojrzeniem, nie mogąc odzyskać równowagi ducha. Z tego nieomal ekstatycznego stanu wyrwał go głos Koso- wicza: - Panie Marku… Drgnął gwałtownie. - Słucham, panie inżynierze. - Chciałbym pana poznać z naszym rodakiem, panem Daszewiczem. Marek niezbyt wyraźnie powiedział swoje nazwisko i uścisnął wyciągniętą ku sobie dłoń. - Pan Daszewicz jest historykiem sztuki - mówił dalej Henryk, który robił wszystko, co w ludzki- ej mocy, żeby odwrócić swoją uwagę od Anety. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wszyscy go ob- serwują i dostrzegają jego zainteresowanie tą dziewczyną. - Nie wątpię, że znają panowie dużo ci- ekawych tematów do rozmowy. - Zostawił młodych ludzi ich własnemu losowi i, ślizgając się po wypolerowanej marmurowej posadzce, ruszył w kierunku swojej żony, jakby u niej chciał znaleźć schronienie przed grzesznymi myślami. - Słyszałem, że pan studiuje archeologię - powiedział Daszewicz. - W tym roku zrobiłem dyplom. - Gratuluję. Marek zdołał się wreszcie otrząsnąć ze stanu oszołomienia i spojrzał przytomniej. Dopiero teraz mógł przyjrzeć się uważniej swemu rozmówcy. Daszewicz był trzydziestoparoletnim mężczyzną, wysoki, dobrze zbudowany, o sylwetce sportowca. Włosy miał gęste, ciemnoblond, i bardzo jasne niebieskie oczy, jakby wypłowiałe od południowego słońca. Mówił wyraźnie, z dykcją zawodowego aktora, i chętnie nadawał swojemu głosowi nieco protek- cjonalny ton. Od pierwszego wejrzenia wyczuwało się w nim człowieka mocnego, bezwzględnego, zmierzającego c obranego celu ze stanowczym uporem. - Pan dawno w Grecji? - spytał Marek, żeby coś powiedzieć. - Już drugi rok - padła nonszalancka odpowiedź. - A pan? - Ja jestem tu dopiero parę tygodni i cholernie wpadłem. - Co się stało? Marek wyrecytował opowieść o zgubionym paszporcie, o wycieczce do Delf i o uczynnym Ame- rykaninie, jak dobrze wyuczoną lekcję. - Jak się nazywa ten Amerykanin? - spytał Daszewicz. - William Hawkins. Może go pan przypadkiem zna? - Znam - odparł obojętnie Daszewicz. - O ile sobie przypominam, to poznałem go chyba na ja- kimś przyjęciu. To bardzo zamożny człowiek. Jest właścicielem pięknego jachtu motorowego. No i co? Rozmawiał pan już z nim w sprawie tego paszportu? Marek potrząsnął głową. - Jeszcze nie. Odnalazłem wprawdzie jego jacht, ale mister Hawkins gdzieś wyjechał na parę dni i będzie dopiero w poniedziałek. Nikt nie potrafi udzielić żadnych informacji. Muszę zaczekać do poniedziałku. - Gdzie pan się zatrzymał? - Na razie mieszkam u inżyniera Kosowicza. To stryj mojego kolegi. Sympatyczny człowiek - podchwycił Marek. - A jaki uczynny, serdeczny…

- A co pan sądzi o pani Kosowiczowej? Marka speszyło to bezpośrednie pytanie. - No cóż… Uważam, że… - Śmiało, śmiało - zachęcił go z uśmiechem Daszewicz.- Niech się pan nie krępuje, kolego. Markowi nie podobał się ten na poły ironiczny, na poły wzgardliwy ton. Powiedział oględnie: - Za mało znam panią Kosowiczową, żebym mógł się pokusić o nakreślenie jej charakterystyki. Robi wrażenie bardzo poważnej i solidnej osoby. - Aż za solidna - prychnął rozweselony Daszewicz. - Nie życzyłbym nikomu takiej żony. Na śmi- erć może zanudzić. A Nikosa pan dawno zna? - Poznałem go dopiero dzisiaj. - Nieszkodliwy maniak. - Nie bardzo rozumiem. - Ma fioła na punkcie muzyki. Musi być pan przygotowany na to, że będzie musiał wysłuchać jakiegoś beznadziejnego koncertu. Zradiofonizował sobie mieszkanie za ciężkie pieniądze i teraz częstuje swoich nieszczęsnych gości najnowszymi nagraniami Bacha, Mozarta czy Beethovena. W tej chwili podszedł do nich Nikos. - Prosimy przedstawicieli nauki na skromną przekąskę - powiedział z uśmiechem. Wszyscy przeszli do sąsiedniego pokoju, gdzie stoły ustawione w podkowę uginały się pod pół- miskami pełnymi najrozmaitszych mięsiw, sałatek, pieczonych kurcząt oraz ryb. - Zimny bufet - szepnął Daszewicz na ucho Markowi. - Kiedyż wreszcie można będzie zasiąść do przyzwoitego schaboszczaka. Przyznam się panu, że mam już dosyć tych greckich "przysmaków". - Chyba nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pan wrócił do kraju - powiedział Marek, którego his- toryk sztuki zaczynał denerwować. Daszewicz skrzywił się. - Niestety. Muszę skończyć pracę. - Pracę? - Tak. Otrzymałem specjalne stypendium na napisani elaboratu na temat kultury śródziemno- morskiej. Zabierze mi to jeszcze trochę czasu w Grecji, a następnie przeniosę się do słonecznej Ita- lii. Cocktaile, koniak, whisky i miejscowa cykudia wywarł pożądany wpływ na gości. Rozmowy, które początków wyraźnie kulały, potoczyły się żwawiej, gwar podochoconych gło- sów wypełnił pokój. Dyskusje na tematy polityczne krzyżowały się z krytycznymi uwagami, dotyc- zących ostatnich meczów piłki nożnej. Kilku panów zbitych w ciasną gromadkę opowiadało sobie nieprzyzwoite dowcipy, wybuchając co chwilę radosnym śmiechem. Ich żony, posilając się dyskret- nie, z niezwykłym zapałem obgadywały bliźnich. Aneta ograniczyła się do wypicia dwóch koniaków. Oczy jej błyszczały, na policzkach pojawiły się rumieńce, od czasu do czasu końcem języka dotykała pełnych warg. Co chwila nawiązywała z kimś rozmowę, śmiała się, żartowała, dawała cięte, błyskotliwe odpowiedzi, słowem, tego wieczora była w doskonałej formie. Bawiła ją ta niecodzienna, trochę ryzykowna sytuacja. Zazdrosny mąż i dwóch kochanków. Zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że gra, którą prowadzi, staje się coraz bardziej niebezpieczna i może zakończyć się dramatycznym finałem. Nie potrafiła jednak zrezygno- wać z tej gry. Tak sytuacje ekscytowały ją w sposób niezwykły, dużo bardziej niż konkretny, fi- zyczny kontakt z mężczyzną. Do niedawna o Polakach miała jakieś mgliste wiadomości, jako o na- rodzie żyjącym gdzieś na dalekiej północy, jeżdżący konno i polującym na bizony. Tak się złożyło, że w czas pobytu w Paryżu jej kontakty z przedstawicielami tej egzotycznego narodu były bardzo rzadkie i zupełnie przelotne. Dopiero teraz przekonała się, że Polacy to nie tylko ludzie wykształce- ni, kulturalni, dobrzy fachowcy, ale także bardzo interesujący jako mężczyźni. Z Kosowiczem na- wiązała romans trochę przez ciekawość, a trochę dlatego, że był pod ręką. Nie zawiodła się. Enrico okazał się kochankiem czułym, delikatnym, a jednocześnie pełnym temperamentu. Posiadał duże doświadczenie w tych sprawach i potrafił dać kobiecie pełnię zadowolenia. Marek to był nic nie znaczący epizod, kaprys. Po prostu spodobał jej się młody, silny, pełen życia chłopak. Była przekonana, że cała ta historia ograniczy się do jednej nocy i, prawdę mówiąc, trochę się zaniepokoiła, spotykając go na przyjęciu u Nikosów. Nie chciała kontynuować tej znajomości, która mogła się okazać bardzo niewygodna, a nawet niebezpieczna. Nie przewidziała tego, że mło- dy polski archeolog zakocha się w niej w błyskawicznym tempie i że nie zechce tak łatwo zrezyg-

nować ze swych praw zdobytych w hotelu "Marina". Zupełnie nie miała ochoty na jakieś nowe komplikacje. I tak dosyć już kłopotów przysparzał jej Daszewicz, który z każdym nieomal dniem stawał się coraz bardziej natarczywy. Nie znosiła tego człowieka, a nawet bała się go. Wprawdzie miał w sobie coś fascynującego, ale była to fascynacja zdecydowanie negatywna, wywołująca dreszcz niepokoju. Zdarza się, że człowiek nie może oderwać oczu od czegoś wstrętnego, przerażaj- ącego, mimo że to coś sprawia mu wyraźną przykrość. Rodzaj stanu hipnotycznego. Właśnie w tym momencie Daszewicz zbliżył się do niej. - Jak się pani bawi? - spytał ze swym ironicznym uśmieszkiem. - Znakomicie. U Nikosów zawsze jest przyjemna atmosfera. - Dopóki nie zaczną się koncerty. - Ja lubię muzykę. - A ja wolę patrzeć na panią niż słuchać Bacha czy innego Mozarta. - Niech pan da spokój. - Czyż nigdy nie zdołam pozyskać pani sympatii? - Już wiele razy rozmawialiśmy na ten temat. Nie sądzi pan, że to wystarczy? - Jestem bardzo uparty. - Ja także. - Potrafię z całą bezwzględnością dążyć do raz obranego celu. - Nie wątpię. - I jeżeli zajdzie tego potrzeba, nie przebieram w środkach. - Gotowa jestem w to uwierzyć. Nie radziłabym jednak panu angażować się w tego rodzaju grę. Mogę pana zapewnić, że ja także potrafię stosować drastyczne środki, jeżeli mnie ktoś do tego zmu- si. Podszedł do nich Nikos. - No i cóż tak plotkujecie? - powiedział wesoło. - Kończcie się posilać, bo niebawem czeka was uczta duchowa. - Roześmiał się, rad ze swojego, jak mu się zdawało, bardzo zręcznego powiedzenia i pożeglował dalej zachęcać gości do jedzenia i picia. Był zadowolony z siebie, ze swojego miesz- kania, ze swojej żony, ze swojego stereofonicznego salonu. - Bach - powiedział za odchodzącym Daszewiczem. - Przekona się pani, że to będzie Bach. Nie zgadł. Kiedy syci jadła i napitków goście przenieśli się do zradiofonizowanego salonu, z gło- śników popłynęły tony dziewiątej symfonii Beethovena. Nikos siedział zasłuchany, rzucając od czasu do czasu porozumiewawcze spojrzenie w kierunku Kosowicza, w którym cenił zamiłowanie do muzyki i którego uważał za bratnią duszę. Dopiero teraz Marek znalazł się blisko Anety. Tak lawirował, żeby usiąść przy niej. Wykorzystał orkiestrowe forte i szepnął: - Kocham cię. I love you. Nie zareagowała. - I love you - powtórzył. - Przestań. - Kiedy się zobaczymy. - Zadzwonię do ciebie. Bądź cierpliwy. - To bardzo trudne. - Proszę cię, przestań ze mną rozmawiać. Umilkł. W milczeniu słuchali muzyki, która nieprawdopodobnie wzmagała jego pożądanie. Mu- siał opanowywać się całą siłą woli, żeby nie dotknąć wargami jej włosów. Momentami zdawało mu się, że przestaje nad sobą panować i że tutaj, zaraz, przy wszystkich pochwyci ją w ramiona i zacznie całować. Najwidoczniej wyczuła jego nastrój, bo odsunęła się dyskretnie. Po dziewiątej symfonii Beethovena przyszła kolej na drugi koncert Rachmaninowa. Na zakońc- zenie zaś, na prośbę Marii, wysłuchano wiązanki melodii greckich. Potem rozległy się brawa, chwalono znakomitą aparaturę, wspaniałe nagrania oraz doskonałą akustykę salonu. Nikos promieniał. Poklepywał przyjaciół po łopatkach, wtajemniczał w tajniki stereofonii, pre- zentował najnowsze nagrania, które udało mu się sprowadzić z różnych stron świata. Maria nachyliła się do Henryka. - Aneta ślicznie dzisiaj wygląda.

- Owszem - przytaknął, siląc się na obojętny ton. Nie udało mu się zamienić z nią ani słowa i był zły. - Podoba ci się? - Kto? - No… Aneta. Wzruszył ramionami. - Ładna dziewczyna. - W twoim guście? Spojrzał na nią ostro. - Czego ty chcesz ode mnie? Podszedł do nich Jorgos. - Czy można przeszkodzić małżeństwu w czułym tete-a-tete - powiedział z uśmiechem. Henryk przysunął mu fotelik. - Proszę. Niechżeż pan z nami usiądzie. Jorgos podziękował, usiadł i zapalił papierosa. - Czy ten młody człowiek to krewny państwa? - To kolega mojego bratanka - wyjaśnił Hernyk. - Zgubił biedak paszport i ma teraz kłopoty. - To przykre. Powinien zwrócić się do ambasady. - Zapewne się na tym skończy. Ciągle jeszcze ma nadzieję, że uda mu się odzyskać paszport. Czeka na powrót do Iraklionu pewnego Amerykanina. - Amerykanina? - Tak. Niejaki mister Hawkins podwiózł go swoim wozem i być może, że właśnie w tym wozie Marek zgubił paszport. Jorgos słuchał uważnie. - Hawkins? - Tak. To jakiś bogaty Amerykanin. Podobno jest właścicielem wspaniałego jachtu. - Amerykanie to bogaci ludzie - pokiwał głową Jorgos. Po północy goście zaczęli się powoli rozchodzić. Nikos wraz z żoną serdecznie żegnali przyjaci- ół, obiecując w najbliższej przyszłości nową porcję koncertów. Kiedy zostali sami, Nikos objął ra- mieniem Alikę i powiedział: - Jestem szczęśliwy. Dobrze mi z tobą. Pocałowała go. - I mnie z tobą także dobrze. Jesteś moim kochanym niedźwiadkiem. Roześmieli się. ROZDZIAŁ CZWARTY - Jesteś przemęczony - powiedziała cicho i sięgnęła po papierosy, leżące na nocnym stoliku. - Za dużo pracujesz. W milczeniu przeżuwał swoją porażkę. Jej głos brzmiał spokojnie, z iście sprawoz- dawczą obojętnością, straszliwie działał mu na nerwy. Stokroć by wolał, żeby była wzburzona, ag- resywna, nawet brutalna. - Nie jestem jeszcze taki stary. - Oczywiście, że nie. Jesteś mężczyzną w sile wieku. - Więc dlaczego?! Dlaczego?! - wybuchnął nagle z niespodziewaną energią. - Przecież cię koc- ham! Szaleję za tobą! Pragnę cię! Śnisz mi się po nocach. Taksującym spojrzeniem obrzuciła jego kościste, opalone na ciemny brąz ciało. - Powinieneś odpocząć. Już dawno nie miałeś urlopu. Jesteś przemęczony. Nie sądzisz? Nie odpowiedział. Zapalił papierosa i przez chwilę wydmuchiwał kółka z dymu, które obserwo- wał z przesadną uwagą. Za oknem było upalne popołudnie i promienie słońca atakowały gwałtow- nie zieloną żaluzję. Senna cisza panowała nad miastem. Nic nie przerywało poobiedniej sjesty. Nagle zerwał się, odrzucił papierosa i chwycił ją za ramię. - Słuchaj! Ja nie pozwolę, żebyś mnie zdradziła! Nie pozwolę! Rozumiesz? Nie mogę o tym my- śleć! Oszaleję! - Oczy mu płonęły, wargi drżały, szczęki miał zaciśnięte. Była zaskoczona tym wybuchem.

- Jorgos, co się z tobą dzieje? Uspokój się. Puść. To boli. Zwolnił uścisk swych muskularnych palców. - Przepraszam - powiedział cicho. - Nie gniewaj się, ale… Wstała, narzuciła szlafrok, usiadła przed toaletą i zaczęła rozczesywać włosy. Czuła narastające zdenerwowanie. Od jakiegoś czasu dręczyła ją niepewność. "A jeżeli Jorgos coś podejrzewa - my- ślała niespokojnie - jeżeli każe ją śledzić? Co wtedy? Do czego to wszystko może doprowadzić?" To nie był typ człowieka, który byłby skłonny pogodzić się z tym, że żona go zdradza. Trudno było przewidzieć, jak postąpi, jak się zachowa w wypadku odkrycia prawdy. Nie miała złudzeń, że mógł nawet posunąć się do morderstwa. - Aneta… Drgnęła gwałtownie i odwróciła się. - Słucham? Zbliżył się i położył dłonie na jej ramionach. Dotyk tych długich, mocnych palców podziałał na nią jak prąd elektryczny. Pomyślała, że z ramion do szyi droga jest niezbyt daleka. - Może masz rację - powiedział spokojniejszym głosem. - Może rzeczywiście ostatnio jestem trochę przemęczony, przepracowany. Ale to wszystko dla ciebie, tylko dla ciebie. Przecież wiesz. Uśmiechnęła się do jego odbicia w lustrze. - Wiem, kochany, wiem. - Bo widzisz… - mówił dalej Jorgos - jeżeli ta transakcja dojdzie do skutku, to będziemy bogaci, bardzo bogaci. Wtedy będę ci mógł dać wszystko, absolutnie wszystko, złoto, brylanty, podróże, luksusowe hotele. Świat stanie przed nami otworem. Wszystko się ułoży. Zobaczysz. Odpocznę. Oczywiście, że muszę odpocząć. Zresztą poradzę się lekarza. To są stany przejściowe. Musisz zro- zumieć. Musisz być cierpliwa. - Ależ ja jestem cierpliwa - powiedziała łagodnie. - To ty się zupełnie niepotrzebnie denerwujesz. - Taka sytuacja dla każdego mężczyzny jest bardzo denerwująca. - Daj spokój. Poszedł do łazienki i wziął prysznic. Mocny prąd zimnej wody wychłostał ciało. To mu doskona- le zrobiło. Poczuł się o wiele lepiej. Nerwowe podniecenie zniknęło. Znowu był opanowany, zrów- noważony, taki jak zwykle. Kiedy wrócił, zastał Anetę ubraną. - Wychodzisz? - Tak. Mam parę spraw do załatwienia na mieście. Miał ochotę zapytać, jakie to sprawy, ale zre- zygnował. Nie chciał uchodzić w jej oczach za zazdrosnego, podejrzliwego męża, szczególnie w obecnej sytuacji. - Będziesz u Nikosów? - Nie. Z Aliką umówiłam się na jutro. Teraz kupię tylko coś na kolację, wpadnę do krawcowej i zaraz wracam. A ty…? - Muszę zobaczyć się z Robertem. Trzeba wreszcie omówić szczegóły. Skrzywiła się. - Bądź ostrożny. Temu człowiekowi nie można ufać. - Wiem o tym. - Czy musisz koniecznie z nim? Wzruszył ramionami. - A jak ty sobie to wyobrażasz? Przecież nie mogę go pominąć. W końcu to on wszystko zmonto- wał. Pokiwała głową. - Masz rację, oczywiście. Ale swoją drogą wolałabym, żebyś z kim innym… - Ja też bym wolał. Nie martw się. Nie dam sobie krzywdy zrobić. Może on jest bardzo sprytnym człowiekiem, ale ja też już w swoim życiu widziałem wielu sprytnych ludzi. Potrafię się zabezpieczyć. Pocałowała go w czoło. - Wiem, że jesteś bardzo dzielny. Adio. Wyszła sprężystym, energicznym krokiem.

Słońce przesunęło się ku zachodowi. W pokoju pociemniało. Jorgos podszedł do okna i pchnął okiennicę. Ogarnęła go fala ciepłego, łagodnego powietrza. Ten barwny pejzaż, obramowany ramą okienną, napawał go zazwyczaj ogromnym spokojem, przynosił odprężenie. Dzisiaj było inaczej. Dzisiaj wszystko go drażniło, nawet błękit nieba, nawet złote promienie słońca, ześlizgujące się po gałęziach drzew. Był w fatalnym nastroju. Od pewnego czasu walczył bezskutecznie z dręczącą myślą, która powracała z obsesyjnym upo- rem - "Czy Aneta go zdradza?" Właściwie nie miał żadnych konkretnych powodów do podejrzeń, ale… Żeniąc się z dziewczyną o dwadzieścia pięć lat młodszą zdawał sobie sprawę z ryzyka. Wtedy był przygotowany na to, że w pewnym momencie będzie musiał na różne rzeczy patrzeć przez pal- ce, jeżeli zechce utrzymać swoje małżeństwo. Taka wyrozumowana teoria nie wytrzymała jednak życiowej próby. Z biegiem lat coraz bardziej angażował się uczuciowo i absolutnie nie było mowy o tym, żeby mógł "patrzeć przez palce" na romantyczne przygody Anety. Wprost przeciwnie, sta- wał się coraz bardziej zazdrosny i coraz trudniej było mu się zdobyć na ten ogromny wysiłek, żeby się z tym nie zdradzić. Zazdrości nienawidził i wstydził się jej. Niejednokrotnie wyrażał się z po- gardą o zazdrosnych mężach i kochankach. A teraz… Sytuacja nie była łatwa. Wielokrotnie szukał argumentów, które pozwoliłyby mu na stwierdzenie, iż nie jest śmiesznym, zazdrosnym mężem z molierowskiej komedii. Ale jak długo można oszukiwać samego siebie? A teraz jeszcze te dodatko- we komplikacje… Zaczął się wolno ubierać. Wiążąc krawat, przyjrzał się uważniej swemu odbiciu w lustrze. Czubkami palców dotknął zmarszczek, wątrobianych worków pod oczami. To nie był zachwyca- jący widok. "Są mężczyźni w moim wieku, którzy się gorzej trzymają" - pomyślał. "To prawda. Ale są to mężczyźni" - szepnął mu do ucha złośliwy chochlik. Zaklął i o mały włos nie cisnął popielniczką w lustro. "To chwilowe, to oczywiście chwilowe - zaczął się skwapliwie pocieszać. - Aneta ma rację." Jest przemęczony. Musi odpocząć. Żeby tylko jak najprędzej sfinalizować tę transakcję. Potem wyjadą gdzieś z Anetą na długi, prawdziwy urlop. Wszystko będzie dobrze, wszystko się ułoży. Usiłował przestać myśleć o tej sprawie, ale na próżno. Wspomnienie poobiedniej sjesty wracało z natrętną, uporczywą napastliwością. "A może jednak pójść do lekarza? Ale do którego?" Znał wielu lekarzy, z niektórymi nawet się przyjaźnił. To była bardzo delikatna sprawa, a któż mógł mu za- ręczyć, że lekarz, któremu zwierzy się ze swoich kłopotów, nie wygada się, gdy zasiądzie w gronie kolegów przy butelce rakii? Zaczną się plotki, żarciki… Nie, nie, nad tym należało się bardzo poważnie zastanowić. Jeżeli pomoc lekarza okaże się koni- eczna, to lepiej pojechać do Aten, gdzie nikt go nie zna, gdzie nie jest osobistością tak popularną. A może to w ogóle będzie niepotrzebne. Może ten zły okres niebawem minie. W takich wypadkach nie wolno ulegać panice, nie wolno się sugerować. Za wszelką cenę trzeba odzyskać pewność si- ebie. Spojrzał na zegarek. Nie lubił się spóźniać. Jeszcze tylko ostatni rzut oka w lustro, odrobina wo- dy kolońskiej i był gotowy do wyjścia. Wyprowadził z garażu cadillaka. Był to ten sam wóz, którym Aneta zawiozła Marka do Pireusu. Chyba nigdy jeszcze z takim roztargnieniem nie manewrował kierownicą i gdyby na swojej drod- ze napotkał policjanta nastrojonego służbiście, byłby niewątpliwie zapłacił mandat za nieostrożną, nieprawidłową jazdę. Daszewicz siedział już przy stoliku i pił piwo. Był jak zwykle bardzo starannie ogolony i ubrany z nieco przesadną elegancją. Miał na sobie doskonale skrojony garnitur z jasnokremowego tropiku, który efektownie podkreślał opaleniznę. Brązowa koszula, lekkie zamszowe pantofle, szeroki kra- wat w rudo - beżową kratę. Przywitali się z wylewną serdecznością, która w bardziej doświadczonym obserwatorze mogła wzbudzić pewne wątpliwości. Obaj byli dobrymi aktorami i dość zręcznie umieli maskować wzaj- emną niechęć. Daszewicz nie przepadał za tym dorobkiewiczem, który kupił sobie śliczną dzi- ewczynę, Jorgos zaś wyczuwał w tym młodym Polaku człowieka podstępnego, nie przebierającego w środkach, gotowego z bezwzględną konsekwencją zniszczyć każdego, kto usiłowałby stanąć na jego drodze. W danej chwili jednak Jorgos potrzebował Daszewicza, a Daszewicz Jorgosa i każdy z nich przy lada okazji usiłował manifestować przyjacielskie uczucia. - Napijesz się czegoś? - spytał Daszewicz.