mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Zyskowska-Ignaciak Katarzyna - Ucieczka znad rozlewiska

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Zyskowska-Ignaciak Katarzyna - Ucieczka znad rozlewiska.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 25 osób, 29 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 199 stron)

Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Ucieczka znad rozlewiska Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA

W serii Babie lato Małgorzata Gutowska-Adamczyk Serenada, czyli moje życie niecodzienne Romuald Pawlak Póki pies nas nie rozłączy Romuald Pawlak Związek do remontu Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Niebieskie migdały Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Przebudzenie Karolina Święcicka Lalki Małgorzata Maciejewska Zemsta W przygotowaniu Izabela Sowa Zielone jabłuszko Kasia Bulicz-Kasprzak Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna

Prolog O najpiękniejszym miejscu na świecie Mieszkałam w cudownym miejscu. Możliwe, że najpiękniejszym na świecie, a na pewno w całym województwie lubelskim. W naszym sennym, cichym miasteczku było nawet ładniej niż na tropikalnych plażach, których zdjęcia pokazywałam w godzinach pracy klientom biura turystycznego. Wszyscy marzą, by w poszukiwaniu ciszy przeprowadzić się na prowincję. Tak, tak, ja też utwierdzałam się w tym przekonaniu. Byłam fanką Przystanku Alaska i Rancza, a wieczorami pochłaniałam powieści o powrotach nad różne rozlewiska, mokradła i jeziorka. Czytałam o kobietach budujących drewniane domki w urokliwych zakątkach i dziedziczących – nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności – dworki wśród sosen. Co z tego, że dworek zwykle okazywał się ruiną, a romantycznym bohaterkom deszczówka lała się wiadrami na głowę? Dziewczyny z moich ulubionych książek zawsze trafiły na jakiegoś przystojnego odludka, a potem żyły długo i szczęśliwie. Ja też chyba myślałam, że jestem szczęśliwa. A zresztą dokąd miałabym uciec?

Rozdział I Miłość i dwa księżyce – Panno Franiu... Jak ja nienawidziłam tego „Franiu”. – Panno Franciszko! – Nieco podniesiony głos wyrwał mnie ze smętnych rozmyślań. Bo jeszcze Franka – brzmi całkiem znośnie, ale Frania, Franciszka... No zupełnie jak jakaś święta lub przedwojenna pokojówka. Ewentualnie powojenna pralka. – To myśli pani, że lepiej wybrać ten trzygwiazdkowy all inclusive? Czy może jednak czterogwiazdkowy, ale tylko ze śniadaniami i obiadokolacjami? Potarłam dłonią czoło i przybierając profesjonalny wyraz twarzy, zdjęłam okulary. Żeby zmniejszyć dystans między sprzedawcą a klientem, tak jak mnie uczono na kursie. – Oba te hotele są warte polecenia – wyrzuciłam z siebie nudną, wyuczoną formułkę. Znad drugiego biurka zerkała na nas szefowa, Martyna, która wyraźnie powstrzymywała wybuch śmiechu. Klientów w stylu pana Ryśka – to znaczy nieco namolnych i nastawionych na spędzenie urlopu wyłącznie na terenie hotelu – odsyłała do mnie. Twierdziła, że mam do takich więcej cierpliwości. – A jak pani sądzi? – Pan Rysiek, miejscowy potentat przemysłu masarskiego, przygładził wąsy. – Może lepiej ten trzygwiazdkowy? – Panie Ryszardzie, standardem to się one wiele nie różnią, ale ten ulokowany jest w trochę gorszym miejscu. Wie pan, bliżej centrum miasta i zatłoczonego deptaka. Może być tam nieco głośniej. Pan Rysiek, milcząc przez chwilę, wpatrywał się w rozłożony przed nim turkusowy folder, po czym z filuternym uśmiechem postukał w zdjęcie przedstawiające moloch okolony palmami. – Ale w tym, panno Franiu, byłoby wszystko w cenie. Drineczki też, prawda? – Oczywiście z miejscowych alkoholi – podkreśliłam fachowo. – Ale z procentami? – upewnił się radośnie mój klient. – Naturalnie. Z wciąż przyklejonym do twarzy uśmiechem ujrzałam w wyobraźni jego potężne cielsko, hodowane latami na salcesonach, kaszankach i kiełbasach własnego wyrobu, wylegujące się przy

basenie. Oczywiście z nieodłącznym „drineczkiem” w dłoni przystrojonej mnóstwem złotych sygnetów. – No to, panno Franiu, postanowione. Biorę ten z all inclusive. Nonszalancko wyciągnął wypchany portfel. Widocznie jakoś nie ufał szatańskim systemom bankowym albo po prostu lubił szelest banknotów. Położył przede mną spory zwitek ściśnięty gumką recepturką. Z trudem zachowałam kamienną twarz. – Czyli dwie osoby dorosłe, dwoje dzieci, Hurghada. – Monotonnie wstukiwałam dane w komputer. – All inclusive, w lipcu, na tydzień. Pan Rysiek z rozmarzeniem wpatrywał się w zdjęcie kurortu podrasowane w Photoshopie. – Gotowe. – Kliknęłam enter, po czym przeliczyłam pieniądze. Mogłabym przy tym przysiąc, że nad banknotami unosił się specyficzny zapach sopockiej. Wydrukowałam potwierdzenie rezerwacji i podałam panu Ryszardowi dłoń na pożegnanie. – Na pewno będą państwo zachwyceni. Gość rzucił jeszcze parę światowych uwag o Turcji, Tunezji i Grecji, czyli o poprzednich wycieczkach wykupionych w naszym biurze, ukłonił się Martynie, po czym, wyraziwszy nadzieję, że i tym razem się na naszych usługach nie zawiedzie, wyszedł przed budynek biura. Wsiadł do swojej beemwicy i ruszył z piskiem. Pewnie na kolejny ubój. – Niezły numer z tego pana Rysia, co? – Moja szefowa w końcu parsknęła długo tłumionym śmiechem. – Mam nadzieję, że następnym razem zobaczę go dopiero za rok. – Spojrzałam na Martynę z udawanym wyrzutem i opadłam na biurowe krzesełko. – Na to bym nie liczyła. Jeśli drineczki będą mu smakowały, to na pewno wpadnie do nas po powrocie. I przy okazji podrzuci w podziękowaniu jakiś schabik. Przez chwilę jeszcze ze śmiechem roztaczałyśmy przed sobą wizję naszego klienta zalewającego się w pestkę przy basenie, po czym złożyłam katalogi i z westchnieniem ulgi – nie miałam w planach kolejnych wizyt biznesmenów przetwórstwa mięsnego – wyłączyłam komputer. – Na dziś koniec. Lecę. – Spojrzałam na zegarek i porwałam torebkę. – Pewnie, pewnie. Ja pozamykam i też uciekam. – Martyna puściła do mnie oko znad monitora. – Biegnij do domu i wypocznij przed jutrzejszym dniem. Pamiętasz?

– Nawet gdybym chciała, to Helena nie da mi zapomnieć. W ciepłe piątkowe popołudnie uliczki mojego miasteczka z wolna zapełniały się turystami. Stary renesansowy ryneczek rozbrzmiewał gwarem dochodzącym spod parasoli. Spacerowicze wypełniali nadwiślański deptak i wąwozy ciągnące się wśród niewielkich pagórków. Uśpiony przez resztę roku Kazimierz Dolny ożywał wraz z nadejściem lata i tak było również w ten czerwcowy dzień. Pod biurem wsiadłam na stary, wysłużony rower i wykonując slalom między przechodniami, dotarłam do pasmanterii. Rano obiecałam mamie, że wracając z pracy, kupię kordonek. Moją matkę coś opętało i zamierzała wyhaftować mi w prezencie ślubnym monogramy na pościeli. I dlatego w ostatnich tygodniach nieprzerwanie ogołacałam sklepowe półki z nici coraz to nowego koloru. Oczywiście tłumaczyłam upartej rodzicielce, że nie przepadam za bawełnianą, białą pościelą – bo to cholerstwo wymaga krochmalenia i maglowania – ale matka pozostawała niewzruszona. Nie docierało nawet do niej, że przez to draństwo usztywnione ziemniaczanym kisielem oka nie będę mogła zmrużyć. Twierdziła bowiem i uparcie mi powtarzała, że wszystkie kobiety w jej rodzinie, zapewne od czasów Kazimierza Wielkiego, a może nawet Mieszka, wyszywały monogramy nowożeńców na pościeli swoich dzieci. Więc czy niewdzięcznej córce – znaczy mnie – to krochmalenie i latanie do magla się podoba, czy nie, to zgodnie z wielowiekową tradycją potomstwo będę płodziła pod szeleszczącą, bielutką pościelą. Żeby urozmaicić swoje pożycie małżeńskie, postanowiłam, że przynajmniej nici wybiorę w kolorach niezbyt romantycznych. I dlatego też kupiłam kordonek w odcieniu fluorescencyjnej zieleni i równie wściekłej pomarańczy. Z uczuciem niejakiej satysfakcji (jednak mam coś do powiedzenia, kurczę blade, a matka na pewno złapie się za głowę) zapłaciłam za zakupy i ruszyłam do domu. Jechałam powoli przez wąskie uliczki, oddalając się od rynku. Na Nadrzecznej niemal wpadłam na Ebiego. Biedaczysko z utęsknieniem wypatrywał pierwszych wczasowiczów.

Znałam go od zawsze. Podobno zawitał do miasteczka na początku lat osiemdziesiątych. Przyjechał z grupą studentów malarstwa na jakiś plener. I już został. Byli też tacy, którzy twierdzili, że miał na pieńku z władzą ludową i musiał się na jakiś czas gdzieś zaszyć. Ten „jakiś czas” przeciągnął mu się do osiemdziesiątego dziewiątego, a później Ebi pewnie już nie miał do czego wracać. Zresztą zdążył się wtopić w miejscowy pejzaż. Wszedł w symbiozę z trotuarem rynku i komitywę z innymi, jemu podobnymi artystami-wagabundami. Nie wiedziałam, gdzie sypia ani z czego utrzymuje się zimą. Miał pewnie ze sto lat. A może czterdzieści? Ale wątroby i płuc raczej nie oszczędzał, więc trudno mi było stwierdzić. Latem oczarowywał przyjezdnych, malując pastele na ulicy. Wieczorami – jeśli właściciele knajpek go nie przepędzili – przysiadał się do stolików i ku radości turystów snuł niestworzone opowieści o historii Kazimierza. Prawdopodobnie co nieco zarabiał na tych swoich obrazkach. Czasami żebrał. Jednego byłam pewna – przy tym wszystkim raczej nigdy nie trzeźwiał. Raz późną jesienią dałam mu parę groszy na jedzenie. Wyglądał wyjątkowo mizernie. – Tylko niech pan tego nie przepuści na wino, panie Euzebiuszu – poprosiłam naiwnie. Ale on tylko się do mnie uśmiechnął z lekkim pobłażaniem – bo oboje nie wierzyliśmy, że dziś właśnie się nawróci na drogę zdrowego odżywiania. I dziękując, z wyjątkową kurtuazją, nielicującą z jego podłym wyglądem, odparł, że przecież jako artysta jest niejako z urzędu zmuszony do nadużywania napojów wyskokowych. W tym swoim barwnym, choć nieco smutnym alkoholizmie był zupełnie nieszkodliwy. Może i miał ciało wychudzone nieurozmaiconą dietą, fioletowy nos, zażółcone od papierosów wąsy i wyglądał jak kloszard, ale wydawał się szczęśliwy. Dlatego i tym razem, wracając do domu, w ten szczególny dla mnie dzień, dałam mu jakieś pieniądze. Choć nie miałam wątpliwości, że kolację spożyje w formie płynnej. – Bóg zapłać, panno Franciszko. – Ukłonił mi się, jak zwykle szarmancko, po czym chwycił pod pachę usmarowane farbami sztalugi i pognał w dół ulicy. Do sklepu przy rynku. Na zgubę swojej wątrobie. I w poszukiwaniu natchnienia.

Rodzice mieszkali na obrzeżach miasteczka, przy sennej ulicy, gdzie okazałe budynki niewielkich pensjonatów graniczyły z prywatnymi posesjami. Stare drewniane domki otoczone zielenią kontrastowały z nowszymi, murowanymi kamienicami, a rozpadające się ogrodzenia ze spróchniałych sztachet przytulały się do wysokich bram z kutego metalu. Kamienny bruk zastawiały samochody na obcych tablicach – latem niemal nie można tu było zaparkować. Pod naszym domem też stał czyjś samochód, tarasując wjazd, ale nie było to wysłużone volvo. Widocznie ojciec nie wrócił jeszcze z apteki, a matka ze szkoły. W związku z zakończeniem roku została pewnie dłużej na jakiejś nauczycielskiej imprezie. Przez kuchenne okno, otwarte szeroko na ogród, wylewała się muzyka – jak zwykle na posterunku została babcia Franciszka. Ta, po której odziedziczyłam imię i problemy z utrzymaniem wagi. Porzuciłam rower pod schodami wejściowymi i wpadłam do środka. – Franiu, to ty? – Z kuchni dobiegały odgłosy stukania garnków, a babcia dodatkowo przekrzykiwała Baśkę, która miała fajny biust. – Tak, tak. Już idę. – Rzuciłam w przedpokoju okiem na odbicie w lustrze, poprawiłam potargane wiatrem włosy i weszłam do kuchni. Przy kuchennym stole siedziała siwa kobieta, mocno otyła, o ładnych szarych oczach, które jakby drwiąc z okalających je zmarszczek, nigdy się nie poddały upływowi czasu. Wciąż były błyszczące i młode. Babcia obierała cieniutko młode ziemniaki i wrzucała je do garnka z wodą. – Zjesz coś, Franiu? – Ściszyła zawodzące niemiłosiernie radio. – Na razie nie, dziękuję. Na samą myśl o bitkach i ziemniakach pływających w tłustym sosie robiło mi się słabo. Tradycyjne polskie dania – moje przekleństwo. Miałam rodzinne skłonności do tycia i do dobrej, kalorycznej kuchni – choć może kolejność powinna być odwrotna. Już na początku liceum postawiłam więc stanowcze weto matce i babci i zbuntowałam się przeciw okom zerkającym na mnie z rosołu oraz kotletom schabowym z zasmażaną kapustą. W moim tradycyjnie prowadzonym domu uważano bowiem, że dzieci powinny jeść dużo i treściwie. Podobno ktoś za króla Ćwieczka uznał, że tylko pulchne brzdące wyglądają zdrowo, a w moim domu dawano temu wiarę. I tym staropolskim sposobem w wiek, kiedy moja ziemska powłoka zaczęła mieć dla mnie znaczenie, weszłam z pucołowatą

twarzą i biodrami matki Polki po trzech porodach. A tu nowa szkoła, nowe chude koleżanki, no i paru fajnych kolegów. Matce zakomunikowałam, że pierogami ze skwarkami zmarnowała mi życie i że od teraz będę jadła głównie to, co zawiera chlorofil. Bez żalu pożegnałam gołąbki tonące w mącznym sosie – no bo ileż lat można to jeść – i przerzuciłam się na ogórki i brukselkę. Efekt osiągnęłam szybko. I trzeba przyznać, że był piorunujący. Z otyłego dzieciaka zmieniłam się w zgrabną nastolatkę. A przy okazji wypiękniałam i moje szkolne akcje wzrosły. Od tamtego czasu unikałam rodzinnych obiadów i zaczęłam sobie gotować. I chociaż moje niskokaloryczne jedzenie było naprawdę smaczne, to jakoś nie udało mi się przekonać do niego reszty rodziny, a babcia, wierząc, że jeszcze się nawrócę na pyzy i kiełbasę, niezmiennie namawiała mnie do jedzenia. Jak za moich dziecięcych czasów. – Oj, odpuściłabyś sobie te diety, Franiu. – Ale babciu, za tydzień mam ślub. Sukienka zamówiona. A co, jeśli się w nią nie zmieszczę? Babcia roześmiała się serdecznie i zamieszała coś w garnku. – Uparta jesteś jak twoja matka. I siostra. – Odwróciła się do mnie nagle i dotknęła dłonią czoła. – Zapomniałabym. Helenka dzwoniła. Mówiła, że masz wyłączony telefon... – Bateria mi padła. – No właśnie. Próbowała się z tobą skontaktować. Pewnie chodzi o ten wieczór. Moja siostra Helena (odziedziczyła imię i idealną figurę po naszej drugiej babci) była najbardziej asertywną druhną na świecie. Tylko druhną, bo na świadka wybrałam Weronikę, moją przyjaciółkę. Helka nie dawała mi żyć w związku z tym ślubem. Z racji tego, że Wera mieszkała w Warszawie, Helena przejęła jej główne obowiązki. W tym organizację wieczoru panieńskiego. I o niczym innym od pewnego czasu nie mówiła. Zaangażowała się tak bardzo, jakby to ona sama wychodziła za mąż, i już nie wiedziałam, czy bardziej mnie to śmieszy, czy irytuje. Ślub... Im było do niego bliżej, tym częściej nachodziły mnie dziwne refleksje. Babcia wstawiła ziemniaki na gaz, a ja ze wzrokiem skazańca poszłam po ładowarkę do telefonu. Zdążyłam włączyć komórkę i wstukać PIN, gdy się rozdzwoniła. – Dobić się do ciebie nie można! – Helena zaczęła od wymówki. – W biurze też nikt nie odbiera, babcia powiedziała, że jeszcze cię nie ma. Już myślałam, że w tym przedślubnym stresie dałaś nogę. – A stało się coś? – zaczęłam flegmatycznie i od razu pożałowałam.

– No, naprawdę, Franka, ręce opadają. Chyba nie zapomniałaś? Jutro jest ten dzień. Ten dzień! – Z tego, co pamiętam, zakładam sobie małżeńskie pęta za tydzień. – Głupia! Nie wierzę, że zapomniałaś o wieczorze. – Nie miałam na to szans. – Uśmiechnęłam się krzywo. – Więc jak? Widzimy się jutro o ósmej? – Jeśli musimy... – Uwielbiałam ją drażnić. – Musimy, musimy. Co to za ślub, jeśli nie odbył się panieński? – Ślub z rozsądku? – Oj tam, bredzisz. Kuba cię kocha. I impreza musi się odbyć. – Tak jakby ten ślub coś zmieniał... „Oprócz adresu”. – Jesteś jak dziecko. Ślub zmienia wszystko. Jako mężatka z wieloletnim stażem ci to mówię. I należy się odpowiednio pożegnać z twoim staropanieństwem. Osobiście wolałabym ten wieczór spędzić, pieląc ogródek albo wyszywając z matką monogramy na pościeli, ale wiedziałam, że Heleny nie da się przekonać. – Tylko bez żadnych striptizerów, przymierzania wyuzdanej bielizny i innych idiotyzmów – zastrzegłam. – Dobrze, dobrze. Będzie kulturalnie, spokojnie, nudno i romantycznie. Czyli tak, jak lubisz. Jakoś jej nie dowierzałam, ale wiedziałam, że się nie wywinę. Jakby zwabiony zapachem obiadu, wkrótce w domu zjawił się ojciec. Złorzecząc na jakiegoś durnia, który zastawił naszą bramę samochodem, wszedł do kuchni. Przywitał się z babcią i ze mną, po czym ciężko opadł na krzesło. – Danki jeszcze nie ma? – Rozejrzał się po pomieszczeniu, tak jakby moja słusznych rozmiarów matka mogła się przed nim schować za lodówką albo za koszykiem z warzywami – choć nie ukryłaby się nawet za szafą gdańską. – Pewnie została dłużej w szkole. – Babcia postawiła przed nim talerz parującej zupy. – Wiesz, jak to jest z tym końcem roku. Tyle mają tam spraw do pozamykania. Ojciec popatrzył na mnie przez stół z powątpiewaniem i uśmiechnął się nieznacznie. – Też mi sprawy. Belferskie ploty przy winie sobie urządzają. Jakby przez cały rok nie

mogli się nagadać w pokoju nauczycielskim. Babcia obrzuciła ojca karcącym spojrzeniem. Nigdy nie mogła zrozumieć lekceważącego stosunku zięcia do zawodu jej córki. Bądź co bądź, dyrektorki liceum. Postawiła na stole drugi talerz i usiadła obok mnie. Oboje zaczęli powoli jeść, a ja skubałam truskawki z dużej miski. – A ty znowu się odchudzasz? – Ojciec obrzucił mnie pytającym spojrzeniem. – No widzisz, Piotrek – wtrąciła babcia. – Jeszcze trochę i nic z tej dziewczyny nie zostanie. Taki dobry żurek, a ona je truskawki. Bo się boi, że się w suknię nie zmieści. Mogłabym przysiąc, że kąciki ust ojca lekko zadrżały. Tata należał jednak do tego typu mężczyzn, którzy wolą mieć święty spokój niż świętą rację. W podobnych sytuacjach, kiedy kobiety przejmowały kontrolę nad rozmową – lub gwoli ścisłości: przejmowała ją babcia Franciszka – milkł zupełnie. Nie polemizował, nie wychylał się ze swoim zdaniem. Nigdy nie wiedziałam, czy w takich momentach jest moim przyjacielem, czy wrogiem, czyją stronę obiera. A może nie miał zdania lub po prostu było mu wszystko jedno. Domowe sprawy toczyły się jakby obok niego. Całe dnie, a czasami i noce spędzał w aptece. Kiedy był w domu, zazwyczaj czytał albo oglądał mecz. Lubił też godzinami siedzieć nad Wisłą. Byle dalej od domu, od codziennych problemów, mojej stale nabzdyczonej matki i babci, która swoją nadopiekuńczością zagłaskałaby każdego na śmierć. Podobno nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu i babcia Franciszka potwierdzała tę regułę. W każdym razie ojciec był od tego wszystkiego daleko, osiągnął taki stan zen, że ani utyskiwania teściowej, ani skargi żony nie były w stanie zakłócić jego spokoju. Zresztą miałam wrażenie, że z moją matką jest już tylko siłą rozpędu albo może z przyzwyczajenia. Ich małżeństwo nie stanowiło dla mnie optymistycznego wzorca związku. A jeśli między mną a Kubą wszystko skończy się podobnie? On będzie w ciszy jadł zupę ze swoją teściową, czyli moją matką Danutą, a mnie nie będzie się chciało wracać po pracy do domu? I będziemy latami żyli nie ze sobą, lecz obok siebie? Wstałam od stołu, nie czekając, aż skończą. – Wychodzisz gdzieś? – Babcia się ożywiła. – Umówiłam się na wieczór z Kubą. – Ale wrócisz? Uśmiechnęłam się i zerknęłam na jedzącego w milczeniu ojca. On chyba też się uśmiechnął.

– Babciu, jestem dorosła. Mam trzydziestkę na karku... – No, to akurat nie jest powód do dumy, kochanieńka. Ale tak czy siak, przed ślubem nie wypada sypiać u kawalera. Nie powinnaś u niego nocować i już. W moich czasach... Nachyliłam się i pocałowałam ją w policzek. – Zobaczę, może wrócę. Jeśli nie, zadzwonię. Zamknęłam drzwi kuchni. Wzięłam szybki prysznic i zmieniłam ubranie. Pół godziny później byłam gotowa do wyjścia. Wieczór był ciepły i jasny. Słońce jeszcze nie zdążyło zajść, a po drugiej stronie nieba już powoli budziła się do nocnej wędrówki łysa głowa księżyca. Wyszłam przed dom. Mój dom. Słodki domek – bryła co prawda siermiężna, z lat siedemdziesiątych, kiedy materiały budowlane kupowało się za łapówki – ale natura otuliła go dobrotliwie. Na północnej ścianie bluszcz zakrył niedoskonałości tynku. Od południowej strony wysokie krzewy róży zakamuflowały prostotę konstrukcji. Tu spędziłam całe życie. W tym ogrodzie wypełnionym zadbanymi grządkami sałaty i mięsistymi wyspami czarnej porzeczki pierwszy raz się całowałam. W wypełnione nudą lipcowe popołudnia w cieniu rozłożystych jabłonek jako dziecko bawiłam się z siostrą w chowanego, a później, w szkolnych czasach, przeczytałam wszystkich klasyków. Po zakończeniu liceum nawet się upiłam – pewnego upalnego wieczoru, z przyjaciółmi z klasy. Matce nie przyszło nawet do głowy, że tak się wstawiliśmy pod jej czujnym dyrektorskim okiem. W tym miejscu, zawieszonym w czasie – między niebem prowincjonalnego spokoju a piekłem powtarzających się w nieskończoność dni – przeżyłam najszczęśliwsze i najsmutniejsze momenty – jak choćby ten, gdy na tydzień przed moją maturą babcia Helena umarła w pokoju na tyłach tego słodkiego domku. Na raka. Wszystkie emocje – te złe i te dobre – przepełniały każdy metr sześcienny małego skrawka ziemi. I nigdy nie sądziłam, że będę chciała żyć gdzie indziej. Ale teraz... Wkrótce miałam się stąd wyprowadzić. Do niego. Do Kuby, do męża. I pierwszy raz w życiu, gdy

zamykałam za sobą furtkę rodzinnego domu, w przededniu wieczoru panieńskiego, naszła mnie refleksja, że jeśli miałabym stąd uciekać, to wcale nie do tej przewidywalnej przyszłości, którą ze szczegółami widziałam oczami wyobraźni. Do nudnego życia parę ulic dalej... Podświadomie zawsze przecież pragnęłam odrobiny szaleństwa. Czekałam na nie. I miałam nadzieję, że ten moment nadejdzie. Kiedyś... ale teraz wszystko było stracone. Wyjdę za mąż. Aby zbudować podobny, spokojny dom, który wiosną zanurzy się w zapachu kwitnącego bzu, a zimą, podczas karnawału – w woni drożdżowego ciasta, z którego niewprawną ręką usmażę pączki dla dzieci. Ich śmiech wypełni moje życie i w końcu uwierzę, że moje istnienie miało sens. A jeśli jednak się obudzę za dwadzieścia lat obok posiwiałego Kuby i zrozumiem, że ta sielanka wcale nie pozwoliła mi osiągnąć szczęścia? I nie na to czekałam? Nie tego chciałam? Co wtedy? Może każdą panną młodą targają podobne wątpliwości...? Mimo że była połowa czerwca, po promenadzie spacerowało już wielu turystów, choć największa fala tłumów czekała miasteczko dopiero na przełomie lipca i sierpnia, wraz z festiwalem filmowym. Tymczasem panował względny spokój. Na nabrzeżu zacumowane i przygotowane do sezonu czekały statki turystyczne, które w ciągu dnia leniwie sunęły to w górę, to w dół rzeki – w krajoznawczym kieracie. Już z daleka dostrzegłam Kubę. Siedział na ławce, wpatrując się w rozległy nurt Wisły. Wyglądał na skupionego. Może zmartwionego? Miał kilkudniowy jasny zarost. A na szare, zamyślone oczy opadała przydługa, płowa grzywka. – Franka! – Rozpromienił się na mój widok, a na jego podbródku pojawił się pociągający dołeczek. Obraz zadumy zniknął z jego twarzy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kuba przygarnął mnie ramieniem i pocałował. Słodki Kubuś, mój narzeczony, który za niespełna tydzień miał zostać mężem, niezaprzeczalnie stanowiłby spełnienie marzeń wielu kobiet. Był nie tylko przystojny

i zrównoważony, ale też wykształcony i zabawny. Ideał. Znaliśmy się od wieków. I w sumie zawsze go lubiłam, bo gdy byliśmy jeszcze w szkole, pozwalał mi ściągać od siebie na matematyce. Byłam beznadziejna z przedmiotów ścisłych, on z polskiego. Więc ja dla niego na przerwie pisałam wypracowania, a on w rewanżu podrzucał mi ściągi na klasówkach. Torba, to znaczy pani profesor Torbicka – od zawiłych, cyferkowych meandrów – patrzyła na ten proceder, udając, że nic nie widzi. Bo Kubuś był jej pupilem, no a ja... córką dyrektorki liceum. Moja rodzona matka, moja zmora, sprawowała już wtedy tę zaszczytną funkcję. I chociaż dla mnie, córki i zarazem uczennicy, był to niewiarygodny obciach – no i od razu w pokoju nauczycielskim matka dowiadywała się o każdej zgarniętej przeze mnie pale – to u paru „profesorów” mogłam liczyć na fory. Nikt by się przecież specjalnie nie narażał pani dyrektor z powodu jej niewydarzonego dziecka. W końcu to małe miasteczko. Wracając do Kuby... Ja mu skrobałam na kolanie te wypracowania, a on rozwiązywał zadania z trygonometrii i macierzy jakichś – do dziś nie mam pojęcia, co to jest. I nie wiadomo kiedy zakochał się w matematycznym tumanie – znaczy we mnie – bez pamięci. No i może z tej matematyki był świetny, ale zdolności aktorskich nie miał za grosz. Bo choć się starał, żebym nie zauważyła, jak nagle pocą mu się ręce na mój widok, i choć zbyt często głupkowato się do mnie uśmiechał – robiąc przy okazji błędy w tych macierzach – przejrzałam go na wylot. Ale co mnie wtedy obchodził taki pryszczaty dzieciak. Przecież z grubego brzydkiego kaczątka właśnie zmieniłam się w łabędzia, więc nie musiałam się prowadzać z kolegą z równoległej klasy – ja, gwiazda zdrowego odżywiania i omnibus tabeli kalorycznych. Zwłaszcza że był w naszej szkole jeden książę z bajki. Wszystkie dziewczyny za nim szalały, świetnie się uczył i miał ojca marynarza, więc chodził w superciuchach i prezentował się niczym młody i nonszalancki Johnny Depp. A kiedy człowiek ma szesnaście lat i nadal wióry zamiast mózgu, to mu takie rzeczy imponują. Więc wodziłam za nim maślanym wzrokiem z półtora roku – przez cały czas mojej krucjaty przeciwko oponce na brzuchu – a kiedy już osiągnęłam rozmiar XS, on zaprosił mnie na studniówkę. Myślałam, że z radości głową przebiję sufit. Sufit pozostał cały. Serce niestety nie. Oczywiście o daleko posuniętych przytulankach w tamtym czasie nie było mowy. Kochałam go więc platonicznie, romantycznie, idyllicznie, do utraty tchu... i do momentu, gdy matka mnie opierniczyła. Sprowadziła nierozważne pacholę na ziemię. Bo kto to słyszał, żeby córka dyrektorki liceum prowadzała się z chłopakiem po korytarzach, dając zły przykład innym

uczniom? „Dzieci” w tym wieku powinny skupiać się na nauce, a nie na motylach w odchudzonym brzuchu. Czy też – nie daj Boże – w innych częściach ciała. Więc między mną a moją pierwszą miłością do niczego poza pocałunkami nie doszło. Bo zanim akcja się rozwinęła, a moja matka straciła czujność, Andrzej – och, jak mu pięknie było na imię – wyjechał na studia do Warszawy. I nigdy nie wrócił. Najładniejsze dziewczyny w szkole, licealne gwiazdy, wokół których kręcą się chłopcy, zwykle kończą na dwa sposoby. Albo zaraz po maturze zachodzą w ciążę – i szybko przestają być atrakcyjne – albo zostają starymi pannami z powodu przerostu ego. Ja nie dorobiłam się brzucha, ale padłam ofiarą tej drugiej opcji. Najpierw nie mogłam nikogo pokochać, bo po Andrzeju, moim Jędrusiu uwielbianym, com mu nie była ran godna całować, miałam złamane serce. Później wszyscy ewentualni adoratorzy uznali chyba, że nie są godni całować moich ran – po Jędrusiu. Poza tym odnosiłam wrażenie, że już nikt w liceum nie miał tyle odwagi, żeby się prowadzać z córką dyrektorki. No, może z wyjątkiem Kuby, który, wciąż zadurzony, spokojnie przetrwał targające mną przez pół roku wichry namiętności. On, podobnie jak Andrzej, nie obawiał się mojej matki. I choć nie potrafiłam wykrzesać z siebie gorętszych uczuć do niego niż przyjaźń, Kubuś cierpliwie znosił kolejne nieudane próby zdobycia mojego serca. Między algebrą a trygonometrią wysłuchiwał wynurzeń o tęsknocie za Andrzejem. Wtedy nie doceniałam jego determinacji i stałości. Jego wierne uczucie odbierałam jako słabość. Aż do matury. Później on też wyjechał na studia, a ja zrozumiałam, jak wielką pustkę po sobie pozostawił w moim życiu. Poniewczasie. Na studiach na KUL-u także nie zawarłam z nikim bliższych znajomości. Mam na myśli naturalnie te damsko-męskie. Co prawda byłam w kilku krótkich i dość przelotnych związkach z kolegami z wydziału, niefortunnie wybrałam jednak instytut filologii polskiej. Matka bardzo chciała, żebym poszła w jej ślady i została nauczycielką. Na domiar złego nieugięta pani dyrektor posłała mnie na katolicką uczelnię. Bo do Lublina blisko, no i uniwersytet zacny. Łatwo więc sobie wyobrazić profil charakterologiczny moich ówczesnych amantów. Wszyscy byli albo zniewieściali, albo zbyt gorliwie wierzący, żeby jakieś wyuzdane, płomienne przeżycia mogły mieć miejsce. Ostatnią grupę męskiego grona stanowili romantyczni marzyciele z głową w chmurach. Żyjący miłością do poezji, języka i składni. Randki z takim osobnikiem, recytowanie miłosnych wierszy i spacery nocą pod rozgwieżdżonym niebem miały pewien urok. Ale na myśl o spędzeniu życia z facetem, który nie odróżnia młotka od śrubokręta, cierpła mi

skóra. Z pięciu lat studiów spędzonych wśród nudziarzy z misyjnym podejściem do nauczania i pedagogiki wyniosłam więc nie męża – jak większość moich koleżanek – lecz jedynie głębokie przekonanie, że nigdy nie zostanę nauczycielką. No i w żadnym wypadku nie miałam ochoty dalej obracać się w belferskim środowisku. Z tego nobliwego grona pozostało mi tylko towarzystwo nieuniknione – matki. Ona tymczasem, na wieść, że nie ziszczę jej marzeń o krzewieniu wiedzy wśród kwiatu młodzieży, załamała ręce. I nie odzywała się do mnie przez miesiąc. Wtedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy, żeby uciec gdzieś daleko. Gdzieś, gdzie życie mogłoby popłynąć wartkim strumieniem, nabrałoby sensu. Gdzieś, gdzie nie byłoby małego, słodkiego ryneczku, tych porannych kawek z sąsiadkami i świergotu ptaków nad rzeką. Naprawdę byłam blisko decyzji, żeby rzucić wszystko w diabły, spakować walizkę i wyemigrować – choćby poza granicę gminy – albo – śmiałe marzenie – do innego województwa, w inną czasoprzestrzeń. Daleko od tych sielskich klimatów. Już byłam w ogródku, już witałam się z gąską... pech chciał, że przyjaciółka mojej siostry otwierała biuro turystyczne. Na początku jego oferta miała się ograniczać do organizacji wycieczek po naszych dziewiczych terenach, oprowadzaniu turystów po zabytkowych zakątkach miasta i innych lokalnych atrakcjach dla mieszczuchów. Dopiero z czasem, wraz ze wzrostem zainteresowania miejscowych klientów, nasze biuro zaczęło sprzedawać także marzenia o tropikach. Matka odetchnęła z ulgą, gdy jej zakomunikowałam, że jednak nigdzie się nie wybieram i planuję zostać wybitnym touroperatorem. Niestety, moje życie uczuciowe legło w gruzach. I zaczęło wyglądać równie ekscytująco jak u babci Franciszki. Dno i pięć metrów mułu – po prostu szkoda gadać. Jedyne, na co mogłam liczyć, to adoracja podobnych do pana Ryśka klientów biura – miejscowych biznesmenów spragnionych egzotycznych plaż i drinków. Albo – co gorsza – nauczycieli, którzy zamawiali w naszym biurze przewodnika oprowadzającego wycieczki szkolne. I wtedy znowu napatoczył się Kuba. Na wymarzoną architekturę na warszawskiej Politechnice się nie dostał i wylądował na drugim końcu Polski, w Krakowie. Wrócił dopiero dwa lata po studiach. Podobno zaczepił się w całkiem fajnym biurze projektowym, ale jego ojciec bardzo nalegał na powrót syna. Tutaj Kuba też miał co robić, bo rodzinny interes – firma deweloperska budująca pensjonaty –

w ostatnich latach bardzo się rozwinął. I tak nasze drogi powtórnie się skrzyżowały. Najpierw mnie zaczepiał, mijając na ulicy, później – niby przypadkiem – wpadał do biura podróży. Jednak ja już nie potrzebowałam ściąg z matmy, a on wypracowań o fraszkach Kochanowskiego, więc po kilku miesiącach takich podchodów uznałam, że chyba nie do końca przez te lata wyparowałam Kubie z głowy. Poza tym trzeba przyznać, że Kubuś już nie był tamtym pryszczatym chudzielcem, który nie miał szans konkurować z przystojnym Andrzejem. Zrobił się z niego całkiem fajny facet. No a później wszystko się potoczyło lawinowo. W ciągu roku staliśmy się nierozłączni i było nam naprawdę dobrze. Spędzaliśmy ze sobą każdą wolną chwilę, na wakacje wyjechaliśmy razem. A ja chyba zrozumiałam, że w związku dorosłych ludzi najważniejsze wcale nie są szalone porywy serca, ale wspólne tematy, zrozumienie, jednym słowem – przyjaźń, którą przecież darzyłam Kubę od wielu lat. Może jestem dziwna, może naiwna albo po prostu niedojrzała, ale przez cały ten czas nie myślałam o legalizacji naszego związku. Wcale nie czułam się starą panną, choć przecież można by mnie tak nazwać. Na prowincji pełnej marzeń i zaściankowych uprzedzeń dziewczyny raczej nie czekały ze ślubem. Bo przecież nie musiały brać udziału w tym okropnym wyścigu szczurów i nie rozmyślały o ścieżce kariery. Jedyne, co się liczyło, to porządny mąż, liczne potomstwo z tymże i uroczy domek z ogródkiem. Więc i ja w końcu – ku radości rodziców, z błogosławieństwem znajomego księdza i westchnieniem ulgi własnej siostry – powinnam zapragnąć małżeństwa. A jednak nie pragnęłam... Aż pewnego dnia matka, która dotąd strzegła mojej cnoty niczym lwica, stwierdziła, że może bym tak z Kubą zamieszkała. Na co ja zrobiłam ze zdziwienia wielkie oczy. Bo matce wiele rzeczy mieściło się w głowie – ale żeby tak żyć na kocią łapę pod jednym dachem? Z obcym mężczyzną, bez zgody proboszcza, biskupa, bez dyspensy z Watykanu...? Co by ludzie powiedzieli? Nie do pomyślenia. Tak jakby do seksu potrzebne było wspólne mieszkanie, a najlepszym środkiem antykoncepcyjnym był jego brak. Więc zrobiłam te wielkie oczy i zapytałam, czy ona się aby dobrze czuje. No i to był błąd. Bo nagle moja mamusia przeszła do rzeczy. Stwierdziła, że owszem, powinnam zamieszkać z Kubą – bo już się posunęłam w latach – ale żeby nie było, ślub też weźmiemy. Bo trzeba w końcu dorosnąć. I w ogóle to żebym popatrzyła na Helenę, bo ona raptem dwa lata starsza, a ma męża, dom wybudowała i dwoje dzieci odchowała. A ja to chyba nigdy nie dam matce powodów do dumy i radości.

Z czystej litości nie przypomniałam jej, jak załamywała ręce, gdy moja siostrzyczka, nie skończywszy studiów – a przecież pozostał jej zaledwie rok, by zostać szanowanym magistrem kulturoznawstwa – wpadła z synem miejscowego bonzy. I jaki ten związek był dla naszej rodziny dyshonorem, a dla Helki mezaliansem. Po latach okazało się jednak, że dawne ciemne interesy rodziny Sławka i nieskończone studia Heli nie są żadną przeszkodą dla naszego ogólnorodzinnego szczęścia. A całkiem spory majątek, którego w szybkim czasie dorobił się mąż mojej siostry na prowadzeniu autokomisu i centrum naprawy pojazdów, niczego nam – rodzinie inteligenckiej – nie ujmuje. I przecież pieniądze nie śmierdzą. Najważniejsze, że Helenka taka szczęśliwa ze Sławkiem i że takie śliczne dzieci mają – skądinąd pierwsze poczęte w samochodzie, a dopiero drugie – jak Pan Bóg przykazał – w pościeli z monogramem. Co do planów mieszkaniowych mojej matki i wypchnięcia mnie przed ołtarz w białej sukience, to chyba Kubie podobne myśli krążyły od jakiegoś czasu po głowie – to znaczy nie o mezaliansie mojej siostry, tylko o naszym wspólnym zamieszkaniu. I może jemu również rodzice zaczęli suszyć głowę, że czas by się już ustatkować, bo w sylwestra poprosił mnie o rękę. Propozycja – ku radości obu rodzin – została przyjęta. Poszłam z Kubą na spacer wzdłuż Wisły. Słońce już zaszło, a nad połyskującym nurtem rzeki unosił się księżyc. Dwa słynne kazimierskie księżyce. Jeden – ten na niebie, drugi – nierealny, świecący odbitym w wodzie blaskiem tamtego prawdziwego. Przez ułamek sekundy miałam wrażenie, jakby te jasne kule to byli mężczyźni w moim życiu. Pierwszy – ten najprawdziwszy, kochany szalonym uczuciem. Drugi – nierealny, dający zaledwie namiastkę miłości. Nie wiedziałam, który jest który.

Rozdział II Czary (mary) nad rozlewiskiem Noc spędziłam z narzeczonym – matka i babcia mogą sobie myśleć, co chcą. A nad ranem, zanim jeszcze Kuba się obudził, pocałowałam go w rozchylone usta i wymknęłam się po cichu. Powietrze było rześkie, gdzieś w oddali piał zachrypnięty kogut. Mój dom jeszcze spowijała ciemność. Lubiłam takie poranki, gdy kuchni nie okupowała babcia ani matka, a ojciec nie studiował z ponurą miną porannej gazety, zaszyty w kącie z wielkim kubkiem czarnej jak smoła kawy. W takich chwilach to było tylko moje kulinarno-doświadczalne królestwo. Po intensywnej nocy miałam wilczy apetyt. Szybko wyjęłam z szafki pełnoziarnistą mąkę żytnią – o której babcia Franciszka zwykła mówić, że nawet chłopi pańszczyźniani jadali chleb z lepszej – a także jajka, oliwę, miód i odtłuszczoną maślankę. Wszystko wrzuciłam do miski i niedbale zamieszałam. Na koniec dosypałam łyżeczkę proszku do pieczenia i dorzuciłam sporo drobno pokrojonych truskawek, na które widocznie nikt, oprócz mnie, się nie skusił. W formę do muffinów włożyłam kolorowe papilotki i napełniłam je brązowym ciastem przetykanym czerwienią owoców. Matka zawsze pukała się w głowę, gdy robiłam swoje dziwne wypieki z razowej mąki, ojciec patrzył z powątpiewaniem, a babcia wrogo. Bo przecież te osobliwe twory, niewiele mające wspólnego ze sztuką cukierniczą, nie miały prawa wyrastać. One tymczasem, jakby na złość mojej rodzinie, po wyjęciu z piekarnika wyglądały niczym z programu kulinarnego. Oczywiście mimo że bosko pachniały – i ślicznie się prezentowały – domownicy nie dali się przekonać, że te eksperymentalne wypieki równie dobrze smakują. Wznosili oczy do nieba, gdy robiłam ciasto czekoladowe z białej fasoli – bajecznie pyszne zresztą – lub wymyślałam ciastka ze zmielonych migdałów. To, że te moje cudaczne przepisy były z założenia o niebo zdrowsze, ubogie w węglowodany i obniżały zły cholesterol, sprawiało, że według mojej rodziny wszystko było niezjadliwe. Ciasto bez cukru, mąki tortowej i masła – po prostu koniec świata. A jednak zapachy unoszące się z piekarnika zwabiły do kuchni matkę. Stanęła w drzwiach, gdy wyrośnięte babeczki, z których apetycznie wypływał sos truskawkowy, wylądowały na stole. Zerknęła półprzytomnie na mnie, później na muffiny i wstawiła wodę na herbatę.

– Spałaś u Kuby? Spojrzałam na nią z uśmiechem, wyzywająco, i zatopiłam zęby w upiornie gorącym cieście. Przecież nie przyłoży mi pasem ani nie ukarze szlabanem tylko dlatego, że sypiam z moim prawie mężem. Pokiwałam głową, połykając duży kęs. – Przecież wiesz, że to nie wypada. Za tydzień ślub. No, już naprawdę moglibyście się powstrzymać. Ludzie będą plotkować, że panna Melzer wymyka się rano od kochanka. – Od narzeczonego, mamo. – Wszystko jedno, rozgrzeszenia nie dostaniecie. „No pewnie, a proboszcz nałoży na nas ekskomunikę albo dla przykładu, ku przestrodze, spali na stosie”. Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, słysząc jej profesorski ton. Wieloletnia praktyka w szkole sprawiła, że nawet do najbliższych zwracała się jak do swoich uczniów. O poranku była zazwyczaj jeszcze bardziej nieznośna niż o innych porach dnia – biedne dzieciaki na pierwszych lekcjach... Ja zdążyłam się już uodpornić. Zbyłam jej wymówki. – Może masz ochotę na ciasteczko? – zapytałam zadziornie, z góry znając odpowiedź. Obrzuciła mnie tylko zbolałym spojrzeniem (dlaczego moje biedne dziecko jada takie świństwa?), po czym wyciągnęła z lodówki nóżki w galarecie. Danie zaiste śniadaniowe. Usiadła obok mnie, skropiła galaretę sokiem z cytryny i ugryzła kawałek gąbczastej pszennej bułki. Miałam wrażenie, że jej słuszne kształty puchną na moich oczach. – Jedziesz wieczorem do Heleny? – Muszę, ona uważa, że inaczej ślub będzie nieważny. – Cóż, taka tradycja. Choć ja też tego nie popieram. Pamiętam, co ludzie gadali po wieczorze Helenki. Rzeczywiście, impreza panieńska mojej stukniętej siostry odbiła się w miasteczku szerokim echem. Hela, choć już w ciąży, nieźle zabalowała z koleżankami – ona oczywiście popijała sok pomarańczowy, a reszta dziewczyn taki ze sfermentowanych winogron – a potem nad ranem wszystkie tańczyły na bosaka po uliczkach, drąc się przy tym wniebogłosy i budząc połowę bogobojnych kazimierzan. – Tylko się tam, dziewczynki, nie popijcie i bawcie się grzecznie. Przytaknęłam pokornie, z wciąż przyklejonym do ust uśmiechem, i złapałam kolejną

babeczkę. Czasami nie rozumiałam, jak ta kobieta uchowała się w dzisiejszym świecie. Była taka nieżyciowa. „Bawcie się grzecznie” – ciekawe, co by w takim razie powiedziała, gdyby na moim wieczorze zjawił się jakiś roztańczony policjant czy inny strażak, który pląsając lubieżnie, rozebrałby się do stringów lub – co gorsza – do rosołu? Chociaż nawet ja miałam nadzieję, podobnie jak moja naiwna matka, że Helenie nie przyjdzie do głowy wynajęcie wyuzdanego golasa. Gdy kończyłam śniadanie, do kuchni wszedł ojciec. Moi rodzice, potwierdzając dane statystyczne – mówiące o rozpadzie małżeństwa z dwudziestopięcioletnim stażem – przywitali się bezgłośnie. Czyli obrzucając się znudzonym spojrzeniem. Ojciec włączył ekspres, a ja wstawiłam brudne naczynia do zmywarki. Uroczy rodzinny poranek. Wycofałam się do drzwi. – Pamiętasz, że masz dzisiaj odebrać suknię? – Matka też wstała od stołu, pełniejsza o galaretowate świńskie nóżki (nie obawiała się chyba, że nie zmieści się w sukienkę szytą specjalnie na mój ślub). – Tak, pamiętam. Idę się tylko wykąpać, a później lecę pozałatwiać sprawy... – Może chcesz, żeby cię gdzieś podwieźć? – Ojciec, jakby wybudzony z letargu, nagle się ożywił. Każdy pretekst był dobry, by urwać się z domu choć na chwilę. – Nie, tatku, dzięki. Zanudziłbyś się. Te sukienki, bukiety... – No tak... – powiedział tylko i wrócił do stanu hibernacji nad złowrogo buczącym ekspresem. Wpadłam do jedynego w miasteczku salonu ślubnego parę chwil po jego otwarciu. No dobrze, może i nieco mierziły mnie te całe przygotowania, ale jak każda normalna dziewczyna nie mogłam doczekać się momentu, kiedy zobaczę się w białej kiecce. A ta dotarła do sklepu zaledwie wczoraj. Nie byłam do końca zadowolona z wyboru – prawdę mówiąc, głos decydujący miały moja siostra i matka, których nie potrafiłam przekonać do czegoś skromniejszego i mniej

ostentacyjnego. Stanęło więc na typowej bezie. A owa beza była niezwykle okazała. Uszyta z paru kilometrów tiulu i ozdobiona mnóstwem maleńkich koralików. Jedyne, co mi się w niej podobało, to zupełnie prosty gorset na cienkich ramiączkach. Może rzeczywiście przesadziłam ze zdrową dietą, ponieważ – szlag by to... – sukienka zamawiana zaledwie przed miesiącem teraz okazała się nieco za luźna. Góra, która miała być obcisła – żeby pan młody jeszcze przed nocą poślubną mógł ocenić walory nabytego w obliczu Boga „towaru” – teraz wisiała smętnie na moich chudych ramionach. Ale z drugiej strony, Kuba już przecież wiedział, jak wyglądam bez opakowania, więc nie musiałam go dodatkowo nęcić. Postanowiłam, że obejdzie się bez poprawek, a ja przynajmniej będę mogła swobodnie oddychać w tej odrutowanej konstrukcji. Nieco znużona po przymiarce, z wielgachnym białym pokrowcem – kto by pomyślał, że tiul może tyle ważyć – wpadłam do kwiaciarni. Sądziłam, że wybranie zgrabnego wiechcia nie przysporzy mi problemów. Przecież to tylko zwykły bukiet. Ha! Okazało się, że byłam w błędzie. Sabina Zych, kobieta w wieku wyjątkowo trudnym do określenia, całe życie spędziła w chłodnej kwiaciarni, gdzie świetnie konserwowały się nie tylko rośliny, ale i sama właścicielka. Prowadziła interes przy rynku chyba od czasów, gdy w siedemnastym wieku wybudowano tu kamienice, a w każdym razie miała taką wiedzę o wszystkim, co się w Kazimierzu działo i dzieje obecnie, że można ją było o to podejrzewać. Gdzie, kiedy, kto i z kim – nieoceniona kwiaciarka znała odpowiedź na każde z tych pytań. Jedno trzeba jej było przyznać – do kwiatów miała rękę. Z artystyczno-florystycznym pietyzmem wykonała swego czasu wieńce żałobne dla mego nieodżałowanego dziadka Stanisława oraz równie niezapomnianej babci Helenki. A swoimi bukietami uświetniła masę rodzinnych imienin, urodzin, chrztów, zaręczyn i pogrzebów. I teraz miała dobrać coś dla mnie. – To kiedy wreszcie ten twój ślub, Franiu? – zapytała, kładąc nacisk na „wreszcie”, po czym uśmiechnęła się i przekrzywiła ufarbowaną na mahoń głowę. – Za tydzień, pani Sabino. – No, to się rodzice pewnie cieszą, co? Ile to już lat, jak za mąż wydali Helenkę? – Dziesięć. – Oj. – Teatralnie złapała się za głowę. – To się pani Danusia naczekała na kolejne wesele. Nie spieszyło ci się do zamążpójścia? – Rzeczywiście – potwierdziłam z przyklejonym do twarzy uprzejmym uśmiechem, choć

przez głowę przepłynęła mi fala inwektyw nie do zacytowania. Oraz, nie wiedzieć czemu, scena pod prysznicem z Psychozy. Tymczasem Sabina wypytała mnie o listę gości, krój zapakowanej w pokrowiec sukni, orkiestrę, weselne menu i potomstwo, jakie planuję zmajstrować z Kubą po ślubie. I dopiero na koniec poruszyła sprawę, z którą tu przyszłam. – To jakie kwiatki sobie wymarzyłaś na tę swoją uroczystość? – Myślałam o frezjach... – O frezjach?! Kochanieńka, toż to jakiś komunistyczny przeżytek. Kto dziś kupuje frezje? – Powiodła ręką po ustawionych na podeście wazonach. Faktycznie, w asortymencie miała wiele fikuśnych kwiatów, ale frezji tu nie było. – Są takie kolorowe... I pięknie pachną. – No, jeśli już zadecydowałaś... – Skrzywiła się nieznacznie. – A może jednak klasycznie? Róże albo storczyki? O... – Uśmiechnęła się zachęcająco. – Storczyki są teraz bardzo modne. A najlepiej, jeśli obejrzysz katalog. Otworzyłam szeroko oczy ze zdumienia, gdy kobieta schyliła się pod kontuar i wyciągnęła opasłe tomisko pełne zdjęć. Z trzaskiem otworzyła przede mną album i zachęcającym gestem zmusiła do oglądania. Z czystej kurtuazji obejrzałam chyba z trzysta fotografii. Oczywiście grzecznie komentując urodę każdego po kolei z przedstawionych tam bukietów. Po niemal półgodzinie, gdy wena w wymyślaniu ochów i achów zaczęła mnie opuszczać, błagalnie spojrzałam na panią Sabinę. – Jednak wolałabym frezje. Pokręciła z dezaprobatą głową, po czym zapisała sobie coś w wyświechtanym zeszycie. – No trudno. Panna młoda wie najlepiej, czego jej potrzeba w tym najważniejszym dniu. Chociaż będę musiała te kwiaty specjalnie zamówić w hurtowni. Bo jak mówiłam, dzisiaj już nikt frezji... – ...nie kupuje – dokończyłam, po czym wyjaśniłam, jak ma wyglądać ten jedyny w swoim rodzaju bukiet. Zanotowała wszystko bardzo skrupulatnie. – Za tego młodego Wolskiego wychodzisz, tak? – Tak, za Kubę.

– Fajny chłopak. Szczęśliwa będziesz, Franciszko. Na pewno. – Kiwnęła głową na znak nieomylności. – Na pewno, pani Sabino – rzuciłam i zostawiając za sobą jej pewność i swoje obiekcje, pobiegłam do fryzjera kilka kamienic dalej. Jak na złość moja fryzjerka Renata też koniecznie chciała znać wszystkie szczegóły uroczystości, po czym długo mnie namawiała na fryzurę próbną. Udało mi się wywinąć, bo jakoś nie czułam wewnętrznej potrzeby zobaczenia się w „olśniewającym koku” już dzisiaj. Oczywiście misterna wieża na głowie była bezdyskusyjna. „Wszystkie panny młode robią sobie kok. Przecież trzeba gdzieś wpiąć welon” – stwierdziła ze znawstwem Renia. Już jej nie tłumaczyłam, że ów biały welon, który jest symbolem wiadomo czego, to ja dawno temu straciłam. I jest mi teraz wszystko jedno, czy mi na głowę założą wianek z polnych kwiatów, wepną kawałek tiulu czy może przyczepią na czubku kokardę. Matkę umówiłam na czwartek na trwałą – nadal nie dawała się przekonać, że jednak lata osiemdziesiąte dawno minęły i w dzisiejszych czasach nieco już niemodne jest masakrowanie sobie włosów – i wyszłam z dusznego salonu na dwór. Po tych trzech punktach programu byłam tak wyczerpana, że na samą myśl o słowie „ślub” robiło mi się słabo. Mimo ciężkiego tobołu przewieszonego przez ramię postanowiłam pójść na spacer. Zaledwie paręset metrów dzieliło mnie od brzegów rzeki – poszłam więc w tamtą stronę. Turyści i miejscowi przechodnie przyglądali mi się ciekawie – musiałam wyglądać nieco karykaturalnie z pokrowcem swojej wielkości – i co chwila, jak to w niedużym miasteczku, ktoś mi się kłaniał lub pozdrawiał mnie z daleka. Promienie odbijały się od wody. Gdzieś przy drugim, odległym brzegu, porośniętym tatarakiem, majaczyło kilka łódek. Promenada była niemal pusta, tylko jakaś para dzieciaków namiętnie się obściskiwała. Usiadłam na ławce i wystawiłam twarz do słońca. Fajnie by było znowu mieć naście lat. Ja i Kuba nie obściskiwaliśmy się w miejscach publicznych i w ogóle jakoś mało było w nas podobnej spontaniczności. Może to kwestia wieku? A może tego miejsca, gdzie każdy wszystko o każdym wie? Spojrzałam na zegarek. Powinnam była jeszcze wpaść do restauracji, w której zamówiliśmy catering, żeby ustalić ostateczną listę gości, i na statek wycieczkowy, gdzie miało się odbyć wesele. Było mi jednak dobrze i ciepło i tak bardzo nie chciało mi się toczyć kolejnej

dyskusji weselnej, że chyba przysnęłam. Obudził mnie dopiero czyjś dotyk. Ktoś usiadł obok i delikatnie złapał mnie za rękę. Kuba. – Nie odbierasz telefonu – zaczął łagodnie. – Rano uciekłaś tak niespodziewanie. Postanowiłem cię poszukać. Rzeczywiście miałam ściszoną komórkę. Spojrzałam na wyświetlacz – pięć nieodebranych połączeń. Od Kuby i od Heli – ona pewnie znowu z tym panieńskim. – Od dwóch godzin biegam po mieście, przysiadłam tu na chwilę i... Jestem trochę niewyspana. Chciałam chwilę odpocząć. Na wzmiankę o naszej wspólnej nocy mój przyszły mąż przygarnął mnie ramieniem. – Mogłaś zadzwonić. Zawiózłbym cię samochodem. – Miałam ochotę się przejść – skłamałam. Nie chciałam go wykorzystywać. I tak już miałam poczucie winy, że Kuba kocha mnie bardziej niż ja jego i że za bardzo wokół mnie skacze. – Byłaś już w restauracji? – Nie. – W takim razie pojedziemy tam razem. Dobrze? Przytaknęłam. Irytowała mnie jego dobroć i opiekuńczość – choć zdawałam sobie sprawę, że w codziennym życiu bardziej się sprawdza spokojny, troskliwy facet niż jakiś nadpobudliwy macho. I na pewno lepiej mieć śniadanie podane do łóżka niż siniaka pod okiem. No ale przecież matka zawsze powtarzała, że mnie to się nie da dogodzić. Po ostatecznych ustaleniach dotyczących menu Kuba podwiózł mnie – i „białą bezę”, która zajęła pół tylnego siedzenia jego samochodu – do domu. Mamy już tam nie było. Jak co sobota poleciała do swojego ulubionego antykwariatu, żeby pomyszkować wśród starych książek. A tak naprawdę, by niewinnie poflirtować z antykwariuszem Florkiem, który spokojnie mógłby być jej synem, a moim bratem, bo był niewiele starszy od Helki. Później wpadała na ploteczki do koleżanek.