Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
Kocham tylko tak - Kate Streeitt
Informacje o dokumencie
Rozmiar : | 1.7 MB |
Rozszerzenie: |
//= config('frontend_version') ?>
Rozmiar : | 1.7 MB |
Rozszerzenie: |
Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
===LUIgTCVLIA5tAm9PfUV0THhNbQZrBWwaeztSPEgtXzZXeQll
DLA LAUREN MCKELLAR DZIĘKUJĘ ZA TWOJĄ PRZYJAŹŃ I WSPIERANIE MNIE PODCZAS TEJ PODRÓŻY. BEZ CIEBIE NIE MOGŁABYM JEJ ODBYĆ. ===LUIgTCVLIA5tAm9PfUV0THhNbQZrBWwaeztSPEgtXzZXeQll
===LUIgTCVLIA5tAm9PfUV0THhNbQZrBWwaeztSPEgtXzZXeQll
TERAZ – Skup się, Emerson! – W kuchni rozlega się grzmiący głos mojej szefowej, odbijający się echem od pokrytych stalą nierdzewną powierzchni. – Te ciastka nie upieką się same! Carrie Singleton, właścicielka ciastkarni o nazwie Babeczki Carrie, jest perfekcjonistką i mistrzynią w swoim fachu, a także obrotną kobietą interesu. Jej gwałtowny temperament i dudniący głos sprawiają, że w porównaniu z nią słynny szkocki kucharz Gordon Ramsay to szara myszka, a wiele zatrudnionych u niej praktykantek daje dyla. Pracuję tu od trzech tygodni i zdarzają się dni, gdy myślę, że może chciałaby się ze mną zaprzyjaźnić. Zdarzają się. Ale dziś nie jest to ten dzień. – Przepraszam, Carrie – odpowiadam. W lewej ręce trzyma terminarz i robi notatki. Unosi wzrok i spogląda na mnie sponad okularów. – W południe masz być w rezydencji Hollandów – mówi. – Wiem. – Uśmiecham się do niej uspokajająco. – Nie sprawię pani zawodu. – Mam nadzieję. Sarah jest bardzo ważną klientką. – Wiem – powtarzam, pilnując, by mój ton brzmiał profesjonalnie. Carrie wychodzi, a ja usiłuję się skupić. Straciłam pracę w wielu najrozmaitszych miejscach, w których się zatrudniałam od czasu, gdy wkrótce po ukończeniu szkoły średniej przeniosłam się do Melbourne. Jednak obecne zajęcie z całą pewnością stanowi krok naprzód w porównaniu z poprzednim,
które polegało na sprzedaży polis ubezpieczeniowych pewnego podejrzanego brokera. Wytrwałam tam dwa dni, zanim znów zaczęłam poszukiwać w internecie czegoś nowego. Mimo że nie ukończyłam studiów wyższych, szybko się uczę i chętnie próbuję sił w niemal każdej dziedzinie. Lubię zmiany, więc odpowiedziałam na ogłoszenie dotyczące pracy w ciastkarni mieszczącej się na jednym z najbardziej ekskluzywnych przedmieść. Ciastkarnia Babeczki Carrie jest usytuowana pośród modnych kawiarni, kilku drogich sklepów z artykułami gospodarstwa domowego oraz nieopodal małej galerii sztuki, którą mam zamiar odwiedzić. Pełne zieleni ulice stwarzają miłą wiejską atmosferę i nietrudno pojąć, dlaczego tutejsze domy osiągają tak wysokie ceny. W owym czasie Carrie bardzo potrzebowała pomocy i natychmiast mnie zatrudniła. Gdy w moim drugim dniu pracy zwolniła dekoratorkę ciastek, zostałam rzucona na głęboką wodę i poradziłam sobie zaskakująco dobrze. Od tamtej pory cały czas spędzam na lukrowaniu i ubarwianiu wypieków. Jak dotąd jestem zadowolona, a to najlepsze, co mi się mogło zdarzyć. Nie zapominając o tym, pakuję babeczki do pudła i wychodzę. Gorące letnie słońce atakuje mnie, grzejąc odsłonięte ramiona. Ostrożnie niosę pudło z pięćdziesięcioma babeczkami, a na czoło występują mi drobne kropelki potu. Gdy zmierzam wyłożoną kamiennymi płytami ścieżką ku imponującym drzwiom frontowym, mam obolałe od dźwigania ręce. Moim skromnym zdaniem umieszczone w pudełku czekoladowe ciastka ozdobione białym lukrem i czarnymi kropeczkami prezentują się elegancko i szykownie. Udaje mi się wcisnąć łokciem guzik domofonu, a nie doczekawszy się odpowiedzi, próbuję po raz drugi. Nadal nic. Wzdycham i umieszczam pudło z babeczkami na jednej ręce, chwiejąc się przy tym nieco, a drugą usiłuję zastukać do drzwi. Mam wrażenie, że słyszę dochodzący z wnętrza domu kobiecy głos, ale nie jestem pewna. – Halo – mówię, podchodząc bliżej drzwi. Nie doczekawszy się odpowiedzi, próbuję posłużyć się dużą mosiężną klamką i czuję, że drzwi ustępują. – Halo?
Przedsionek jest wykwintnie urządzony, ale jego kosztowny wystrój nie działa na mnie onieśmielająco. Nauczyłam się tego oczekiwać, zobaczywszy wnętrza domów klientów, których odwiedzałam do tej pory. Wdycham zachęcającą woń cytrusów, unoszącą się ze świec płonących na drewnianym stole przy wejściu. Trudno nie zauważyć dzieła sztuki zawieszonego na ścianie nad stołem. Natychmiast przypomina mi się, że widziałam je w podręczniku do historii sztuki, z którego uczyłam się w liceum. To Kobieta z parasolem Moneta. Nasz nauczyciel powiedział, że ten piękny obraz, przedstawiający pierwszą żonę Moneta oraz jego najstarszego syna, stanowi wczesne świadectwo tego, że artysta przedkładał światło i kolor ponad linię i kształt. Gdy byłam nastolatką, obraz ten zrobił na mnie wielkie wrażenie, i teraz, widząc go na własne oczy, nawet jeśli to tylko kopia, jestem olśniona jego pięknem i szybko odwracam wzrok. – Pani w jakiej sprawie? Spoglądam na schody, gdzie siedzi elegancka kobieta, obejmująca rękami nogi. Ma na sobie luźną sukienkę z białego lnu. Stopy w sprawiających wrażenie kosztownych pantoflach na wysokich obcasach trzyma jedną blisko drugiej. Odgarnia za ucho zbłąkany kosmyk złocistych włosów i wzdycha głęboko. Oczy ma zaczerwienione, a na policzkach malują się smugi spływającego tuszu. Najwyraźniej naruszyłam jej prywatność, więc czuję się niezręcznie. – Dzień dobry, pani Holland – mówię. – Mam na imię Emerson i przychodzę z ciastkarni Babeczki Carrie. Mam dla pani ciastka, które pani zamówiła. Jeśli powie mi pani, gdzie mam je zostawić, natychmiast się stąd zmyję. Bez słowa opiera dłonie na pokrytych wykładziną schodach, wstaje i schodzi z pełną swobody gracją. – Spodziewałam się jednego z moich synów – mówi, znalazłszy się na dole. – Przepraszam, że mnie zastałaś w takim stanie. – Jej dolna warga drży, gdy wypowiada te słowa łamiącym się głosem. – Nie ma za co – zapewniam ją szczerze.
Kiwa głową i obdarza mnie pełnym smutku uśmiechem. – Kuchnia jest tam. – Rusza w jej kierunku, stukając obcasami o płytki podłogi. Podążając za nią, mijam schody, przechodzę pod łukowatym sklepieniem i kieruję się korytarzem prowadzącym do dużej kuchni. – Gdzie mam je postawić? – pytam cicho. Kobieta sprawia wrażenie tak kruchej, że obawiam się, by się nie rozsypała, jeśli powiem coś nieodpowiedniego. – Ach. Tak. – Wskazuje mi przeciwległy koniec kuchni, gdzie znajdują się otwarte drzwi. – Tam właśnie. Gdziekolwiek znajdziesz wolne miejsce. Przechodzę przez kuchnię do spiżarni i ostrożnie ustawiam pudło z ciastkami na ławie. Rzucam na nie okiem i wracam, skąd widzę, że pani Holland jest teraz w przylegającym do kuchni ogródku. Siedzi przy dużym stole piknikowym, przykrytym białym obrusem. Pośrodku stołu ustawione są w rzędzie ozdobne wazy z cytrynami, a wokół nich leżą świeżo ścięte kwiaty. – Przepraszam panią – mówię, stając w drzwiach. – Teraz już pójdę. – Nie jestem pewna, czy mnie słyszy. Jej barki lekko drżą, ciałem wstrząsa bezgłośne szlochanie. – Wszystko w porządku? – zadaję idiotyczne pytanie, ale to jedyne, na co mnie stać. Podnosi na mnie pełne łez oczy. – Usiadłabyś przy mnie na chwilę? – pyta schrypniętym głosem. – Jestem pewna, że syn wkrótce tu będzie, ale naprawdę potrzebuję towarzystwa. – Jasne – odpowiadam z wahaniem, przysiadając na poduszce krytej kremowym pluszem. – Carrie na pewno nie będzie mi miała za złe, jeśli zostanę trochę dłużej. Pani Holland kiwa głową, ocierając oczy bladoróżową chusteczką, którą wyjęła z kieszeni sukienki. Następnie nalewa z dzbanka dwie szklanki mrożonej
herbaty i podaje mi jedną z nich. – Jest w tobie coś dziwnie znajomego – mówi w końcu. – Nie rozumiem dlaczego, ponieważ nie sądzę, byśmy się wcześniej poznały. – Przygląda mi się badawczo, a ja nie wiem, co mam na to odpowiedzieć. – W chwili, gdy cię zobaczyłam, poczułam się tak, jakbym cię znała. Upijam łyk herbaty. – Pracowałam w kilku różnych miejscach, więc może już mnie pani gdzieś widziała. – Możliwe. Ostatnio mogę być trochę roztargniona – mówi ze wzrokiem utkwionym w oddali. Milczymy obie przez jakąś minutę. Widzę, że jest całkowicie zatopiona w myślach. Zerkam na zegarek, zastanawiając się, czy Carrie podejrzewa, że zabłądziłam. Wiercę się i postanawiam przerwać milczenie. Może uda mi się znaleźć sposób, by się jakoś stąd wydostać. – Wydaje pani przyjęcie? – pytam. – Mam tu dziś po południu podwieczorek dobroczynny – odpowiada. Kiwam głową i wytężam umysł, by wymyślić coś jeszcze, zdając sobie sprawę, że oczy nieszczęsnej kobiety wypełniają się łzami. – Chciałaby pani o tym ze mną porozmawiać? – pytam ostrożnie. Zaprzecza ruchem głowy. – Nie. – Z jej jaskrawozielonych oczu spływa kilka łez. Chociaż bardzo chcę wyjść, postanawiam, że po prostu posiedzę z nią do powrotu syna. – Mieszka tu pani sama? Kiwa głową. – Mój mąż umarł na atak serca. – O mój Boże. Bardzo pani współczuję. Kiedy? Znowu wzdycha głęboko i spogląda mi w oczy.
– Dziesięć lat temu. Pewnie się spodziewałaś, że odpowiem: „W zeszłym tygodniu”. Kręcę głową. – Żałoba nie zna granic. Kobieta przytakuje i uśmiecha się do mnie z wdzięcznością. – Czekaliśmy na nasze złote lata, ale wtedy… – Wyjmuje chusteczkę i osusza nią oczy. – Wiem, że teraz ten dom jest dla mnie o wiele za duży, jednak nie mogłabym go sprzedać. To jest nasz dom i nie potrafię sobie wyobrazić, że mógłby w nim zamieszkać ktoś inny. – Po jej policzkach spływają nowe łzy. – Przepraszam, Emerson. Przyszłaś tu, by dostarczyć babeczki, a ja się przy tobie uzewnętrzniam. – Ależ naprawdę nie ma mnie pani za co przepraszać – zapewniam ją. – Zdarzają się dni, że czuję się dobrze i jakoś ten smutek trawię. – Wydmuchuje nos w chusteczkę. – Ale kiedy indziej, tak jak dziś, wszystko jest po prostu nie do zniesienia. – Bardzo współczuję pani z powodu straty, jaką pani poniosła, pani Holland. – Zwracaj się do mnie Sarah, proszę – mówi, wzruszając ramionami. – Dziesięć lat. – Kręci głową. – Nie mogę uwierzyć, że upłynęła cała dekada, a ja wciąż go opłakuję, jakby to się stało wczoraj. Myślę, że może po niektórych stratach nie sposób jest dojść do siebie. Choćbym nie wiem, co robiła i jak się starała podążać do przodu, ból jest zbyt wielki i umysł nie pozwala, by serce wyzdrowiało. – Spogląda na mnie zapuchniętymi oczyma, a ja chciałabym coś powiedzieć lub zrobić. – Utraciłam miłość mego życia i bywają dni, gdy zupełnie sobie nie radzę. Przygryzam policzek, zastanawiając się, czy mam coś wartościowego, co mogłabym jej zaofiarować. Wreszcie mówię cicho: – Myślę, że powinna pani po prostu pozwolić, by czas płynął, i mieć nadzieję, że z każdym dniem będzie trochę łatwiej unosić się na powierzchni. Jej oczy łagodnieją.
– Mój syn Josh przed laty dał mi coś, co pomogło mi unosić się na powierzchni. Josh najmocniej przeżył śmierć ojca i zawsze najbardziej troszczył się o moje zdrowie. –Wskazuje głową w kierunku otwartych drzwi prowadzących z tarasu do domu. – Czy mogę ci pokazać, co mi podarował? Przytakuję ruchem głowy. – Oczywiście. – Mamo – rozlega się męski głos. – O, jest Josh – mówi Sarah, znów ocierając oczy. – Naprawdę muszę już iść – bąkam, zerkając na zegarek. – Mam nadzieję, że wkrótce poczujesz się lepiej, Sarah. Kiwa głową i obydwie wstajemy. – Bardzo ci dziękuję, Emerson. To naprawdę miło z twojej strony, że zostałaś, by mnie wysłuchać. Sarah odprowadza mnie z powrotem do kuchni. Gdy przekraczamy jej próg, Josh rzuca na ławę złożoną gazetę, która opada z hukiem, co zatrzymuje mnie w drzwiach. Mężczyzna zwraca się ku nam twarzą. Na jej widok odczuwam suchość w ustach. Staję jak wryta i tracąc jasność myśli, bezczelnie gapię się na nieznajomego. Jest wysoki – ma pewnie jakieś metr dziewięćdziesiąt lub metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu – i mocno zbudowany, o czym świadczą szerokie ramiona. Widać, że ćwiczenia fizyczne nie są mu obce. Przemyka mi przez myśl, że z ciemnoblond włosami zaczesanymi do tyłu i spiętymi w krótki kucyk oraz z zarostem, który częściowo zakrywa jego przystojną twarz, prezentuje się o wiele za dobrze, by być kimś rzeczywistym. – Jak się masz, kochanie? – pyta Sarah głosem pełnym ciepła. Jej syn macha trzymanymi w dłoni kluczami. – Drzwi nie były zamknięte, mamo. Sarah zwraca się ku mnie. – To jest mój syn, Josh. Ma lekkiego bzika na punkcie bezpieczeństwa
domu. Josh wywraca oczami, ale jego twarz rozjaśnia się w niewiarygodnym uśmiechu, a potem mężczyzna spogląda na mnie pytająco, jakby zmieszany moim pojawieniem się w domu matki. – Właśnie mówiłam Emerson, jakim dobrym jesteś synem i jak dbasz o swoją ulubioną mamę. Josh uśmiecha się, spoglądając mi w oczy i podając rękę. – Miło mi cię poznać, Emerson. Ostrożnie postępuję o krok naprzód i ściskam mu dłoń. – Mnie także jest miło cię poznać, Josh. – Odczuwam dumę, bo mój głos brzmi spokojnie i naturalnie. Gdy Josh wypuszcza moją dłoń, spostrzegam, że ściskał ją zbyt długo – a może to ja zbyt długo przytrzymałam jego dłoń? W każdym razie było to dziwne, a do tego palą mnie policzki. Przychodzi mi do głowy, że może mam na twarzy trochę mąki lub umazałam się jakimś barwnikiem, bo Josh jest z jakiegoś powodu wyraźnie mną zafascynowany. – Emerson przyniosła babeczki na podwieczorek i była tak miła, że dotrzymała mi towarzystwa – oznajmia Sarah. – Obawiam się, że nadeszła akurat wtedy, gdy użalałam się nad sobą. – Cóż, mam nadzieję, że znajdzie się kilka wolnych babeczek – mówi Josh. – Umieram z głodu. – Będziesz się musiał zadowolić okruszynami, łakomczuchu – odpowiada Sarah stanowczym, lecz lekkim tonem. – Babeczki są dla moich gości. Następnie przenosi uwagę na mnie i pyta: – Czy interesujesz się sztuką, Emerson? Jest to pytanie, które z wszystkich możliwych wprawia mnie w największe zakłopotanie. – Ja… hm… cóż, owszem, interesowałam się kiedyś, ale jakoś to zarzuciłam.
– Josh prowadzi wspaniały kurs terapii sztuką. W środy i czwartki wieczorem, w galerii niedaleko ciastkarni, w której pracujesz. Na pewno wiesz gdzie. Wzdrygam się całą sobą. Mam nadzieję, że nie jest to zbyt widoczne. – Ach, tak – mówię niezręcznie. – To brzmi… cudownie. – Josh jest zadziwiającym artystą – ciągnie Sarah. – Wygrywa nagrody i jego prace są wystawiane w kilku najważniejszych galeriach w całym kraju. – Gratuluję – zwracam się do Josha, który wzrusza ramionami, ale znowu obdarza mnie swoim olśniewającym uśmiechem. Jest fantastyczny – wzięty artysta, który opiekuje się pogrążoną w żałobie matką. Muszę przed nim jak najdalej zmykać, zanim moje już i tak nieodpowiednie myśli narobią prawdziwych szkód. – Wstąp kiedyś do galerii. Środy i czwartki od siódmej wieczorem – mówi, świdrując mnie wzrokiem. – Moje lekcje są przyjazne i swobodne. Lubię myśleć, że sprawiają przyjemność moim słuchaczom. – Dobrze. Jasne. Powodzenia – mówię, a potem zwracam się do jego matki: – Do widzenia, proszę pani. To znaczy Sarah. – Jeszcze raz dziękuję ci za to, że ze mną pogawędziłaś, Emerson – odpowiada, uśmiechając się ciepło i sprawiając wrażenie znacznie bardziej zrelaksowanej. Josh skupia na mnie wzrok, a moje serce wywraca koziołka. – Cieszę się, że cię poznałem – mówi. – Odprowadzę cię do wyjścia. Gdy idziemy ku frontowym drzwiom, boleśnie uświadamiam sobie jego obecność tuż za mną. Czuję się tak, jakbym miała jedną nogę dłuższą od drugiej. Josh, jak na dżentelmena przystało, wyprzedza mnie, by otworzyć drzwi. – Hej, Emerson – mówi, a ja nieruchomieję pod wrażeniem jego szmaragdowych oczu. – Dziękuję, babeczko z ciastkarni. – Za co? – Że byłaś przy mojej mamie, chociaż nie musiałaś.
– To nic takiego. – Uśmiecham się i lekko mu macham, wychodząc. Na nieco zarośniętej ścieżce prowadzącej do furtki dostrzegam mały i idealnie gładki kamyk, który zupełnie tu nie pasuje. Pochylam się, ostrożnie go podnoszę i pocieram kciukiem jego powierzchnię. Niemal w tej samej chwili zalewa mnie fala wspomnień z dzieciństwa, których dotychczas udawało mi się unikać. Pół idąc, pół truchtając, przecinam ulicę i zataczając się, wpadam do całkowicie pustego parku, gdzie osuwam się na huśtawkę. Chociaż z całych sił staram się odgrodzić od przeszłości, szybko powracają aż nazbyt wyraźne wspomnienia. Zaciskając powieki i chwytając się łańcuchów huśtawki, pozwalam, by wspomnienia z pierwszych osiemnastu lat mego życia przerwały tamę i mnie zatopiły. ===LUIgTCVLIA5tAm9PfUV0THhNbQZrBWwaeztSPEgtXzZXeQll
PRZESZŁOŚĆ GDY MIAŁAM DZIESIĘĆ LAT Chociaż miałam zaledwie dziesięć lat, to o ile wieczorem pomagałam przy przygotowywaniu kolacji, nikt nie dbał o to, gdzie się podziewam i co robię całymi dniami. Mieszkaliśmy na obrzeżach sporego prowincjonalnego miasta, ale ja spędzałam w domu niewiele czasu, głównie dlatego, że unikałam mego przybranego brata, Trenta. Chociaż chodziliśmy do tej samej klasy, w szkole także starałam się schodzić mu z drogi. Mój ojczym zawsze siedział w pubie, więc rzadko go widywałam, moja matka zaś albo zupełnie się mną nie zajmowała, albo wygłaszała tyrady o tym, że zrujnowałam jej życie i że bez wątpienia zmarnuję także swoje. Pewnego niezwykle gorącego dnia w lecie udawałam, że jestem przybyszem z kosmosu, badającym miasto, jak gdyby to było jakieś nieznane i ekscytujące miejsce. Dla lepszego efektu zrobiłam sobie nawet opaskę na głowę, do której przymocowałam czułki. Szłam, utkwiwszy wzrok w piaszczystej drodze, mając nadzieję, że znajdę jakieś monety albo inny zagubiony skarb. Nagle na piasku pojawił się jakiś cień. Uniosłam głowę i zobaczyłam stojących mi na drodze Trenta i jego okropnych koleżków. – Nic dziwnego, że nie masz żadnych przyjaciółek – powiedział Jacob Smith, najwstrętniejszy chłopak w naszej szkole, wskazując na moją głowę. – Jesteś dziwolągiem.
Postąpił krok naprzód i zerwał mi z głowy opaskę, razem z kilkoma pasmami moich długich włosów. – Przestań. – Mereki, jeden z chłopców z paczki, chwycił Jacoba za rękę, czym mnie zupełnie zaskoczył. – Daj jej spokój. Jacob się oswobodził. – Popatrzcie – powiedział, śmiejąc się i unosząc moje antenki. Trent parsknął pogardliwie. – Emerson jest owadem. – Wszyscy chłopcy, z wyjątkiem Merekiego, się roześmiali. Boleściwy wyraz jego twarzy dziwnie podniósł mnie na duchu. – Wiesz, co robimy z owadami? Znowu spojrzałam na Jacoba. Znieruchomiałam przygwożdżona spojrzeniem jego zmrużonych oczu i groźnie brzmiącym tonem. Pokręciłam głową. Rzucił moją opaskę na ziemię i zmiażdżył ją, przydeptując. – Najpierw obrywamy im skrzydełka, a potem je rozgniatamy. Odskoczyłam do tyłu, gdy Jacob i Trent rzucili się ku mnie. Potem obróciłam się i pobiegałam, nawet nie zerknąwszy przez ramię, żeby sprawdzić, czy mnie gonią. Ciągle na nowo przeżywałam ich okrucieństwo, wybijając stopami rytm na ubitej gruntowej drodze. Nie zatrzymałam się, by sprawdzić, dokąd biegnę. Całe dotychczasowe życie spędziłam w tym mieście, więc nie mogłam zabłądzić. Było mi wszystko jedno. Po prostu chciałam znaleźć się jak najdalej. Gdy nie miałam już siły dłużej biec, przystanęłam i – oparłszy dłonie na kolanach – chwytałam oddech, rozglądając się, czy w pobliżu nie ma moich prześladowców. Droga była wolna, ale osiągnęli to, czego chcieli. Zniszczyli coś, co należało do mnie. Wyprostowałam się i usiłowałam zorientować się, gdzie jestem. Miejsce nie wyglądało znajomo, ale usłyszałam muzykę, a na placu po przeciwnej stronie
drogi wrzała praca. Domyśliłam się, że to jeden z bazarów, o którym słyszałam. Po raz ostatni rozejrzałam się, czy w pobliżu nie ma podłych chłopaków, i ruszyłam na drugą stronę jezdni. Zanurkowałam pod drewnianą barierką i – przeciąwszy zielony spłachetek trawy – zbliżyłam się do rzędu straganów. Na pierwszym sprzedawano mydło domowej roboty. Gdy dobiegła mnie mocna woń, podeszłam do straganu po przeciwnej stronie, by uniknąć zapachu zjełczałego tłuszczu. Kobieta przy straganie po przeciwnej stronie sprzedawała plastry miodu. Gdy dała mi kawałek, przyjęłam go z wdzięcznością i wsunęłam sobie do ust. Był przepyszny. Podziękowałam jej i ruszyłam dalej. Może kiedyś powinnam tu wrócić i kupić sobie więcej. Podchodziłam do innych straganów i każdemu sprzedawcy mówiłam coś miłego. – Bardzo interesujące – powiedziałam mężczyźnie, który sprzedawał coś w rodzaju rzeźb. – Musi pan być bardzo zdolny, skoro pan je robi. Mężczyzna o siwych włosach i brodzie roześmiał się tak głośno, że aż musiał się pochylić, by złapać oddech. – Wiesz, co to jest, cukiereczku? – zapytał, ocierając łzy z oczu. Pokręciłam głową. – To takie zabawki dla dorosłych. Wzruszyłam ramionami, wciąż nieświadoma, ale zadowolona z jego wyjaśnienia. – W porządku. Pa. – Pomachałam mu i podeszłam do kolejnego stoiska. W następnym rzędzie przystanęłam przy kobiecie sprzedającej obrazy. Stały na stole na małych podstawkach. Jeden z nich przykuł moją uwagę i nachyliłam się, by mu się przyjrzeć. – Podoba ci się? Oderwałam wzrok od malowidła i zobaczyłam kobietę o czarnych kręconych włosach i miłych brązowych oczach, które pasowały do jej pięknej skóry,
o wiele ciemniejszej od mojej. Moja matka, mój ojczym i przybrany brat mieli jasną skórę i blond włosy. Ja różniłam się od nich. Z jasnobrązowymi oczami i oliwkową cerą plasowałam się jakoś pomiędzy nimi a tą kobietą. Skinęłam głową i skupiłam swoją uwagę z powrotem na obrazie. Byłam całkowicie zafascynowana każdym pociągnięciem pędzla, każdą plamką i każdym kolorem. Obraz był zrobiony z setek, jeśli nie tysięcy, wielobarwnych kropek rozmaitej wielkości. – Co on przedstawia? – zapytałam, marszcząc nos i mrużąc oczy. – To tajemnica – szepnęła, kładąc sobie palec na ustach. – Dlaczego? – spytałam także szeptem. Pochyliła się naprzód. Ja zrobiłam to samo. – Nasza sztuka opowiada o tym, jak wiele lat temu został stworzony świat. – Ale jak można opowiadać bez słów? – Używamy symboli, a każdy z nich coś znaczy. Aby stworzyć scenę, posługujemy się wieloma rozmaitymi symbolami. – Dlaczego są one schowane pod tymi wszystkimi kropeczkami? – spytałam. Uśmiechnęła się. – Musimy mieć pozwolenie na malowanie tych scen, a one muszą należeć do naszego rodowodu. – Powiodła ręką ponad stołem. – Nasze dzieła sztuki malujemy na płótnie i pokazujemy innym dopiero od pięćdziesięciu lat. Kropeczki służą do ukrywania świętych tajemnic. Wyprostowałam się i przez dłuższą chwilę zastanawiałam się nad jej słowami. – Więc ja nie mogę ich malować, bo jestem inna? Jej uśmiech ustąpił miejsca smutkowi, a potem obeszła stół i mnie przytuliła. Nie wiedziałam, dlaczego to zrobiła, ale było mi przyjemnie. Odsunęła się i patrzyła mi w oczy, trzymając mnie na odległość ramienia.
– Nikt nie jest dokładnie taki jak ja. I nikt nie jest dokładnie taki jak ty. W jakiś sposób wiedziałam, że jej słowa są ważne. Powtarzałam je sobie wciąż od nowa, aż utrwaliły mi się w pamięci. – Myślę, że wasza sztuka jest bardzo piękna – powiedziałam z szacunkiem. – Też chciałabym być artystką. Sięgnęła po obraz, który podobał mi się najbardziej, i podała mi go. – Podarunek od artystki dla artystki. – Ale ja jeszcze nie jestem artystką. – Owszem, jesteś – upierała się, rozkładając ramiona. – Tylko do dziś o tym nie wiedziałaś. Uśmiechając się tak szeroko, że rozbolały mnie policzki, poczułam znaczenie tego podarunku, który był cenniejszy, niż mogłam sobie wyobrazić. – Dziękuję pani – powiedziałam. Byłam niesamowicie przejęta. Gdy się oddalałam, mój wzrok przyciągnęła pewna nadzwyczajnie wysoka kobieta. Ramiona miała pokryte interesującymi znakami. Podeszłam bliżej, by się jej lepiej przyjrzeć. Długie brązowe dredy luźno zwisały wokół jej barków, a gdy zwróciła twarz w moją stronę, uderzyła mnie lodowoniebieska barwa jej oczu. Przywołała mnie ruchem dłoni i się uśmiechnęła. – Jak masz na imię? – spytała, gdy do niej podeszłam. – Emerson. – A ja Jenny – powiedziała, zerkając na moje płótno. – Uważam, że masz najfajniejsze włosy, jakie kiedykolwiek widziałam – oznajmiłam. – Och, dziękuję – odparła. – A ja myślę, że masz najładniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałam. Mają ten sam kolor co twoje włosy. Rozpierała mnie duma. Wskazała moje płótno i spytała. – Co tutaj masz?
Pokazałam jej malowidło. – To bardzo piękne – powiedziała. – Chciałabyś zobaczyć, jakim rodzajem sztuki się zajmuję? Skinęłam głową. Poprowadziła mnie do swojego straganu, gdzie mężczyzna malował coś na łopatce kobiety. Gdy zbliżyłyśmy się, uniósł głowę. – Znalazłaś sobie piękne niezamalowane płótno? – zapytał, chichocząc. – Nie zwracaj uwagi na Evana – powiedziała kobieta. – Jesteśmy artystami malującymi na ciele. Tworzymy własne desenie lub coś innego tam, gdzie zechcesz. Spojrzałam z podziwem. – Możecie namalować coś na mnie? – A masz jakieś pieniądze? Rozwarłam dłoń, pokazując jej cały swój majątek – trzy dolary i sześćdziesiąt pięć centów. Potarła nos. – Za tyle naprawdę nie mogę nic zrobić. – Rozejrzała się w koło. – Ale ponieważ nie mam klientów, namaluję ci kilka prostych wzorków. Opanowując z trudem podniecenie, usiadłam na plastikowym krześle. Jenny wręczyła mi broszurkę. – Przejrzyj to sobie i pokaż mi, co do ciebie przemawia. – Opowieści bez słów – powiedziałam z uśmiechem. – Otóż to. Sztuka jest niezależna od języka. Nic mnie nie poruszyło, dopóki nie dotarłam do strony pokrytej rozmaitymi wzorami piór. Niektóre były oddane bardzo szczegółowo, przypominały fotografie. Inne stanowiły zaledwie uproszczony zarys. – Zamknij oczy i powiedz, co zobaczyłaś na tej stronie. Powstrzymałam się, by nie powiedzieć „pióra”, bo chyba nie o to chodziło. Wróciłam myślą do tego, co powiedziała mi ta miła kobieta, która podarowała
mi obraz. Zamknęłam oczy, położyłam dłoń na stronie broszurki i wyobraziłam sobie pióra lecące na wietrze, unoszące się ponad bazarem, ponad miastem i wzlatujące ku błękitnemu niebu, rozpływające się w białych strzępiastych obłokach. Już nie przyglądałam się piórom tańczącym przy muzyce, która grała w mojej głowie. Byłam tam z nimi, spoglądałam w dół na spokojne ulice miasta. Dostrzegłam mój dom, który z tego nowego punktu widzenia był zaledwie nic nieznaczącą plamką. Zobaczyłam rzekę opływającą miasto i zmierzającą ku swemu przeznaczeniu. Gdy dostrzegłam Trenta i jego koleżków, wzniosłam się jeszcze wyżej, aż stali się maleńcy, a ja byłam nieosiągalna. – One sprawiają, że czuję się lekka i pełna nadziei – powiedziałam, otwierając oczy. – Dają mi skrzydła. Jenny uśmiechnęła się szeroko. – Większość ludzi mówi po prostu „pióra”. Skinęłam głową, wskazując miłą kobietę przy stoisku z dziełami sztuki. – Ona powiedziała, że jestem artystką – oznajmiłam z dumą. – Po raz pierwszy dowiedziałam się od kogoś, że jestem kimś więcej niż tylko zawadą. A potem mnie przytuliła. – W takim razie jest piórem w twoich skrzydłach. Jenny ujęła pędzel i otworzyła kilka naczynek z farbami. – Są ludzie, którzy przez chwilę lub przez całe życie starają się podciąć ci skrzydła, podczas gdy inni pomagają ci w nauce latania. Poczuwszy łaskotanie farby ślizgającej się po mojej skórze na ramieniu, wzdrygnęłam się. Potem Jenny wypłukała pędzel i zanurzyła go w naczynku z o wiele ciemniejszą farbą, by namalować jedną łagodnie wygiętą linię. – Twoje pierwsze pióro – powiedziała, płucząc znowu pędzel. Wykręciłam szyję i wyprostowałam rękę, aby zobaczyć jej dzieło. Było piękne. Puszyste białe pióro z ciemną dutką, która nadawała mu siłę.
– Dziękuję. – Co teraz? Uniosłam podbródek. – Chciałabym kiedyś zobaczyć ocean. Skinęła głową i przystąpiła do malowania idealnej muszelki na moim drugim ramieniu. Może dlatego, że mój zachwyt sprawiał jej przyjemność, a może dlatego, że nie miała żadnych innych klientów, pozwoliła mi wybrać jeszcze jeden wzór. – Chciałabym poczuć się jak wojownik. Wojownik, który znajduje swoje skrzydła. Przez następny kwadrans Jenny malowała mi na rękach rozmaite wzory. Poprosiłam, żeby opaski na ramionach były w gwiazdki i plamki. Potem Jenny, nic mi nie wyjaśniając, namalowała pasujące do nich wzory na moich dłoniach. – Dlaczego namalowałaś mi oczy na dłoniach? – zapytałam, nie rozumiejąc. – To jest oko Horusa, starożytny symbol opieki i mocy. Każdy element wzoru wiąże się z jednym ze zmysłów. Prawa strona oka to węch, źrenica to wzrok, a brew to myśl. – Wskazała lewą stronę oka. – Słuch. – Jej palec wodził po mojej skórze wzdłuż zakrzywionego ogona. – A to smak. – W końcu wskazała łzę i leciutko poklepała mnie po nosie. – Dotyk. – Uśmiechnęłyśmy się jedna do drugiej, jakbyśmy właśnie podzieliły się wielką tajemnicą. – Teraz zaczniesz dostrzegać rzeczy nie tylko oczami. Mój uśmiech zgasł, gdy usiłowałam przetrawić wszystko, co mi powiedziała. Trzymając ręce przed sobą, wpatrywałam się w piękne wzory z podziwem, zachwytem, wdzięcznością i podnieceniem. Jenny ciągnęła: – By tworzyć własne dzieła sztuki, posługuj się tym, co znajdą twoje dłonie, i tym, co dostrzeżesz umysłem. Oszołomiona zeskoczyłam z krzesła. – Zacznę od dziś.
vielivres• 7 miesiące temu
dziękuję :)