Dla K.P. Simmon.
Jesteś nie tylko najlepszą publicystką na świecie, ale także moją najlepszą przyjaciółką.
Zawsze możesz na mnie liczyć i wiem, że ja na Ciebie też!
Eli również Cię kocha.
Prolog
Eli
Za ciężko pracujesz. – Głos dochodzi zza moich pleców. Stoję za biurkiem, podziwiając
rozciągający się z mojego położonego na pięćdziesiątym czwartym piętrze gabinetu widok na
nowoorleańską French Quarter i rzekę Missisipi. Słońce już grzeje jak szalone. Jest dopiero ósma
rano, ale duszące, parne powietrze na zewnątrz już osiągnęło 30 stopni, czego jednak nie
odczuwam w chłodnym, przyjemnym gabinecie.
Wygląda na to, że oglądam świat wyłącznie z okien gabinetu…
Skąd, do cholery, przyszło mi do głowy coś takiego?
– Ziemia do Eli… – odzywa się beznamiętnie Savannah zza moich pleców.
– Słyszałem cię. – Wkładam ręce do kieszeni i bawię się srebrną półdolarówką, którą dał
mi ojciec, kiedy zająłem to stanowisko. Odwracam się, przed moim biurkiem stoi moja siostra,
jak zwykle w nieskazitelnym kostiumie, akurat dzisiaj niebieskim, z wysoko upiętymi gęstymi,
ciemnymi włosami i troską w oczach. – Poza tym przyganiał kocioł garnkowi! Wyglądasz na
zmęczoną.
– Nic mi nie jest. – Spogląda na mnie groźnie zmrużonymi oczami i bierze głęboki
wdech, a ja nie mogę powstrzymać uśmiechu. Uwielbiam ją wkurzać.
Zresztą to dziecinnie proste.
– Dotarłeś chociaż wczoraj w nocy do domu?
– Nie mam na to czasu, Van. – Opadam na fotel i pokazuję jej, żeby zrobiła to samo.
Jednak ona podtyka mi pod nos banana i dopiero wtedy siada.
– Ale masz czas, żeby się gapić przez okno?
– Masz ochotę się dzisiaj pokłócić? Jeśli tak, to nie ma sprawy, ale najpierw mi może
powiedz, o co się, do cholery, kłócimy? – Obieram banana i odgryzam kawałek, dopiero teraz do
mnie dociera, że umieram z głodu.
Savannah powoli wypuszcza powietrze i potrząsa głową, mamrocząc pod nosem coś na
temat durnych facetów.
Uśmiecham się do niej promiennie.
– Lance sprawia problemy? – To zaciskam ręce w pięści, to rozluźniam na samą myśl o
tym, że może wreszcie będę miał okazję przywalić skurwielowi. Mąż Savannah nie jest moim
ulubieńcem.
– Nie. – Rumieni się, ale wyraźnie unika mojego spojrzenia.
– Van.
– O, dobrze, że oboje tu jesteście – mówi Beau, energicznym krokiem wchodząc do
mojego gabinetu. Zamyka za sobą drzwi, siada koło Savannah, wyjmuje mi z ręki na wpół
zjedzonego banana i dwoma kęsami zjada do końca.
– Przecież to moje! – Mój żołądek w ramach protestu wydaje głośne burknięcie, a ja się
zastanawiam, czy nie posłać asystentki po pączki.
– Boże, ale z ciebie dzieciak! – odpowiada Beau, wrzucając skórkę do kosza na śmieci.
Mój starszy brat jest o trzy centymetry wyższy niż ja, a ja mam sto dziewięćdziesiąt cztery
centymetry wzrostu, poza tym jest tak szczupły jak w szkole średniej. Ale i tak dałbym mu radę.
– Po co właściwie tu przyszliście? – Odchylam się na fotelu i przecieram ręką usta. – Na
pewno oboje macie mnóstwo roboty.
– Nie bądź taki mądry!
Savannah tylko kiwa głową, ale kiedy ona i Beau wymieniają spojrzenia, włoski na karku
stają mi na baczność.
– Co się dzieje?
– Ktoś nas okrada. – Beau rzuca na biurko przede mną plik arkuszy kalkulacyjnych.
Szczęka mu nerwowo drży, kiedy biorę arkusze i wpatruję się w kolumny cyfr.
– Gdzie?
– Tego właśnie nie wiemy. – Savannah mówi cicho, ale głos ma twardy jak stal. –
Ktokolwiek to jest, ukrył to naprawdę dobrze.
– To jak się o tym dowiedzieliście?
– Właściwie to przez przypadek – odpowiada rzeczowo Savannah, w tym momencie
stuprocentowo skupiona na interesach. – Wiemy, że to musi być ktoś z rachunkowości, ale
zostało to tak sprytnie ukryte, że nie mamy pojęcia ani kto, ani jak to robi.
– Wywalcie cały wydział i zatrudnijcie nowych ludzi. – Odkładam dokumenty i odchylam
się na fotelu.
Beau parska śmiechem.
– Nie możemy wywalić ponad czterdziestu ludzi, z których większość nie ma nic na
sumieniu, Eli! Tak się po prostu nie robi.
– Przecież w jakichś papierach musiał zostać jakiś ślad… – zaczynam, ale Savannah
przerywa mi, energicznie kręcąc głową.
– Jesteśmy w pełni skomputeryzowani, pamiętasz? Nie ma żadnych papierów!
– No tak, chronimy pieprzone drzewa… Chcecie mi powiedzieć, że nikt nie wie, co jest,
do cholery, grane?
– Nie chodzi o dużą sumę, ale wystarczająco dużą, żeby mnie wkurzyć – mówi cicho
Beau.
– Ile konkretnie?
– Niewiele ponad sto tysięcy dolarów. Przynajmniej tyle się na razie doliczyliśmy.
– No tak, to wystarczająco, żeby mnie też wkurzyć. To nie to samo, co wziąć bez pytania
karteczki samoprzylepne z magazynu.
– Poza tym trudno zobaczyć tu jakąś prawidłowość. Gdyby to była taka sama suma,
wybierana w tym samym czasie, bez problemu doszlibyśmy do tego kto to. Nie chcę też
spowodować masowej histerii w firmie. Nie chcę, żeby wszyscy myśleli, że przez cały czas
patrzymy im na ręce.
– Ktoś nas okrada, a ty się martwisz o uczucia pracowników? – Marszczę czoło. – Kim ty,
do cholery, jesteś?
– Beau ma rację – zgadza się z naszym starszym bratem Savannah. – W firmie, w której
jeden z dyrektorów generalnych węszy po kątach, nie możemy się spodziewać specjalnie
wysokiego morale.
– Więc może zajmie się tym dyrektor finansowy? – proponuję, mając na myśli Savannah,
jednak ona tylko potrząsa głową i się śmieje.
– Nie, raczej nie!
– W takim razie będziemy siedzieć z założonymi rękami, podczas gdy jakiś skurwiel
zrobił sobie z firmy bankomat?
– Nie! – Savannah uśmiecha się promiennie, a jej śliczna twarzyczka się rozjaśnia. –
Proponuję, żeby Kate O’Shaughnessy się tym zajęła.
– Twoja przyjaciółka ze studiów? – upewniam się i zerkam na Beau, jednak jego twarz
nie wyraża wiele. Cały Beau.
– To jej zawód.
– Zaglądanie ludziom przez ramię? Musi być baaardzo lubiana…
– Jesteś dzisiaj nie w humorze – zauważa cicho Beau.
– Kate współpracuje z firmami, w których mają miejsce malwersacje. Zostaje w nich
fikcyjnie zatrudniona, zdobywa zaufanie innych pracowników i prowadzi śledztwo w ukryciu.
– A ona w ogóle się na czymś zna? Przecież to będzie podejrzane, jeśli nie będzie miała
pojęcia o pracy na swoim stanowisku.
– Ma dyplom MBA, Eli. Ale chciałabym, żeby pracowała u nas jako asystentka
administracyjna. W ten sposób będzie miała oko na wszystkich i będzie zorientowana w
sprawach firmy, poza tym będzie miała okazję rozmawiać z każdym. Jest sympatyczna, ludzie ją
polubią.
– Okej, mnie to odpowiada. – Zerkam na Beau. – A tobie?
– Jest to jakiś pomysł – zgadza się. – Żadne z nas nie ma czasu, żeby się tym zająć
osobiście, a nie chcę tego powierzać obcej osobie. Tak jak wspomniała Van, ludzie gadają.
Zależy mi na całkowitej dyskrecji. Kate podpisze wszystkie niezbędne umowy o zachowaniu
poufności, a z tego, co słyszałem, jest naprawdę świetna w tym, co robi.
– Jeszcze jedno. – Van pochyla się w moją stronę i patrzy mi głęboko w oczy. Zwykle to
oznacza, że mam poważne kłopoty. – Masz się trzymać od niej z daleka.
– Nie jestem dupkiem, Van…
– Nie, mówię serio. Masz trzymać swoje łapska z daleka od mojej przyjaciółki. Jesteś
męską dziwką, ale od niej wara.
– Licz się ze słowami! Nie jestem…
– Owszem, jesteś – zgadza się z nią Beau z szerokim uśmiechem.
Z westchnieniem wzruszam ramionami.
– Owszem, z zasady nie umawiam się dwa razy z tą samą kobietą, ale to mnie nie czyni
męską dziwką!
Van tylko podnosi brwi.
– Po prostu zostaw ją w spokoju.
– Jestem profesjonalistą, Van. Nie sypiam z podwładnymi.
– Czy to właśnie powiedziałeś tej asystentce, która kilka lat temu nas pozwała?
– Już nie sypiam z podwładnymi.
– Boże… – Van potrząsa głową, a Beau parska śmiechem. – To miła dziewczyna, Eli.
Zamiast odpowiedzieć, znacząco spoglądam na nią zmrużonymi oczami, po czym siadam
na fotelu. Kate to dorosła kobieta, a poza tym pewnie i tak mi się nie spodoba.
Minęło dobrych kilka lat, odkąd jakaś kobieta zdołała na dłużej przyciągnąć moją uwagę.
Musiałbym do tej Kate coś poczuć.
– Dzwoń do niej.
Rozdział 1
Kate
Halo? – mówię bez tchu, podczas gdy taksówka, w której jestem, pędzi autostradą,
kierując się dokładnie w samo serce Nowego Orleanu.
– Gdzie jesteś? – z uśmiechem w głosie pyta Savannah.
– W taksówce, właśnie jadę z lotniska. Jesteś pewna, że nie powinnam zamieszkać w
hotelu?
– Nie ma mowy! Bayou Industries posiada piękny loft, będziemy udawać, że go od nas
wynajmujesz. Przyjeżdżaj prosto do biura. Niestety, akurat mam spotkanie, więc nie będę mogła
cię przywitać. Przepraszam.
– Nie ma sprawy. – Przygryzam dolną wargę, kiedy taksówkarz bezpardonowo zajeżdża
drogę kolejnemu motocykliście, a mnie wywraca się żołądek. – Mam nadzieję, że dotrę tam w
jednym kawałku. Taksówkarz jedzie jak szalony,
Savannah parska śmiechem, po czym słyszę, że mówi coś do kogoś w swoim gabinecie.
– Muszę kończyć. Eli się tobą zajmie.
– Eli? Myślałam, że to będzie Beau…
– Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Eli nie skrzywdziłby muchy. – Z tymi słowami
kończy połączenie. Taksówkarz wykonuje kolejny ostry skręt, a ja wznoszę w duchu
dziękczynną modlitwę, że nie zjadłam dziś śniadania, i wachluję się dłonią.
Okropnie gorąco w tym ich Big Easy, jak mówią o Nowym Orleanie.
Przez wszystkie lata studiów z Savannah i jej bratem bliźniakiem, Declanem, nigdy nie
udało mi się ich tutaj odwiedzić. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę sławną French Quarter,
zjem pączka, posłucham wróżb z tarota i po prostu pozwolę się ogarnąć jedynej w swoim rodzaju
atmosferze tego miasta!
Oczywiście wolałabym dać się jej ogarniać, nie mając na sobie aż tylu ubrań… Kto by
pomyślał, że w maju może być aż tak gorąco! Zdejmuję żakiet, starannie składam rękawy, żeby
się nie zmięły, po czym przyglądam się staroświeckim cmentarzom z prawdziwymi nagrobkami,
starym budynkom i mijanym ludziom.
Eli jest jedynym z rodzeństwa Boudreaux, którego nigdy nie spotkałam. Widziałam
zdjęcia przystojnego brata moich przyjaciół, słyszałam wiele opowieści na temat tego zimnego
jak lód, zawsze opanowanego playboya. Teraz Van mówi, że opowieści były przesadzone. Chyba
wkrótce będę miała okazję przekonać się sama.
To znaczy nie o tym, czy jest playboyem, czy też nie. To nie moja sprawa.
Wreszcie gwałtownie stajemy. Po jednej stronie znajduje się czerwony wagonik kolejki
linowej, a po drugiej – betonowa ściana. Potykając się, wychodzę prosto w gorące, popołudniowe
słońce, a moje czoło natychmiast pokrywa się gęstymi kropelkami potu.
Gorąco, to za mało powiedziane…! Nowoorleańskie powietrze jest lepkie i gęste jak maź.
Jednak uśmiecham się pomimo upału, daję napiwek lekkomyślnemu taksówkarzowi i
ciągnąc za sobą walizkę na kółkach, wchodzę do cudownie chłodnego budynku, gdzie za długim,
bogato zdobionym stanowiskiem recepcji siedzi jakaś kobieta, która zawzięcie wypisuje coś na
komputerze, a jednocześnie rozmawia przez telefon.
– Pan Boudreaux jest w tym momencie nieuchwytny, ale zaraz przełączę panią do jego
asystentki. – Szybko przyciska kilka guzików, po czym podnosi wzrok i uśmiecha się do mnie.
Wygląda na osobę, która na prawo i na lewo rozdaje uśmiechy.
– Jestem Kate O’Shaughnessy.
– Witam, pani O’Shaughnessy. – Uśmiech nie schodzi jej z ust. – Pan Boudreaux już na
panią czeka. – Jej palce ponownie zaczynają swój szalony taniec po klawiaturze, a jednocześnie
szczebioce do telefonu. – Dzień dobry, panno Carter! Pani O’Shaughnessy już czeka na pana
Boudreaux. Tak, oczywiście. – Szybko i profesjonalnie kończy rozmowę. – Proszę usiąść. Napije
się pani wody?
– Nie, dziękuję.
Pani Profesjonalna obdarza mnie krótkim skinieniem głowy, po czym wraca do
niemilknących telefonów. Nie mam okazji usiąść, bo z windy już wychodzi wysoka kobieta w
czarnych spodniach i czerwonej bluzce bez rękawów i kieruje się prosto w moją stronę.
– Pani O’Shaughnessy?
– Proszę mówić do mnie Kate.
– Witaj, Kate! Pan Boudreaux oczekuje pani w swoim gabinecie. Proszę za mną. –
Uśmiecha się i sięga po moją walizkę, ale potrząsam głową i biorę ją sama. Kierujemy się w
stronę windy. Asystentka nie zadaje żadnych pytań, za co jestem jej wdzięczna. Pracując w tym
fachu, nauczyłam się świetnie kłamać, ale przecież nie wiem, co dokładnie jej powiedziano.
Mijamy wiele drzwi, po czym wprowadza mnie do największego gabinetu, jaki w życiu
widziałam. Za masywnym czarnym biurkiem znajduje się zajmujące całą ścianę okno. Meble są
ogromne i drogie. Wygodne. Znajduje się tu dwoje drzwi po dwóch przeciwnych stronach
pokoju, nie mogę przestać się zastanawiać, gdzie prowadzą.
– Pani O’Shaughnessy już tu jest, proszę pana.
– Kate – mówię bez zastanowienia, a sekundę później cała moja zdolność racjonalnego
myślenia po prostu wypada przez to spektakularne okno, kiedy stojący przed nim mężczyzna
odwraca się w moją stronę i spogląda mi prosto w oczy. Zdjęcia nie oddawały mu
sprawiedliwości.
Ale ciacho!
Słyszę, że drzwi się za mną zamykają, biorę głęboki oddech i idę w jego stronę, usiłując
ukryć fakt, że zamiast nóg mam obecnie trzęsącą się galaretę.
– Kate – powtarzam i podaję mu rękę nad biurkiem. Kącik jego ust drga, kiedy uważnie
mi się przygląda swoimi niesamowitymi oczami koloru płynnego złota, powoli mierząc mnie
wzrokiem z góry na dół i z powrotem. Boże, jest wyższy, niż się spodziewałam! I bardziej
barczysty. A garnitur nosi z taką swobodą, jakby się w nim urodził.
Podejrzewam zresztą, że właśnie tak było. Bayou Enterprises zostało założone przez
rodzinę Boudreaux już pięć pokoleń temu, a Eli jest najbystrzejszym dyrektorem generalnym,
jaki się trafił tej firmie od lat.
Obchodzi biurko, bierze moją dłoń, ale zamiast nią potrząsnąć, podnosi ją do ust i składa
na niej miękki pocałunek.
– Cała przyjemność po mojej stronie – mówi niespiesznie, w typowo nowoorleański
sposób rozwlekając spółgłoski, a ja jestem pewna, że zaraz eksploduję. – Jestem Eli.
– Wiem.
Pytająco unosi brwi.
– Przez te wszystkie lata miałam okazję cię zobaczyć na wielu zdjęciach.
Kiwa głową, ale nie puszcza mojej ręki. Jego kciuk zatacza kółka na wierzchu mojej
dłoni, aż przechodzą mnie ciarki. Sutki mi twardnieją i napierają na cienki materiał białej bluzki,
zaczynam żałować, że zdjęłam żakiet.
– Usiądź, proszę. – Wskazuje mi znajdujące się za mną czarne krzesło. A sam, zamiast
wrócić za biurko, zajmuje krzesło koło mnie i przypatruje mi się tymi swoimi niesamowitymi
oczami.
Na czoło opadł mu kosmyk ciemnych włosów, a mnie aż korci, aby wyciągnąć rękę i
poprawić mu fryzurę.
Do jasnej ciasnej, uspokój się Mary Katherine! Pomyślałby kto, że nigdy wcześniej nie
widziałaś gorącego faceta…
Owszem, widziałam.
Declan, najmłodszy z braci Boudreaux, ani trochę pod tym względem nie ustępuje
Eliemu, jest również jednym z moich najlepszych przyjaciół. Jednak kiedy jestem w jego
towarzystwie, nigdy nie miękną mi kolana, nigdy też nie pragnę wielkiej szklanki wody z lodem.
Albo łóżka. Albo żeby zerwać z niego ubrania.
Tylko spokój!
– Czy Savannah wyjaśniła ci, co się dzieje? – pyta spokojnie Eli, jego twarz jest
całkowicie beznamiętna. Opiera kostkę o kolano drugiej nogi i nie spuszczając ze mnie wzroku,
składa palce w wieżę.
– Tak, dokładnie mi wszystko wyjaśniła. Przysłała mi również papiery niedawno
zatrudnionych pracowników oraz umowy o zachowaniu poufności, które wydrukowałam i
podpisałam. – Wyjmuję z aktówki plik dokumentów i podaję je Eliemu. Nasze palce delikatnie
się muskają, a ja natychmiast muszę zacisnąć uda, jakkolwiek na nim najwyraźniej nie zrobiło to
żadnego wrażenia.
Typowe. Zwykle nie wzbudzam gorącego pożądania w przedstawicielach płci przeciwnej.
Szczególnie w facetach, którzy wyglądają jak Eli. Co mi w tym przypadku zupełnie nie
przeszkadza, ponieważ jest moim szefem i bratem mojej najlepszej przyjaciółki, a ja mam tu
konkretne zadanie do zrobienia.
Chrząkam i zakładam za ucho pasmo kasztanoworudych włosów. Powietrze jest tak
wilgotne, że moja głowa zaraz zamieni się w nieposkromioną gmatwaninę rozwichrzonych
loczków.
– Piękny pierścionek – odzywa się niespodziewanie, wskazując podbródkiem na moją
prawą rękę, nadal znajdującą się na wysokości ucha.
– Dziękuję.
– To prezent?
Nie jest gadatliwy.
– Tak, od babci – odpowiadam, kładąc ręce na kolanach. Eli krótko kiwa głową, po czym
zagłębia się w papierach. Marszczy czoło i podnosi na mnie wzrok, ale nie jest mu dane nic
powiedzieć, bo drzwi gwałtownie się otwierają i pojawia się w nich uśmiechnięty od ucha do
ucha Declan.
– Oto i moja supergwiazda!
Z piskiem zrywam się z krzesła i natychmiast ląduję w jego ramionach, a Dec mocno
mnie ściska i okręca dookoła w przestronnym gabinecie. Wreszcie stawia mnie z powrotem na
podłodze, bierze w dłonie moją twarz i całuje mnie prosto w usta, po czym znowu mnie przytula,
tym razem nie tak gwałtownie.
– Wszystko w porządku? – szepce mi do ucha.
– Najzupełniej. – Spoglądam w jego przystojną twarz i nagle ogarniają mnie wspomnienia
i emocje związane ze spędzonymi razem latami. – Jak dobrze cię widzieć!
– Zdążyłaś już rozejrzeć się po mieście?
– Jak na razie o mało nie straciłam życia w taksówce! – odpowiadam ze śmiechem. –
Przyjechałam prosto tutaj.
– W takim razie wieczorem zabieram cię na miasto. Pokażę ci French Quarter. Znam taką
jedną świetną knajpkę…
– To nie będzie konieczne – wchodzi mu w słowo Eli. Jego głos jest spokojny. Stoi teraz
z rękami w kieszeniach, a jego szerokie barki sprawiają, że gabinet nagle wydaje się mały. –
Zresztą masz dziś koncert – przypomina bratu.
– Możemy gdzieś się wybrać po koncercie.
– Dziś wieczór ja się zajmę Kate – odpowiada Eli, nadal jest spokojny, ale dostrzegam
niebezpieczne drgnięcie szczęki.
Mam wrażenie, że oglądam mecz tenisa, moja głowa odwraca się to w prawo, to w lewo.
Z zaciekawieniem przysłuchuję się tej wymianie zdań.
– Wiesz, co powiedziała ci Savannah – miękko przypomina bratu Declan.
Żadnej reakcji.
Declan zwraca się z powrotem do mnie.
– Chętnie odwołam dzisiejszy koncert, żeby spędzić z tobą twój pierwszy wieczór w
Nowym Orleanie.
– To nie będzie konieczne, Dec. – Z szerokim uśmiechem klepię go po piersi. – Gdzie
będziesz grał?
– W Voodoo Lounge.
– Może wpadnę. – Staję na palcach i całuję go w policzek.
– Nie chcę, żebyś włóczyła się sama po zmroku po French Quarter.
– Ja ją tam zabiorę – oświadcza Eli, a Declan rzuca mu powątpiewające spojrzenie, po
czym schyla się i delikatnie całuje mnie w czoło.
– W takim razie zarezerwuję dla was miejsce – mówi z radosnym uśmiechem. – Miłego
popołudnia! Nie daj się za bardzo wymęczyć temu niby-szefowi. – Puszcza do mnie oko,
uśmiecha się szeroko do Eliego, po czym znika za drzwiami.
– Widzę, że jesteście sobie bliscy – mówi Eli, kiedy odwracam się w jego stronę. Ręce ma
nadal w kieszeniach, kołysze się na piętach.
– Tak. Dec, Savannah i ja byliśmy na studiach czymś w rodzaju trzech amigos.
– Masz zamiar się z nim pieprzyć?
– Co proszę? – Dosłownie opada mi szczęka, kiedy wpatruję się w górującego nade mną,
trochę przerażającego mężczyznę. Opieram ręce na biodrach i mierzę go groźnym spojrzeniem. –
To nie twój zakichany interes!
Zaciska usta, jakby próbował powstrzymać śmiech.
– To nie mój zakichany interes?
– Właśnie tak powiedziałam.
Przechyla głowę i wygląda, jakby miał zamiar jeszcze coś dodać, ale wreszcie bierze
moją walizkę i rusza w stronę drzwi, gestem pokazując mi, żebym szła za nim.
Chce się mnie pozbyć?
– Panno Carter, wychodzę, nie będzie mnie już dzisiaj. Proszę przełożyć moje spotkania.
Asystentka gapi się na niego z szeroko otwartymi ustami, po czym wyrzuca z siebie.
– Ale pan Freemont czekał prawie…
– Nieważne. Proszę umówić go na inny termin. Do jutra! – Eli naciska guzik
przywołujący windę i uważnie mi się przygląda. – Masz tu ze sobą jakieś mniej eleganckie
ciuchy?
– Tak. Resztę bagażu wysłałam osobno, powinna dotrzeć jutro po południu.
Kiwa głową i gestem zaprasza mnie do windy.
– Eli?
Powietrze wokół nas dosłownie się skrzy, kiedy Eli, marszcząc czoło, spogląda na mnie.
Dotknął mnie tylko raz, a moje ciało już jest w stanie najwyższej gotowości, a w głowie czuję
całkowitą pustkę.
– Gdzie idziemy?
– Do ciebie.
– Wiesz, gdzie będę mieszkać?
– Przecież jestem właścicielem tego mieszkania, cher. – Z westchnieniem podnosi rękę i
zakłada mi niesforny kosmyk włosów za ucho. Pod wpływem jego dotyku zaczynam drżeć. –
Zimno ci?
– Nie. – Z trudem przełykam ślinę i odsuwam się o krok. – Jeżeli podasz mi adres, mogę
po prostu wziąć taksówkę.
– Ani mi się śni po raz kolejny narażać twoje życie – odpowiada ze znaczącym
uśmieszkiem, a każdy włosek na moim ciele natychmiast staje na baczność. Dobry Boże, ile ten
człowiek potrafi zdziałać za pomocą jednego uśmiechu!
Muszę zapanować nad hormonami. Po prostu zbyt długo nie byłam z nikim łóżku, tylko
tyle. Ale tej konkretnej potrzeby nie zamierzam zaspokoić przy pomocy tego konkretnego
mężczyzny. To mój szef. I brat moich najlepszych przyjaciół.
Nie ma mowy, w żadnym wypadku.
– Idziesz? – pyta.
Z tobą – wszędzie!
Teraz do mnie dotarło, że drzwi windy już się otwarły, a Eli czeka, aż wyjdę pierwsza.
– Jasna sprawa.
– Jasna sprawa! – parska śmiechem. – Moglibyśmy iść na piechotę, to nie jest daleko. Ale
na zewnątrz jest gorąco, więc pojedziemy autem.
Kiwam głową i wsiadamy do smukłego czarnego mercedesa, którego Eli sprawnie
prowadzi wąskimi uliczkami French Quarter. Nie mogę się powstrzymać i z nosem
przyciśniętym do szyby żarłocznie chłonę wszystko, co widzę.
– Tu jest tak pięknie… – mruczę pod nosem.
– Pierwszy raz jesteś w Nowym Orleanie?
– Tak. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła pospacerować i napatrzeć się na
wszystko do syta!
Po mniej więcej trzech minutach od wyruszenia Eli zatrzymuje samochód.
– Jesteśmy na miejscu.
– Już?
– Mówiłem ci, że to blisko.
– Mogliśmy iść na nogach, nawet w tym upale.
– Nie chcę, żebyś się niepotrzebnie męczyła – mówi po prostu, po czym wysiada, zabiera
moją walizkę, kładzie rękę na moich plecach i prowadzi mnie do loftu, który znajduje się nad
sklepem z ziołami i naturalnymi kosmetykami o nazwie Bayou Botanicals. Czuję zapach lawendy
i szałwii, kiedy Eli otwiera kluczem drzwi i zaprasza mnie do środka. Zaraz za progiem
gwałtownie przystaję, nie mogę uwierzyć, że tu jest tak pięknie.
Z zewnątrz budynek jest zadbany, cegły w zgaszonej czerwieni i zielone balustrady z
kutego żelaza pięknie się komponują kolorystycznie, ale wnętrze jest nowe i po prostu
luksusowe.
– Będę mieszkać tutaj?
– Owszem – potwierdza, a jego południowy akcent jest jak miód dla moich uszu. –
Dopóki jesteś z nami, to właśnie będzie twój dom. Proszę, to twoje klucze. – Wręcza mi komplet
kluczy, po czym się odwraca i prowadzi mnie do kuchni, w której pysznią się nowiutkie sprzęty,
meble z ciemnego drewna dębowego oraz idealnie do nich dopasowane granitowe blaty.
– Sypialnia jest tutaj. – Prowadzi mnie do pięknego pokoju, na środku którego stoi łóżko
z baldachimem. – Pościel jest świeżo zmieniona. A łazienka jest tutaj. – Wskazuje na lewo, ale ja
nie mogę oderwać oczu od drzwi wiodących na balkon, z którego rozpościera się widok na ulicę
poniżej oraz znajdujący się zaledwie jedną przecznicę dalej park Jackson Square.
– Bywa tutaj głośno, zbyt dużo muzyki i ludzi, ale we French Quarter nigdy nie jest
nudno!
Kiwam głową i odwracam się w jego stronę.
– Dziękuję. Wracamy teraz do firmy?
– Już prawie trzecia, Kate. Odpocznij dzisiaj, rozpakuj się.
– Ale przecież przyjechałam tu pracować! Z pewnością mogłabym…
– Wyglądałoby dziwnie, gdyby nowy pracownik pojawił się w firmie w środku dnia, czyż
nie?
Jasna sprawa, że tak!
Uśmiecham się, trochę zawstydzona, i przytakuję.
– Masz rację. Popracuję tutaj. – Rzucam żakiet na łóżko, wyciągam laptop i szybkim
krokiem udaję się do kuchni. – To będzie cały proces.
– Kate, nie chcę…
– To nie jest tak, że z miejsca mogę zacząć węszyć i rozpoczynać śledztwo. Dobrze, że
Van zaoferowała mi stanowisko asystentki, ale to i tak będzie bardzo trudne. – Wiążę włosy w
kucyk, żeby mi nie latały wokół twarzy, i siadam na kuchennym krześle, ani na chwilę nie
przestając mówić. Jeśli skoncentruję się na mówieniu o pracy, przynajmniej nie będę mu się
pożądliwie przyglądać, a tym samym tracić kolejnych komórek mózgowych.
– Kate.
– Mam zamiar przez pewien czas, co najmniej przez kilka tygodni, ściśle trzymać się
reguł gry. Chcę, żeby ludzie mi zaufali, żeby zaczęli się przede mną otwierać.
– Kate.
– Ja…
– Wystarczy! – przerywa mi ostro.
Rozdział 2
Kate
Głowa sama podrywa mi się do góry, spoglądam na Eliego. Wkłada ręce do kieszeni i
klnie pod nosem. Najpierw zwiesza głowę, a potem ponownie podnosi na mnie wzrok, ale minę
ma taką, jakby tak naprawdę wcale nie chciał tu być oraz jakby nie był pewien, czy mnie w ogóle
lubi.
– Możesz już iść – informuję go chłodno.
– Nie oczekuję, że będziesz dzisiaj pracować. Ani w biurze, ani w domu.
– A niby dlaczego? – Odchylam się na krześle i marszczę czoło, bacznie mu się
przyglądając. – W końcu płacisz mi za to, żebym pracowała.
– Masz za sobą długą podróż, Kate. Rozpakuj się. Zjedz coś. Właściwie to pozwól, żebym
cię zaprosił na coś do jedzenia.
– Nie wydaje mi się, żeby to było konieczne.
– A mnie tak. – Wyjmuje okulary przeciwsłoneczne z wewnętrznej kieszeni marynarki,
po czym zdejmuje ją i rzuca na oparcie sofy. Podwija rękawy swojej białej koszuli aż do łokci –
koszuli, która wznosi się na jego wspaniale umięśnionym torsie – odpina dwa górne guziki i
uwalnia się z błękitnego krawata. – O wiele lepiej. Przebierz się w coś wygodniejszego, a ja
zabiorę cię na najlepszą jambalayę, jaką w życiu jadłaś.
– Jeszcze nigdy nie jadłam jambalayi – odpowiadam zachrypniętym głosem. Nie mogę
oderwać wzroku od jego szerokich barów.
– W takim razie zapewniam cię, że żadna kolejna jambalaya na pewno nie dorówna tej.
Marszczę brwi i uważnie mu się przyglądam, próbując zrozumieć, o co w tym wszystkim
chodzi.
– Na pewno?
Przytakuje i niecierpliwie czeka. Mam przeczucie, że niewielu ludzi mówi „nie” Eliemu
Boudreaux.
– Nie pójdę z tobą do łóżka. – Te słowa same wyskakują mi z ust, zanim jestem w stanie
je powstrzymać. Czuję, że twarz mi płonie, ale odważnie podnoszę podbródek i prostuję plecy.
– Wcale cię o to nie prosiłem – odpowiada spokojnie, ale w jego oczach skrzą się wesołe
iskierki.
Kiwam głową i idę do sypialni, żeby się przebrać w lekką, letnią sukienkę oraz
nasmarować grubą warstwą kremu z filtrem SPF 4000, który ma chronić moją jasną, piegowatą
skórę. Następnie wracam do Eliego, który teraz wygląda przez okno.
– Zawsze wyglądasz przez okno! – zauważam z uśmiechem. Odwraca się do mnie, a jego
oczy płoną, kiedy uważnie mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów. Nagle czuję się obnażona.
– Spalisz się, cher.
– Nasmarowałam się kremem z filtrem.
– Zawsze musisz się kłócić? – pyta.
– Przecież się nie kłócę.
Przez chwilę wytrzymuje mój wzrok, a potem odrzuca do tyłu głowę i wybucha
śmiechem. Potrząsa głową i wyprowadza mnie wprost w gorące popołudnie.
– Chodźmy najpierw tutaj. – Skręca w lewo i kładzie mi rękę w dole pleców, jak zawsze
dżentelmen w każdym calu, i idziemy sobie razem Royal Street. Gdyby wczoraj ktoś mi
powiedział, że dzisiaj będę spacerować po French Quarter z najseksowniejszym facetem, jakiego
w życiu spotkałam, przy boku, tylko popukałabym się w głowę.
Nie ulega wątpliwości, że Eli Boudreaux jest seksowny. Jednak nie jest i nigdy nie będzie
mój. Jest moim szefem i po prostu jest dla mnie miły.
Biorę głęboki wdech, zdecydowana wybić sobie te wszystkie głupstwa z głowy i po
prostu cieszyć się Nowym Orleanem, kiedy Eli skręca do modnego sklepu z butami i akcesoriami
pod wdzięczną nazwą „Od stóp do głów”.
– Buty! – wykrzykuję, czując, że już się zaczynam ślinić. Okej, więc facet chce mi
pokazać buty. No dobrze, w takim razie chyba jednak mogę się z nim przespać…
– Kapelusze – poprawia mnie.
– O raju, a co wy tu robicie? – Zza kontuaru uśmiecha się do nas kobieta z pełnymi
ustami i krótką, zgrabną fryzurką.
– Kate potrzebuje kapelusza – wyjaśnia Eli i uśmiecha się szeroko, bo siostra już
wskakuje mu w ramiona i z całej siły się do niego przytula.
– Kupa czasu… – szepcze mu z tym samym nowoorleańskim przeciąganiem.
Eli uśmiecha się od ucha do ucha.
– Widzieliśmy się w niedzielę na obiedzie u mamy.
– Kupa czasu – odpowiada siostra, cofając się o krok i obdarzając mnie uśmiechem. –
Cześć, Kate! Miło znowu cię widzieć.
– Ciebie też, Charly! – Natychmiast ląduję w jej ramionach. Rodzina Boudreaux jest
bardzo uczuciowa, a Charlotte, średnia z sióstr, nie jest tu wyjątkiem.
– W czym wam mogę pomóc?
– Kate potrzebuje kapelusza – powtarza Eli.
– Potrzebuję?
– O tak, słoneczko, potrzebujesz! – zapewnia Charly, poważnie kiwając głową. – Musimy
ochronić przed słońcem twoją twarz i ramiona. Popatrzmy… – Prowadzi nas na tyły sklepu i
zdejmuje z półki trzy kapelusze, wszystkie z szerokimi rondami i bardzo ładne. – Myślę, że
zielony to twój kolor, podkreśli twoje piękne kasztanowe włosy i będzie pasował do
prześlicznych zielonych oczu.
– Dziękuję, ale przy tej wilgotności powietrza niedługo będę miała na głowie jakiś
napuszony, splątany koszmar.
– Wiem, o czym mówisz. Zrobię listę sprawdzonych produktów do włosów, a ty w tym
czasie przymierzaj kapelusze.
Truchcikiem wraca za ladę, a ja wkładam na głowę pierwszy kapelusz. Jest różowy, ma
mniejsze rondo niż ten zielony i wyglądam w nim jak pieczarka.
– Przymierz zielony – radzi Eli, ale ja wkładam na głowę kapelusz we wszystkich
kolorach tęczy. Wygląda, jakby w jego pobliżu eksplodowało pudełko kolorowych kredek. Eli
przypatruje mi się w lustrze, w oczach ma wesołe chochliki, a ramiona skrzyżował na swojej
imponującej piersi.
– Naprawdę masz piękne włosy.
– Dziękuję.
Widzę, że szczęka mu drgnęła. Skoro nie lubi mówić komplementów, to po co to robi?
– Och, nie, kochanie… Przymierz zielony! – dołącza do nas Charly. Z uśmiechem
nakładam go na głowę i głęboko wzdycham, bo Eli miał całkowitą rację.
– Wygląda na to, że mamy zwycięzcę – mówię z szerokim uśmiechem. – Biorę go!
Wyciągam portfel z torebki, ale Eli kładzie rękę na mojej i potrząsa głową.
– Ja ureguluję rachunek – mówi do Charly, która się uśmiecha i radośnie przytakuje,
wręczając mi listę produktów. Potem macha do nas, kiedy Eli prowadzi mnie w stronę drzwi, za
którymi czai się nowoorleański upał.
– Lepiej?
– Hm – mamroczę, ale, dobry Boże, czuję się o niebo lepiej! – Dzięki za kapelusz.
– Nie ma sprawy – odpowiada, a jego akcent sprawia, że znowu przechodzi mnie dreszcz.
Spotkałam faceta zaledwie kilka godzin temu, a jak na razie wszystko, co robi, przyprawia mnie
o dreszcze.
Niedobrze. Bardzo niedobrze.
– Opowiedz mi o sobie – mówię, sama siebie zaskakując. Wiem tylko, że muszę coś
zrobić, żeby odciągnąć myśli od tej maszerującej obok góry testosteronu. Przechodzimy na drugą
stronę ulicy, ja jestem po zewnętrznej stronie, a Eli natychmiast zamienia się ze mną miejscami,
żeby odgrodzić mnie od ruchu ulicznego.
– Jednak są jeszcze na świecie prawdziwi rycerze.
– Tak, kochanie, są. – Obdarowuje mnie szybkim uśmiechem, po czym wchodzimy do
kawiarni z pięknym ogródkiem.
– Jak tu przyjemnie chłodno! – mruczę pod nosem, kiedy już usiedliśmy przy stoliku.
– To dzięki drzewom – wyjaśnia z uśmiechem kelnerka. – Potrzebują państwo minutki na
zastanowienie się?
– Lubisz owoce morza? – zwraca się do mnie Eli.
– Tak – odpowiadam.
– Świetnie. W takim razie poprosimy dwie jambalaye z owocami morza.
Kelnerka przytakuje i odchodzi, zostawiając nas samych.
– A teraz powiedz mi coś więcej na temat tego, jak masz zamiar złapać osobę, która
okrada naszą firmę.
– Najpierw ty odpowiedz na moje pytanie – mówię i smaruję masłem kromkę chleba,
który kelnerka właśnie przed nami postawiła.
– Na jakie pytanie?
– Opowiedz mi o sobie.
– To nie ma znaczenia. – Jego głos jest spokojny, ale stanowczy. Temat skończony.
Odchyla się na krześle, krzyżuje ramiona na piersi i natychmiast zamyka oczy.
Interesujące.
– To twoja firma, więc owszem, uważam, że ma znaczenie.
– Jestem twoim szefem, płacę na czas i oczekuję, że dasz z siebie wszystko. To wszystko,
co na mój temat musisz wiedzieć.
Odkładam chleb na biały talerzyk i również odchylam się na krześle, naśladując jego pozę
ze skrzyżowanymi na piersi ramionami.
– Ściśle mówiąc, to zatrudniła mnie Savannah. Co do mojej pracy, to z zasady daję z
siebie wszystko. Zawsze i wszędzie.
Marszczy brwi i przechyla głowę na bok.
– Beau, Savannah i ja jesteśmy współwłaścicielami i współudziałowcami firmy. Wszyscy
troje jesteśmy twoimi szefami, Kate.
– Rozumiem.
Przez kilka minut uważnie mi się przygląda. Nie mogę go rozgryźć. Chwilami jest taki
sympatyczny, miły, wydaje mi się nawet, że mu się podobam, a potem zupełnie nagle wznosi
wokół siebie mur, staje się odległy, obojętny, prawie niegrzeczny.
Który Eli jest prawdziwy?
Choć tak naprawdę nie ma to żadnego znaczenia, ponieważ od jutra w sprawach
służbowych będę się kontaktować z Savannah i prawie nie będę widywać tajemniczego i
seksownego Eliego.
Przynajmniej taką mam nadzieję.
Odchylam głowę, zamykam oczy i nabieram głęboko w płuca gęstego nowoorleańskiego
powietrza. Wieje teraz delikatny wietrzyk, przyjemnie grzejąc rozgrzaną skórę. Drzewa nad nami
są bujne i zielone, przez liście próbują się przebić promyki słońca.
Kelnerka przynosi nam kolację, a ja z powątpiewaniem wpatruję się w michę pełną ryżu,
krewetek, małży oraz wielu innych rzeczy, których nie potrafię nazwać. Potem zerkam na Eliego,
który już radośnie zanurzył widelec w potrawie.
– Nie pożałujesz – mówi po prostu, po czym wkłada do ust kolejną ogromną porcję.
Przyglądam się jego kwadratowej szczęce, poruszającej się rytmicznie w rytmie żucia, po czym
spuszczam wzrok na swoją miskę.
Właściwie… czemu nie? Ostrożnie próbuję i zaskoczona podnoszę na niego wzrok.
– Jakie to dobre!
– Nie proponowałbym ci czegoś niesmacznego, Kate – parska śmiechem i sięga po chleb.
Jambalaya jest przepyszna, a ja nawet nie wiedziałam, że jestem taka głodna, pałaszuję całą
miskę w kilka minut. Wreszcie prostuję się i klepię po swoim płaskim brzuszku.
– To było wspaniałe!
Po uregulowaniu rachunku wychodzimy z restauracji i powoli zmierzamy z powrotem do
mojego loftu. Eli zerka na mnie, po czym wzdycha i przeczesuje włosy palcami.
– Jak zaczęłaś pracę w swoim zawodzie? – pyta miękko.
– Och, czyżbyśmy teraz rozmawiali na tematy osobiste? – Pytająco unoszę brew. –
Posłuchaj, naprawdę nie musisz być dla mnie miły. Nie lubisz mnie, okej. Wykonam swoją
robotę, zresztą bardzo dobrze, i za cztery do sześciu tygodni zmywam się z Nowego Orleanu.
– Cztery do sześciu tygodni? – pyta pełnym niedowierzania głosem.
– Tak. Już ci mówiłam, że potrzebuję czasu, żeby stać się częścią zespołu i zdobyć
zaufanie współpracowników. Nie mogę tak po prostu usiąść przy biurku i zacząć grzebać w
papierach. W końcu udaję nowego pracownika, nikt nie wie, kim naprawdę jestem, pamiętasz?
W zamyśleniu kręci głową.
– Nie sądziłem, że to będzie takie skomplikowane.
– To trudniejsze, niż się wydaje. Gdyby tak nie było, nie potrzebowalibyście mnie.
– Kto powiedział, że cię nie lubię? – wyrzuca z siebie nagle.
– Słucham?
– Właśnie powiedziałaś, że cię nie lubię i że to jest okej. Dlaczego uważasz, że cię nie
lubię?
Staję w miejscu, przez chwilę uważnie mu się przypatruję, po czym parskam śmiechem
na widok oszołomienia odmalowującego się na jego nieprzyzwoicie przystojnej twarzy.
– To nieważne, Eli.
Ruszam do przodu, a on wlecze się kilka kroków za mną. Nawet tu słyszę pracujące w
jego głowie trybiki.
Wreszcie jesteśmy przy moich drzwiach. Oglądam się, a on wreszcie zrównuje się ze
mną.
– Dzięki za kapelusz i za jambalayę.
– Nie ma sprawy.
Odwracam się, wchodzę do środka i już mam zamiar zamknąć za sobą drzwi, gdy Eli
niespodziewanie wpycha się do środka i zatrzaskuje drzwi.
– Yyyy, może wejdziesz?
– Lubię cię.
Przewracam oczami, po czym rzucam na kanapę torebkę, a następnie kładę na niej
kapelusz. Na oparciu dostrzegam marynarkę i krawat Eliego, które wcześniej tam zostawił.
– Och, prawie byś zapomniał…
Twarda klatka piersiowa Eliego przyciska się do moich pleców, kiedy sięga dokoła,
bierze marynarkę z moich rąk i odkłada ją na bok, a następnie odwraca mnie, tak że znajdujemy
się teraz twarzą w twarz.
– Lubię cię – powtarza. Próbuję spuścić wzrok, ale dotyka mojego podbródka palcem i
zmusza mnie, żebym na niego spojrzała. – Ale to zły pomysł.
– Jaki pomysł? – szepcę, wściekła, że nie mogę zapanować nad swoim trzęsącym się
głosem.
– To. – Pochyla się i delikatnie muska nosem mój nos. Jego usta jeszcze nie dotknęły
moich, ale już czuję mrowienie w wargach, już pragnę poczuć jego smak. Jego ręce przesuwają
się po moich nagich ramionach aż do szyi, kciuki łagodnie zataczają kręgi na moim podbródku, a
wreszcie składa najdelikatniejszy pocałunek na moich ustach. Słyszę miękkie westchnienie i
gdyby mój umysł był w stanie trzeźwo teraz funkcjonować, byłabym przerażona na myśl, że to ja
je wydałam.
Ten mężczyzna jest niebezpieczny. Zdrowy rozsądek podpowiada: uciekaj!, ale ja tylko
obejmuję jego wąskie biodra i przyciągam go do siebie. Nie trzeba go prosić. Jego niesamowite
usta natychmiast lądują na moich, liże moją dolną wargę, a kiedy z trudem łapię oddech,
ogarnięta najczystszą rozkoszą, on idzie na całość.
Smakuje jak miętowa guma do żucia, którą oboje poczęstowaliśmy się po posiłku, a
delikatny, jedno- czy dwudniowy zarost na jego podbródku w rozkoszny sposób drażni moją
skórę. Nie mogę się powstrzymać przed zastanawianiem się, jak by było poczuć to na innych
częściach ciała… za kolanami, pomiędzy piersiami, pomiędzy nogami…
Cholera jasna, między nogami na pewno byłoby cudownie!
Dotykam jego biceps i zdaję sobie sprawę, że jestem w stanie utrzymać pozycję stojącą
tylko dzięki jego ramieniu, które mnie obejmuje w pasie. Moje kolana są miękkie, jakby były z
waty. Oboje ciężko oddychamy, kiedy przesuwa palce w dół mojego policzka, po czym odsuwa
się, na koniec jeszcze raz kąsając moje wargi. Potem tylko patrzy na mnie błyszczącymi oczami
w kolorze płynnego złota.
– To. To jest zły pomysł.
Rozdział 3
Eli
Jak po randce? – pyta Beau, po czym atakuje mnie od tyłu, zakładając mi ramię na szyję.
Wyślizguję się z jego uchwytu, przywalam mu w plecy, po czym obrzucam gniewnym
spojrzeniem, spocony i bez oddechu.
– Po jakiej randce?
– Słyszałem, że wyszedłeś wczoraj wcześniej z pracy, żeby spędzić czas z przyjaciółką
Van, Kate – mówi z przebiegłym uśmieszkiem Ben Preston, nasz przyjaciel z dzieciństwa i
instruktor krav magi, który cztery razy w tygodniu przychodzi nas trenować. Jest już bez
koszulki, cały spocony, ale ma tylko lekką zadyszkę. Ben nie jest taki wysoki jak Beau i ja, ale
jest o wiele silniejszy. Poza tym to prawdziwy twardziel.
– I to po tym, jak Van wyraźnie ci powiedziała, żebyś się od niej trzymał z daleka. Tak
przy okazji, to jest na ciebie nieźle wkurzona.
– To nie była łóżkowa randka – mamroczę pod nosem, ocierając ręcznikiem pot z czoła, a
następnie znowu skupiam się na Benie i wymierzam mu cios, który on odpiera, po czym siłujemy
się przez kilka długich, ciężkich minut.
– Beau i Van mieli spotkania. Ktoś musiał się nią zająć i zaprowadzić ją do loftu –
wyjaśniłem wreszcie.
– Poza tym kupić jej kapelusz i zabrać na lunch? – Beau uśmiecha się od ucha do ucha. –
Van wyrwie ci żywcem jaja.
– A wy co, plotkujecie jak przekupy! – Zdejmuję przepocony podkoszulek, po czym
opieram ręce na biodrach.
– Charly do mnie zadzwoniła, kiedy wyszliście z jej sklepu. Powiedziała, że wyglądasz na
zakochanego po uszy.
– Pieprzyć to – mamroczę z niesmakiem. – Nie zakochuję się po uszy i dobrze o tym
wiecie. Czyli Charly do ciebie zadzwoniła, a ty obdzwoniłeś wszystkich w rodzinie, żeby ich
poinformować, że jestem miły dla Kate?
Beau i Ben parsknęli śmiechem, po czym Ben zaatakował mnie znienacka i rozłożył na
macie. Skurwiel.
– Mam rozumieć, że nie zabierasz jej dzisiaj na koncert Deca?
– Co jeszcze chciałbyś wiedzieć? Może podać ci przepis na ciasto pekanowe mamy? –
szydzę.
– Wow, reagujesz dosyć ostro jak na kogoś, kto nie jest zainteresowany ładniutką Kate…
– Nie jest ładniutka – mamroczę pod nosem. Jest po prostu piękna.
– Hm, osobiście nie kręcą mnie piegowate rudzielce. Ale ostatnim razem, kiedy ją
widziałem, miała drobne, seksowne ciałko. – Beau zwraca się teraz do Bena, który w zamyśleniu
potakuje.
Mam zamiar zabić ich obu.
Gołymi rękami.
– Kiedy ją widziałeś?
– Podczas jednej z moich wizyt, kiedy odwiedzałem Deca i Van w college’u – Beau
również pozbywa się koszulki i rzuca ją na bok. – Ale to było dawno temu. Może w
międzyczasie się roztyła.
– Nie roztyła się – mówię, nie wyczuwając, że to podstęp. – Posłuchajcie, po prostu
staram się być dla niej miły.
– Jaaasne – mówi Ben, po czym rzuca Beau na matę. Beau wyswobadza się, przetacza
Bena pod sobą, po czym bierze zamach, żeby mu wymierzyć cios, ale Ben robi unik i w ten
sposób walczą ze sobą przez kilka minut.
Nie jestem po uszy zakochany w Kate! Jasne, jest seksowna z tymi swoimi gęstymi
rudymi włosami, wielkimi zielonymi oczami oraz piegami na twarzy i ramionach, które aż się
proszą, żeby je okryć pocałunkami i żeby wodzić po nich palcem, ale – na miłość boską! –
przecież to moja podwładna. Po prostu dawno nie byłem z nikim w łóżku, dawniej niż sam się do
tego przed sobą przyznaję.
Ale akurat z tym nie będzie trudno sobie poradzić.
Tyle że na myśl o kobietach, do których zazwyczaj dzwonię, kiedy potrzebuję się pod
tym względem zaspokoić, nie czuję, o dziwo, żadnego zainteresowania.
Cholera.
– Zagapisz się i dupa zbita, brachu – ostrzega Beau, a w sekundę potem zgina mnie w pół,
wymierza mi kolanem cios w żołądek, po czym zamierza dołożyć jeszcze łokciem, ale udaje mi
się pozbawić go równowagi i nie trafia. Ale to była kwestia milimetrów.
– Przestań snuć marzenia na jawie o gorących rudzielcach i skup się – warczy Ben.
– Skończyłem na dzisiaj – mamroczę, po czym opróżniam butelkę wody.
– Mamy jeszcze dziesięć minut – zauważa Beau.
– Poćwicz sam.
– Słuchaj, brachu. – Beau, zlany potem i bez tchu, opiera ręce na biodrach i przygląda mi
się poważnie. – Nie zrób nic głupiego.
– Nic, kurwa, nie zrobiłem – odpowiadam, ale centralnie przed oczami mam wspomnienie
naszego gorącego pocałunku w lofcie. Jej słodkie ciałko przyciśnięte do mojego, jej włosy
zaplątane w moje palce oraz te błyszczące zielone oczy pełne pożądania i nieufności. Wbiła we
mnie spojrzenie, a ja się wycofałem i zwiałem, gdzie pieprz rośnie.
– Okej. – Beau wzrusza ramionami i potrząsa głową. – Ale jeśli zdecydujesz się na
pociągnięcie tej znajomości, to przynajmniej bądź z nią uczciwy.
– A to co, do cholery, ma znaczyć?
– Masz w zwyczaju rozkochiwać w sobie kobiety, a potem pozbywasz się ich i następna
proszę – dodaje Ben.
– Nieprawda.
– Prawda. Tata nie chciałby, żebyś…
– Czy to jakaś, kurwa, sesja terapeutyczna? – przerywam, odwracam się tyłem do nich
obu i idę wziąć prysznic. – Nic mi nie jest. A Kate nic z mojej strony nie grozi. Dopilnuję, żeby
dziś bezpiecznie dotarła na koncert Deca, a potem prawdopodobnie i tak prawie nie będę jej
widywał.
– Eli.
Odwracam się na dźwięk głosu Bena.
– Chcę ten przepis. Ciasto pekanowe twojej mamy jest najlepsze.
Z uśmiechem potrząsam głową, po czym odchodzę, słysząc jeszcze z tyłu, jak Beau
dostaje wycisk.
Kate otwiera drzwi, a ja niemal dławię się własnym językiem na jej widok. Włosy ma
spięte, tylko kilka falistych pasm okala jej twarzyczkę. Ma na sobie czarny jedwabny top, który
miękko spływa od jej piersi do pasa, oraz białe rybaczki.
Oraz najbardziej seksowne czarne szpilki składające się z zaledwie kilku paseczków,
jakie, cholera, w życiu widziałem.
Kate w mojej obecności nic nie grozi. Nie będę jej mieszał w głowie.
– Eli.
– Zgadłaś za pierwszym razem – odpowiadam z uśmiechem. Wygląda na to, że często się
do niej uśmiecham.
– Co ty tu robisz?
– Mówiłem, że zabieram cię dzisiaj na koncert Declana. – Marszczę czoło, a ona
przygryza wargę i lekko się wzdryga. – Jakiś problem?
– Myślałam, że to już nieaktualne. Szczególnie po tym, jak…
– Po czym?
Spuszcza wzrok na moją pierś, a jej źrenice się rozszerzają. Czyli jest zainteresowana.
Nie da się zaprzeczyć, że między nami skrzy.
– Po tym, jak mnie pocałowałeś. – Ponownie spogląda mi prosto w oczy i buntowniczo
unosi podbródek. Nie kombinuje, nie jest onieśmielona, nie udaje niewiniątka.
Grzeczna dziewczynka.
– Nie bawią mnie gierki, cher.
Lekko marszczy brwi na dźwięk tego pieszczotliwego słowa.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że nie jest w moim stylu całować cię, a potem lekceważyć.
– Nie. Chodziło mi o „cher”. Co to znaczy?
Uśmiecham się szeroko i muskam palcem koniuszek jej nosa. Nie mogę utrzymać rąk z
dala od niej. To by było tyle, jeśli o unikanie gierek chodzi…
Jezu, weź się w garść, Boudreaux.
– To kreolski termin, który oznacza „kochanie”. Będziemy tak stać w twoich drzwiach
przez całą noc?
Potrząsa głową i cofa się o krok, wpuszczając mnie do środka. Wnętrze loftu już pachnie
nią, unosi się tu zapach miodu.
– Naprawdę nie musisz ze mną iść. Declan wysłał mi adres. Sprawdziłam w Google
Maps, to nie jest daleko.
– Nie powinnaś spacerować po French Quarter sama po zmroku. Nie znasz okolicy,
wszystko może się zdarzyć. Poza tym klub znajduje się na Bourbon Street. Nie będziesz się
przechadzać po Bourbon w takim stroju.
– Co konkretnie masz na myśli? – chce wiedzieć. Opiera ręce na biodrach, a top podnosi
się trochę do góry i dzięki temu mogę zerknąć na kremowobiałą skórę na jej brzuszku.
– Że wyglądasz jak ucieleśnienie męskich mokrych fantazji – mamroczę i przeczesuję
palcami włosy.
– Mieszkam tutaj. Nie mogę wiecznie unikać wychodzenia po zmroku. – Marszczy brwi i
robi, co może, żeby nie pokazać po sobie, że na nią działam, ale jej policzki są zarumienione i
ciągle oblizuje te pełne, pulchne usteczka. Usteczka, które smakują jak raj i tak naturalnie
poruszają się pod moich wargami.
Mrużę oczy i przyglądam się, jak wrzuca telefon, gotówkę i różne tajemnicze rzeczy, bez
których kobiety nie ruszają się z domu, do małej torebki. Potem odwraca się w moją stronę.
– Pozwól, że cię odprowadzę.
– Jak sobie życzysz. – Wzrusza ramionami i rozgląda się dookoła, jakby chciała
sprawdzić, czy niczego nie zapomniała. – Jak długo się tam idzie?
– Mniej więcej dziesięć minut.
Już mam powiedzieć, że spacer po kocich łbach i nierównym chodniku w tych
szpileczkach będzie prawdziwą drogą przez piekło, ale w ostatniej chwili gryzę się w język. Jeśli
jestem dupkiem tylko dlatego, że cieszę się na myśl, że będzie potrzebowała mojego oparcia, to
niech i tak będzie.
Jestem dupkiem.
Schodzimy na dół i wyruszamy w stronę Bourbon Street, gdzie ma się odbyć koncert
Declana.
– Na pewno masz ochotę tam iść? Za tobą długi dzień… – Podtrzymuję ją za łokieć,
kiedy ostrożnie próbuje obejść ogromną dziurę w chodniku, a potem opiekuńczo kładę jej rękę na
plecach. Wydaje się idealnie tam pasować.
– Od lat nie słyszałam, jak Dec gra – odpowiada z uśmiechem. – Brakuje mi tego. Jest
taki utalentowany! Mógłby zajść o wiele dalej.
– Nowy Orlean to jego dom – odpowiadam miękko, choć całkowicie się z nią zgadzam. –
Był w Memphis w zeszłym miesiącu, nagrywał album.
– Wiem. Akurat miałam tam zlecenie, więc umówiliśmy się na kolację. Jednak nie
miałam okazji posłuchać, jak gra.
– Jak blisko tak naprawdę jesteście? – Staram się, jak mogę, żeby zignorować pieprzoną
zazdrość, która jak sztylet wbija się teraz w moje wnętrzności.
– Bardzo blisko. – Kiwa głową i chwyta mnie pod ramię, bo właśnie przechodzimy
wyłożoną kocimi łbami uliczkę, a jej trudno jest utrzymać równowagę w tych seksownych
szpileczkach. – On, Savannah i ja byliśmy współlokatorami. Declan jest jednym z moich
najlepszych przyjaciół.
Przyjaźnicie się również w łóżku?
Mam ochotę o to zapytać, ale w ostatniej chwili gryzę się w język. Miała rację dzisiaj po
południu, kiedy mi powiedziała, że to nie moja pieprzona sprawa, czy między nią a Declanem
coś jest.
A zresztą, pieprzyć to!
– Czy ty i Declan kiedykolwiek…?
– Wydaje mi się, że już o tym rozmawialiśmy – odpowiada ze śmiechem.
– Nie uważam, żeby to było zabawne.
– Sama myśl o uprawianiu seksu z Declanem jest komiczna – odpowiada, uśmiechając się
do mnie, a jej piękne, zielone oczy cudownie lśnią w blasku latarni. – On jest dla mnie jak brat,
Eli.
Kiwam głową, po czym skręcamy w lewo, w Bourbon Street, główną arterię French
Quarter. Przynajmniej w nocy.
– Choineczka… – Z trudem łapie powietrze, rozszerzonymi oczami przyglądając się
rozświetlonej ulicy i ludziom opartym o balustrady oraz wsłuchując się w głośną muzykę. – To
jak Las Vegas na sterydach!
Śmieję się i biorę ją za rękę, splatając jej palce ze swoimi.
– Dokładnie! Jeszcze jest wcześnie, impreza dopiero się rozkręci.
Ulice są pełne ludzi, nie wolno tu wjeżdżać samochodom.
– Dużo tu sex shopów. – Jej prostolinijna uwaga doprowadza mnie do śmiechu, patrzę na
nią i widzę, że podniosła w moją stronę twarzyczkę i uśmiecha się do mnie.
– To Bourbon Street – wyjaśniam ze wzruszeniem ramion. – Ale klub, w którym gra
Declan, jest raczej elegancki. Myślę, że ci się spodoba.
– Ja myślę, że wszystko mi się tu podoba – odpowiada miękko. – Trudno uwierzyć, że to
jest to samo miasto co kilka przecznic dalej…
Przytakuję, po czym wchodzimy przez żelazną bramę na szerokie podwórko z
migoczącymi światełkami poukrywanymi w koronach drzew nad naszymi głowami. Mówię
swoje nazwisko kelnerce, a ona natychmiast prowadzi nas tuż przed scenę, gdzie czekają na nas
zarezerwowane miejsca. Declan właśnie gra na fortepianie jazzową piosenkę. Jego głos jest
głęboki i melodyjny, przypomina mi głosy Deana Martina i Franka Sinatry. Declan ma piękny
głos, ale to, co go wyróżnia, to niezwykła umiejętność grania – i to na każdym możliwym
instrumencie.
Jest po prostu geniuszem!
– Wkurzyło cię, że zamiast rodzinnej firmy wybrał muzykę? – pyta Kate, kołysząc się w
rytm muzyki.
– Nie. To by było głupie. Wystarczy go posłuchać!
Przytakuje, a potem uśmiecha się do mnie, szeroki uśmiech rozjaśnia jej twarzyczkę, a ja
muszę przełknąć ślinę i zacisnąć ręce, żeby się powstrzymać przed objęciem jej prześlicznej buzi
dłonią i pocałowaniem jej.
Nie będzie już całowania.
Zmuszam się, żeby przenieść wzrok na Deca, który się nam przypatruje. Potrząsa głową i
kończy piosenkę, a widownia nagradza go gromkimi oklaskami.
– Aaaa, jak to miło z waszej strony! – mówi, w południowy sposób przeciągając
samogłoski, i puszcza oko do kobiety siedzącej w pierwszym rzędzie, a ona odpowiada mu tym
samym. A mówi się, że to ja jestem męską dziwką! – Panie i panowie, są tu z nami dzisiaj dwie
ważne dla mnie osoby…
Wstaje od fortepianu, sięga po gitarę, po czym ustawia na skraju sceny dwa krzesła i sięga
po dodatkowy mikrofon.
Kate już kręci głową na znak sprzeciwu.
Ciekawe.
– Jest tu z nami mój brat, Eli. – Uśmiecha się do mnie, a ja z uśmiechem podnoszę brwi. –
Oraz moja przyjaciółka jeszcze z czasów studiów. Właściwie to Kate i ja bardzo często
śpiewaliśmy razem, dlatego teraz będę próbował ją namówić na wspólny występ.
Publiczność reaguje głośnym aplauzem, a Kate gwałtownie potrząsa głową.
– Nie. Kurczę blade, nie.
Kurczę blade.
Jej niechęć do przeklinania niesamowicie mnie podkręca. Zastanawiam się, w jaki sposób
mógłbym ją nakłonić do wspólnego poświntuszenia.
Pójdę prosto do piekła.
– Nie daj się prosić, Kate! Nowy Orlean chce cię usłyszeć.
Trącam ją lekko łokciem i szeroko się uśmiecham na widok odmalowanego na jej twarzy
przerażenia. Wreszcie Kate z trudem przełyka ślinę, wstaje, pokonuje kilka wiodących na scenę
schodków, siada koło Declana i podnosi mikrofon do ust.
– Czy to było konieczne?
– Hm, nie byłoby tak zabawnie, gdybyś śpiewała z miejsca na widowni – odpowiada
Declan, całując ją w policzek. – Czyż nie jest ładniutka?
Dlaczego wszyscy nazywają ją ładniutką? Nie widzą, że jest nieziemska?
Klaszczę razem ze wszystkimi, a następnie Declan zaczyna brzdąkać na gitarze.
– Pamiętasz tę piosenkę? – zadaje jej pytanie.
– Pamiętam, jak po pijanemu wyśpiewywaliśmy ją na całe gardło w jakiejś spelunie w
Memphis, gdzie sobie dorabiałeś w czasie studiów.
– Tak, to właśnie tak – przyznaje z szerokim uśmiechem. Nagle Kate zaczyna śpiewać
Crazy Patsy Cline, jakby była do tego stworzona. Lekko i bez żadnego wysiłku. Declan dołącza
do niej w czasie refrenu, ich głosy idealnie się ze sobą synchronizują. Po skończeniu utworu
dostają owację na stojąco. Kate wstaje, kłania się, całuje Declana w policzek i wraca na miejsce.
– Wow. – Tylko tyle jestem w stanie z siebie wydusić.
– Zapłaci mi za to później. – Bierze głęboki wdech i zaciska razem ciągle drżące ręce.
– Masz piękny głos.
Gwałtownie wzrusza ramionami, a następnie sadowi się wygodnie, żeby wysłuchać
dalszej części koncertu Declana. Powoli się rozluźnia, porusza się w fotelu, podśpiewuje pod
nosem piosenki, które zna. A kiedy występ dobiega końca, wstaje i wznosi okrzyki, aż Declan się
śmieje na scenie.
– Dzięki, że się pojawiłaś, supergwiazdo – mówi Declan, przyciągając Kate do siebie. – I
ty też – zwraca się do mnie. – Dawno cię nie było na moim koncercie.
– Zbyt dawno. Byłeś świetny.
Wygląda na zaskoczonego, a ja nagle czuję się jak dupek. Naprawdę minęło zbyt dużo
czasu.
– Odprowadziłbym cię do domu, ale… – Declan spogląda na dziewczynę w pierwszym
rzędzie, do której wcześniej puścił oko, i uśmiecha się do niej.
– Widzę, że nic się nie zmieniło… – mamrocze Kate, kręcąc głową. – Nic mi nie będzie.
Eli mnie tu przyprowadził.
– Odprowadzisz ją do domu?
– Jeśli jest ci nie po drodze… – zaczyna Kate, ale kręcę głową.
– Oczywiście. Dobranoc!
– Jest taki formalny – zauważa Declan, uśmiechając się od ucha do ucha.
– Nie zawsze – odpowiada Kate, po czym jeszcze raz całuje Declana w policzek, jednak
nie daje mu czasu na zadanie pytania, co ma na myśli, bo od razu dodaje. – Zadzwoń do mnie.
Umówimy się na lunch czy coś takiego.
W drodze do wyjścia musimy się przedzierać przez tłum.
– Masz ochotę napić się czegoś po drodze do domu? Picie alkoholu na ulicy nie jest tutaj
zabronione.
– Jasne. Poproszę białe wino.
Zamawiam dwa kieliszki, po czym kierujemy się w stronę domu. Idziemy wolno, żeby
Kate mogła się przyglądać wszystkiemu, co się dzieje wokół nas.
– Możemy przejść ulicę dalej i uciec od tego całego szaleństwa.
– Nie, jest w porządku – Nie może oderwać oczu od pary, która praktycznie uprawia seks
przy ścianie budynku, który właśnie mijamy.
Biorę ją za rękę i przyciągam do siebie, mierząc gniewnym spojrzeniem pijanych w trzy
dupy mężczyzn, którzy aż ślinią się na jej widok, kiedy ich mijamy.
Myślę, że to nie jest najlepsze dla niej miejsce, więc kieruję się przecznicę dalej, na Royal
Street, gdzie jest o wiele spokojniej.
– Naprawdę było w porządku – upiera się, popijając wino.
– Nie było. – Pomagam jej ominąć ogromną dziurę w chodniku. – Obiecaj, że nigdy nie
przyjdziesz tu sama.
– Och, nic mi nie będzie…
– Obiecaj mi, Kate.
– Naprawdę przesadzasz.
Wzdycham i staję na środku chodnika, kilka kroków od drzwi do jej domu, i odwracam ją
w moją stronę.
Korekta Małgorzata Tarnowska Hanna Lachowska Zdjęcia na okładce © L Julia/Shutterstock © f11photo/Shutterstock Tytuł oryginału Easy Love Copyright © 2015 by Kristen Proby Published by arrangement with HarperCollins Publishers. All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody właściciela praw autorskich. For the Polish edition Copyright © 2018 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-6866-8 Warszawa 2018. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-954 Warszawa, ul. Królowej Marysieńki 58 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydania elektronicznego
P.U. OPCJA
Dla K.P. Simmon. Jesteś nie tylko najlepszą publicystką na świecie, ale także moją najlepszą przyjaciółką. Zawsze możesz na mnie liczyć i wiem, że ja na Ciebie też! Eli również Cię kocha.
Prolog Eli Za ciężko pracujesz. – Głos dochodzi zza moich pleców. Stoję za biurkiem, podziwiając rozciągający się z mojego położonego na pięćdziesiątym czwartym piętrze gabinetu widok na nowoorleańską French Quarter i rzekę Missisipi. Słońce już grzeje jak szalone. Jest dopiero ósma rano, ale duszące, parne powietrze na zewnątrz już osiągnęło 30 stopni, czego jednak nie odczuwam w chłodnym, przyjemnym gabinecie. Wygląda na to, że oglądam świat wyłącznie z okien gabinetu… Skąd, do cholery, przyszło mi do głowy coś takiego? – Ziemia do Eli… – odzywa się beznamiętnie Savannah zza moich pleców. – Słyszałem cię. – Wkładam ręce do kieszeni i bawię się srebrną półdolarówką, którą dał mi ojciec, kiedy zająłem to stanowisko. Odwracam się, przed moim biurkiem stoi moja siostra, jak zwykle w nieskazitelnym kostiumie, akurat dzisiaj niebieskim, z wysoko upiętymi gęstymi, ciemnymi włosami i troską w oczach. – Poza tym przyganiał kocioł garnkowi! Wyglądasz na zmęczoną. – Nic mi nie jest. – Spogląda na mnie groźnie zmrużonymi oczami i bierze głęboki wdech, a ja nie mogę powstrzymać uśmiechu. Uwielbiam ją wkurzać. Zresztą to dziecinnie proste. – Dotarłeś chociaż wczoraj w nocy do domu? – Nie mam na to czasu, Van. – Opadam na fotel i pokazuję jej, żeby zrobiła to samo. Jednak ona podtyka mi pod nos banana i dopiero wtedy siada. – Ale masz czas, żeby się gapić przez okno? – Masz ochotę się dzisiaj pokłócić? Jeśli tak, to nie ma sprawy, ale najpierw mi może powiedz, o co się, do cholery, kłócimy? – Obieram banana i odgryzam kawałek, dopiero teraz do mnie dociera, że umieram z głodu. Savannah powoli wypuszcza powietrze i potrząsa głową, mamrocząc pod nosem coś na temat durnych facetów. Uśmiecham się do niej promiennie. – Lance sprawia problemy? – To zaciskam ręce w pięści, to rozluźniam na samą myśl o tym, że może wreszcie będę miał okazję przywalić skurwielowi. Mąż Savannah nie jest moim ulubieńcem. – Nie. – Rumieni się, ale wyraźnie unika mojego spojrzenia. – Van. – O, dobrze, że oboje tu jesteście – mówi Beau, energicznym krokiem wchodząc do mojego gabinetu. Zamyka za sobą drzwi, siada koło Savannah, wyjmuje mi z ręki na wpół zjedzonego banana i dwoma kęsami zjada do końca. – Przecież to moje! – Mój żołądek w ramach protestu wydaje głośne burknięcie, a ja się zastanawiam, czy nie posłać asystentki po pączki. – Boże, ale z ciebie dzieciak! – odpowiada Beau, wrzucając skórkę do kosza na śmieci. Mój starszy brat jest o trzy centymetry wyższy niż ja, a ja mam sto dziewięćdziesiąt cztery centymetry wzrostu, poza tym jest tak szczupły jak w szkole średniej. Ale i tak dałbym mu radę. – Po co właściwie tu przyszliście? – Odchylam się na fotelu i przecieram ręką usta. – Na
pewno oboje macie mnóstwo roboty. – Nie bądź taki mądry! Savannah tylko kiwa głową, ale kiedy ona i Beau wymieniają spojrzenia, włoski na karku stają mi na baczność. – Co się dzieje? – Ktoś nas okrada. – Beau rzuca na biurko przede mną plik arkuszy kalkulacyjnych. Szczęka mu nerwowo drży, kiedy biorę arkusze i wpatruję się w kolumny cyfr. – Gdzie? – Tego właśnie nie wiemy. – Savannah mówi cicho, ale głos ma twardy jak stal. – Ktokolwiek to jest, ukrył to naprawdę dobrze. – To jak się o tym dowiedzieliście? – Właściwie to przez przypadek – odpowiada rzeczowo Savannah, w tym momencie stuprocentowo skupiona na interesach. – Wiemy, że to musi być ktoś z rachunkowości, ale zostało to tak sprytnie ukryte, że nie mamy pojęcia ani kto, ani jak to robi. – Wywalcie cały wydział i zatrudnijcie nowych ludzi. – Odkładam dokumenty i odchylam się na fotelu. Beau parska śmiechem. – Nie możemy wywalić ponad czterdziestu ludzi, z których większość nie ma nic na sumieniu, Eli! Tak się po prostu nie robi. – Przecież w jakichś papierach musiał zostać jakiś ślad… – zaczynam, ale Savannah przerywa mi, energicznie kręcąc głową. – Jesteśmy w pełni skomputeryzowani, pamiętasz? Nie ma żadnych papierów! – No tak, chronimy pieprzone drzewa… Chcecie mi powiedzieć, że nikt nie wie, co jest, do cholery, grane? – Nie chodzi o dużą sumę, ale wystarczająco dużą, żeby mnie wkurzyć – mówi cicho Beau. – Ile konkretnie? – Niewiele ponad sto tysięcy dolarów. Przynajmniej tyle się na razie doliczyliśmy. – No tak, to wystarczająco, żeby mnie też wkurzyć. To nie to samo, co wziąć bez pytania karteczki samoprzylepne z magazynu. – Poza tym trudno zobaczyć tu jakąś prawidłowość. Gdyby to była taka sama suma, wybierana w tym samym czasie, bez problemu doszlibyśmy do tego kto to. Nie chcę też spowodować masowej histerii w firmie. Nie chcę, żeby wszyscy myśleli, że przez cały czas patrzymy im na ręce. – Ktoś nas okrada, a ty się martwisz o uczucia pracowników? – Marszczę czoło. – Kim ty, do cholery, jesteś? – Beau ma rację – zgadza się z naszym starszym bratem Savannah. – W firmie, w której jeden z dyrektorów generalnych węszy po kątach, nie możemy się spodziewać specjalnie wysokiego morale. – Więc może zajmie się tym dyrektor finansowy? – proponuję, mając na myśli Savannah, jednak ona tylko potrząsa głową i się śmieje. – Nie, raczej nie! – W takim razie będziemy siedzieć z założonymi rękami, podczas gdy jakiś skurwiel zrobił sobie z firmy bankomat? – Nie! – Savannah uśmiecha się promiennie, a jej śliczna twarzyczka się rozjaśnia. – Proponuję, żeby Kate O’Shaughnessy się tym zajęła. – Twoja przyjaciółka ze studiów? – upewniam się i zerkam na Beau, jednak jego twarz
nie wyraża wiele. Cały Beau. – To jej zawód. – Zaglądanie ludziom przez ramię? Musi być baaardzo lubiana… – Jesteś dzisiaj nie w humorze – zauważa cicho Beau. – Kate współpracuje z firmami, w których mają miejsce malwersacje. Zostaje w nich fikcyjnie zatrudniona, zdobywa zaufanie innych pracowników i prowadzi śledztwo w ukryciu. – A ona w ogóle się na czymś zna? Przecież to będzie podejrzane, jeśli nie będzie miała pojęcia o pracy na swoim stanowisku. – Ma dyplom MBA, Eli. Ale chciałabym, żeby pracowała u nas jako asystentka administracyjna. W ten sposób będzie miała oko na wszystkich i będzie zorientowana w sprawach firmy, poza tym będzie miała okazję rozmawiać z każdym. Jest sympatyczna, ludzie ją polubią. – Okej, mnie to odpowiada. – Zerkam na Beau. – A tobie? – Jest to jakiś pomysł – zgadza się. – Żadne z nas nie ma czasu, żeby się tym zająć osobiście, a nie chcę tego powierzać obcej osobie. Tak jak wspomniała Van, ludzie gadają. Zależy mi na całkowitej dyskrecji. Kate podpisze wszystkie niezbędne umowy o zachowaniu poufności, a z tego, co słyszałem, jest naprawdę świetna w tym, co robi. – Jeszcze jedno. – Van pochyla się w moją stronę i patrzy mi głęboko w oczy. Zwykle to oznacza, że mam poważne kłopoty. – Masz się trzymać od niej z daleka. – Nie jestem dupkiem, Van… – Nie, mówię serio. Masz trzymać swoje łapska z daleka od mojej przyjaciółki. Jesteś męską dziwką, ale od niej wara. – Licz się ze słowami! Nie jestem… – Owszem, jesteś – zgadza się z nią Beau z szerokim uśmiechem. Z westchnieniem wzruszam ramionami. – Owszem, z zasady nie umawiam się dwa razy z tą samą kobietą, ale to mnie nie czyni męską dziwką! Van tylko podnosi brwi. – Po prostu zostaw ją w spokoju. – Jestem profesjonalistą, Van. Nie sypiam z podwładnymi. – Czy to właśnie powiedziałeś tej asystentce, która kilka lat temu nas pozwała? – Już nie sypiam z podwładnymi. – Boże… – Van potrząsa głową, a Beau parska śmiechem. – To miła dziewczyna, Eli. Zamiast odpowiedzieć, znacząco spoglądam na nią zmrużonymi oczami, po czym siadam na fotelu. Kate to dorosła kobieta, a poza tym pewnie i tak mi się nie spodoba. Minęło dobrych kilka lat, odkąd jakaś kobieta zdołała na dłużej przyciągnąć moją uwagę. Musiałbym do tej Kate coś poczuć. – Dzwoń do niej.
Rozdział 1 Kate Halo? – mówię bez tchu, podczas gdy taksówka, w której jestem, pędzi autostradą, kierując się dokładnie w samo serce Nowego Orleanu. – Gdzie jesteś? – z uśmiechem w głosie pyta Savannah. – W taksówce, właśnie jadę z lotniska. Jesteś pewna, że nie powinnam zamieszkać w hotelu? – Nie ma mowy! Bayou Industries posiada piękny loft, będziemy udawać, że go od nas wynajmujesz. Przyjeżdżaj prosto do biura. Niestety, akurat mam spotkanie, więc nie będę mogła cię przywitać. Przepraszam. – Nie ma sprawy. – Przygryzam dolną wargę, kiedy taksówkarz bezpardonowo zajeżdża drogę kolejnemu motocykliście, a mnie wywraca się żołądek. – Mam nadzieję, że dotrę tam w jednym kawałku. Taksówkarz jedzie jak szalony, Savannah parska śmiechem, po czym słyszę, że mówi coś do kogoś w swoim gabinecie. – Muszę kończyć. Eli się tobą zajmie. – Eli? Myślałam, że to będzie Beau… – Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Eli nie skrzywdziłby muchy. – Z tymi słowami kończy połączenie. Taksówkarz wykonuje kolejny ostry skręt, a ja wznoszę w duchu dziękczynną modlitwę, że nie zjadłam dziś śniadania, i wachluję się dłonią. Okropnie gorąco w tym ich Big Easy, jak mówią o Nowym Orleanie. Przez wszystkie lata studiów z Savannah i jej bratem bliźniakiem, Declanem, nigdy nie udało mi się ich tutaj odwiedzić. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę sławną French Quarter, zjem pączka, posłucham wróżb z tarota i po prostu pozwolę się ogarnąć jedynej w swoim rodzaju atmosferze tego miasta! Oczywiście wolałabym dać się jej ogarniać, nie mając na sobie aż tylu ubrań… Kto by pomyślał, że w maju może być aż tak gorąco! Zdejmuję żakiet, starannie składam rękawy, żeby się nie zmięły, po czym przyglądam się staroświeckim cmentarzom z prawdziwymi nagrobkami, starym budynkom i mijanym ludziom. Eli jest jedynym z rodzeństwa Boudreaux, którego nigdy nie spotkałam. Widziałam zdjęcia przystojnego brata moich przyjaciół, słyszałam wiele opowieści na temat tego zimnego jak lód, zawsze opanowanego playboya. Teraz Van mówi, że opowieści były przesadzone. Chyba wkrótce będę miała okazję przekonać się sama. To znaczy nie o tym, czy jest playboyem, czy też nie. To nie moja sprawa. Wreszcie gwałtownie stajemy. Po jednej stronie znajduje się czerwony wagonik kolejki linowej, a po drugiej – betonowa ściana. Potykając się, wychodzę prosto w gorące, popołudniowe słońce, a moje czoło natychmiast pokrywa się gęstymi kropelkami potu. Gorąco, to za mało powiedziane…! Nowoorleańskie powietrze jest lepkie i gęste jak maź. Jednak uśmiecham się pomimo upału, daję napiwek lekkomyślnemu taksówkarzowi i ciągnąc za sobą walizkę na kółkach, wchodzę do cudownie chłodnego budynku, gdzie za długim, bogato zdobionym stanowiskiem recepcji siedzi jakaś kobieta, która zawzięcie wypisuje coś na komputerze, a jednocześnie rozmawia przez telefon. – Pan Boudreaux jest w tym momencie nieuchwytny, ale zaraz przełączę panią do jego
asystentki. – Szybko przyciska kilka guzików, po czym podnosi wzrok i uśmiecha się do mnie. Wygląda na osobę, która na prawo i na lewo rozdaje uśmiechy. – Jestem Kate O’Shaughnessy. – Witam, pani O’Shaughnessy. – Uśmiech nie schodzi jej z ust. – Pan Boudreaux już na panią czeka. – Jej palce ponownie zaczynają swój szalony taniec po klawiaturze, a jednocześnie szczebioce do telefonu. – Dzień dobry, panno Carter! Pani O’Shaughnessy już czeka na pana Boudreaux. Tak, oczywiście. – Szybko i profesjonalnie kończy rozmowę. – Proszę usiąść. Napije się pani wody? – Nie, dziękuję. Pani Profesjonalna obdarza mnie krótkim skinieniem głowy, po czym wraca do niemilknących telefonów. Nie mam okazji usiąść, bo z windy już wychodzi wysoka kobieta w czarnych spodniach i czerwonej bluzce bez rękawów i kieruje się prosto w moją stronę. – Pani O’Shaughnessy? – Proszę mówić do mnie Kate. – Witaj, Kate! Pan Boudreaux oczekuje pani w swoim gabinecie. Proszę za mną. – Uśmiecha się i sięga po moją walizkę, ale potrząsam głową i biorę ją sama. Kierujemy się w stronę windy. Asystentka nie zadaje żadnych pytań, za co jestem jej wdzięczna. Pracując w tym fachu, nauczyłam się świetnie kłamać, ale przecież nie wiem, co dokładnie jej powiedziano. Mijamy wiele drzwi, po czym wprowadza mnie do największego gabinetu, jaki w życiu widziałam. Za masywnym czarnym biurkiem znajduje się zajmujące całą ścianę okno. Meble są ogromne i drogie. Wygodne. Znajduje się tu dwoje drzwi po dwóch przeciwnych stronach pokoju, nie mogę przestać się zastanawiać, gdzie prowadzą. – Pani O’Shaughnessy już tu jest, proszę pana. – Kate – mówię bez zastanowienia, a sekundę później cała moja zdolność racjonalnego myślenia po prostu wypada przez to spektakularne okno, kiedy stojący przed nim mężczyzna odwraca się w moją stronę i spogląda mi prosto w oczy. Zdjęcia nie oddawały mu sprawiedliwości. Ale ciacho! Słyszę, że drzwi się za mną zamykają, biorę głęboki oddech i idę w jego stronę, usiłując ukryć fakt, że zamiast nóg mam obecnie trzęsącą się galaretę. – Kate – powtarzam i podaję mu rękę nad biurkiem. Kącik jego ust drga, kiedy uważnie mi się przygląda swoimi niesamowitymi oczami koloru płynnego złota, powoli mierząc mnie wzrokiem z góry na dół i z powrotem. Boże, jest wyższy, niż się spodziewałam! I bardziej barczysty. A garnitur nosi z taką swobodą, jakby się w nim urodził. Podejrzewam zresztą, że właśnie tak było. Bayou Enterprises zostało założone przez rodzinę Boudreaux już pięć pokoleń temu, a Eli jest najbystrzejszym dyrektorem generalnym, jaki się trafił tej firmie od lat. Obchodzi biurko, bierze moją dłoń, ale zamiast nią potrząsnąć, podnosi ją do ust i składa na niej miękki pocałunek. – Cała przyjemność po mojej stronie – mówi niespiesznie, w typowo nowoorleański sposób rozwlekając spółgłoski, a ja jestem pewna, że zaraz eksploduję. – Jestem Eli. – Wiem. Pytająco unosi brwi. – Przez te wszystkie lata miałam okazję cię zobaczyć na wielu zdjęciach. Kiwa głową, ale nie puszcza mojej ręki. Jego kciuk zatacza kółka na wierzchu mojej dłoni, aż przechodzą mnie ciarki. Sutki mi twardnieją i napierają na cienki materiał białej bluzki, zaczynam żałować, że zdjęłam żakiet.
– Usiądź, proszę. – Wskazuje mi znajdujące się za mną czarne krzesło. A sam, zamiast wrócić za biurko, zajmuje krzesło koło mnie i przypatruje mi się tymi swoimi niesamowitymi oczami. Na czoło opadł mu kosmyk ciemnych włosów, a mnie aż korci, aby wyciągnąć rękę i poprawić mu fryzurę. Do jasnej ciasnej, uspokój się Mary Katherine! Pomyślałby kto, że nigdy wcześniej nie widziałaś gorącego faceta… Owszem, widziałam. Declan, najmłodszy z braci Boudreaux, ani trochę pod tym względem nie ustępuje Eliemu, jest również jednym z moich najlepszych przyjaciół. Jednak kiedy jestem w jego towarzystwie, nigdy nie miękną mi kolana, nigdy też nie pragnę wielkiej szklanki wody z lodem. Albo łóżka. Albo żeby zerwać z niego ubrania. Tylko spokój! – Czy Savannah wyjaśniła ci, co się dzieje? – pyta spokojnie Eli, jego twarz jest całkowicie beznamiętna. Opiera kostkę o kolano drugiej nogi i nie spuszczając ze mnie wzroku, składa palce w wieżę. – Tak, dokładnie mi wszystko wyjaśniła. Przysłała mi również papiery niedawno zatrudnionych pracowników oraz umowy o zachowaniu poufności, które wydrukowałam i podpisałam. – Wyjmuję z aktówki plik dokumentów i podaję je Eliemu. Nasze palce delikatnie się muskają, a ja natychmiast muszę zacisnąć uda, jakkolwiek na nim najwyraźniej nie zrobiło to żadnego wrażenia. Typowe. Zwykle nie wzbudzam gorącego pożądania w przedstawicielach płci przeciwnej. Szczególnie w facetach, którzy wyglądają jak Eli. Co mi w tym przypadku zupełnie nie przeszkadza, ponieważ jest moim szefem i bratem mojej najlepszej przyjaciółki, a ja mam tu konkretne zadanie do zrobienia. Chrząkam i zakładam za ucho pasmo kasztanoworudych włosów. Powietrze jest tak wilgotne, że moja głowa zaraz zamieni się w nieposkromioną gmatwaninę rozwichrzonych loczków. – Piękny pierścionek – odzywa się niespodziewanie, wskazując podbródkiem na moją prawą rękę, nadal znajdującą się na wysokości ucha. – Dziękuję. – To prezent? Nie jest gadatliwy. – Tak, od babci – odpowiadam, kładąc ręce na kolanach. Eli krótko kiwa głową, po czym zagłębia się w papierach. Marszczy czoło i podnosi na mnie wzrok, ale nie jest mu dane nic powiedzieć, bo drzwi gwałtownie się otwierają i pojawia się w nich uśmiechnięty od ucha do ucha Declan. – Oto i moja supergwiazda! Z piskiem zrywam się z krzesła i natychmiast ląduję w jego ramionach, a Dec mocno mnie ściska i okręca dookoła w przestronnym gabinecie. Wreszcie stawia mnie z powrotem na podłodze, bierze w dłonie moją twarz i całuje mnie prosto w usta, po czym znowu mnie przytula, tym razem nie tak gwałtownie. – Wszystko w porządku? – szepce mi do ucha. – Najzupełniej. – Spoglądam w jego przystojną twarz i nagle ogarniają mnie wspomnienia i emocje związane ze spędzonymi razem latami. – Jak dobrze cię widzieć! – Zdążyłaś już rozejrzeć się po mieście? – Jak na razie o mało nie straciłam życia w taksówce! – odpowiadam ze śmiechem. –
Przyjechałam prosto tutaj. – W takim razie wieczorem zabieram cię na miasto. Pokażę ci French Quarter. Znam taką jedną świetną knajpkę… – To nie będzie konieczne – wchodzi mu w słowo Eli. Jego głos jest spokojny. Stoi teraz z rękami w kieszeniach, a jego szerokie barki sprawiają, że gabinet nagle wydaje się mały. – Zresztą masz dziś koncert – przypomina bratu. – Możemy gdzieś się wybrać po koncercie. – Dziś wieczór ja się zajmę Kate – odpowiada Eli, nadal jest spokojny, ale dostrzegam niebezpieczne drgnięcie szczęki. Mam wrażenie, że oglądam mecz tenisa, moja głowa odwraca się to w prawo, to w lewo. Z zaciekawieniem przysłuchuję się tej wymianie zdań. – Wiesz, co powiedziała ci Savannah – miękko przypomina bratu Declan. Żadnej reakcji. Declan zwraca się z powrotem do mnie. – Chętnie odwołam dzisiejszy koncert, żeby spędzić z tobą twój pierwszy wieczór w Nowym Orleanie. – To nie będzie konieczne, Dec. – Z szerokim uśmiechem klepię go po piersi. – Gdzie będziesz grał? – W Voodoo Lounge. – Może wpadnę. – Staję na palcach i całuję go w policzek. – Nie chcę, żebyś włóczyła się sama po zmroku po French Quarter. – Ja ją tam zabiorę – oświadcza Eli, a Declan rzuca mu powątpiewające spojrzenie, po czym schyla się i delikatnie całuje mnie w czoło. – W takim razie zarezerwuję dla was miejsce – mówi z radosnym uśmiechem. – Miłego popołudnia! Nie daj się za bardzo wymęczyć temu niby-szefowi. – Puszcza do mnie oko, uśmiecha się szeroko do Eliego, po czym znika za drzwiami. – Widzę, że jesteście sobie bliscy – mówi Eli, kiedy odwracam się w jego stronę. Ręce ma nadal w kieszeniach, kołysze się na piętach. – Tak. Dec, Savannah i ja byliśmy na studiach czymś w rodzaju trzech amigos. – Masz zamiar się z nim pieprzyć? – Co proszę? – Dosłownie opada mi szczęka, kiedy wpatruję się w górującego nade mną, trochę przerażającego mężczyznę. Opieram ręce na biodrach i mierzę go groźnym spojrzeniem. – To nie twój zakichany interes! Zaciska usta, jakby próbował powstrzymać śmiech. – To nie mój zakichany interes? – Właśnie tak powiedziałam. Przechyla głowę i wygląda, jakby miał zamiar jeszcze coś dodać, ale wreszcie bierze moją walizkę i rusza w stronę drzwi, gestem pokazując mi, żebym szła za nim. Chce się mnie pozbyć? – Panno Carter, wychodzę, nie będzie mnie już dzisiaj. Proszę przełożyć moje spotkania. Asystentka gapi się na niego z szeroko otwartymi ustami, po czym wyrzuca z siebie. – Ale pan Freemont czekał prawie… – Nieważne. Proszę umówić go na inny termin. Do jutra! – Eli naciska guzik przywołujący windę i uważnie mi się przygląda. – Masz tu ze sobą jakieś mniej eleganckie ciuchy? – Tak. Resztę bagażu wysłałam osobno, powinna dotrzeć jutro po południu. Kiwa głową i gestem zaprasza mnie do windy.
– Eli? Powietrze wokół nas dosłownie się skrzy, kiedy Eli, marszcząc czoło, spogląda na mnie. Dotknął mnie tylko raz, a moje ciało już jest w stanie najwyższej gotowości, a w głowie czuję całkowitą pustkę. – Gdzie idziemy? – Do ciebie. – Wiesz, gdzie będę mieszkać? – Przecież jestem właścicielem tego mieszkania, cher. – Z westchnieniem podnosi rękę i zakłada mi niesforny kosmyk włosów za ucho. Pod wpływem jego dotyku zaczynam drżeć. – Zimno ci? – Nie. – Z trudem przełykam ślinę i odsuwam się o krok. – Jeżeli podasz mi adres, mogę po prostu wziąć taksówkę. – Ani mi się śni po raz kolejny narażać twoje życie – odpowiada ze znaczącym uśmieszkiem, a każdy włosek na moim ciele natychmiast staje na baczność. Dobry Boże, ile ten człowiek potrafi zdziałać za pomocą jednego uśmiechu! Muszę zapanować nad hormonami. Po prostu zbyt długo nie byłam z nikim łóżku, tylko tyle. Ale tej konkretnej potrzeby nie zamierzam zaspokoić przy pomocy tego konkretnego mężczyzny. To mój szef. I brat moich najlepszych przyjaciół. Nie ma mowy, w żadnym wypadku. – Idziesz? – pyta. Z tobą – wszędzie! Teraz do mnie dotarło, że drzwi windy już się otwarły, a Eli czeka, aż wyjdę pierwsza. – Jasna sprawa. – Jasna sprawa! – parska śmiechem. – Moglibyśmy iść na piechotę, to nie jest daleko. Ale na zewnątrz jest gorąco, więc pojedziemy autem. Kiwam głową i wsiadamy do smukłego czarnego mercedesa, którego Eli sprawnie prowadzi wąskimi uliczkami French Quarter. Nie mogę się powstrzymać i z nosem przyciśniętym do szyby żarłocznie chłonę wszystko, co widzę. – Tu jest tak pięknie… – mruczę pod nosem. – Pierwszy raz jesteś w Nowym Orleanie? – Tak. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła pospacerować i napatrzeć się na wszystko do syta! Po mniej więcej trzech minutach od wyruszenia Eli zatrzymuje samochód. – Jesteśmy na miejscu. – Już? – Mówiłem ci, że to blisko. – Mogliśmy iść na nogach, nawet w tym upale. – Nie chcę, żebyś się niepotrzebnie męczyła – mówi po prostu, po czym wysiada, zabiera moją walizkę, kładzie rękę na moich plecach i prowadzi mnie do loftu, który znajduje się nad sklepem z ziołami i naturalnymi kosmetykami o nazwie Bayou Botanicals. Czuję zapach lawendy i szałwii, kiedy Eli otwiera kluczem drzwi i zaprasza mnie do środka. Zaraz za progiem gwałtownie przystaję, nie mogę uwierzyć, że tu jest tak pięknie. Z zewnątrz budynek jest zadbany, cegły w zgaszonej czerwieni i zielone balustrady z kutego żelaza pięknie się komponują kolorystycznie, ale wnętrze jest nowe i po prostu luksusowe. – Będę mieszkać tutaj? – Owszem – potwierdza, a jego południowy akcent jest jak miód dla moich uszu. –
Dopóki jesteś z nami, to właśnie będzie twój dom. Proszę, to twoje klucze. – Wręcza mi komplet kluczy, po czym się odwraca i prowadzi mnie do kuchni, w której pysznią się nowiutkie sprzęty, meble z ciemnego drewna dębowego oraz idealnie do nich dopasowane granitowe blaty. – Sypialnia jest tutaj. – Prowadzi mnie do pięknego pokoju, na środku którego stoi łóżko z baldachimem. – Pościel jest świeżo zmieniona. A łazienka jest tutaj. – Wskazuje na lewo, ale ja nie mogę oderwać oczu od drzwi wiodących na balkon, z którego rozpościera się widok na ulicę poniżej oraz znajdujący się zaledwie jedną przecznicę dalej park Jackson Square. – Bywa tutaj głośno, zbyt dużo muzyki i ludzi, ale we French Quarter nigdy nie jest nudno! Kiwam głową i odwracam się w jego stronę. – Dziękuję. Wracamy teraz do firmy? – Już prawie trzecia, Kate. Odpocznij dzisiaj, rozpakuj się. – Ale przecież przyjechałam tu pracować! Z pewnością mogłabym… – Wyglądałoby dziwnie, gdyby nowy pracownik pojawił się w firmie w środku dnia, czyż nie? Jasna sprawa, że tak! Uśmiecham się, trochę zawstydzona, i przytakuję. – Masz rację. Popracuję tutaj. – Rzucam żakiet na łóżko, wyciągam laptop i szybkim krokiem udaję się do kuchni. – To będzie cały proces. – Kate, nie chcę… – To nie jest tak, że z miejsca mogę zacząć węszyć i rozpoczynać śledztwo. Dobrze, że Van zaoferowała mi stanowisko asystentki, ale to i tak będzie bardzo trudne. – Wiążę włosy w kucyk, żeby mi nie latały wokół twarzy, i siadam na kuchennym krześle, ani na chwilę nie przestając mówić. Jeśli skoncentruję się na mówieniu o pracy, przynajmniej nie będę mu się pożądliwie przyglądać, a tym samym tracić kolejnych komórek mózgowych. – Kate. – Mam zamiar przez pewien czas, co najmniej przez kilka tygodni, ściśle trzymać się reguł gry. Chcę, żeby ludzie mi zaufali, żeby zaczęli się przede mną otwierać. – Kate. – Ja… – Wystarczy! – przerywa mi ostro.
Rozdział 2 Kate Głowa sama podrywa mi się do góry, spoglądam na Eliego. Wkłada ręce do kieszeni i klnie pod nosem. Najpierw zwiesza głowę, a potem ponownie podnosi na mnie wzrok, ale minę ma taką, jakby tak naprawdę wcale nie chciał tu być oraz jakby nie był pewien, czy mnie w ogóle lubi. – Możesz już iść – informuję go chłodno. – Nie oczekuję, że będziesz dzisiaj pracować. Ani w biurze, ani w domu. – A niby dlaczego? – Odchylam się na krześle i marszczę czoło, bacznie mu się przyglądając. – W końcu płacisz mi za to, żebym pracowała. – Masz za sobą długą podróż, Kate. Rozpakuj się. Zjedz coś. Właściwie to pozwól, żebym cię zaprosił na coś do jedzenia. – Nie wydaje mi się, żeby to było konieczne. – A mnie tak. – Wyjmuje okulary przeciwsłoneczne z wewnętrznej kieszeni marynarki, po czym zdejmuje ją i rzuca na oparcie sofy. Podwija rękawy swojej białej koszuli aż do łokci – koszuli, która wznosi się na jego wspaniale umięśnionym torsie – odpina dwa górne guziki i uwalnia się z błękitnego krawata. – O wiele lepiej. Przebierz się w coś wygodniejszego, a ja zabiorę cię na najlepszą jambalayę, jaką w życiu jadłaś. – Jeszcze nigdy nie jadłam jambalayi – odpowiadam zachrypniętym głosem. Nie mogę oderwać wzroku od jego szerokich barów. – W takim razie zapewniam cię, że żadna kolejna jambalaya na pewno nie dorówna tej. Marszczę brwi i uważnie mu się przyglądam, próbując zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. – Na pewno? Przytakuje i niecierpliwie czeka. Mam przeczucie, że niewielu ludzi mówi „nie” Eliemu Boudreaux. – Nie pójdę z tobą do łóżka. – Te słowa same wyskakują mi z ust, zanim jestem w stanie je powstrzymać. Czuję, że twarz mi płonie, ale odważnie podnoszę podbródek i prostuję plecy. – Wcale cię o to nie prosiłem – odpowiada spokojnie, ale w jego oczach skrzą się wesołe iskierki. Kiwam głową i idę do sypialni, żeby się przebrać w lekką, letnią sukienkę oraz nasmarować grubą warstwą kremu z filtrem SPF 4000, który ma chronić moją jasną, piegowatą skórę. Następnie wracam do Eliego, który teraz wygląda przez okno. – Zawsze wyglądasz przez okno! – zauważam z uśmiechem. Odwraca się do mnie, a jego oczy płoną, kiedy uważnie mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów. Nagle czuję się obnażona. – Spalisz się, cher. – Nasmarowałam się kremem z filtrem. – Zawsze musisz się kłócić? – pyta. – Przecież się nie kłócę. Przez chwilę wytrzymuje mój wzrok, a potem odrzuca do tyłu głowę i wybucha śmiechem. Potrząsa głową i wyprowadza mnie wprost w gorące popołudnie. – Chodźmy najpierw tutaj. – Skręca w lewo i kładzie mi rękę w dole pleców, jak zawsze
dżentelmen w każdym calu, i idziemy sobie razem Royal Street. Gdyby wczoraj ktoś mi powiedział, że dzisiaj będę spacerować po French Quarter z najseksowniejszym facetem, jakiego w życiu spotkałam, przy boku, tylko popukałabym się w głowę. Nie ulega wątpliwości, że Eli Boudreaux jest seksowny. Jednak nie jest i nigdy nie będzie mój. Jest moim szefem i po prostu jest dla mnie miły. Biorę głęboki wdech, zdecydowana wybić sobie te wszystkie głupstwa z głowy i po prostu cieszyć się Nowym Orleanem, kiedy Eli skręca do modnego sklepu z butami i akcesoriami pod wdzięczną nazwą „Od stóp do głów”. – Buty! – wykrzykuję, czując, że już się zaczynam ślinić. Okej, więc facet chce mi pokazać buty. No dobrze, w takim razie chyba jednak mogę się z nim przespać… – Kapelusze – poprawia mnie. – O raju, a co wy tu robicie? – Zza kontuaru uśmiecha się do nas kobieta z pełnymi ustami i krótką, zgrabną fryzurką. – Kate potrzebuje kapelusza – wyjaśnia Eli i uśmiecha się szeroko, bo siostra już wskakuje mu w ramiona i z całej siły się do niego przytula. – Kupa czasu… – szepcze mu z tym samym nowoorleańskim przeciąganiem. Eli uśmiecha się od ucha do ucha. – Widzieliśmy się w niedzielę na obiedzie u mamy. – Kupa czasu – odpowiada siostra, cofając się o krok i obdarzając mnie uśmiechem. – Cześć, Kate! Miło znowu cię widzieć. – Ciebie też, Charly! – Natychmiast ląduję w jej ramionach. Rodzina Boudreaux jest bardzo uczuciowa, a Charlotte, średnia z sióstr, nie jest tu wyjątkiem. – W czym wam mogę pomóc? – Kate potrzebuje kapelusza – powtarza Eli. – Potrzebuję? – O tak, słoneczko, potrzebujesz! – zapewnia Charly, poważnie kiwając głową. – Musimy ochronić przed słońcem twoją twarz i ramiona. Popatrzmy… – Prowadzi nas na tyły sklepu i zdejmuje z półki trzy kapelusze, wszystkie z szerokimi rondami i bardzo ładne. – Myślę, że zielony to twój kolor, podkreśli twoje piękne kasztanowe włosy i będzie pasował do prześlicznych zielonych oczu. – Dziękuję, ale przy tej wilgotności powietrza niedługo będę miała na głowie jakiś napuszony, splątany koszmar. – Wiem, o czym mówisz. Zrobię listę sprawdzonych produktów do włosów, a ty w tym czasie przymierzaj kapelusze. Truchcikiem wraca za ladę, a ja wkładam na głowę pierwszy kapelusz. Jest różowy, ma mniejsze rondo niż ten zielony i wyglądam w nim jak pieczarka. – Przymierz zielony – radzi Eli, ale ja wkładam na głowę kapelusz we wszystkich kolorach tęczy. Wygląda, jakby w jego pobliżu eksplodowało pudełko kolorowych kredek. Eli przypatruje mi się w lustrze, w oczach ma wesołe chochliki, a ramiona skrzyżował na swojej imponującej piersi. – Naprawdę masz piękne włosy. – Dziękuję. Widzę, że szczęka mu drgnęła. Skoro nie lubi mówić komplementów, to po co to robi? – Och, nie, kochanie… Przymierz zielony! – dołącza do nas Charly. Z uśmiechem nakładam go na głowę i głęboko wzdycham, bo Eli miał całkowitą rację. – Wygląda na to, że mamy zwycięzcę – mówię z szerokim uśmiechem. – Biorę go! Wyciągam portfel z torebki, ale Eli kładzie rękę na mojej i potrząsa głową.
– Ja ureguluję rachunek – mówi do Charly, która się uśmiecha i radośnie przytakuje, wręczając mi listę produktów. Potem macha do nas, kiedy Eli prowadzi mnie w stronę drzwi, za którymi czai się nowoorleański upał. – Lepiej? – Hm – mamroczę, ale, dobry Boże, czuję się o niebo lepiej! – Dzięki za kapelusz. – Nie ma sprawy – odpowiada, a jego akcent sprawia, że znowu przechodzi mnie dreszcz. Spotkałam faceta zaledwie kilka godzin temu, a jak na razie wszystko, co robi, przyprawia mnie o dreszcze. Niedobrze. Bardzo niedobrze. – Opowiedz mi o sobie – mówię, sama siebie zaskakując. Wiem tylko, że muszę coś zrobić, żeby odciągnąć myśli od tej maszerującej obok góry testosteronu. Przechodzimy na drugą stronę ulicy, ja jestem po zewnętrznej stronie, a Eli natychmiast zamienia się ze mną miejscami, żeby odgrodzić mnie od ruchu ulicznego. – Jednak są jeszcze na świecie prawdziwi rycerze. – Tak, kochanie, są. – Obdarowuje mnie szybkim uśmiechem, po czym wchodzimy do kawiarni z pięknym ogródkiem. – Jak tu przyjemnie chłodno! – mruczę pod nosem, kiedy już usiedliśmy przy stoliku. – To dzięki drzewom – wyjaśnia z uśmiechem kelnerka. – Potrzebują państwo minutki na zastanowienie się? – Lubisz owoce morza? – zwraca się do mnie Eli. – Tak – odpowiadam. – Świetnie. W takim razie poprosimy dwie jambalaye z owocami morza. Kelnerka przytakuje i odchodzi, zostawiając nas samych. – A teraz powiedz mi coś więcej na temat tego, jak masz zamiar złapać osobę, która okrada naszą firmę. – Najpierw ty odpowiedz na moje pytanie – mówię i smaruję masłem kromkę chleba, który kelnerka właśnie przed nami postawiła. – Na jakie pytanie? – Opowiedz mi o sobie. – To nie ma znaczenia. – Jego głos jest spokojny, ale stanowczy. Temat skończony. Odchyla się na krześle, krzyżuje ramiona na piersi i natychmiast zamyka oczy. Interesujące. – To twoja firma, więc owszem, uważam, że ma znaczenie. – Jestem twoim szefem, płacę na czas i oczekuję, że dasz z siebie wszystko. To wszystko, co na mój temat musisz wiedzieć. Odkładam chleb na biały talerzyk i również odchylam się na krześle, naśladując jego pozę ze skrzyżowanymi na piersi ramionami. – Ściśle mówiąc, to zatrudniła mnie Savannah. Co do mojej pracy, to z zasady daję z siebie wszystko. Zawsze i wszędzie. Marszczy brwi i przechyla głowę na bok. – Beau, Savannah i ja jesteśmy współwłaścicielami i współudziałowcami firmy. Wszyscy troje jesteśmy twoimi szefami, Kate. – Rozumiem. Przez kilka minut uważnie mi się przygląda. Nie mogę go rozgryźć. Chwilami jest taki sympatyczny, miły, wydaje mi się nawet, że mu się podobam, a potem zupełnie nagle wznosi wokół siebie mur, staje się odległy, obojętny, prawie niegrzeczny. Który Eli jest prawdziwy?
Choć tak naprawdę nie ma to żadnego znaczenia, ponieważ od jutra w sprawach służbowych będę się kontaktować z Savannah i prawie nie będę widywać tajemniczego i seksownego Eliego. Przynajmniej taką mam nadzieję. Odchylam głowę, zamykam oczy i nabieram głęboko w płuca gęstego nowoorleańskiego powietrza. Wieje teraz delikatny wietrzyk, przyjemnie grzejąc rozgrzaną skórę. Drzewa nad nami są bujne i zielone, przez liście próbują się przebić promyki słońca. Kelnerka przynosi nam kolację, a ja z powątpiewaniem wpatruję się w michę pełną ryżu, krewetek, małży oraz wielu innych rzeczy, których nie potrafię nazwać. Potem zerkam na Eliego, który już radośnie zanurzył widelec w potrawie. – Nie pożałujesz – mówi po prostu, po czym wkłada do ust kolejną ogromną porcję. Przyglądam się jego kwadratowej szczęce, poruszającej się rytmicznie w rytmie żucia, po czym spuszczam wzrok na swoją miskę. Właściwie… czemu nie? Ostrożnie próbuję i zaskoczona podnoszę na niego wzrok. – Jakie to dobre! – Nie proponowałbym ci czegoś niesmacznego, Kate – parska śmiechem i sięga po chleb. Jambalaya jest przepyszna, a ja nawet nie wiedziałam, że jestem taka głodna, pałaszuję całą miskę w kilka minut. Wreszcie prostuję się i klepię po swoim płaskim brzuszku. – To było wspaniałe! Po uregulowaniu rachunku wychodzimy z restauracji i powoli zmierzamy z powrotem do mojego loftu. Eli zerka na mnie, po czym wzdycha i przeczesuje włosy palcami. – Jak zaczęłaś pracę w swoim zawodzie? – pyta miękko. – Och, czyżbyśmy teraz rozmawiali na tematy osobiste? – Pytająco unoszę brew. – Posłuchaj, naprawdę nie musisz być dla mnie miły. Nie lubisz mnie, okej. Wykonam swoją robotę, zresztą bardzo dobrze, i za cztery do sześciu tygodni zmywam się z Nowego Orleanu. – Cztery do sześciu tygodni? – pyta pełnym niedowierzania głosem. – Tak. Już ci mówiłam, że potrzebuję czasu, żeby stać się częścią zespołu i zdobyć zaufanie współpracowników. Nie mogę tak po prostu usiąść przy biurku i zacząć grzebać w papierach. W końcu udaję nowego pracownika, nikt nie wie, kim naprawdę jestem, pamiętasz? W zamyśleniu kręci głową. – Nie sądziłem, że to będzie takie skomplikowane. – To trudniejsze, niż się wydaje. Gdyby tak nie było, nie potrzebowalibyście mnie. – Kto powiedział, że cię nie lubię? – wyrzuca z siebie nagle. – Słucham? – Właśnie powiedziałaś, że cię nie lubię i że to jest okej. Dlaczego uważasz, że cię nie lubię? Staję w miejscu, przez chwilę uważnie mu się przypatruję, po czym parskam śmiechem na widok oszołomienia odmalowującego się na jego nieprzyzwoicie przystojnej twarzy. – To nieważne, Eli. Ruszam do przodu, a on wlecze się kilka kroków za mną. Nawet tu słyszę pracujące w jego głowie trybiki. Wreszcie jesteśmy przy moich drzwiach. Oglądam się, a on wreszcie zrównuje się ze mną. – Dzięki za kapelusz i za jambalayę. – Nie ma sprawy. Odwracam się, wchodzę do środka i już mam zamiar zamknąć za sobą drzwi, gdy Eli niespodziewanie wpycha się do środka i zatrzaskuje drzwi.
– Yyyy, może wejdziesz? – Lubię cię. Przewracam oczami, po czym rzucam na kanapę torebkę, a następnie kładę na niej kapelusz. Na oparciu dostrzegam marynarkę i krawat Eliego, które wcześniej tam zostawił. – Och, prawie byś zapomniał… Twarda klatka piersiowa Eliego przyciska się do moich pleców, kiedy sięga dokoła, bierze marynarkę z moich rąk i odkłada ją na bok, a następnie odwraca mnie, tak że znajdujemy się teraz twarzą w twarz. – Lubię cię – powtarza. Próbuję spuścić wzrok, ale dotyka mojego podbródka palcem i zmusza mnie, żebym na niego spojrzała. – Ale to zły pomysł. – Jaki pomysł? – szepcę, wściekła, że nie mogę zapanować nad swoim trzęsącym się głosem. – To. – Pochyla się i delikatnie muska nosem mój nos. Jego usta jeszcze nie dotknęły moich, ale już czuję mrowienie w wargach, już pragnę poczuć jego smak. Jego ręce przesuwają się po moich nagich ramionach aż do szyi, kciuki łagodnie zataczają kręgi na moim podbródku, a wreszcie składa najdelikatniejszy pocałunek na moich ustach. Słyszę miękkie westchnienie i gdyby mój umysł był w stanie trzeźwo teraz funkcjonować, byłabym przerażona na myśl, że to ja je wydałam. Ten mężczyzna jest niebezpieczny. Zdrowy rozsądek podpowiada: uciekaj!, ale ja tylko obejmuję jego wąskie biodra i przyciągam go do siebie. Nie trzeba go prosić. Jego niesamowite usta natychmiast lądują na moich, liże moją dolną wargę, a kiedy z trudem łapię oddech, ogarnięta najczystszą rozkoszą, on idzie na całość. Smakuje jak miętowa guma do żucia, którą oboje poczęstowaliśmy się po posiłku, a delikatny, jedno- czy dwudniowy zarost na jego podbródku w rozkoszny sposób drażni moją skórę. Nie mogę się powstrzymać przed zastanawianiem się, jak by było poczuć to na innych częściach ciała… za kolanami, pomiędzy piersiami, pomiędzy nogami… Cholera jasna, między nogami na pewno byłoby cudownie! Dotykam jego biceps i zdaję sobie sprawę, że jestem w stanie utrzymać pozycję stojącą tylko dzięki jego ramieniu, które mnie obejmuje w pasie. Moje kolana są miękkie, jakby były z waty. Oboje ciężko oddychamy, kiedy przesuwa palce w dół mojego policzka, po czym odsuwa się, na koniec jeszcze raz kąsając moje wargi. Potem tylko patrzy na mnie błyszczącymi oczami w kolorze płynnego złota. – To. To jest zły pomysł.
Rozdział 3 Eli Jak po randce? – pyta Beau, po czym atakuje mnie od tyłu, zakładając mi ramię na szyję. Wyślizguję się z jego uchwytu, przywalam mu w plecy, po czym obrzucam gniewnym spojrzeniem, spocony i bez oddechu. – Po jakiej randce? – Słyszałem, że wyszedłeś wczoraj wcześniej z pracy, żeby spędzić czas z przyjaciółką Van, Kate – mówi z przebiegłym uśmieszkiem Ben Preston, nasz przyjaciel z dzieciństwa i instruktor krav magi, który cztery razy w tygodniu przychodzi nas trenować. Jest już bez koszulki, cały spocony, ale ma tylko lekką zadyszkę. Ben nie jest taki wysoki jak Beau i ja, ale jest o wiele silniejszy. Poza tym to prawdziwy twardziel. – I to po tym, jak Van wyraźnie ci powiedziała, żebyś się od niej trzymał z daleka. Tak przy okazji, to jest na ciebie nieźle wkurzona. – To nie była łóżkowa randka – mamroczę pod nosem, ocierając ręcznikiem pot z czoła, a następnie znowu skupiam się na Benie i wymierzam mu cios, który on odpiera, po czym siłujemy się przez kilka długich, ciężkich minut. – Beau i Van mieli spotkania. Ktoś musiał się nią zająć i zaprowadzić ją do loftu – wyjaśniłem wreszcie. – Poza tym kupić jej kapelusz i zabrać na lunch? – Beau uśmiecha się od ucha do ucha. – Van wyrwie ci żywcem jaja. – A wy co, plotkujecie jak przekupy! – Zdejmuję przepocony podkoszulek, po czym opieram ręce na biodrach. – Charly do mnie zadzwoniła, kiedy wyszliście z jej sklepu. Powiedziała, że wyglądasz na zakochanego po uszy. – Pieprzyć to – mamroczę z niesmakiem. – Nie zakochuję się po uszy i dobrze o tym wiecie. Czyli Charly do ciebie zadzwoniła, a ty obdzwoniłeś wszystkich w rodzinie, żeby ich poinformować, że jestem miły dla Kate? Beau i Ben parsknęli śmiechem, po czym Ben zaatakował mnie znienacka i rozłożył na macie. Skurwiel. – Mam rozumieć, że nie zabierasz jej dzisiaj na koncert Deca? – Co jeszcze chciałbyś wiedzieć? Może podać ci przepis na ciasto pekanowe mamy? – szydzę. – Wow, reagujesz dosyć ostro jak na kogoś, kto nie jest zainteresowany ładniutką Kate… – Nie jest ładniutka – mamroczę pod nosem. Jest po prostu piękna. – Hm, osobiście nie kręcą mnie piegowate rudzielce. Ale ostatnim razem, kiedy ją widziałem, miała drobne, seksowne ciałko. – Beau zwraca się teraz do Bena, który w zamyśleniu potakuje. Mam zamiar zabić ich obu. Gołymi rękami. – Kiedy ją widziałeś? – Podczas jednej z moich wizyt, kiedy odwiedzałem Deca i Van w college’u – Beau również pozbywa się koszulki i rzuca ją na bok. – Ale to było dawno temu. Może w
międzyczasie się roztyła. – Nie roztyła się – mówię, nie wyczuwając, że to podstęp. – Posłuchajcie, po prostu staram się być dla niej miły. – Jaaasne – mówi Ben, po czym rzuca Beau na matę. Beau wyswobadza się, przetacza Bena pod sobą, po czym bierze zamach, żeby mu wymierzyć cios, ale Ben robi unik i w ten sposób walczą ze sobą przez kilka minut. Nie jestem po uszy zakochany w Kate! Jasne, jest seksowna z tymi swoimi gęstymi rudymi włosami, wielkimi zielonymi oczami oraz piegami na twarzy i ramionach, które aż się proszą, żeby je okryć pocałunkami i żeby wodzić po nich palcem, ale – na miłość boską! – przecież to moja podwładna. Po prostu dawno nie byłem z nikim w łóżku, dawniej niż sam się do tego przed sobą przyznaję. Ale akurat z tym nie będzie trudno sobie poradzić. Tyle że na myśl o kobietach, do których zazwyczaj dzwonię, kiedy potrzebuję się pod tym względem zaspokoić, nie czuję, o dziwo, żadnego zainteresowania. Cholera. – Zagapisz się i dupa zbita, brachu – ostrzega Beau, a w sekundę potem zgina mnie w pół, wymierza mi kolanem cios w żołądek, po czym zamierza dołożyć jeszcze łokciem, ale udaje mi się pozbawić go równowagi i nie trafia. Ale to była kwestia milimetrów. – Przestań snuć marzenia na jawie o gorących rudzielcach i skup się – warczy Ben. – Skończyłem na dzisiaj – mamroczę, po czym opróżniam butelkę wody. – Mamy jeszcze dziesięć minut – zauważa Beau. – Poćwicz sam. – Słuchaj, brachu. – Beau, zlany potem i bez tchu, opiera ręce na biodrach i przygląda mi się poważnie. – Nie zrób nic głupiego. – Nic, kurwa, nie zrobiłem – odpowiadam, ale centralnie przed oczami mam wspomnienie naszego gorącego pocałunku w lofcie. Jej słodkie ciałko przyciśnięte do mojego, jej włosy zaplątane w moje palce oraz te błyszczące zielone oczy pełne pożądania i nieufności. Wbiła we mnie spojrzenie, a ja się wycofałem i zwiałem, gdzie pieprz rośnie. – Okej. – Beau wzrusza ramionami i potrząsa głową. – Ale jeśli zdecydujesz się na pociągnięcie tej znajomości, to przynajmniej bądź z nią uczciwy. – A to co, do cholery, ma znaczyć? – Masz w zwyczaju rozkochiwać w sobie kobiety, a potem pozbywasz się ich i następna proszę – dodaje Ben. – Nieprawda. – Prawda. Tata nie chciałby, żebyś… – Czy to jakaś, kurwa, sesja terapeutyczna? – przerywam, odwracam się tyłem do nich obu i idę wziąć prysznic. – Nic mi nie jest. A Kate nic z mojej strony nie grozi. Dopilnuję, żeby dziś bezpiecznie dotarła na koncert Deca, a potem prawdopodobnie i tak prawie nie będę jej widywał. – Eli. Odwracam się na dźwięk głosu Bena. – Chcę ten przepis. Ciasto pekanowe twojej mamy jest najlepsze. Z uśmiechem potrząsam głową, po czym odchodzę, słysząc jeszcze z tyłu, jak Beau dostaje wycisk. Kate otwiera drzwi, a ja niemal dławię się własnym językiem na jej widok. Włosy ma spięte, tylko kilka falistych pasm okala jej twarzyczkę. Ma na sobie czarny jedwabny top, który miękko spływa od jej piersi do pasa, oraz białe rybaczki.
Oraz najbardziej seksowne czarne szpilki składające się z zaledwie kilku paseczków, jakie, cholera, w życiu widziałem. Kate w mojej obecności nic nie grozi. Nie będę jej mieszał w głowie. – Eli. – Zgadłaś za pierwszym razem – odpowiadam z uśmiechem. Wygląda na to, że często się do niej uśmiecham. – Co ty tu robisz? – Mówiłem, że zabieram cię dzisiaj na koncert Declana. – Marszczę czoło, a ona przygryza wargę i lekko się wzdryga. – Jakiś problem? – Myślałam, że to już nieaktualne. Szczególnie po tym, jak… – Po czym? Spuszcza wzrok na moją pierś, a jej źrenice się rozszerzają. Czyli jest zainteresowana. Nie da się zaprzeczyć, że między nami skrzy. – Po tym, jak mnie pocałowałeś. – Ponownie spogląda mi prosto w oczy i buntowniczo unosi podbródek. Nie kombinuje, nie jest onieśmielona, nie udaje niewiniątka. Grzeczna dziewczynka. – Nie bawią mnie gierki, cher. Lekko marszczy brwi na dźwięk tego pieszczotliwego słowa. – Co to znaczy? – To znaczy, że nie jest w moim stylu całować cię, a potem lekceważyć. – Nie. Chodziło mi o „cher”. Co to znaczy? Uśmiecham się szeroko i muskam palcem koniuszek jej nosa. Nie mogę utrzymać rąk z dala od niej. To by było tyle, jeśli o unikanie gierek chodzi… Jezu, weź się w garść, Boudreaux. – To kreolski termin, który oznacza „kochanie”. Będziemy tak stać w twoich drzwiach przez całą noc? Potrząsa głową i cofa się o krok, wpuszczając mnie do środka. Wnętrze loftu już pachnie nią, unosi się tu zapach miodu. – Naprawdę nie musisz ze mną iść. Declan wysłał mi adres. Sprawdziłam w Google Maps, to nie jest daleko. – Nie powinnaś spacerować po French Quarter sama po zmroku. Nie znasz okolicy, wszystko może się zdarzyć. Poza tym klub znajduje się na Bourbon Street. Nie będziesz się przechadzać po Bourbon w takim stroju. – Co konkretnie masz na myśli? – chce wiedzieć. Opiera ręce na biodrach, a top podnosi się trochę do góry i dzięki temu mogę zerknąć na kremowobiałą skórę na jej brzuszku. – Że wyglądasz jak ucieleśnienie męskich mokrych fantazji – mamroczę i przeczesuję palcami włosy. – Mieszkam tutaj. Nie mogę wiecznie unikać wychodzenia po zmroku. – Marszczy brwi i robi, co może, żeby nie pokazać po sobie, że na nią działam, ale jej policzki są zarumienione i ciągle oblizuje te pełne, pulchne usteczka. Usteczka, które smakują jak raj i tak naturalnie poruszają się pod moich wargami. Mrużę oczy i przyglądam się, jak wrzuca telefon, gotówkę i różne tajemnicze rzeczy, bez których kobiety nie ruszają się z domu, do małej torebki. Potem odwraca się w moją stronę. – Pozwól, że cię odprowadzę. – Jak sobie życzysz. – Wzrusza ramionami i rozgląda się dookoła, jakby chciała sprawdzić, czy niczego nie zapomniała. – Jak długo się tam idzie? – Mniej więcej dziesięć minut.
Już mam powiedzieć, że spacer po kocich łbach i nierównym chodniku w tych szpileczkach będzie prawdziwą drogą przez piekło, ale w ostatniej chwili gryzę się w język. Jeśli jestem dupkiem tylko dlatego, że cieszę się na myśl, że będzie potrzebowała mojego oparcia, to niech i tak będzie. Jestem dupkiem. Schodzimy na dół i wyruszamy w stronę Bourbon Street, gdzie ma się odbyć koncert Declana. – Na pewno masz ochotę tam iść? Za tobą długi dzień… – Podtrzymuję ją za łokieć, kiedy ostrożnie próbuje obejść ogromną dziurę w chodniku, a potem opiekuńczo kładę jej rękę na plecach. Wydaje się idealnie tam pasować. – Od lat nie słyszałam, jak Dec gra – odpowiada z uśmiechem. – Brakuje mi tego. Jest taki utalentowany! Mógłby zajść o wiele dalej. – Nowy Orlean to jego dom – odpowiadam miękko, choć całkowicie się z nią zgadzam. – Był w Memphis w zeszłym miesiącu, nagrywał album. – Wiem. Akurat miałam tam zlecenie, więc umówiliśmy się na kolację. Jednak nie miałam okazji posłuchać, jak gra. – Jak blisko tak naprawdę jesteście? – Staram się, jak mogę, żeby zignorować pieprzoną zazdrość, która jak sztylet wbija się teraz w moje wnętrzności. – Bardzo blisko. – Kiwa głową i chwyta mnie pod ramię, bo właśnie przechodzimy wyłożoną kocimi łbami uliczkę, a jej trudno jest utrzymać równowagę w tych seksownych szpileczkach. – On, Savannah i ja byliśmy współlokatorami. Declan jest jednym z moich najlepszych przyjaciół. Przyjaźnicie się również w łóżku? Mam ochotę o to zapytać, ale w ostatniej chwili gryzę się w język. Miała rację dzisiaj po południu, kiedy mi powiedziała, że to nie moja pieprzona sprawa, czy między nią a Declanem coś jest. A zresztą, pieprzyć to! – Czy ty i Declan kiedykolwiek…? – Wydaje mi się, że już o tym rozmawialiśmy – odpowiada ze śmiechem. – Nie uważam, żeby to było zabawne. – Sama myśl o uprawianiu seksu z Declanem jest komiczna – odpowiada, uśmiechając się do mnie, a jej piękne, zielone oczy cudownie lśnią w blasku latarni. – On jest dla mnie jak brat, Eli. Kiwam głową, po czym skręcamy w lewo, w Bourbon Street, główną arterię French Quarter. Przynajmniej w nocy. – Choineczka… – Z trudem łapie powietrze, rozszerzonymi oczami przyglądając się rozświetlonej ulicy i ludziom opartym o balustrady oraz wsłuchując się w głośną muzykę. – To jak Las Vegas na sterydach! Śmieję się i biorę ją za rękę, splatając jej palce ze swoimi. – Dokładnie! Jeszcze jest wcześnie, impreza dopiero się rozkręci. Ulice są pełne ludzi, nie wolno tu wjeżdżać samochodom. – Dużo tu sex shopów. – Jej prostolinijna uwaga doprowadza mnie do śmiechu, patrzę na nią i widzę, że podniosła w moją stronę twarzyczkę i uśmiecha się do mnie. – To Bourbon Street – wyjaśniam ze wzruszeniem ramion. – Ale klub, w którym gra Declan, jest raczej elegancki. Myślę, że ci się spodoba. – Ja myślę, że wszystko mi się tu podoba – odpowiada miękko. – Trudno uwierzyć, że to jest to samo miasto co kilka przecznic dalej…
Przytakuję, po czym wchodzimy przez żelazną bramę na szerokie podwórko z migoczącymi światełkami poukrywanymi w koronach drzew nad naszymi głowami. Mówię swoje nazwisko kelnerce, a ona natychmiast prowadzi nas tuż przed scenę, gdzie czekają na nas zarezerwowane miejsca. Declan właśnie gra na fortepianie jazzową piosenkę. Jego głos jest głęboki i melodyjny, przypomina mi głosy Deana Martina i Franka Sinatry. Declan ma piękny głos, ale to, co go wyróżnia, to niezwykła umiejętność grania – i to na każdym możliwym instrumencie. Jest po prostu geniuszem! – Wkurzyło cię, że zamiast rodzinnej firmy wybrał muzykę? – pyta Kate, kołysząc się w rytm muzyki. – Nie. To by było głupie. Wystarczy go posłuchać! Przytakuje, a potem uśmiecha się do mnie, szeroki uśmiech rozjaśnia jej twarzyczkę, a ja muszę przełknąć ślinę i zacisnąć ręce, żeby się powstrzymać przed objęciem jej prześlicznej buzi dłonią i pocałowaniem jej. Nie będzie już całowania. Zmuszam się, żeby przenieść wzrok na Deca, który się nam przypatruje. Potrząsa głową i kończy piosenkę, a widownia nagradza go gromkimi oklaskami. – Aaaa, jak to miło z waszej strony! – mówi, w południowy sposób przeciągając samogłoski, i puszcza oko do kobiety siedzącej w pierwszym rzędzie, a ona odpowiada mu tym samym. A mówi się, że to ja jestem męską dziwką! – Panie i panowie, są tu z nami dzisiaj dwie ważne dla mnie osoby… Wstaje od fortepianu, sięga po gitarę, po czym ustawia na skraju sceny dwa krzesła i sięga po dodatkowy mikrofon. Kate już kręci głową na znak sprzeciwu. Ciekawe. – Jest tu z nami mój brat, Eli. – Uśmiecha się do mnie, a ja z uśmiechem podnoszę brwi. – Oraz moja przyjaciółka jeszcze z czasów studiów. Właściwie to Kate i ja bardzo często śpiewaliśmy razem, dlatego teraz będę próbował ją namówić na wspólny występ. Publiczność reaguje głośnym aplauzem, a Kate gwałtownie potrząsa głową. – Nie. Kurczę blade, nie. Kurczę blade. Jej niechęć do przeklinania niesamowicie mnie podkręca. Zastanawiam się, w jaki sposób mógłbym ją nakłonić do wspólnego poświntuszenia. Pójdę prosto do piekła. – Nie daj się prosić, Kate! Nowy Orlean chce cię usłyszeć. Trącam ją lekko łokciem i szeroko się uśmiecham na widok odmalowanego na jej twarzy przerażenia. Wreszcie Kate z trudem przełyka ślinę, wstaje, pokonuje kilka wiodących na scenę schodków, siada koło Declana i podnosi mikrofon do ust. – Czy to było konieczne? – Hm, nie byłoby tak zabawnie, gdybyś śpiewała z miejsca na widowni – odpowiada Declan, całując ją w policzek. – Czyż nie jest ładniutka? Dlaczego wszyscy nazywają ją ładniutką? Nie widzą, że jest nieziemska? Klaszczę razem ze wszystkimi, a następnie Declan zaczyna brzdąkać na gitarze. – Pamiętasz tę piosenkę? – zadaje jej pytanie. – Pamiętam, jak po pijanemu wyśpiewywaliśmy ją na całe gardło w jakiejś spelunie w Memphis, gdzie sobie dorabiałeś w czasie studiów. – Tak, to właśnie tak – przyznaje z szerokim uśmiechem. Nagle Kate zaczyna śpiewać
Crazy Patsy Cline, jakby była do tego stworzona. Lekko i bez żadnego wysiłku. Declan dołącza do niej w czasie refrenu, ich głosy idealnie się ze sobą synchronizują. Po skończeniu utworu dostają owację na stojąco. Kate wstaje, kłania się, całuje Declana w policzek i wraca na miejsce. – Wow. – Tylko tyle jestem w stanie z siebie wydusić. – Zapłaci mi za to później. – Bierze głęboki wdech i zaciska razem ciągle drżące ręce. – Masz piękny głos. Gwałtownie wzrusza ramionami, a następnie sadowi się wygodnie, żeby wysłuchać dalszej części koncertu Declana. Powoli się rozluźnia, porusza się w fotelu, podśpiewuje pod nosem piosenki, które zna. A kiedy występ dobiega końca, wstaje i wznosi okrzyki, aż Declan się śmieje na scenie. – Dzięki, że się pojawiłaś, supergwiazdo – mówi Declan, przyciągając Kate do siebie. – I ty też – zwraca się do mnie. – Dawno cię nie było na moim koncercie. – Zbyt dawno. Byłeś świetny. Wygląda na zaskoczonego, a ja nagle czuję się jak dupek. Naprawdę minęło zbyt dużo czasu. – Odprowadziłbym cię do domu, ale… – Declan spogląda na dziewczynę w pierwszym rzędzie, do której wcześniej puścił oko, i uśmiecha się do niej. – Widzę, że nic się nie zmieniło… – mamrocze Kate, kręcąc głową. – Nic mi nie będzie. Eli mnie tu przyprowadził. – Odprowadzisz ją do domu? – Jeśli jest ci nie po drodze… – zaczyna Kate, ale kręcę głową. – Oczywiście. Dobranoc! – Jest taki formalny – zauważa Declan, uśmiechając się od ucha do ucha. – Nie zawsze – odpowiada Kate, po czym jeszcze raz całuje Declana w policzek, jednak nie daje mu czasu na zadanie pytania, co ma na myśli, bo od razu dodaje. – Zadzwoń do mnie. Umówimy się na lunch czy coś takiego. W drodze do wyjścia musimy się przedzierać przez tłum. – Masz ochotę napić się czegoś po drodze do domu? Picie alkoholu na ulicy nie jest tutaj zabronione. – Jasne. Poproszę białe wino. Zamawiam dwa kieliszki, po czym kierujemy się w stronę domu. Idziemy wolno, żeby Kate mogła się przyglądać wszystkiemu, co się dzieje wokół nas. – Możemy przejść ulicę dalej i uciec od tego całego szaleństwa. – Nie, jest w porządku – Nie może oderwać oczu od pary, która praktycznie uprawia seks przy ścianie budynku, który właśnie mijamy. Biorę ją za rękę i przyciągam do siebie, mierząc gniewnym spojrzeniem pijanych w trzy dupy mężczyzn, którzy aż ślinią się na jej widok, kiedy ich mijamy. Myślę, że to nie jest najlepsze dla niej miejsce, więc kieruję się przecznicę dalej, na Royal Street, gdzie jest o wiele spokojniej. – Naprawdę było w porządku – upiera się, popijając wino. – Nie było. – Pomagam jej ominąć ogromną dziurę w chodniku. – Obiecaj, że nigdy nie przyjdziesz tu sama. – Och, nic mi nie będzie… – Obiecaj mi, Kate. – Naprawdę przesadzasz. Wzdycham i staję na środku chodnika, kilka kroków od drzwi do jej domu, i odwracam ją w moją stronę.