Przełożyła z angielskiego
Donata Olejnik
WROCŁAW 2018
Danielowi,
który jest moją historią miłosną
PROLOG
Zapewne miewacie niekiedy takie paskudne dni, kiedy budzik nie dzwoni, tost spala się
na węgiel, a do tego w ostatniej chwili przypominacie sobie, że wasz ostatni nadający się do noszenia
ciuch leży mokry na dnie pralki. Wbiegacie do szkoły z piętnastominutowym spóźnieniem, modląc się,
by nikt nie zwrócił uwagi na waszą fryzurę à la narzeczona Frankensteina. Niestety, gdy wślizgujecie się
do klasy, nauczyciel rzuca gromkim głosem: „Emerson, spóźniłaś się!” i oczywiście wszyscy na was
patrzą – na was i na wasze włosy.
Wszystkim nam zdarzają się takie dni. Ale bywają jeszcze gorsze. Tak straszne i potężne,
że połykają wszystko, na czym nam zależy, tylko po to, by później wypluć nam to prosto w twarz.
Dzień, w którym mama powiedziała mi o Howardzie, zaliczał się właśnie do takiej kategorii.
Jednak w tamtym momencie akurat Howardem przejmowałam się najmniej.
Dwa tygodnie wcześniej zaczął się rok szkolny, byłam świeżo upieczoną uczennicą drugiej klasy
liceum i wracałyśmy z mamą z wizyty lekarskiej. W aucie panowała cisza, nie licząc lecącej w radiu
reklamy z głosami dwóch naśladowców Arnolda Schwarzeneggera. Chociaż panował upał, miałam gęsią
skórkę na nogach. Rano zajęłam drugie miejsce w moim pierwszym w życiu biegu przełajowym – trudno
było uwierzyć, jak szybko przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie.
Mama wyłączyła radio.
– O czym myślisz, Lino? – zapytała. Jej głos brzmiał spokojnie, ale wystarczyło, że na nią
spojrzałam i znów zalałam się łzami. Była taka drobna i blada. Jak mogłam nie zauważyć, że tak bardzo
schudła?
– Nie wiem – odparłam, starając się nie pokazywać po sobie emocji. – Chyba cały czas jestem
w szoku.
Pokiwała głową ze zrozumieniem, po czym zatrzymała samochód na światłach. Słońce robiło,
co mogło, żeby nas oślepić, a ja patrzyłam prosto na nie, aż piekły mnie oczy. Intensywnie myślałam. To
dzień, który zmienia wszystko. Od teraz już zawsze wszystko będzie się liczyło jako „przedtem” albo
„potem”.
Mama odchrząknęła. Spojrzałam na nią, a ona się wyprostowała, jakby miała mi coś ważnego
do powiedzenia.
– Lino, czy opowiadałam ci o tym, jak przyjęłam zakład i wskoczyłam do fontanny?
Odwróciłam gwałtownie głowę.
– Że co?
– Pamiętasz, jak mówiłam o moich rocznych studiach we Florencji? Wyszliśmy całą grupą
na sesję fotograficzną. Był upalny dzień, myślałam, że rozpuszczę się na słońcu. Mój przyjaciel –
Howard – założył się ze mną, że nie wskoczę do fontanny. – Rozumiecie to? Dosłownie przed chwilą
usłyszeliśmy najgorszą wiadomość w życiu. Najgorszą. A mama o fontannie... – Wystraszyłam
niemieckich turystów. Ustawili się do zdjęcia, a ja wynurzyłam się tuż obok. Jedna babka straciła
równowagę i prawie wpadła do wody. Oczywiście, byli wściekli, więc Howard zawołał, że tonę
i wskoczył mnie ratować.
Wpatrywałam się w nią w milczeniu. Odwróciła się i uśmiechnęła lekko.
– Eee... mamo? To zabawne i w ogóle, ale dlaczego teraz mi o tym opowiadasz?
– Po prostu chciałam powiedzieć ci o Howardzie. Było z nim mnóstwo śmiechu. – Zmieniły się
światła, mama wcisnęła pedał gazu.
Ale że jak? Że co?
* * *
Początkowo uznałam, że cała ta historia z fontanną to po prostu efekt działania psychologicznego
mechanizmu radzenia sobie z sytuacją kryzysową. Że opowieść o dawnym przyjacielu miała odwrócić
naszą uwagę od dwóch wielkich granitowych bloków wiszących nam nad głowami. Nieoperowalny.
Nieuleczalny. Jednak mama opowiedziała kolejną historię. A potem jeszcze jedną. Doszło do tego,
że gdy zaczynała mówić, od razu wiedziałam, że trzy słowa dalej pojawi się wzmianka o Howardzie.
A kiedy w końcu zdradziła mi powód, dla którego o nim opowiadała, cóż... można pojąć, dlaczego
niewiedza bywa błogosławieństwem.
– Lino, chcę, żebyś wyjechała do Włoch.
Była połowa listopada, siedziałam przy jej szpitalnym łóżku ze stosem starych egzemplarzy
„Cosmo”, które zwinęłam z poczekalni. Przez ostatnie dziesięć minut rozwiązywałam quiz zatytułowany
„Twoja seksowność w skali od jednego do dziesięciu”. (Wyszło mi 7/10).
– Do Włoch? – Byłam nieco rozkojarzona. Ktoś, kto przede mną robił ten quiz, zdobył dziesięć
punktów na dziesięć, próbowałam właśnie rozgryźć, jak mu się to udało.
– To znaczy, że chcę, abyś zamieszkała we Włoszech. Potem.
To natychmiast zwróciło moją uwagę. Po pierwsze, nie wierzyłam w żadne „potem”. Owszem,
choroba postępowała, zgodnie z przewidywaniami lekarzy, ale przecież lekarze czasem się mylą. Tego
samego dnia rano znalazłam w Internecie historię kobiety, która pokonała nowotwór i pojechała wspinać
się na Kilimandżaro. A po drugie, we Włoszech?
– Dlaczego miałabym to zrobić? – zapytałam jakby od niechcenia. Ustępowanie mamie, a więc
nienarażanie jej na stres, było jednym z kluczowych elementów walki z chorobą.
– Chcę, żebyś zamieszkała z Howardem. Ten rok, który spędziłam we Włoszech, znaczył dla
mnie naprawdę wiele, chciałabym, żebyś przeżyła coś podobnego.
Przeniosłam wzrok na przycisk do przywoływania pielęgniarek. Mam zamieszkać z Howardem
we Włoszech? Czyżby podali jej zbyt dużą dawkę morfiny?
– Spójrz na mnie, Lino – powiedziała mama swoim najbardziej rozkazującym tonem.
– Z Howardem? Masz na myśli tego faceta, o którym ciągle opowiadasz?
– Tak. To najlepszy człowiek na świecie, jakiego znam. Z nim będziesz bezpieczna.
– Bezpieczna? A co mi grozi? – Spojrzałam jej w oczy i nagle mój oddech przyspieszył. Ona nie
żartowała. Czy w razie hiperwentylacji znajdę tu gdzieś papierową torbę?
Mama pokręciła głową, oczy jej błyszczały.
– Będzie... ciężko. Nie musimy teraz o tym rozmawiać, ale chciałam, żebyś dowiedziała się tego
ode mnie. Będzie ci ktoś potrzebny. Potem. Uważam, że on sprawdzi się najlepiej.
– Mamo, przecież to nie ma sensu. Dlaczego miałabym zamieszkać z obcą osobą? – Zerwałam
się z miejsca i zaczęłam przeglądać zawartość szuflad w jej szafce. Gdzieś tu musiała być papierowa
torebka.
– Lino, usiądź.
– Ale, mamo...
– Usiądź. Będzie dobrze. Dasz radę. Twoje życie będzie toczyć się dalej, świetne i szczęśliwe.
– Nie – odparłam. – To ty dasz radę. Niektórzy pokonują to dziadostwo.
– Lino, Howard jest cudownym przyjacielem. Polubisz go, i to bardzo.
– Wątpię. A skoro jest taki super, dlaczego dotąd go nie poznałam?
Przestałam szukać torebki, opadłam z powrotem na krzesło i pochyliłam się z głową między
kolanami.
Mama usiadła z trudem i położyła mi rękę na plecach.
– Sytuacja między nami trochę się skomplikowała, ale on chce cię poznać. I chętnie przyjmie cię
pod swój dach. Obiecaj mi, że spróbujesz – chociaż na kilka miesięcy.
Rozległo się pukanie do drzwi. Obie podniosłyśmy głowy. Do sali weszła pielęgniarka
w błękitnym stroju.
– Tylko sprawdzam, czy wszystko dobrze – powiedziała, ignorując moją minę albo nie zwracając
na nią uwagi. Napięcie sięgało zenitu.
– Dzień dobry – odparła mama. – Właśnie mówiłam córce, że powinna pojechać do Włoch.
– Włochy! – Kobieta klasnęła w dłonie. – Spędziłam tam miesiąc miodowy. Gelato, krzywa
wieża w Pizie, gondole w Wenecji... Na pewno ci się spodoba.
Mama uśmiechnęła się triumfalnie.
– Nie, mamo. Nie ma mowy. Nigdzie nie jadę.
– Ależ skarbie, musisz jechać do Włoch – wtrąciła pielęgniarka. – To przygoda życia.
Pielęgniarka miała rację co do jednego: musiałam tam jechać. Ale nikt nie uprzedził mnie,
co mnie spotka na miejscu.
Rozdział 1
W oddali widniał dom – niczym latarnia morska w morzu nagrobków. Ale przecież to nie mógł
być jego dom, prawda? Zapewne był to jakiś włoski zwyczaj w rodzaju „Zawsze należy przewieźć nowo
przybyłych przez cmentarz, żeby poczuli miejscową kulturę”. Tak, to na pewno o to chodziło.
Splotłam oparte na kolanach palce, żołądek wywinął mi kozła, gdy podjechaliśmy bliżej. Dom
wyłaniał się jak rekin z odmętów oceanu. Szczęki. Tyle że to nie był film, a rzeczywistość. Został już
tylko jeden zakręt w lewo. Nie panikuj, to na pewno nie to. Przecież mama nie kazałaby ci zamieszkać
na cmentarzu. Uprzedziłaby cię. Z pewnością...
Howard włączył kierunkowskaz, a powietrze, które przetrzymywałam w płucach, gwałtownie się
z nich wydostało. Nie uprzedziła mnie.
– Wszystko dobrze? – Howard (pewnie powinnam mówić na niego „tata”) przyglądał mi się
z zatroskaniem. Być może dlatego, że właśnie dziwnie zacharczałam.
– Czy to twój... – Nie mogłam wymówić tego słowa, musiałam pokazać palcem.
– Tak. – Zawahał się na moment, a potem machnął ręką w stronę tego, co znajdowało się
za szybą. – Lino, nie wiedziałaś? O tym wszystkim?
„To wszystko” stanowiło spore niedopowiedzenie, odnosiło się bowiem do ogromnego
cmentarza spowitego światłem księżyca.
– Babcia wspominała, że dom stoi na ziemi należącej do Amerykanów. Mówiła, że jesteś
zarządcą izby pamięci poległych w drugiej wojnie światowej. Ale nie sądziłam... – Panika zalewała mnie
gorącą falą. Nie byłam w stanie dokończyć zdania. Oddychaj, dziewczyno. Przeżyłaś najgorsze, więc i to
przeżyjesz.
Howard wskazał ręką na odległy koniec posiadłości.
– Izba pamięci mieści się tam, ale resztę terenu zajmują groby amerykańskich żołnierzy
poległych we Włoszech w czasie drugiej wojny.
– Ale to nie jest twój dom, w sensie „dom”? Tylko tu pracujesz, prawda?
Nie odpowiedział. Skręciliśmy na podjazd i opuściła mnie ostatnia nadzieja. Wyrósł przede mną
nie byle jaki budynek, ale – bez dwóch zdań – dom. Przy ścieżce rosły czerwone pelargonie, na werandzie
lekko bujała się skrzypiąca huśtawka, jakby ktoś przed chwilą z niej wstał. Nie licząc krzyży wystających
z trawników dookoła, był to zwyczajny dom, jakich wiele w zwyczajnej okolicy. Tyle że okolica nie była
zwyczajna, rozciągał się tu prawdziwy las krzyży.
– Ponieważ zarządca miał tu pełnić całodobową służbę, w latach sześćdziesiątych zbudowano
mu dom. – Howard wyciągnął kluczyk ze stacyjki i postukał nerwowo palcami w kierownicę. – Przykro
mi, Lino. Sądziłem, że wiesz. Nawet sobie nie próbuję wyobrazić, o czym teraz myślisz.
– To cmentarz. – Mój głos zabrzmiał bardzo słabo.
Howard odwrócił się i spojrzał w moją stronę, unikając jednak kontaktu wzrokowego.
– Wiem. Ostatnie, czego ci teraz trzeba, to przypomnienie wszystkiego, przez co przeszłaś przez
ostatni rok. Ale myślę, że polubisz to miejsce. Cisza, spokój i bardzo ciekawa historia. Twoja mama
uwielbiała tu przebywać. A ja mieszkam tutaj prawie siedemnaście lat i nie wyobrażam sobie,
że mógłbym żyć gdzie indziej.
W jego głosie przebijała nadzieja. Skuliłam się na siedzeniu, w głowie kotłowało mi się od pytań.
Skoro tak uwielbiała to miejsce, dlaczego nigdy mi o nim nie opowiedziała? Dlaczego w ogóle o tobie
nie wspomniała, zanim zaczęła chorować? I na litość boską, z jakiego powodu pominęła ten jakże
nieistotny szczegół, że jesteś moim ojcem?
Howard przez chwilę siedział w milczeniu, a potem otworzył drzwi.
– Chodźmy do środka. Wezmę twoją walizkę.
Wysiadł i obszedł samochód, żeby otworzyć bagażnik, a ja obserwowałam w bocznym lusterku
jego wysoką postać. Miał chyba z metr dziewięćdziesiąt. To babcia uzupełniła brakujące informacje. „To
twój ojciec – powiedziała. – Dlatego mama chciała, żebyś pojechała do Włoch”. W sumie powinnam się
była tego spodziewać, ale chyba jednak mogłam oczekiwać od własnej matki, że przynajmniej wspomni
o prawdziwej roli Howarda.
Ten zamknął bagażnik, a ja wyprostowałam się i zaczęłam grzebać w plecaku, grając na zwłokę.
Pomyśl, dziewczyno. Jesteś sama w obcym kraju, a pewien autentyczny olbrzym podaje się za twojego
ojca. Twój nowy dom może okazać się planem filmowym do kręcenia apokalipsy z zombie w roli głównej.
Zrób coś.
Ale co? Nie licząc wyrwania kluczyków Howardowi i odjechania z piskiem opon, nie widziałam
sposobu na uniknięcie całej tej sytuacji. Ostatecznie odpięłam pas i podążyłam śladem gospodarza.
* * *
Wnętrze domu okazało się zaskakująco normalne – jakby miało to zrekompensować upiorne
położenie. Howard odstawił moją walizkę i weszliśmy do salonu. Przepastne fotele, skórzana sofa, stare
plakaty podróżnicze na ścianach oraz wszechobecny zapach czosnku i cebuli. Ale całkiem przyjemny.
– Witaj w domu – powiedział Howard, zapalając światło. Jakiś paniczny spazm wykrzywił moją
twarz, co Howard najwyraźniej zauważył i zaraz sprostował: – To znaczy, witaj we Włoszech. Cieszę
się, że tu jesteś.
– Howard?
– Cześć, Soniu.
Do pokoju weszła wysoka kobieta o sylwetce gazeli. Miała może parę lat więcej niż Howard,
skórę w kolorze kawy i złote bransoletki na każdym nadgarstku. Oszałamiająca. No i niespodziewana.
– Lina. – Wypowiedziała starannie moje imię. – Dotarłaś. Jak podróż?
Przeniosłam ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Czy ktoś nas przedstawi?
– W porządku, chociaż ostatni lot mi się dłużył.
– Cieszę się, że przyjechałaś. – Spojrzała na mnie rozpromieniona, po czym zapadła ciężka cisza.
– Czyli... jesteś żoną Howarda?
Howard i Sonia spojrzeli po sobie, po czym wybuchnęli gromkim śmiechem. Lina Emerson –
mistrzyni dowcipu. W końcu Howard się opanował.
– Lino, to Sonia. Zastępca kuratora cmentarza. Pracuje tu dłużej ode mnie.
– Zaledwie o kilka miesięcy – dodała Sonia, ocierając załzawione oczy. – Howard zawsze robi
ze mnie dinozaura. Ja też tu mieszkam, ale mój dom stoi bliżej izby pamięci.
– A czy oprócz was ktoś jeszcze zamieszkuje to miejsce?
– Nie, tylko my dwoje. Teraz troje – wyjaśnił Howard.
– No i około czterech tysięcy żołnierzy – uzupełniła Sonia z uśmiechem. Spojrzała z ukosa
na Howarda, a ja zerknęłam na niego w porę, by zauważyć, jak przesuwa palcem po gardle.
Komunikacja niewerbalna. Bosko.
Uśmiech zniknął z twarzy Sonii.
– Lino, jesteś głodna? Zrobiłam lazanie.
A więc stąd ten zapach.
– Trochę – przyznałam, co było znacznym niedopowiedzeniem.
– To dobrze. Przyrządziłam moją specjalność. Lazanie z superczosnkowym chlebem
czosnkowym.
– Yes! – Howard wyrzucił pięść w powietrze niczym gospodyni domowa wygrywająca
w teleturnieju. – Postanowiłaś nas rozpieścić.
– To wyjątkowy wieczór, więc stwierdziłam, że zaszaleję. Lino, pewnie chciałabyś umyć ręce.
Ja nakryję do stołu, przyjdź potem do jadalni.
Howard wskazał ruchem ręki i wyjaśnił:
– Tam jest łazienka.
Skinęłam głową, położyłam plecak na najbliższym fotelu i uciekłam z salonu. Łazienka okazała
się miniaturowym pomieszczeniem, ledwo mieszczącym sedes i umywalkę. Puściłam gorącą wodę
i zaczęłam zmywać z rąk brud lotnisk.
Szorując dłonie, zauważyłam swoje odbicie w lustrze i aż jęknęłam. Wyglądałam, jakbym
została przeciągnięta przez trzy strefy czasowe. Szczerze mówiąc, tak właśnie było. Moja normalnie
opalona skóra miała teraz blade, żółtawe zabarwienie, pod oczami wypełzły ciemne cienie. No i włosy.
W końcu udało im się pokonać wszelkie prawa fizyki. Podjęłam próbę przygładzenia loków na mokro,
ale to tylko je zachęciło do dalszych ekscesów. Ostatecznie dałam za wygraną. No i co z tego,
że przypominałam jeża, który nażłopał się red bulla? Przecież ojcowie powinni akceptować swoje dzieci
bez względu na ich wygląd, no nie?
Gdzieś spoza łazienki rozbrzmiała muzyka, a mój stres z pełgającego płomienia przerodził się
w huczące ognisko. Może mogłabym schować się w jakimś pokoju i uporać się z całym tym
cmentarzem. Albo i nie uporać. W tej samej chwili mój żołądek zaburczał na znak protestu. Musiałam
koniecznie coś zjeść.
– Znalazła się zguba. – Howard poderwał się na równe nogi, gdy weszłam do jadalni.
Stół został nakryty obrusem w czerwoną kratę, z iPoda znajdującego się obok drzwi leciała stara
rockowa piosenka, którą chyba kojarzyłam. Zajęłam miejsce naprzeciwko Sonii i Howarda.
– Mam nadzieję, że apetyt ci dopisuje. Sonia świetnie gotuje, chyba minęła się z powołaniem. –
Teraz, kiedy nie byliśmy już sam na sam, wydawał się bardziej rozluźniony.
Sonia się rozpromieniła.
– Skądże znowu! Moim powołaniem jest praca w izbie pamięci.
– Wygląda nieźle – powiedziałam. Przez „nieźle” miałam na myśli „rewelacyjnie”. Obok
półmiska z parującymi płatami makaronu stały koszyk pełen grubych pajd chleba czosnkowego i miska
ze świeżą sałatą i pomidorami. Musiałam użyć całej siły woli, żeby się nie rzucić na jedzenie. Sonia
pokroiła lazanie i położyła mi na talerzu wielki kwadrat.
– Częstuj się pieczywem i sałatką. Buon appetito.[1]
– Buon appetito – powtórzył Howard.
– Buon appe... coś tam – wymamrotałam. Kiedy tylko wszyscy otrzymali swoją porcję,
chwyciłam za widelec i zaatakowałam lazanie. Wiedziałam, że zachowuję się jak dzikuska, ale po całym
dniu żywienia się w samolotach nie mogłam się powstrzymać. Serwowane na pokładzie porcje były
wręcz miniaturowe. Kiedy w końcu podniosłam głowę znad talerza, zauważyłam, że oboje mi się
przypatrują. Howard wydawał się jakby nieco przerażony.
– Powiedz, co lubisz robić, Lino? – zagadnęła Sonia.
– Nie licząc straszenia ludzi moimi manierami przy stole? – zapytałam, podnosząc serwetkę.
Howard się zaśmiał.
– Twoja babcia mówiła mi, że uwielbiasz biegać. Podobno pokonujesz przeciętnie ponad
sześćdziesiąt kilometrów tygodniowo i liczysz na to, że dzięki temu dostaniesz się na uczelnię.
– To by wyjaśniało apetyt. – Sonia odkroiła kolejny kawałek, a ja z wdzięcznością podsunęłam
jej talerz. – Uprawiasz biegi w szkole?
– Uprawiałam. Należałam do naszej reprezentacji w biegach przełajowych, ale zrezygnowałam
zaraz po tym, jak tylko się dowiedziałyśmy. – Oboje od razu na mnie spojrzeli. – Kiedy dowiedziałyśmy
się o nowotworze. Treningi pochłaniają sporo czasu, a poza tym nie chciałam wyjeżdżać na ciągłe
zgrupowania i zawody.
Howard pokiwał głową.
– Myślę, że cmentarz jest idealnym miejscem do biegania. Mnóstwo miejsca, przyjemne ścieżki.
Sam kiedyś tu biegałem, ale potem zrobiłem się zbyt gruby i zbyt leniwy.
Sonia przewróciła oczami.
– Nie przesadzaj, nawet gdybyś się bardzo postarał, nie dałbyś rady przytyć. – To mówiąc,
popchnęła koszyk z chlebem w moją stronę. – Wiedziałaś, że przyjaźniłam się z twoją mamą? Cudowna
kobieta. Utalentowana i taka pełna energii.
Nie, tego też mi nie powiedziała. Czy to możliwe, że padłam ofiarą jakiegoś skomplikowanego
spisku, mającego na celu porwanie mojej osoby? Ale czy porywacze karmiliby mnie najlepszymi
potrawami, jakie kiedykolwiek jadłam? I czy przyciśnięci, daliby mi przepis?
Howard odchrząknął, wybijając mnie z zamyślenia.
– Przepraszam, ale nie. Nie wspominała o tobie.
Sonia pokiwała głową, jej twarz niczego jednak nie wyrażała. Howard spojrzał najpierw na nią,
a potem na mnie.
– Pewnie jesteś bardzo zmęczona. Czy chciałabyś się z kimś skontaktować? Napisałem do twojej
babci, kiedy wylądował samolot, ale możesz do niej zadzwonić. Z mojej komórki można wykonywać
połączenia zagraniczne.
– Mogę zadzwonić do Addie?
– To przyjaciółka, z którą mieszkałaś?
– Tak. Ale mam ze sobą laptopa, mogę użyć aplikacji FaceTime.
– Nie wiem, czy zadziała. Nie mamy tu najbardziej nowoczesnych technologii, a dzisiaj Internet
chodzi jak ślimak. Jutro przyjedzie ktoś z serwisu, na razie możesz skorzystać z mojego telefonu.
– Dzięki.
Howard odsunął się od stołu.
– Napijecie się wina?
– Poproszę – odparła Sonia.
– Lina?
– Eee, jestem niepełnoletnia.
– We Włoszech nie istnieje coś takiego, jak limit wieku, od którego można pić alkohol. – Howard
się uśmiechnął. – Ale nikt cię nie zmusza.
– Mimo wszystko podziękuję.
– Zaraz wracam – odparł i poszedł do kuchni.
W jadalni około dziesięciu sekund panowała cisza, po czym Sonia odłożyła widelec.
– Naprawdę się cieszę, że tu jesteś, Lino – powiedziała. – I chcę, żebyś wiedziała, że jeśli
czegokolwiek będziesz potrzebowała, znajdziesz mnie tuż za rogiem – dosłownie.
– Dzięki. – Wbiłam wzrok w miejsce tuż ponad jej lewym ramieniem. Dorośli zawsze przesadnie
się starali w mojej obecności, jakby ich miłe nastawienie miało zrekompensować mi utratę mamy.
Co było słodkie, ale i przerażające.
Sonia zerknęła w stronę kuchni, a potem ściszyła głos.
– Wpadnij do mnie jutro, jeśli to możliwe. Mam coś, co chciałabym ci dać.
– Co?
– Porozmawiamy o tym jutro. Dzisiaj się rozgość.
Pokręciłam głową. Nie zamierzałam tego robić. Ba, nie miałam nawet w planach rozpakowania
walizki.
Po kolacji Howard uparł się, że zaniesie mój bagaż na górę.
– Mam nadzieję, że spodoba ci się twój pokój. Dwa tygodnie temu go wyremontowałem
i urządziłem, wyszło całkiem nieźle. Latem otwieram większość okien, wtedy jest chłodniej, ale jeśli
będziesz chciała, możesz swoje zamknąć. – Mówił szybko, jakby wcześniej przygotował sobie tę mowę
powitalną. Walizkę postawił przed pierwszymi drzwiami.
– Łazienka znajduje się naprzeciwko, zaniosłem tam mydło i szampon. Powiedz mi, czego
jeszcze potrzebujesz, to jutro kupię, okej?
– Okej.
– Jak już wspominałem, Internet strasznie się ślimaczy, ale gdybyś chciała jednak spróbować się
połączyć, nasza sieć nazywa się „Cmentarz amerykański”.
Jakżeby inaczej.
– A hasło?
– Ściana pamięci. Zapisane jako jedno słowo.
– Ściana pamięci? Co to znaczy?
– To miejsce na cmentarzu. Kamienne tablice z nazwiskami żołnierzy, których ciał nigdy nie
odnaleziono. Jeśli chcesz, jutro ci pokażę.
– Nieee, dziękuję. Jestem zmęczona, więc... – Przesunęłam się w stronę drzwi.
Zrozumiał aluzję, podał mi komórkę i kartkę papieru.
– Zapisałem instrukcje, jak wykonać połączenie do Stanów. Musisz wybrać numer
międzynarodowy, a potem kierunkowy. Daj znać, jeśli będziesz miała z tym problem.
Włożyłam kartkę do kieszeni.
– Dobranoc, Lino.
– Dobranoc.
Odszedł, a ja wciągnęłam walizkę do pokoju i aż zwiesiłam ramiona z poczucia ulgi, że wreszcie
zostałam sama. No i w końcu tu jesteś. Tylko ty i cztery tysiące twoich nowych kumpli. Drzwi zamknęły
się z miłym dla ucha kliknięciem zamka. Przygotowawszy się psychicznie na to, co Howard rozumiał
przez „całkiem nieźle”, powoli się odwróciłam i... serce na chwilę przestało mi bić, musiałam zbierać
szczękę z podłogi.
Pokój okazał się idealny. Ze ślicznej lampki stojącej na stoliku nocnym biła ciepła poświata.
Łóżko wyglądało jak żywcem wyjęte z innej epoki, leżało na nim chyba ze sto poduszek. Po drugiej
stronie pokoju stały malowane biurko i komoda, na ścianie przy drzwiach wisiało duże owalne lustro.
Na stoliku dostrzegłam kilka pustych ramek do zdjęć, tylko czekających, aż je wypełnię.
Pokój był absolutnie w moim stylu. Jakim cudem ktoś, kto mnie w ogóle nie znał, potrafił tak
perfekcyjnie trafić w mój gust? Może jednak nie będzie aż tak źle?
W tej samej chwili poczułam podmuch wiatru, co zwróciło moją uwagę na okno. Do tej pory
podczas oględzin ignorowałam moją naczelną zasadę: jeśli coś wygląda zbyt pięknie, by mogło być
prawdziwe, zapewne kryje się w tym jakiś podstęp. Podeszłam do okna i się wychyliłam. W świetle
księżyca połyskiwały krzyże przypominające rzędy wyrastających z ziemi zębisk. Wokół panowały
ciemność i dziwna cisza. Nawet najpiękniejszy pokój nie mógł zrekompensować takiego widoku.
Odeszłam od okna i wyjęłam z kieszeni kartkę papieru. Czas zabrać się do planowania ucieczki.
Rozdział 2
Sadie Danes była co prawda jedną z najgorszych istot ludzkich na całej planecie, ale zawsze
będzie miała szczególne miejsce w moim sercu. W końcu zawdzięczam jej swoją przyjaźń z Addie.
Początek szóstej klasy. Addie właśnie przeprowadziła się do Seattle z Los Angeles i któregoś
dnia po wuefie usłyszała kąśliwą uwagę wygłoszoną przez Sadie na temat tego, że niektóre dziewczyny
z naszej klasy w ogóle nie potrzebują stanika. Realistycznie rzecz ujmując, tylko ułamek populacji
szóstoklasistek faktycznie potrzebował biustonosza. Tyle że akurat ja byłam wyjątkowo mało rozwinięta
w tym zakresie i wszyscy dobrze wiedzieli, że to mnie miała na myśli. Podczas gdy ja ją zignorowałam
(to znaczy wsadziłam moją dwunastoletnią głowę do szafki i mrugałam gwałtownie, by powstrzymać
łzy), Addie postanowiła znokautować wychodzącą z szatni Sadie. Od tamtego dnia Addie już zawsze
stała za mną murem.
– Odejdź, to może być Lina. – Głos Addie pobrzmiewał z oddali, jakby odsuwała telefon od ust.
– Halo? – powiedziała do mikrofonu.
– Hej, to ja.
– Lina! WYATT, ZJEŻDŻAJ STĄD! – Rozległy się stłumione krzyki, a potem coś na kształt
ostrej przepychanki. Addie miała trzech starszych braci, ale ci, zamiast ją rozpieszczać, jednomyślnie
postanowili traktować ją jak faceta. Co by wyjaśniało wiele w kwestii charakteru mojej przyjaciółki.
– Przepraszam. – Udało jej się wreszcie wrócić do naszej rozmowy. – Wyatt to debil. Ktoś
przejechał po jego komórce i teraz rodzice każą mi się dzielić z nim telefonem. Mam w nosie to, co się
stało, nie dam mojego numeru tej bandzie jaskiniowców, których nazywa swoimi kolegami.
– Nie przesadzaj, nie są aż tacy źli.
– Przestań. Dobrze wiesz, jacy są. Wczoraj wchodzę do kuchni, a jeden z nich pożera nasze
płatki. Wysypał sobie zawartość całego pudełka do miski i jadł je nabierką do zupy. Wyatta chyba nawet
nie było w domu.
Uśmiechnęłam się i na chwilę przymknęłam powieki. Gdyby Addie była superbohaterką, jej
zdolność polegałaby na sprawianiu, że czuję się normalnie. W ciągu pierwszych tygodni po pogrzebie to
ona wyciągała mnie z domu na biegi, to ona zmuszała mnie do kąpieli i jedzenia. Przyjaciółka jakich
mało.
– Chwilę. Dlaczego tracimy czas na rozmowę o kumplach Wyatta? Zakładam, że poznałaś już
Howarda?
Otworzyłam oczy.
– Masz na myśli mojego ojca?
– Nie będę tak go nazywać. Jeszcze dwa miesiące temu nie wiedziałyśmy, kim jest.
– Nawet półtora.
– Lina, nie torturuj mnie. Jaki on jest?
Spojrzałam na drzwi. Z dołu nadal dobiegała muzyka, ale i tak ściszyłam głos.
– Powiedzmy, że muszę stąd uciekać. Natychmiast.
– Nie rozumiem. To jakiś zboczeniec?
– Nie. Jest niby w porządku. Co zaskakujące, ma wzrost koszykarza. Nie o to chodzi. – Wzięłam
głęboki wdech. Uznałam, że Addie zasłużyła na odpowiedni efekt dramatyczny. – Jest zarządcą
cmentarza. A to oznacza, że mam mieszkać na cmentarzu.
– ŻE CO?
Przygotowałam się na wybuch, przezornie odsunęłam telefon od ucha na dobre dziesięć
centymetrów.
– Mieszkać na cmentarzu? On jest grabarzem czy jak? – Ostatnie pytanie wyszeptała.
– Chyba już tu nikogo nie chowają. Wszystkie groby pochodzą z czasów wojny.
– A jakie to ma znaczenie? Lina, musimy cię stamtąd ewakuować! Najpierw straciłaś mamę,
a teraz przejechałaś pół świata, żeby zamieszkać z facetem, który nagle przypomniał sobie, że jest twoim
ojcem? I jeszcze mieszka na cmentarzu? To za wiele jak na jedną osobę.
Usiadłam przy biurku i przesunęłam krzesło tak, żeby siedzieć plecami do okna.
– Uwierz mi, gdybym miała jakiekolwiek pojęcie, w co się pakuję, stawiałabym większy opór.
To dziwne miejsce. Wszędzie groby i daleko do cywilizacji. Widziałam jakieś domy przy drodze
dojazdowej, ale poza tym dookoła tylko cmentarz i las.
– Dobra. Przyjadę po ciebie. Ile może kosztować bilet na samolot? Więcej niż trzysta dolarów?
Bo tyle mi zostało po naszym bliskim spotkaniu z hydrantem.
– Przecież nie przywaliłaś mocno!
– Powiedz to mechanikowi. Trzeba było wymienić cały zderzak. Uważam, że to ty jesteś winna,
bo gdybyś nie śpiewała jak wariatka, nie musiałabym się do ciebie przyłączyć.
Zaśmiałam się i podciągnęłam nogi, siadając po turecku.
– To nie moja wina, że nie potrafisz się powstrzymać, kiedy w radiu leci stara, dobra Britney
Spears. Potrzebujesz kasy na naprawę? Dziadkowie zarządzają moimi finansami, ale mam miesięczne
kieszonkowe.
– Nie, no co ty. Będą ci potrzebne pieniądze na powrót do domu. Myślę, że moi rodzice bez
problemu zgodzą się, żebyś znów z nami zamieszkała. Mama uważa, że masz na mnie dobry wpływ.
Chyba z miesiąc się ekscytowała, że odkładasz po sobie naczynia do zmywarki.
– No cóż, rzeczywiście jestem niesamowita.
– Akurat! No dobra, pogadam z nimi, ale będę musiała poczekać, aż mama się trochę wyciszy.
Organizuje dla Wyatta mecz dobroczynny, można by pomyśleć, że powierzono jej przygotowanie balu
dla rodziny królewskiej. Przesadza, i to znacznie. Wczoraj wpadła w szał, kiedy nikt nie chciał jeść jej
zapiekanki makaronowej.
– Tej z tuńczykiem? Ja ją lubię.
– Blee, nie sądzę. Pewnie umierałaś z głodu, bo właśnie przebiegłaś tysiąc kilometrów. Zresztą,
ty jesz wszystko.
– Prawda – przyznałam, stawiając stopy na podłodze. – Ale pamiętaj, że będzie problem
z przekonaniem mojej babci. Jest wielką rzeczniczką mojego pobytu we Włoszech.
– Przecież to nie ma sensu. Dlaczego wysłała cię na drugi koniec świata do obcej osoby, której
nawet nie zna?
– Chyba nie wiedziała, co zrobić. Po drodze na lotnisko przyznała, że chce przenieść się
z dziadkiem do domu opieki. Zajmowanie się nim zaczyna przerastać jej siły.
– Dlatego właśnie powinnaś zamieszkać z nami. – Addie wypuściła powietrze. – Nie martw się,
babcię Rachelle zostaw mnie. Zabiorę ją na zakupy, pójdziemy po te krówki, które wszyscy starsi ludzie
uwielbiają, i wyjaśnię jej, dlaczego dom Bennettów jest dla ciebie najlepszym rozwiązaniem.
– Dzięki, Addie. – Zamilkłyśmy w tym samym momencie. Krótką chwilę ciszy wypełniły
odgłosy owadów i muzyka dobiegająca z dołu. Miałam ochotę wpełznąć do telefonu i przeniknąć
do Seattle. Jak ja przetrwam bez mojej przyjaciółki?
– Dlaczego nic nie mówisz? Stoi obok ciebie Grabarz?
– Jestem w swoim pokoju, ale mam wrażenie, że dźwięki tu się łatwo przenoszą. Nie wiem, czy
on mnie słyszy, czy nie.
– Super. Czyli nawet nie możesz swobodnie rozmawiać. Musimy koniecznie wymyślić słowo-
klucz, żebym wiedziała, czy wszystko w porządku. Powiedz „drozd”, jeśli jesteś zakładniczką.
– Drozd? A to nie powinno być jakieś bardziej powszechnie używane słowo?
– Cholera. Teraz nie wiem, co mam o tym myśleć. Wypowiedziałaś to słowo, a ja nie mam
pojęcia, czy celowo, czy nie. Jesteś zakładniczką?
– Nie, Addie. Nie jestem. – Westchnęłam. – Chyba że masz na myśli obietnicę daną mamie.
– Obietnice złożone na skutek kłamliwych podstępów chyba się nie liczą? Nie obraź się, ale twoja
mama nie była zbyt szczera, jeśli chodzi o powody twojego wyjazdu do Włoch.
– Wiem. Ciągle mam nadzieję, że był jednak jakiś ważny powód.
– Może i był.
Zerknęłam przez ramię w stronę okna. Księżyc świecił nad ciemną linią drzew i pewnie
uznałabym ten widok za obłędny, gdybym nie wiedziała, co się kryje w tych ciemnościach.
– Muszę kończyć. Korzystam z jego komórki, ta rozmowa pewnie kosztuje fortunę.
– Okej. Zadzwoń, kiedy będziesz mogła. Nie martw się, ściągniemy cię szybko z powrotem.
– Dzięki. Mam nadzieję, że jutro pogadamy na FaceTime.
– Będę czekać przy kompie. Jak jest „do widzenia” po włosku? „Czu”? „Czau”?
– Nie mam pojęcia.
– Kłamczucha. A kto ciągle planował podróż dookoła świata?
– Ciao.
– Wiedziałam! Ciao, Lina!
– Ciao.
Rozłączyłam się i odłożyłam telefon na biurko ze ściśniętym sercem. Już za nią tęskniłam.
– Lina?
Howard! Prawie spadłam z krzesła. Czyżby podsłuchiwał?
Zerwałam się na równe nogi i uchyliłam drzwi. Stał na korytarzu ze stosem białych ręczników
ułożonych w konstrukcję przypominającą weselny tort.
– Mam nadzieję, że ci nie przeszkodziłem – odezwał się szybko. – Przypomniałem sobie,
że miałem ci je dać.
Przyjrzałam się jego twarzy, ale nie mogłam z niej nic odczytać. Najwyraźniej pokrewieństwo
niczego tu nie ułatwiało. Nie miałam pojęcia, czy słyszał cokolwiek z mojej rozmowy z Addie.
Zawahałam się, po czym otworzyłam drzwi szerzej i przejęłam ręczniki.
– Dziękuję. I oddaję telefon. – Podałam mu komórkę.
– To... co sądzisz?
– O czym?
– O swoim pokoju.
– Och. Świetny. Naprawdę ładny.
Na te słowa na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech ulgi. Pierwszy szczery uśmiech tego
wieczoru, Howard od razu wydał się o pięćdziesiąt kilo lżejszy. A do tego uśmiechał się
niesymetrycznie.
– To dobrze. – Oparł się o framugę drzwi. – Wiem, że mam dyskusyjny gust, ale chciałem, żeby
było tu przyjemnie. Przyjaciel pomógł mi pomalować biurko i komodę, razem z Sonią znaleźliśmy lustro
na pchlim targu.
Uch. Teraz miałam przed oczami obraz Howarda przemierzającego wzdłuż i wszerz całą Italię
w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mi się spodobać. Skąd to jego nagłe zainteresowanie? Z tego, co się
orientowałam, wcześniej nie przysłał mi nawet kartki urodzinowej.
– Nie musiałeś zadawać sobie tyle trudu – powiedziałam.
– Żaden problem. Naprawdę. – Znowu się uśmiechnął. Zapanowała dłuższa chwila krępującego
milczenia. Cały ten wieczór był jak randka w ciemno z kimś, z kim nie miałam absolutnie nic wspólnego.
Nie, było nawet gorzej. Ponieważ coś nas łączyło, tylko o tym nie rozmawialiśmy. Kiedy zaczniemy
o tym rozmawiać? Miałam nadzieję, że nigdy.
Howard pokiwał głową.
– Dobranoc, Lino.
– Dobranoc.
Odszedł, a ja zamknęłam drzwi na klucz. Dziewiętnastogodzinna podróż dała mi się nieźle
we znaki, potwornie bolała mnie głowa. Najwyższy czas zakończyć ten dzień.
Położyłam ręczniki na komodzie, zrzuciłam buty z nóg i skoczyłam na łóżko, aż ozdobne
poduszki poszybowały we wszystkie strony. Wreszcie. Łóżko było tak miękkie, na jakie wyglądało,
a pościel obłędnie pachniała, jak wtedy, gdy moja mama suszyła naszą na świeżym powietrzu. Wpełzłam
pod przykrycie i wyłączyłam lampkę.
Z dołu dobiegł wybuch śmiechu. Muzyka nadal rozbrzmiewała głośno, a do tego Howard i Sonia
albo zmywali naczynia, albo grali w krykieta w salonie. Ale nie miało to znaczenia. Po tak ciężkim dniu
mogłabym zasnąć dosłownie wszędzie.
Właśnie zaczęłam odpływać w półsen, kiedy głos Howarda przywrócił mnie do świadomości.
– Jest bardzo cicha.
Otworzyłam gwałtownie oczy.
– To chyba nie powinno dziwić w takich okolicznościach – odpowiedziała mu Sonia.
Leżałam nieruchomo. Najwyraźniej Howard nie przypuszczał, że ich rozmowa dotrze do mnie
przez otwarte okna.
– Oczywiście – ściszył głos. – Ale to zaskoczenie. Hadley była taka...
– Energiczna? To prawda. Ale Lina może cię jeszcze zaskoczyć. Wcale bym się nie zdziwiła,
gdyby okazało się, że odziedziczyła po mamie jej ikrę.
Howard się zaśmiał.
– Ikra. Ciekawe określenie.
– Daj jej trochę czasu.
– Oczywiście. Dzięki za kolację – wszystko było pyszne.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Jutro od rana pracuję w centrum dla odwiedzających.
Będziesz w biurze?
– Z doskoku. I chciałbym wcześniej wyjść, żeby zabrać Linę do miasta.
– Dobry pomysł. Dobranoc, szefie.
Rozległy się kroki Sonii na żwirowej ścieżce, chwilę później otworzyły się drzwi wejściowe
i zaraz się zamknęły.
Zamknęłam oczy, ale adrenalina wrzała w moim krwiobiegu. Czego on się spodziewał?
Że oszaleję z radości na wieść, że mam zamieszkać z kimś, kogo nigdy nie widziałam na oczy? To żadna
tajemnica, że wcale nie chciałam tu przyjeżdżać. Zgodziłam się dopiero wtedy, gdy babcia wytoczyła
największe działo: Przecież obiecałaś mamie!
I dlaczego musiał mnie nazwać „cichą”? Nienawidziłam tego określenia. Ludzie zawsze używali
go w taki sposób, jakby odnosiło się do jakiegoś upośledzenia. I tylko dlatego, że nie od razu
okazywałam emocje, uważali mnie za nieprzyjemną albo arogancką. Mama mnie rozumiała. Może
i powoli się oswajasz z ludźmi, ale za to, kiedy już to zrobisz, całe pomieszczenie jaśnieje.
Łzy nabiegły mi do oczu, przeturlałam się na łóżku i ukryłam twarz w poduszce. Teraz,
po upływie ponad sześciu miesięcy, czasami udawało mi się przez kilka godzin udawać, że bez mamy
jest mi dobrze. Niestety, nigdy nie trwało to zbyt długo. Jak się okazuje, rzeczywistość jest tak twarda
i nieugięta jak ten hydrant, w który wjechałyśmy z Addie.
Musiałam już do końca życia radzić sobie sama.
Rozdział 3
Patrz, otwarte okno. Ktoś tam musi być.
Głos zabrzmiał niemal przy moim uchu. Usiadłam wyprostowana jak struna. Gdzie ja jestem?
Ach, tak. Na cmentarzu. Tyle że teraz skąpanym w słońcu. W moim pokoju panował nieziemski upał:
chyba z pięćset stopni, plus minus sto.
– Powinni jakoś to oznaczyć, żeby ludzie się nie gubili. – Głos należał do kobiety i miał
wyraziście amerykański akcent.
– Glorio, to wygląda na prywatny dom mieszkalny. Chyba nie powinniśmy się tu kręcić –
odpowiedział jej mężczyzna.
– Halo! Halo! Jest tu ktoś?
Odsunęłam przykrycie i wyskoczyłam z łóżka, potykając się o stos rozrzuconych poduszek.
Byłam kompletnie ubrana, poprzedniego wieczoru czułam się tak wykończona, że przebieranie się
w piżamę nawet nie przyszło mi do głowy.
– Halo? – zaświergotała ponownie kobieta. – Przepraszam?
Zgarnęłam włosy w kok, żeby nikogo nie wystraszyć, a potem podeszłam do okna i zobaczyłam
dwie osoby idealnie pasujące do głosów. Kobieta miała ogniście rude włosy i szorty z wysokim stanem,
mężczyzna włożył kapelusz rybacki, a na szyi zawiesił wielki aparat. Mieli nawet turystyczne saszetki
na biodrach. Zdusiłam w sobie śmiech. Kiedyś włożyłyśmy z Addie kostiumy Badziewnych Turystów.
Ci dwoje mogliby stanowić dla nas inspirację.
– Wi-tam – powiedziała powoli prawdziwa Badziewna Turystka. – Mówisz po an-giel-sku?
– Też jestem Amerykanką.
– Dzięki Bogu! Szukamy Howarda Mercera, zarządcy. Gdzie możemy go znaleźć?
– Nie wiem... jestem... nowa. – Mój wzrok padł na widok za oknem i podniosłam głowę. Drzewa
były soczyście zielone, a niebo bardziej niebieskie niż gdziekolwiek indziej. Ale nadal znajdowałam się
na cmentarzu. Powtarzam: Nadal. Cmentarz.
Badziewna Turystka popatrzyła na swojego towarzysza, a potem na mnie i przeniosła ciężar ciała
na jedną nogę, wypięła biodro, jak gdyby chciała powiedzieć: Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.
– Sprawdzę, czy jest w domu. – Obiecałam.
– Bardzo słusznie – odparła. – Zaczekamy przed wejściem.
Otworzyłam walizkę i przebrałam się w koszulkę na ramiączkach i spodenki do biegania,
po czym zeszłam na dół. Parter wydawał się ciasnawy, oprócz sypialni Howarda jedynym
pomieszczeniem, jakiego jeszcze nie widziałam, był jego gabinet. Na ścianach wisiały zdjęcia i albumy
Beatlesów w ramkach. Zatrzymałam się, żeby spojrzeć na fotkę przedstawiającą Howarda i kilka innych
osób, oblewających wodą z wiader olbrzymiego, wspaniałego słonia. Howard miał na sobie bojówki,
kapelusz safari i wyglądał jak gwiazdor programu przyrodniczego. Howard kąpie dzikie zwierzęta.
Najwidoczniej nie spędził ostatnich szesnastu lat, siedząc w jednym miejscu i tęskniąc za mną i moją
mamą.
– Sorry, Badziewna Turystko, ale ani śladu Howarda – powiedziałam do siebie. Ruszyłam
w stronę drzwi, żeby poinformować zainteresowanych o fiasku poszukiwań, ale kiedy weszłam
do salonu, podskoczyłam, jakbym nastąpiła na rozżarzony węgiel. Ta kobieta nie czekała zwyczajnie
przed domem, tylko przycisnęła twarz do okna i się na mnie gapiła.
Tutaj, tutaj! – mówiła bezgłośnie, pokazując na drzwi.
– Chyba sobie żartujesz. – Położyłam rękę na sercu, które waliło jak oszalałe. Można
by pomyśleć, że życie na cmentarzu będzie bardziej... martwe. Ha! Mój pierwszy oficjalny cmentarny
żart. I pierwsze oficjalne przewrócenie oczami w związku z tymże żartem.
Popchnęłam drzwi, kobieta odsunęła się do tyłu.
– Przepraszam, kochanie. Przestraszyłam cię? Wyglądałaś, jakby oczy ci miały wyskoczyć
z orbit.
Kobieta miała przyklejoną nalepkę z imieniem. CZEŚĆ, JESTEM GLORIA.
– Nie spodziewałam się, że pani... zajrzy do środka. – Pokręciłam głową. – Przykro mi, ale
Howarda nie ma. Mówił coś o biurze, może tam powinna go pani szukać?
Pokiwała głową.
– Uuuu, na tym właśnie polega problem, skarbie. Mamy tylko trzy godziny do przyjazdu
autokaru, a chcemy wszystko zobaczyć. Nie mamy czasu, żeby szukać wszędzie pana Mercera.
– Widziała pani centrum dla odwiedzających? Tam pracuje osoba, która może wiedzieć, gdzie
on jest.
– Mówiłem ci, że tam trzeba iść – odezwał się mężczyzna. – To jest prywatny dom.
– A który budynek to centrum? – zapytała Gloria. – Ten przy wejściu?
– Przykro mi, ale nie wiem. – Zapewne dlatego, że poprzedniego wieczoru byłam zbyt
spanikowana, by dostrzec cokolwiek poza armią grobów.
Kobieta uniosła brew.
– Nie chciałabym być niemiła, skarbie, ale jestem pewna, że orientujesz się tu znacznie lepiej
od pary turystów z Alabamy.
– Tak się składa, że nie.
– Co?
Westchnęłam, patrząc z nadzieją na dom, ale panowała w nim cisza jak w grobowcu. (Aaaa,
drugi cmentarny żart). Chyba będę musiała zanurkować w całym tym miejscu pamięci. Wyszłam
na werandę i zamknęłam za sobą drzwi. – Nie orientuję się, gdzie co jest, ale spróbuję państwu pomóc.
– Graaaacje. – Gloria obdarzyła mnie błogim uśmiechem.
Zeszłam po stopniach, a oni ruszyli za mną.
– Dbają o to miejsce – zauważyła kobieta. – Naprawdę tu ładnie.
Miała rację. Trawniki były tak soczyście zielone, że wyglądały jak posprejowane farbą,
w każdym kącie stały włoskie i amerykańskie flagi otoczone rabatami kwiatów, których nie
powstydziłby się scenarzysta Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Białe połyskujące krzyże w świetle dnia nie
wyglądały tak strasznie jak w nocy. Ale nie zrozumcie mnie źle, nadal były przerażające.
– Chodźmy tędy. – Ruszyłam w stronę drogi, którą przywiózł mnie Howard.
Gloria trąciła mnie łokciem.
– Poznaliśmy się z mężem podczas rejsu wycieczkowego – oznajmiła.
O nie! Czyżby zamierzała opowiedzieć mi historię swojego życia? Zerknęłam na nią przelotnie,
a ona uśmiechnęła się zachęcająco. Oczywiście, że tak!
– Właśnie stracił żonę. Miała na imię Anna Maria. Miła kobieta, ale dość specyficzna, jeśli chodzi
o utrzymanie domu. Jedna z tych osób, które przykrywają wszystkie meble folią. Mój mąż, Clint, zmarł
kilka lat wcześniej. I dlatego oboje, ja i Hank, wybraliśmy się w rejs dla osób samotnych. Świetne
jedzenie – góry krewetek i lodów. Pamiętasz tamte krewetki, Hank?
Ale Hank najwyraźniej jej nie słuchał. Przyspieszyłam, Gloria poszła w moje ślady.
– Na statku było pełno starych napalonych zboczeńców, okropni, na szczęście przydzielono nas
z Hankiem do tego samego stolika. Oświadczył się, zanim przybiliśmy do portu, taki był pewien. Dwa
miesiące później wzięliśmy ślub. Oczywiście, wcześniej się wprowadziłam do niego, ale
przyspieszyliśmy wszystko, ponieważ nie chcieliśmy, no wiesz... – W tym miejscu spojrzała na mnie
wymownie.
– Słucham? – zapytałam z wahaniem.
– Żyć w grzechu – odparła konspiracyjnie. Rozejrzałam się dookoła. Musiałam znaleźć Howarda
albo miejsce do zwymiotowania. A może i jedno, i drugie. – Zaczęłam od zdarcia plastiku ze wszystkich
mebli. Jak można żyć, kiedy tyłek przykleja ci się do sofy? Prawda, Hank? – Jej mąż wydał z siebie
gardłowy odgłos. – Ta podróż to dla nas jak drugi miesiąc miodowy. Od zawsze chciałam pojechać
do Włoch, i proszę – jestem tu. Szczęściara z ciebie, kaczuszko.
Kwa, kwa.
Droga zakręciła, naszym oczom ukazał się nieduży budynek. Był umiejscowiony na prawo
od głównego wejścia i miał wielką tabliczkę z napisem:
DLA ODWIEDZAJĄCYCH
Jak widać bardzo łatwo pomylić z: „Odwiedzający, zlokalizujcie najbliższy dom mieszkalny
i zacznijcie wrzeszczeć pod oknami”.
– To chyba tutaj – oznajmiłam.
– Mówiłem ci – powiedział Hank, przerywając swoje dłuższe milczenie.
– Nic mi nie mówiłeś – prychnęła Gloria. – Tylko szedłeś za mną jak zagubiony szczeniak.
Niemal pobiegłam do wejścia, ale zanim zdołałam chwycić za klamkę, drzwi się otworzyły
i z budynku wyszedł Howard. Miał na sobie szorty i japonki, jakby zamierzał polecieć na Tahiti.
– Lina! Myślałem, że jeszcze śpisz.
– Ci państwo szukali cię w domu.
Gloria zrobiła krok do przodu.
– Pan Mercer? Nasze nazwisko Jorgansen, jesteśmy z Mobile w Alabamie. Zapewne pamięta pan
mojego maila? To my prosiliśmy o prywatny, wyjątkowy program zwiedzania cmentarza. Widzi pan,
mój mąż Hank uwielbia historię drugiej wojny światowej. Powiedz im, Hank.
– Uwielbiam – zgodził się posłusznie jej małżonek.
Howard pokiwał głową z namysłem, ale kąciki ust mu zadrżały.
– Mamy tylko jeden program zwiedzania, ale jestem pewien, że Sonia się państwem zajmie.
Proszę wejść do środka, zaraz początek marszruty.
Gloria klasnęła w dłonie.
– Panie Mercer, widzę, że i pan jest z południa Stanów. Skąd dokładnie? Tennessee?
– Karolina Południowa.
– No właśnie. Karolina Południowa. A kim jest cudowna młoda dama, która pospieszyła nam
z pomocą. Czy to pana córka?
Howard zawahał się na ułamek sekundy – wystarczająco długo, żebym to zauważyła.
– Tak. To Lina.
Poznaliśmy się poprzedniego wieczoru.
Gloria pokręciła głową.
– Niesamowite. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam ojca i córki tak niepodobnych do siebie. Ale
czasami tak bywa. Ja odziedziczyłam rude włosy po siostrze prababci ze strony mamy. Niekiedy geny
przeskakują kilka pokoleń.
Rudy kolor włosów Glorii pochodził zdecydowanie z opakowania z farbą fryzjerską, ale trzeba
było przyznać, że kobieta wydawała się niestrudzona.
Zmrużyła oczy i zwróciła się do Howarda:
– Pańska żona jest Włoszką?
– Mama Liny to Amerykanka. To do niej Lina jest bardzo podobna.
Spojrzałam na niego z wdzięcznością. Czas teraźniejszy zwykle znacznie ułatwia sprawę. Ale
zaraz potem przypomniałam sobie jego rozmowę z Sonią na werandzie i odwróciłam się, chowając
wdzięczny wzrok z powrotem tam, skąd wyszedł.
Gloria oparła ręce na biodrach.
– Lino, muszę stwierdzić, że pasujesz tutaj. Te ciemne oczy i wspaniałe włosy – pewnie wszyscy
biorą cię za miejscową.
– Nie jestem Włoszką. Przyjechałam tutaj w odwiedziny.
Hank odzyskał w końcu głos.
– Glorio, idziemy. Jeśli będziemy tyle gadać, nie zdążymy obejrzeć tego cholernego cmentarza.
– Dobrze już, dobrze. Nie ma potrzeby od razu tak się unosić. Chodź, Hank. – Spojrzała na nas
porozumiewawczo, jakby jej mąż był młodszym braciszkiem, na którego towarzystwo jesteśmy wszyscy
zdani, a potem otworzyła drzwi. – Wszystkiego dobrego. – Ariverdurczi!
– O, ludzie! – sapnął Howard, gdy wyszli.
– No – potwierdziłam.
– Przepraszam cię za to. Zwykle odwiedzający nie zapuszczają się do domu. Większość to ludzie
trochę mniej... – Przerwał, jakby sądził, że uda mu się znaleźć uprzejme słowo opisujące Jorgansenów.
Ostatecznie pokręcił tylko głową. – Widzę, że idziesz biegać.
Spojrzałam na siebie. Z przyzwyczajenia ubrałam się w ten sposób, nawet nie zwróciłam na to
uwagi.
– Zazwyczaj biegam zaraz po wstaniu.
– Jak już mówiłem, możesz zrobić sobie przebieżkę po cmentarzu, ale jeśli masz ochotę
eksplorować dalszą okolicę, kieruj się ku głównej bramie. Tam jest tylko jedna droga, więc się nie
zgubisz.
Znów otworzyły się drzwi centrum i ukazała się głowa Glorii.
– Panie Mercer? Ta kobieta tutaj twierdzi, że zwiedzanie trwa tylko trzydzieści minut, a ja
przecież wyraźnie domagałam się wycieczki co najmniej dwugodzinnej.
– Już idę – odparł Howard i spojrzał na mnie. – Miłego biegania.
Ruszył do środka, a ja odsunęłam się o krok, żeby przyjrzeć się naszym odbiciom w szybie.
Gloria może była denerwująca i nieznośna, ale nie bała się powiedzieć na głos tego, co oczywiste.
Howard miał prawie dwa metry wzrostu, jasne włosy i niebieskie oczy. Ja byłam brunetką i w ciuchy
zaopatrywałam się w działach z małą rozmiarówką. Czasami jednak geny przeskakują kilka pokoleń.
Prawda?
Wybiegłam przez główną bramę cmentarną i ruszyłam przez parking. Na prawo czy na lewo? To
chyba nie miało większego znaczenia. Po prostu na chwilę musiałam zostawić cmentarz za sobą. Lewo.
Nie, prawo.
Za miejscem pamięci biegła wąska droga, ruszyłam pasem pobocza, przyspieszając niemal
do sprintu. Zwykle potrafiłam przegonić w ten sposób nawet najbardziej uporczywe myśli, ale ta nie
dawała mi spokoju. Dlaczego w ogóle nie jestem podobna do Howarda?
To pewnie była jedna z tych sytuacji – w końcu wiele osób nie wykazywało żadnego
podobieństwa do rodziców. Addie była jedyną blondynką w rodzinie, w dzieciństwie znałam też
chłopaka, który już w szóstej klasie przerósł oboje rodziców. Ale i tak – czy Howard i ja nie powinniśmy
być choć odrobinę podobni? Przyzwyczaisz się szybko. To bardzo miły człowiek. Tak twierdziła babcia,
która – o ile mi wiadomo – nigdy go nawet nie spotkała. Minął mnie ze świstem ogromny niebieski
autobus, wyrzucając mi w twarz strugę gorącego powietrza. Podniosłam wbity w ziemię wzrok i aż się
zapowietrzyłam. O kurczę! Widok wydawał się po prostu sielankowy. Drzewa rosły wzdłuż drogi wijącej
się pomiędzy rustykalnymi domami. Aż po horyzont rozciągały się patchworkowe wzgórza, za częścią
budynków widać było prawdziwe winnice. A więc tak wyglądały Włochy, o których wszyscy mówili.
Nic dziwnego, że ludzie tracili głowę dla tego kraju.
Za moimi plecami pojawił się kolejny samochód. Głośne trąbienie wytrąciło mnie z zadumy nad
włoskimi pejzażami. Odskoczyłam w bok i się odwróciłam. To był mały czerwony samochód, który
wyglądał tak, jakby bardzo, ale to bardzo miał wydawać się droższy niż w rzeczywistości. Gdy się
do mnie zbliżył, zwolnił. Kierowca i pasażer mieli ciemne włosy i niewiele ponad dwadzieścia lat.
Na mój widok kierowca uśmiechnął się szeroko i znów przycisnął klakson.
– Wyluzuj, przecież nie zajmuję ci drogi – wymamrotałam pod nosem. Kierowca zahamował
gwałtownie, jakby udało mu się mnie usłyszeć i zatrzymał auto na środku szosy.
Siedzący na tylnym siedzeniu chłopak, może rok albo dwa starszy od kolegów, opuścił szybę
z wielkim uśmiechem na twarzy.
– Ciao, bella! Cosa fai stasera?[2]
Pokręciłam głową i biegłam dalej, ale oni podjechali kawałek
i zatrzymali się po mojej stronie.
Super. Po czterech latach biegania dobrze znałam ten typ facetów. Nie miałam pojęcia, skąd im
się wzięło przekonanie, że „samotny bieg” był równoważny z „proszę, podwieź mnie”. Nauczyłam się
jednak, że nie wystarczało powiedzieć: „dziękuję, ale nie jestem zainteresowana”. Uważali, że gram
trudną do zdobycia.
Przebiegłam na drugą stronę szosy, po czym skręciłam w stronę cmentarza, poprawiając najpierw
sznurowadła. Wiedziałam, że będą mi potrzebne mocne wiązania. A potem wzięłam głęboki wdech,
a w głowie usłyszałam głośny wystrzał pistoletu startowego. Start!
Z samochodu dobiegł mnie okrzyk zaskoczenia.
– Dove vai?[3]
Nawet się nie odwróciłam. Odpowiednio zmotywowana byłam w stanie
prześcignąć niemal wszystkich – nawet Włochów w tanich czerwonych samochodach. W razie
konieczności mogłam nawet wdrapać się na ogrodzenie.
Zanim dotarłam do cmentarza, ci goście wyminęli mnie jeszcze dwukrotnie, ale ostatecznie dali
za wygraną. Byłam pewna, że nawet powieki mi się spociły. Howard i Sonia stali odwróceni tyłem
do bramy, ale gdy tylko mnie usłyszeli, natychmiast się odwrócili. Zapewne charczałam jak astmatyczny
wilkołak.
– Szybko wróciłaś. Wszystko w porządku? – zapytał Howard.
– Gonili... mnie...
– Kto?
– Samochód... pełen... facetów...
– Pewnie byli tobą oczarowani – stwierdziła Sonia.
– Chwilę. Gonili cię? Jak oni wyglądali? – Howard zacisnął zęby i spojrzał w stronę szosy tak,
jakby zastanawiał się, czy nie wybiec z kijem baseballowym.
Pokręciłam głową, wreszcie odzyskując oddech.
– To nic takiego. Następnym razem nie zapuszczę się poza cmentarz.
– Możesz też biegać za cmentarzem – poradziła Sonia. – Z tyłu jest furtka. Co prawda pagórki
dadzą ci niezły wycisk, ale tam jest naprawdę pięknie. No i nie ma samochodów, więc nikt cię nie będzie
ścigał.
Ponieważ Howard nadal aż kipiał z wściekłości, postanowiłam zmienić temat:
– A gdzie są Jorgansenowie?
Sonia uśmiechnęła się szeroko.
– Doszło do pewnego... nieporozumienia i wybrali zwiedzanie na własną rękę. – Wskazała
palcem na drugą stronę cmentarza, gdzie Gloria prowadziła Hanka wzdłuż rzędu grobów. – Twój tata
mówił mi właśnie, że chce zabrać cię dzisiaj wieczorem na kolację do Florencji.
Howard kiwnął głową, jego twarz się wreszcie rozpogodziła.
– Pomyślałem sobie, że moglibyśmy przejść się wokół Duomo, a potem zjedlibyśmy pizzę.
Czy powinnam wiedzieć, o czym on mówi? Przeniosłam ciężar z jednej nogi na drugą. Gdybym
się zgodziła, wyraziłabym aprobatę dla z pewnością bardzo kłopotliwej wizyty w restauracji
z Howardem. Gdybym z kolei odmówiła, pewnie też czekałaby mnie równie kłopotliwa kolacja
z Howardem, tyle że w domu. A tak – przynajmniej zobaczę Florencję. No i Duomo, cokolwiek to było.
– Dobrze.
– Świetnie. – Był tak rozentuzjazmowany, jakbym oznajmiła, że bardzo, ale to bardzo chcę z nim
jechać. – To nam da okazję do rozmowy. O różnych sprawach.
Serce mi się zatrzymało. Czy nie przysługiwał mi okres ochronny, zanim będę musiała zmierzyć
się z tym wielkim wyjaśnieniem, które Howard trzyma dla mnie w zanadrzu? Jakby sama moja obecność
tutaj nie była już wystarczającym obciążeniem psychicznym.
Zaczęłam ocierać pot z czoła, żeby widzieli, jaka jestem wstrząśnięta.
– Idę do domu.
Ruszyłam przed siebie, ale Sonia pospieszyła za mną.
– Mogłabyś wpaść do mnie po drodze? Mam coś, co należało do twojej mamy, i chciałabym ci
to dać.
Odsunęłam się w bok, zwiększając dystans.
– Przepraszam, ale naprawdę muszę wziąć prysznic. Może innym razem?
– Och. – Zmarszczyła czoło. – Oczywiście. Daj znać, kiedy będziesz miała wolną chwilę.
Właściwie to mogłabym...
– Bardzo dziękuję. To do zobaczenia! – Puściłam się biegiem, czując na plecach spojrzenie Sonii.
Nie chciałam być niemiła, ale naprawdę nie miałam ochoty przyjmować kolejnej pamiątki. Ludzie dawali
mi rzeczy należące do mamy – zwłaszcza jej zdjęcia – a ja nie wiedziałam, co z nimi zrobić. To były
relikty mojego poprzedniego życia.
Spojrzałam na cmentarz i westchnęłam. Nie potrzeba mi kolejnych dowodów na to, że wszystko
się zmieniło.
Rozdział 4
Weszłam do domu i od razu skierowałam się do kuchni. Miałam przeczucie, że Howard
wygłosiłby z miejsca typową gadkę w rodzaju mi casa, su casa[4]
– zapewne z włoskim akcentem – więc
pomyślałam, że nie będę go pytać, i podeszłam do lodówki.
Dwie górne półki były wypakowane oliwkami, musztardami smakowymi i tym podobnymi
dodatkami do potraw, które jednak nie są jedzeniem samym w sobie, więc zaczęłam grzebać
w szufladach i w końcu znalazłam bochenek chleba oraz opakowanie czegoś, co wyglądało na jogurt
kokosowy. Byłam zdruzgotana, że nie ocalały resztki lazanii z poprzedniego dnia.
Pochłonęłam połowę chleba i wylizałam do dna jogurt (trzeba przyznać, że najlepszy, jaki
w życiu jadłam), a potem zabrałam się do przeszukiwania szafek. Trafiłam na pudełko z granolą opisane
jako CIOCCOLATO. Bingo! Czekolada przemawiała do mnie w każdym języku.
Nasypałam granolę do wielkiej miski i zjadłam całą tę porcję, po czym posprzątałam kuchnię
niczym miejsce zbrodni. I co teraz? Gdybym była w Seattle, zapewne wybierałabym się z Addie
na basen albo wyprowadzałabym właśnie rower z garażu i domagała się, żebyśmy pojechały
na potrójnego czekoladowego shake’a, który stanowił podstawę mojej diety. Ale tutaj? Nie miałam
nawet Internetu.
– Prysznic – powiedziałam głośno. Coś, co mnie zajmie, a zresztą był mi naprawdę potrzebny.
Poszłam na górę, wzięłam stos ręczników z mojego pokoju i udałam się do łazienki. Było w niej
niesamowicie czysto, jakby Howard co tydzień szorował ją wybielaczem. Może dlatego nic nie wyszło
pomiędzy nim a mamą. Mama była niemożliwą bałaganiarą. Kiedyś znalazłam na jej biurku plastikowy
pojemnik po jedzeniu – tak długo tam stał, że zrobił się niebieski. Niebieski.
Zaciągnęłam zasłonki, ale nie miałam pojęcia, co dalej. Główka prysznica wydawała się taka
mikroskopijna i delikatna. Pod nią znajdowały się dwa kurki oznaczone literami C i F.
Odkręciłam F, odczekałam kilka sekund, ale kiedy włożyłam rękę pod strumień, woda była
lodowata. No dobrze. W takim razie C.
Tyle że rezultat był taki sam, woda miała może pół stopnia więcej. Jęknęłam. Czy lodowate
prysznice były wynikiem tego braku najnowszych technologii, o którym wspominał Howard? Ale jaki
miałam wybór po całym dniu w podróży i najbardziej intensywnym treningu szybkościowym w życiu?
Musiałam się wykąpać.
– Mówi się trudno – zadecydowałam. Zacisnęłam zęby i wskoczyłam pod chłodny prysznic. –
Aaaaaa! Zimno! – Chwyciłam butelkę czegoś, co stało na wannie, wtarłam w ciało i we włosy,
spłukałam i uciekłam najszybciej, jak się dało. Sięgnęłam po stertę ręczników i owinęłam się nimi jak
mumia.
Ktoś zapukał do drzwi łazienki, a ja zamarłam. Po raz kolejny.
– Kto tam?
– To ja, Sonia. Czy... wszystko dobrze?
Skrzywiłam się.
– Taaa. Mam problem z wodą. Nie macie tu ciepłej?
– Mamy, ale trzeba trochę na nią poczekać. Czasami puszczam wodę przez dobre dziesięć minut,
zanim odpowiednio się nagrzeje. „C” znaczy caldo, czyli gorąca.
Pokręciłam głową.
– Dobrze wiedzieć.
– Słuchaj, przepraszam, że ci zawracam głowę, ale wiedz, że pamiętniczek, który chciałam ci
przekazać, leży na twoim łóżku.
Zastygłam bez ruchu. Pamiętniczek? Nie, z pewnością się przesłyszałam. Może powiedziała
„chomiczek”? O tak, chomik byłby głęboko przemyślanym prezentem. Gdybym ja ofiarowała komuś
chomika, na pewno położyłabym go...
– Lino... Słyszysz mnie? Przyniosłam pamiętnik, który...
– Chwilę – odparłam głośno. No dobrze. Rzeczywiście powiedziała „pamiętnik”. Ale przecież to
nie oznaczało, że był to jakiś konkretny pamiętnik. Pamiętniki często bywają wręczane jako podarunek.
Szybko się wytarłam i ubrałam. Gdy otworzyłam drzwi, Sonia stała na korytarzu z doniczką w ręku.
– Kupiłaś dla mnie pamiętnik? – zapytałam z nadzieją.
– Nie. To pamiętnik, który należał do twojej mamy.
Oparłam się o drzwi.
– Masz na myśli taki duży skórzany zeszyt z mnóstwem zapisków i zdjęć?
– Tak. Dokładnie tak wygląda – potwierdziła i nagle zmarszczyła czoło. – Czy już go wcześniej
przeglądałaś?
Zignorowałam jej pytanie.
– Sądziłam, że chcesz mi dać któreś z jej zdjęć czy coś w tym rodzaju.
– Tak się składa, że mam jedną z jej fotografii, ale wisi na ścianie w pokoju gościnnym i nie
zamierzam się z nią rozstawać. To zbliżenie Ściany Pamięci. Piękne ujęcie. Musisz je kiedyś zobaczyć.
Najwidoczniej Ściana Pamięci była tu bardzo ważnym miejscem.
– Dlaczego miałaś jeden z jej pamiętników?
Zabrzmiało to jak pytanie zadane przez złego policjanta, ale Sonia nie zwróciła na to uwagi.
– Przysłała go tutaj we wrześniu. Nie było żadnej kartki, a paczka została zaadresowana ogólnie,
bez nazwiska, jednak kiedy otworzyłam przesyłkę, od razu rozpoznałam jej zawartość. To zdjęcie twoja
mama wszędzie nosiła ze sobą, gdy mieszkała na cmentarzu.
Mieszkała na cmentarzu?
– Zamierzałam dać je Howardowi, ale twoja mama od zawsze stanowiła temat tabu. Kiedy tylko
o niej wspominałam, on...
– Co robił?
Sonia westchnęła.
– Ciężko przeżył jej wyprowadzkę. Naprawdę ciężko. Po tylu latach wciąż bałam się poruszyć
ten temat. Zwlekałam kilka dni, a potem twój tata poinformował mnie o twoim przyjeździe. Wtedy sobie
uświadomiłam, że dlatego przysłała tu ten pamiętnik.
Sonia spojrzała na mnie dziwnie i wtedy zdałam sobie sprawę, że powoli się do niej przysuwam,
jakby emitowała fale elektromagnetyczne. Dzieliło nas już tylko dwadzieścia, może trzydzieści
centymetrów. Ups. Odskoczyłam do tyłu, a z moich ust popłynęła lawina pytań:
– Moja mama mieszkała na cmentarzu? Jak długo?
– Krótko. Około miesiąca. Zaraz po tym, jak twój tata dostał tu pracę. Zdążył się dopiero
wprowadzić.
– Czyli byli razem? W sensie: razem? A więc to nie był jeden numerek dwójki znajomych? –
Taką teorię głosiła Addie.
Sonia aż się wzdrygnęła.
– Eeee... nie. Nie sądzę. Oni... wydawali się bardzo zakochani. Twój tata ją ubóstwiał.
– To dlaczego wyjechała? Ze względu na ciążę? Howard nie był gotów na ojcostwo?
– Nie. Howard byłby świetnym ojcem. Wydawało mi się... – Uniosła ręce. – Moment. Nie
rozmawiali z tobą o tym wszystkim? Mama ci niczego nie wyjaśniła?
Opuściłam głowę.
– Nic nie wiem. Dopiero po śmierci mamy dowiedziałam się, że Howard jest moim ojcem.
Uwaga. Zaraz się rozpłaczę. Strata mamy zrobiła ze mnie prawdziwy ludzki kran z wodą. Ale
normalny, z ciepłą i zimną.
– Och, Lino. Nie miałam pojęcia, przepraszam. Zakładałam, że ci wszystko wytłumaczyli.
Szczerze mówiąc, nie wiem, co się między nimi wydarzyło. Ich związek zakończył się nagle i twój tata
nigdy nie chciał o tym rozmawiać.
– A o mnie wspominał kiedykolwiek wcześniej?
Sonia pokręciła głową. Jej długie kolczyki zabrzęczały delikatnie.
– Nie. Byłam zaskoczona, gdy się dowiedziałam, że przyjeżdżasz. Ale najlepiej będzie, jeśli
porozmawiasz z Howardem. Na pewno odpowie na wszystkie twoje pytania. I może pamiętnik też coś
wyjaśni – dodała, podając mi doniczkę. – Pojechałam dzisiaj rano do miasta, twój tata prosił, żebym
kupiła kwiaty. Powiedział, że brakuje ich w twoim pokoju, a fiołki należały do ulubionych kwiatów
twojej mamy.
Wzięłam roślinę. Kwiaty miały głęboko fioletowy kolor, ale przyglądałam się im podejrzliwie.
Byłam pewna na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że fiołki nie wzbudzały żadnych szczególnych
uczuć u mojej rodzicielki.
– Możesz wolałabyś, żebym przetrzymała ten pamiętnik przez jakiś czas? Bo chyba masz sporo
informacji do przetworzenia? Może powinnaś najpierw porozmawiać z ojcem.
Pokręciłam przecząco głową. Najpierw pomału, a potem energiczniej.
– Nie, chcę go wziąć teraz.
Co było kłamstwem, formalnie rzecz biorąc. Kilka miesięcy wcześniej spakowałam wszystkie jej
pamiętniki – zrozumiawszy, że nie będę w stanie ich przeczytać, nie rozpadając się przy tym na kawałki.
Ale ten musiałam przejrzeć, bo przecież specjalnie przysłała go dla mnie.
Zamrugałam kilkakrotnie, po czym przykleiłam do twarzy uśmiech z gatunku „już nad
wszystkim panuję”. Jednak Sonia patrzyła na mnie z miną nieszczęsnego przechodnia, który utknął
w korytarzu z emocjonalnie niestabilną nastolatką. Co zresztą było prawdą.
Odchrząknęłam.
– To miłe – powiedziałam. – Poczytam o tym, co robiła podczas swojego pobytu we Włoszech.
Mina Soni złagodniała.
– No właśnie. Jestem pewna, że to dlatego go tu przysłała. Może poznasz Florencję jej oczami.
– Może. – O ile uda mi się przebrnąć przez pierwszą stronę, nie rozklejając się zupełnie.
– Lino, cieszę się, że tu jesteś. Koniecznie wpadnij któregoś dnia zobaczyć zdjęcie mamy. – Sonia
podeszła do schodów i się odwróciła. – Miałam ci jeszcze poradzić, że najlepiej jest podlewać fiołki
od dołu. Napełnij podstawkę wodą i postaw na niej doniczkę. Dzięki temu nie dostaną za dużo wody.
Myślę, że pewnie od razu chętnie by się napiły.
– Dzięki. I, Soniu... przepraszam za te pytania.
– Wszystko rozumiem. Wiedz, że bardzo lubiłam twoją mamę. Była wyjątkową osobą.
– To prawda. – Zawahałam się. – A mogłabyś nie wspominać Howardowi o naszej rozmowie?
Nie chcę, żeby sądził, iż jestem... nie wiem... zła na niego czy coś w tym rodzaju. – No i nie zamierzałam
prowokować niepotrzebnych, za to kłopotliwych rozmów.
Sonia skinęła głową.
– Nie pisnę słowem. Tylko obiecaj, że z nim porozmawiasz. To dobry człowiek, jestem pewna,
że odpowie na wszystkie twoje pytania.
– Okej. – Odwróciłam wzrok i na chwilę zapanowała cisza.
– Miłego dnia, Lino.
Zeszła na dół i wyszła z domu, a ja nadal stałam i wpatrywałam się w drzwi do mojego pokoju.
Czułam narastającą panikę.
To tylko jeden z pamiętników mamy, dasz radę. Dasz radę. W końcu ruszyłam przed siebie, ale
w ostatniej chwili skręciłam na schody, aż fiołki zadrżały niebezpiecznie w moich dłoniach.
Miałam pod opieką niezwykle spragnione kwiaty, sama Sonia tak powiedziała. Najpierw
musiałam zająć się nimi. Zbiegłam na parter i przeszukałam szafki w kuchni, aż znalazłam talerzyk
pasujący pod doniczkę.
– No i proszę, moje drogie – wyszeptałam, nalewając dwa centymetry wody (F) i stawiając
na niej doniczkę. Moje fiołki nie wydawały się zbytnio zainteresowane towarzystwem, ale i tak z nimi
usiadłam i je obserwowałam.
Wcale, ale to wcale nie zwlekałam. Skądże.
Przełożyła z angielskiego Donata Olejnik WROCŁAW 2018
Danielowi, który jest moją historią miłosną
PROLOG Zapewne miewacie niekiedy takie paskudne dni, kiedy budzik nie dzwoni, tost spala się na węgiel, a do tego w ostatniej chwili przypominacie sobie, że wasz ostatni nadający się do noszenia ciuch leży mokry na dnie pralki. Wbiegacie do szkoły z piętnastominutowym spóźnieniem, modląc się, by nikt nie zwrócił uwagi na waszą fryzurę à la narzeczona Frankensteina. Niestety, gdy wślizgujecie się do klasy, nauczyciel rzuca gromkim głosem: „Emerson, spóźniłaś się!” i oczywiście wszyscy na was patrzą – na was i na wasze włosy. Wszystkim nam zdarzają się takie dni. Ale bywają jeszcze gorsze. Tak straszne i potężne, że połykają wszystko, na czym nam zależy, tylko po to, by później wypluć nam to prosto w twarz. Dzień, w którym mama powiedziała mi o Howardzie, zaliczał się właśnie do takiej kategorii. Jednak w tamtym momencie akurat Howardem przejmowałam się najmniej. Dwa tygodnie wcześniej zaczął się rok szkolny, byłam świeżo upieczoną uczennicą drugiej klasy liceum i wracałyśmy z mamą z wizyty lekarskiej. W aucie panowała cisza, nie licząc lecącej w radiu reklamy z głosami dwóch naśladowców Arnolda Schwarzeneggera. Chociaż panował upał, miałam gęsią skórkę na nogach. Rano zajęłam drugie miejsce w moim pierwszym w życiu biegu przełajowym – trudno było uwierzyć, jak szybko przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Mama wyłączyła radio. – O czym myślisz, Lino? – zapytała. Jej głos brzmiał spokojnie, ale wystarczyło, że na nią spojrzałam i znów zalałam się łzami. Była taka drobna i blada. Jak mogłam nie zauważyć, że tak bardzo schudła? – Nie wiem – odparłam, starając się nie pokazywać po sobie emocji. – Chyba cały czas jestem w szoku. Pokiwała głową ze zrozumieniem, po czym zatrzymała samochód na światłach. Słońce robiło, co mogło, żeby nas oślepić, a ja patrzyłam prosto na nie, aż piekły mnie oczy. Intensywnie myślałam. To dzień, który zmienia wszystko. Od teraz już zawsze wszystko będzie się liczyło jako „przedtem” albo „potem”. Mama odchrząknęła. Spojrzałam na nią, a ona się wyprostowała, jakby miała mi coś ważnego do powiedzenia. – Lino, czy opowiadałam ci o tym, jak przyjęłam zakład i wskoczyłam do fontanny? Odwróciłam gwałtownie głowę. – Że co? – Pamiętasz, jak mówiłam o moich rocznych studiach we Florencji? Wyszliśmy całą grupą na sesję fotograficzną. Był upalny dzień, myślałam, że rozpuszczę się na słońcu. Mój przyjaciel – Howard – założył się ze mną, że nie wskoczę do fontanny. – Rozumiecie to? Dosłownie przed chwilą usłyszeliśmy najgorszą wiadomość w życiu. Najgorszą. A mama o fontannie... – Wystraszyłam niemieckich turystów. Ustawili się do zdjęcia, a ja wynurzyłam się tuż obok. Jedna babka straciła równowagę i prawie wpadła do wody. Oczywiście, byli wściekli, więc Howard zawołał, że tonę i wskoczył mnie ratować. Wpatrywałam się w nią w milczeniu. Odwróciła się i uśmiechnęła lekko. – Eee... mamo? To zabawne i w ogóle, ale dlaczego teraz mi o tym opowiadasz? – Po prostu chciałam powiedzieć ci o Howardzie. Było z nim mnóstwo śmiechu. – Zmieniły się światła, mama wcisnęła pedał gazu. Ale że jak? Że co? * * * Początkowo uznałam, że cała ta historia z fontanną to po prostu efekt działania psychologicznego mechanizmu radzenia sobie z sytuacją kryzysową. Że opowieść o dawnym przyjacielu miała odwrócić naszą uwagę od dwóch wielkich granitowych bloków wiszących nam nad głowami. Nieoperowalny.
Nieuleczalny. Jednak mama opowiedziała kolejną historię. A potem jeszcze jedną. Doszło do tego, że gdy zaczynała mówić, od razu wiedziałam, że trzy słowa dalej pojawi się wzmianka o Howardzie. A kiedy w końcu zdradziła mi powód, dla którego o nim opowiadała, cóż... można pojąć, dlaczego niewiedza bywa błogosławieństwem. – Lino, chcę, żebyś wyjechała do Włoch. Była połowa listopada, siedziałam przy jej szpitalnym łóżku ze stosem starych egzemplarzy „Cosmo”, które zwinęłam z poczekalni. Przez ostatnie dziesięć minut rozwiązywałam quiz zatytułowany „Twoja seksowność w skali od jednego do dziesięciu”. (Wyszło mi 7/10). – Do Włoch? – Byłam nieco rozkojarzona. Ktoś, kto przede mną robił ten quiz, zdobył dziesięć punktów na dziesięć, próbowałam właśnie rozgryźć, jak mu się to udało. – To znaczy, że chcę, abyś zamieszkała we Włoszech. Potem. To natychmiast zwróciło moją uwagę. Po pierwsze, nie wierzyłam w żadne „potem”. Owszem, choroba postępowała, zgodnie z przewidywaniami lekarzy, ale przecież lekarze czasem się mylą. Tego samego dnia rano znalazłam w Internecie historię kobiety, która pokonała nowotwór i pojechała wspinać się na Kilimandżaro. A po drugie, we Włoszech? – Dlaczego miałabym to zrobić? – zapytałam jakby od niechcenia. Ustępowanie mamie, a więc nienarażanie jej na stres, było jednym z kluczowych elementów walki z chorobą. – Chcę, żebyś zamieszkała z Howardem. Ten rok, który spędziłam we Włoszech, znaczył dla mnie naprawdę wiele, chciałabym, żebyś przeżyła coś podobnego. Przeniosłam wzrok na przycisk do przywoływania pielęgniarek. Mam zamieszkać z Howardem we Włoszech? Czyżby podali jej zbyt dużą dawkę morfiny? – Spójrz na mnie, Lino – powiedziała mama swoim najbardziej rozkazującym tonem. – Z Howardem? Masz na myśli tego faceta, o którym ciągle opowiadasz? – Tak. To najlepszy człowiek na świecie, jakiego znam. Z nim będziesz bezpieczna. – Bezpieczna? A co mi grozi? – Spojrzałam jej w oczy i nagle mój oddech przyspieszył. Ona nie żartowała. Czy w razie hiperwentylacji znajdę tu gdzieś papierową torbę? Mama pokręciła głową, oczy jej błyszczały. – Będzie... ciężko. Nie musimy teraz o tym rozmawiać, ale chciałam, żebyś dowiedziała się tego ode mnie. Będzie ci ktoś potrzebny. Potem. Uważam, że on sprawdzi się najlepiej. – Mamo, przecież to nie ma sensu. Dlaczego miałabym zamieszkać z obcą osobą? – Zerwałam się z miejsca i zaczęłam przeglądać zawartość szuflad w jej szafce. Gdzieś tu musiała być papierowa torebka. – Lino, usiądź. – Ale, mamo... – Usiądź. Będzie dobrze. Dasz radę. Twoje życie będzie toczyć się dalej, świetne i szczęśliwe. – Nie – odparłam. – To ty dasz radę. Niektórzy pokonują to dziadostwo. – Lino, Howard jest cudownym przyjacielem. Polubisz go, i to bardzo. – Wątpię. A skoro jest taki super, dlaczego dotąd go nie poznałam? Przestałam szukać torebki, opadłam z powrotem na krzesło i pochyliłam się z głową między kolanami. Mama usiadła z trudem i położyła mi rękę na plecach. – Sytuacja między nami trochę się skomplikowała, ale on chce cię poznać. I chętnie przyjmie cię pod swój dach. Obiecaj mi, że spróbujesz – chociaż na kilka miesięcy. Rozległo się pukanie do drzwi. Obie podniosłyśmy głowy. Do sali weszła pielęgniarka w błękitnym stroju. – Tylko sprawdzam, czy wszystko dobrze – powiedziała, ignorując moją minę albo nie zwracając na nią uwagi. Napięcie sięgało zenitu. – Dzień dobry – odparła mama. – Właśnie mówiłam córce, że powinna pojechać do Włoch. – Włochy! – Kobieta klasnęła w dłonie. – Spędziłam tam miesiąc miodowy. Gelato, krzywa wieża w Pizie, gondole w Wenecji... Na pewno ci się spodoba.
Mama uśmiechnęła się triumfalnie. – Nie, mamo. Nie ma mowy. Nigdzie nie jadę. – Ależ skarbie, musisz jechać do Włoch – wtrąciła pielęgniarka. – To przygoda życia. Pielęgniarka miała rację co do jednego: musiałam tam jechać. Ale nikt nie uprzedził mnie, co mnie spotka na miejscu.
Rozdział 1 W oddali widniał dom – niczym latarnia morska w morzu nagrobków. Ale przecież to nie mógł być jego dom, prawda? Zapewne był to jakiś włoski zwyczaj w rodzaju „Zawsze należy przewieźć nowo przybyłych przez cmentarz, żeby poczuli miejscową kulturę”. Tak, to na pewno o to chodziło. Splotłam oparte na kolanach palce, żołądek wywinął mi kozła, gdy podjechaliśmy bliżej. Dom wyłaniał się jak rekin z odmętów oceanu. Szczęki. Tyle że to nie był film, a rzeczywistość. Został już tylko jeden zakręt w lewo. Nie panikuj, to na pewno nie to. Przecież mama nie kazałaby ci zamieszkać na cmentarzu. Uprzedziłaby cię. Z pewnością... Howard włączył kierunkowskaz, a powietrze, które przetrzymywałam w płucach, gwałtownie się z nich wydostało. Nie uprzedziła mnie. – Wszystko dobrze? – Howard (pewnie powinnam mówić na niego „tata”) przyglądał mi się z zatroskaniem. Być może dlatego, że właśnie dziwnie zacharczałam. – Czy to twój... – Nie mogłam wymówić tego słowa, musiałam pokazać palcem. – Tak. – Zawahał się na moment, a potem machnął ręką w stronę tego, co znajdowało się za szybą. – Lino, nie wiedziałaś? O tym wszystkim? „To wszystko” stanowiło spore niedopowiedzenie, odnosiło się bowiem do ogromnego cmentarza spowitego światłem księżyca. – Babcia wspominała, że dom stoi na ziemi należącej do Amerykanów. Mówiła, że jesteś zarządcą izby pamięci poległych w drugiej wojnie światowej. Ale nie sądziłam... – Panika zalewała mnie gorącą falą. Nie byłam w stanie dokończyć zdania. Oddychaj, dziewczyno. Przeżyłaś najgorsze, więc i to przeżyjesz. Howard wskazał ręką na odległy koniec posiadłości. – Izba pamięci mieści się tam, ale resztę terenu zajmują groby amerykańskich żołnierzy poległych we Włoszech w czasie drugiej wojny. – Ale to nie jest twój dom, w sensie „dom”? Tylko tu pracujesz, prawda? Nie odpowiedział. Skręciliśmy na podjazd i opuściła mnie ostatnia nadzieja. Wyrósł przede mną nie byle jaki budynek, ale – bez dwóch zdań – dom. Przy ścieżce rosły czerwone pelargonie, na werandzie lekko bujała się skrzypiąca huśtawka, jakby ktoś przed chwilą z niej wstał. Nie licząc krzyży wystających z trawników dookoła, był to zwyczajny dom, jakich wiele w zwyczajnej okolicy. Tyle że okolica nie była zwyczajna, rozciągał się tu prawdziwy las krzyży. – Ponieważ zarządca miał tu pełnić całodobową służbę, w latach sześćdziesiątych zbudowano mu dom. – Howard wyciągnął kluczyk ze stacyjki i postukał nerwowo palcami w kierownicę. – Przykro mi, Lino. Sądziłem, że wiesz. Nawet sobie nie próbuję wyobrazić, o czym teraz myślisz. – To cmentarz. – Mój głos zabrzmiał bardzo słabo. Howard odwrócił się i spojrzał w moją stronę, unikając jednak kontaktu wzrokowego. – Wiem. Ostatnie, czego ci teraz trzeba, to przypomnienie wszystkiego, przez co przeszłaś przez ostatni rok. Ale myślę, że polubisz to miejsce. Cisza, spokój i bardzo ciekawa historia. Twoja mama uwielbiała tu przebywać. A ja mieszkam tutaj prawie siedemnaście lat i nie wyobrażam sobie, że mógłbym żyć gdzie indziej. W jego głosie przebijała nadzieja. Skuliłam się na siedzeniu, w głowie kotłowało mi się od pytań. Skoro tak uwielbiała to miejsce, dlaczego nigdy mi o nim nie opowiedziała? Dlaczego w ogóle o tobie nie wspomniała, zanim zaczęła chorować? I na litość boską, z jakiego powodu pominęła ten jakże nieistotny szczegół, że jesteś moim ojcem? Howard przez chwilę siedział w milczeniu, a potem otworzył drzwi. – Chodźmy do środka. Wezmę twoją walizkę. Wysiadł i obszedł samochód, żeby otworzyć bagażnik, a ja obserwowałam w bocznym lusterku jego wysoką postać. Miał chyba z metr dziewięćdziesiąt. To babcia uzupełniła brakujące informacje. „To
twój ojciec – powiedziała. – Dlatego mama chciała, żebyś pojechała do Włoch”. W sumie powinnam się była tego spodziewać, ale chyba jednak mogłam oczekiwać od własnej matki, że przynajmniej wspomni o prawdziwej roli Howarda. Ten zamknął bagażnik, a ja wyprostowałam się i zaczęłam grzebać w plecaku, grając na zwłokę. Pomyśl, dziewczyno. Jesteś sama w obcym kraju, a pewien autentyczny olbrzym podaje się za twojego ojca. Twój nowy dom może okazać się planem filmowym do kręcenia apokalipsy z zombie w roli głównej. Zrób coś. Ale co? Nie licząc wyrwania kluczyków Howardowi i odjechania z piskiem opon, nie widziałam sposobu na uniknięcie całej tej sytuacji. Ostatecznie odpięłam pas i podążyłam śladem gospodarza. * * * Wnętrze domu okazało się zaskakująco normalne – jakby miało to zrekompensować upiorne położenie. Howard odstawił moją walizkę i weszliśmy do salonu. Przepastne fotele, skórzana sofa, stare plakaty podróżnicze na ścianach oraz wszechobecny zapach czosnku i cebuli. Ale całkiem przyjemny. – Witaj w domu – powiedział Howard, zapalając światło. Jakiś paniczny spazm wykrzywił moją twarz, co Howard najwyraźniej zauważył i zaraz sprostował: – To znaczy, witaj we Włoszech. Cieszę się, że tu jesteś. – Howard? – Cześć, Soniu. Do pokoju weszła wysoka kobieta o sylwetce gazeli. Miała może parę lat więcej niż Howard, skórę w kolorze kawy i złote bransoletki na każdym nadgarstku. Oszałamiająca. No i niespodziewana. – Lina. – Wypowiedziała starannie moje imię. – Dotarłaś. Jak podróż? Przeniosłam ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Czy ktoś nas przedstawi? – W porządku, chociaż ostatni lot mi się dłużył. – Cieszę się, że przyjechałaś. – Spojrzała na mnie rozpromieniona, po czym zapadła ciężka cisza. – Czyli... jesteś żoną Howarda? Howard i Sonia spojrzeli po sobie, po czym wybuchnęli gromkim śmiechem. Lina Emerson – mistrzyni dowcipu. W końcu Howard się opanował. – Lino, to Sonia. Zastępca kuratora cmentarza. Pracuje tu dłużej ode mnie. – Zaledwie o kilka miesięcy – dodała Sonia, ocierając załzawione oczy. – Howard zawsze robi ze mnie dinozaura. Ja też tu mieszkam, ale mój dom stoi bliżej izby pamięci. – A czy oprócz was ktoś jeszcze zamieszkuje to miejsce? – Nie, tylko my dwoje. Teraz troje – wyjaśnił Howard. – No i około czterech tysięcy żołnierzy – uzupełniła Sonia z uśmiechem. Spojrzała z ukosa na Howarda, a ja zerknęłam na niego w porę, by zauważyć, jak przesuwa palcem po gardle. Komunikacja niewerbalna. Bosko. Uśmiech zniknął z twarzy Sonii. – Lino, jesteś głodna? Zrobiłam lazanie. A więc stąd ten zapach. – Trochę – przyznałam, co było znacznym niedopowiedzeniem. – To dobrze. Przyrządziłam moją specjalność. Lazanie z superczosnkowym chlebem czosnkowym. – Yes! – Howard wyrzucił pięść w powietrze niczym gospodyni domowa wygrywająca w teleturnieju. – Postanowiłaś nas rozpieścić. – To wyjątkowy wieczór, więc stwierdziłam, że zaszaleję. Lino, pewnie chciałabyś umyć ręce. Ja nakryję do stołu, przyjdź potem do jadalni. Howard wskazał ruchem ręki i wyjaśnił: – Tam jest łazienka. Skinęłam głową, położyłam plecak na najbliższym fotelu i uciekłam z salonu. Łazienka okazała się miniaturowym pomieszczeniem, ledwo mieszczącym sedes i umywalkę. Puściłam gorącą wodę i zaczęłam zmywać z rąk brud lotnisk.
Szorując dłonie, zauważyłam swoje odbicie w lustrze i aż jęknęłam. Wyglądałam, jakbym została przeciągnięta przez trzy strefy czasowe. Szczerze mówiąc, tak właśnie było. Moja normalnie opalona skóra miała teraz blade, żółtawe zabarwienie, pod oczami wypełzły ciemne cienie. No i włosy. W końcu udało im się pokonać wszelkie prawa fizyki. Podjęłam próbę przygładzenia loków na mokro, ale to tylko je zachęciło do dalszych ekscesów. Ostatecznie dałam za wygraną. No i co z tego, że przypominałam jeża, który nażłopał się red bulla? Przecież ojcowie powinni akceptować swoje dzieci bez względu na ich wygląd, no nie? Gdzieś spoza łazienki rozbrzmiała muzyka, a mój stres z pełgającego płomienia przerodził się w huczące ognisko. Może mogłabym schować się w jakimś pokoju i uporać się z całym tym cmentarzem. Albo i nie uporać. W tej samej chwili mój żołądek zaburczał na znak protestu. Musiałam koniecznie coś zjeść. – Znalazła się zguba. – Howard poderwał się na równe nogi, gdy weszłam do jadalni. Stół został nakryty obrusem w czerwoną kratę, z iPoda znajdującego się obok drzwi leciała stara rockowa piosenka, którą chyba kojarzyłam. Zajęłam miejsce naprzeciwko Sonii i Howarda. – Mam nadzieję, że apetyt ci dopisuje. Sonia świetnie gotuje, chyba minęła się z powołaniem. – Teraz, kiedy nie byliśmy już sam na sam, wydawał się bardziej rozluźniony. Sonia się rozpromieniła. – Skądże znowu! Moim powołaniem jest praca w izbie pamięci. – Wygląda nieźle – powiedziałam. Przez „nieźle” miałam na myśli „rewelacyjnie”. Obok półmiska z parującymi płatami makaronu stały koszyk pełen grubych pajd chleba czosnkowego i miska ze świeżą sałatą i pomidorami. Musiałam użyć całej siły woli, żeby się nie rzucić na jedzenie. Sonia pokroiła lazanie i położyła mi na talerzu wielki kwadrat. – Częstuj się pieczywem i sałatką. Buon appetito.[1] – Buon appetito – powtórzył Howard. – Buon appe... coś tam – wymamrotałam. Kiedy tylko wszyscy otrzymali swoją porcję, chwyciłam za widelec i zaatakowałam lazanie. Wiedziałam, że zachowuję się jak dzikuska, ale po całym dniu żywienia się w samolotach nie mogłam się powstrzymać. Serwowane na pokładzie porcje były wręcz miniaturowe. Kiedy w końcu podniosłam głowę znad talerza, zauważyłam, że oboje mi się przypatrują. Howard wydawał się jakby nieco przerażony. – Powiedz, co lubisz robić, Lino? – zagadnęła Sonia. – Nie licząc straszenia ludzi moimi manierami przy stole? – zapytałam, podnosząc serwetkę. Howard się zaśmiał. – Twoja babcia mówiła mi, że uwielbiasz biegać. Podobno pokonujesz przeciętnie ponad sześćdziesiąt kilometrów tygodniowo i liczysz na to, że dzięki temu dostaniesz się na uczelnię. – To by wyjaśniało apetyt. – Sonia odkroiła kolejny kawałek, a ja z wdzięcznością podsunęłam jej talerz. – Uprawiasz biegi w szkole? – Uprawiałam. Należałam do naszej reprezentacji w biegach przełajowych, ale zrezygnowałam zaraz po tym, jak tylko się dowiedziałyśmy. – Oboje od razu na mnie spojrzeli. – Kiedy dowiedziałyśmy się o nowotworze. Treningi pochłaniają sporo czasu, a poza tym nie chciałam wyjeżdżać na ciągłe zgrupowania i zawody. Howard pokiwał głową. – Myślę, że cmentarz jest idealnym miejscem do biegania. Mnóstwo miejsca, przyjemne ścieżki. Sam kiedyś tu biegałem, ale potem zrobiłem się zbyt gruby i zbyt leniwy. Sonia przewróciła oczami. – Nie przesadzaj, nawet gdybyś się bardzo postarał, nie dałbyś rady przytyć. – To mówiąc, popchnęła koszyk z chlebem w moją stronę. – Wiedziałaś, że przyjaźniłam się z twoją mamą? Cudowna kobieta. Utalentowana i taka pełna energii. Nie, tego też mi nie powiedziała. Czy to możliwe, że padłam ofiarą jakiegoś skomplikowanego spisku, mającego na celu porwanie mojej osoby? Ale czy porywacze karmiliby mnie najlepszymi potrawami, jakie kiedykolwiek jadłam? I czy przyciśnięci, daliby mi przepis?
Howard odchrząknął, wybijając mnie z zamyślenia. – Przepraszam, ale nie. Nie wspominała o tobie. Sonia pokiwała głową, jej twarz niczego jednak nie wyrażała. Howard spojrzał najpierw na nią, a potem na mnie. – Pewnie jesteś bardzo zmęczona. Czy chciałabyś się z kimś skontaktować? Napisałem do twojej babci, kiedy wylądował samolot, ale możesz do niej zadzwonić. Z mojej komórki można wykonywać połączenia zagraniczne. – Mogę zadzwonić do Addie? – To przyjaciółka, z którą mieszkałaś? – Tak. Ale mam ze sobą laptopa, mogę użyć aplikacji FaceTime. – Nie wiem, czy zadziała. Nie mamy tu najbardziej nowoczesnych technologii, a dzisiaj Internet chodzi jak ślimak. Jutro przyjedzie ktoś z serwisu, na razie możesz skorzystać z mojego telefonu. – Dzięki. Howard odsunął się od stołu. – Napijecie się wina? – Poproszę – odparła Sonia. – Lina? – Eee, jestem niepełnoletnia. – We Włoszech nie istnieje coś takiego, jak limit wieku, od którego można pić alkohol. – Howard się uśmiechnął. – Ale nikt cię nie zmusza. – Mimo wszystko podziękuję. – Zaraz wracam – odparł i poszedł do kuchni. W jadalni około dziesięciu sekund panowała cisza, po czym Sonia odłożyła widelec. – Naprawdę się cieszę, że tu jesteś, Lino – powiedziała. – I chcę, żebyś wiedziała, że jeśli czegokolwiek będziesz potrzebowała, znajdziesz mnie tuż za rogiem – dosłownie. – Dzięki. – Wbiłam wzrok w miejsce tuż ponad jej lewym ramieniem. Dorośli zawsze przesadnie się starali w mojej obecności, jakby ich miłe nastawienie miało zrekompensować mi utratę mamy. Co było słodkie, ale i przerażające. Sonia zerknęła w stronę kuchni, a potem ściszyła głos. – Wpadnij do mnie jutro, jeśli to możliwe. Mam coś, co chciałabym ci dać. – Co? – Porozmawiamy o tym jutro. Dzisiaj się rozgość. Pokręciłam głową. Nie zamierzałam tego robić. Ba, nie miałam nawet w planach rozpakowania walizki. Po kolacji Howard uparł się, że zaniesie mój bagaż na górę. – Mam nadzieję, że spodoba ci się twój pokój. Dwa tygodnie temu go wyremontowałem i urządziłem, wyszło całkiem nieźle. Latem otwieram większość okien, wtedy jest chłodniej, ale jeśli będziesz chciała, możesz swoje zamknąć. – Mówił szybko, jakby wcześniej przygotował sobie tę mowę powitalną. Walizkę postawił przed pierwszymi drzwiami. – Łazienka znajduje się naprzeciwko, zaniosłem tam mydło i szampon. Powiedz mi, czego jeszcze potrzebujesz, to jutro kupię, okej? – Okej. – Jak już wspominałem, Internet strasznie się ślimaczy, ale gdybyś chciała jednak spróbować się połączyć, nasza sieć nazywa się „Cmentarz amerykański”. Jakżeby inaczej. – A hasło? – Ściana pamięci. Zapisane jako jedno słowo. – Ściana pamięci? Co to znaczy? – To miejsce na cmentarzu. Kamienne tablice z nazwiskami żołnierzy, których ciał nigdy nie odnaleziono. Jeśli chcesz, jutro ci pokażę.
– Nieee, dziękuję. Jestem zmęczona, więc... – Przesunęłam się w stronę drzwi. Zrozumiał aluzję, podał mi komórkę i kartkę papieru. – Zapisałem instrukcje, jak wykonać połączenie do Stanów. Musisz wybrać numer międzynarodowy, a potem kierunkowy. Daj znać, jeśli będziesz miała z tym problem. Włożyłam kartkę do kieszeni. – Dobranoc, Lino. – Dobranoc. Odszedł, a ja wciągnęłam walizkę do pokoju i aż zwiesiłam ramiona z poczucia ulgi, że wreszcie zostałam sama. No i w końcu tu jesteś. Tylko ty i cztery tysiące twoich nowych kumpli. Drzwi zamknęły się z miłym dla ucha kliknięciem zamka. Przygotowawszy się psychicznie na to, co Howard rozumiał przez „całkiem nieźle”, powoli się odwróciłam i... serce na chwilę przestało mi bić, musiałam zbierać szczękę z podłogi. Pokój okazał się idealny. Ze ślicznej lampki stojącej na stoliku nocnym biła ciepła poświata. Łóżko wyglądało jak żywcem wyjęte z innej epoki, leżało na nim chyba ze sto poduszek. Po drugiej stronie pokoju stały malowane biurko i komoda, na ścianie przy drzwiach wisiało duże owalne lustro. Na stoliku dostrzegłam kilka pustych ramek do zdjęć, tylko czekających, aż je wypełnię. Pokój był absolutnie w moim stylu. Jakim cudem ktoś, kto mnie w ogóle nie znał, potrafił tak perfekcyjnie trafić w mój gust? Może jednak nie będzie aż tak źle? W tej samej chwili poczułam podmuch wiatru, co zwróciło moją uwagę na okno. Do tej pory podczas oględzin ignorowałam moją naczelną zasadę: jeśli coś wygląda zbyt pięknie, by mogło być prawdziwe, zapewne kryje się w tym jakiś podstęp. Podeszłam do okna i się wychyliłam. W świetle księżyca połyskiwały krzyże przypominające rzędy wyrastających z ziemi zębisk. Wokół panowały ciemność i dziwna cisza. Nawet najpiękniejszy pokój nie mógł zrekompensować takiego widoku. Odeszłam od okna i wyjęłam z kieszeni kartkę papieru. Czas zabrać się do planowania ucieczki.
Rozdział 2 Sadie Danes była co prawda jedną z najgorszych istot ludzkich na całej planecie, ale zawsze będzie miała szczególne miejsce w moim sercu. W końcu zawdzięczam jej swoją przyjaźń z Addie. Początek szóstej klasy. Addie właśnie przeprowadziła się do Seattle z Los Angeles i któregoś dnia po wuefie usłyszała kąśliwą uwagę wygłoszoną przez Sadie na temat tego, że niektóre dziewczyny z naszej klasy w ogóle nie potrzebują stanika. Realistycznie rzecz ujmując, tylko ułamek populacji szóstoklasistek faktycznie potrzebował biustonosza. Tyle że akurat ja byłam wyjątkowo mało rozwinięta w tym zakresie i wszyscy dobrze wiedzieli, że to mnie miała na myśli. Podczas gdy ja ją zignorowałam (to znaczy wsadziłam moją dwunastoletnią głowę do szafki i mrugałam gwałtownie, by powstrzymać łzy), Addie postanowiła znokautować wychodzącą z szatni Sadie. Od tamtego dnia Addie już zawsze stała za mną murem. – Odejdź, to może być Lina. – Głos Addie pobrzmiewał z oddali, jakby odsuwała telefon od ust. – Halo? – powiedziała do mikrofonu. – Hej, to ja. – Lina! WYATT, ZJEŻDŻAJ STĄD! – Rozległy się stłumione krzyki, a potem coś na kształt ostrej przepychanki. Addie miała trzech starszych braci, ale ci, zamiast ją rozpieszczać, jednomyślnie postanowili traktować ją jak faceta. Co by wyjaśniało wiele w kwestii charakteru mojej przyjaciółki. – Przepraszam. – Udało jej się wreszcie wrócić do naszej rozmowy. – Wyatt to debil. Ktoś przejechał po jego komórce i teraz rodzice każą mi się dzielić z nim telefonem. Mam w nosie to, co się stało, nie dam mojego numeru tej bandzie jaskiniowców, których nazywa swoimi kolegami. – Nie przesadzaj, nie są aż tacy źli. – Przestań. Dobrze wiesz, jacy są. Wczoraj wchodzę do kuchni, a jeden z nich pożera nasze płatki. Wysypał sobie zawartość całego pudełka do miski i jadł je nabierką do zupy. Wyatta chyba nawet nie było w domu. Uśmiechnęłam się i na chwilę przymknęłam powieki. Gdyby Addie była superbohaterką, jej zdolność polegałaby na sprawianiu, że czuję się normalnie. W ciągu pierwszych tygodni po pogrzebie to ona wyciągała mnie z domu na biegi, to ona zmuszała mnie do kąpieli i jedzenia. Przyjaciółka jakich mało. – Chwilę. Dlaczego tracimy czas na rozmowę o kumplach Wyatta? Zakładam, że poznałaś już Howarda? Otworzyłam oczy. – Masz na myśli mojego ojca? – Nie będę tak go nazywać. Jeszcze dwa miesiące temu nie wiedziałyśmy, kim jest. – Nawet półtora. – Lina, nie torturuj mnie. Jaki on jest? Spojrzałam na drzwi. Z dołu nadal dobiegała muzyka, ale i tak ściszyłam głos. – Powiedzmy, że muszę stąd uciekać. Natychmiast. – Nie rozumiem. To jakiś zboczeniec? – Nie. Jest niby w porządku. Co zaskakujące, ma wzrost koszykarza. Nie o to chodzi. – Wzięłam głęboki wdech. Uznałam, że Addie zasłużyła na odpowiedni efekt dramatyczny. – Jest zarządcą cmentarza. A to oznacza, że mam mieszkać na cmentarzu. – ŻE CO? Przygotowałam się na wybuch, przezornie odsunęłam telefon od ucha na dobre dziesięć centymetrów. – Mieszkać na cmentarzu? On jest grabarzem czy jak? – Ostatnie pytanie wyszeptała. – Chyba już tu nikogo nie chowają. Wszystkie groby pochodzą z czasów wojny. – A jakie to ma znaczenie? Lina, musimy cię stamtąd ewakuować! Najpierw straciłaś mamę,
a teraz przejechałaś pół świata, żeby zamieszkać z facetem, który nagle przypomniał sobie, że jest twoim ojcem? I jeszcze mieszka na cmentarzu? To za wiele jak na jedną osobę. Usiadłam przy biurku i przesunęłam krzesło tak, żeby siedzieć plecami do okna. – Uwierz mi, gdybym miała jakiekolwiek pojęcie, w co się pakuję, stawiałabym większy opór. To dziwne miejsce. Wszędzie groby i daleko do cywilizacji. Widziałam jakieś domy przy drodze dojazdowej, ale poza tym dookoła tylko cmentarz i las. – Dobra. Przyjadę po ciebie. Ile może kosztować bilet na samolot? Więcej niż trzysta dolarów? Bo tyle mi zostało po naszym bliskim spotkaniu z hydrantem. – Przecież nie przywaliłaś mocno! – Powiedz to mechanikowi. Trzeba było wymienić cały zderzak. Uważam, że to ty jesteś winna, bo gdybyś nie śpiewała jak wariatka, nie musiałabym się do ciebie przyłączyć. Zaśmiałam się i podciągnęłam nogi, siadając po turecku. – To nie moja wina, że nie potrafisz się powstrzymać, kiedy w radiu leci stara, dobra Britney Spears. Potrzebujesz kasy na naprawę? Dziadkowie zarządzają moimi finansami, ale mam miesięczne kieszonkowe. – Nie, no co ty. Będą ci potrzebne pieniądze na powrót do domu. Myślę, że moi rodzice bez problemu zgodzą się, żebyś znów z nami zamieszkała. Mama uważa, że masz na mnie dobry wpływ. Chyba z miesiąc się ekscytowała, że odkładasz po sobie naczynia do zmywarki. – No cóż, rzeczywiście jestem niesamowita. – Akurat! No dobra, pogadam z nimi, ale będę musiała poczekać, aż mama się trochę wyciszy. Organizuje dla Wyatta mecz dobroczynny, można by pomyśleć, że powierzono jej przygotowanie balu dla rodziny królewskiej. Przesadza, i to znacznie. Wczoraj wpadła w szał, kiedy nikt nie chciał jeść jej zapiekanki makaronowej. – Tej z tuńczykiem? Ja ją lubię. – Blee, nie sądzę. Pewnie umierałaś z głodu, bo właśnie przebiegłaś tysiąc kilometrów. Zresztą, ty jesz wszystko. – Prawda – przyznałam, stawiając stopy na podłodze. – Ale pamiętaj, że będzie problem z przekonaniem mojej babci. Jest wielką rzeczniczką mojego pobytu we Włoszech. – Przecież to nie ma sensu. Dlaczego wysłała cię na drugi koniec świata do obcej osoby, której nawet nie zna? – Chyba nie wiedziała, co zrobić. Po drodze na lotnisko przyznała, że chce przenieść się z dziadkiem do domu opieki. Zajmowanie się nim zaczyna przerastać jej siły. – Dlatego właśnie powinnaś zamieszkać z nami. – Addie wypuściła powietrze. – Nie martw się, babcię Rachelle zostaw mnie. Zabiorę ją na zakupy, pójdziemy po te krówki, które wszyscy starsi ludzie uwielbiają, i wyjaśnię jej, dlaczego dom Bennettów jest dla ciebie najlepszym rozwiązaniem. – Dzięki, Addie. – Zamilkłyśmy w tym samym momencie. Krótką chwilę ciszy wypełniły odgłosy owadów i muzyka dobiegająca z dołu. Miałam ochotę wpełznąć do telefonu i przeniknąć do Seattle. Jak ja przetrwam bez mojej przyjaciółki? – Dlaczego nic nie mówisz? Stoi obok ciebie Grabarz? – Jestem w swoim pokoju, ale mam wrażenie, że dźwięki tu się łatwo przenoszą. Nie wiem, czy on mnie słyszy, czy nie. – Super. Czyli nawet nie możesz swobodnie rozmawiać. Musimy koniecznie wymyślić słowo- klucz, żebym wiedziała, czy wszystko w porządku. Powiedz „drozd”, jeśli jesteś zakładniczką. – Drozd? A to nie powinno być jakieś bardziej powszechnie używane słowo? – Cholera. Teraz nie wiem, co mam o tym myśleć. Wypowiedziałaś to słowo, a ja nie mam pojęcia, czy celowo, czy nie. Jesteś zakładniczką? – Nie, Addie. Nie jestem. – Westchnęłam. – Chyba że masz na myśli obietnicę daną mamie. – Obietnice złożone na skutek kłamliwych podstępów chyba się nie liczą? Nie obraź się, ale twoja mama nie była zbyt szczera, jeśli chodzi o powody twojego wyjazdu do Włoch. – Wiem. Ciągle mam nadzieję, że był jednak jakiś ważny powód.
– Może i był. Zerknęłam przez ramię w stronę okna. Księżyc świecił nad ciemną linią drzew i pewnie uznałabym ten widok za obłędny, gdybym nie wiedziała, co się kryje w tych ciemnościach. – Muszę kończyć. Korzystam z jego komórki, ta rozmowa pewnie kosztuje fortunę. – Okej. Zadzwoń, kiedy będziesz mogła. Nie martw się, ściągniemy cię szybko z powrotem. – Dzięki. Mam nadzieję, że jutro pogadamy na FaceTime. – Będę czekać przy kompie. Jak jest „do widzenia” po włosku? „Czu”? „Czau”? – Nie mam pojęcia. – Kłamczucha. A kto ciągle planował podróż dookoła świata? – Ciao. – Wiedziałam! Ciao, Lina! – Ciao. Rozłączyłam się i odłożyłam telefon na biurko ze ściśniętym sercem. Już za nią tęskniłam. – Lina? Howard! Prawie spadłam z krzesła. Czyżby podsłuchiwał? Zerwałam się na równe nogi i uchyliłam drzwi. Stał na korytarzu ze stosem białych ręczników ułożonych w konstrukcję przypominającą weselny tort. – Mam nadzieję, że ci nie przeszkodziłem – odezwał się szybko. – Przypomniałem sobie, że miałem ci je dać. Przyjrzałam się jego twarzy, ale nie mogłam z niej nic odczytać. Najwyraźniej pokrewieństwo niczego tu nie ułatwiało. Nie miałam pojęcia, czy słyszał cokolwiek z mojej rozmowy z Addie. Zawahałam się, po czym otworzyłam drzwi szerzej i przejęłam ręczniki. – Dziękuję. I oddaję telefon. – Podałam mu komórkę. – To... co sądzisz? – O czym? – O swoim pokoju. – Och. Świetny. Naprawdę ładny. Na te słowa na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech ulgi. Pierwszy szczery uśmiech tego wieczoru, Howard od razu wydał się o pięćdziesiąt kilo lżejszy. A do tego uśmiechał się niesymetrycznie. – To dobrze. – Oparł się o framugę drzwi. – Wiem, że mam dyskusyjny gust, ale chciałem, żeby było tu przyjemnie. Przyjaciel pomógł mi pomalować biurko i komodę, razem z Sonią znaleźliśmy lustro na pchlim targu. Uch. Teraz miałam przed oczami obraz Howarda przemierzającego wzdłuż i wszerz całą Italię w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mi się spodobać. Skąd to jego nagłe zainteresowanie? Z tego, co się orientowałam, wcześniej nie przysłał mi nawet kartki urodzinowej. – Nie musiałeś zadawać sobie tyle trudu – powiedziałam. – Żaden problem. Naprawdę. – Znowu się uśmiechnął. Zapanowała dłuższa chwila krępującego milczenia. Cały ten wieczór był jak randka w ciemno z kimś, z kim nie miałam absolutnie nic wspólnego. Nie, było nawet gorzej. Ponieważ coś nas łączyło, tylko o tym nie rozmawialiśmy. Kiedy zaczniemy o tym rozmawiać? Miałam nadzieję, że nigdy. Howard pokiwał głową. – Dobranoc, Lino. – Dobranoc. Odszedł, a ja zamknęłam drzwi na klucz. Dziewiętnastogodzinna podróż dała mi się nieźle we znaki, potwornie bolała mnie głowa. Najwyższy czas zakończyć ten dzień. Położyłam ręczniki na komodzie, zrzuciłam buty z nóg i skoczyłam na łóżko, aż ozdobne poduszki poszybowały we wszystkie strony. Wreszcie. Łóżko było tak miękkie, na jakie wyglądało, a pościel obłędnie pachniała, jak wtedy, gdy moja mama suszyła naszą na świeżym powietrzu. Wpełzłam pod przykrycie i wyłączyłam lampkę.
Z dołu dobiegł wybuch śmiechu. Muzyka nadal rozbrzmiewała głośno, a do tego Howard i Sonia albo zmywali naczynia, albo grali w krykieta w salonie. Ale nie miało to znaczenia. Po tak ciężkim dniu mogłabym zasnąć dosłownie wszędzie. Właśnie zaczęłam odpływać w półsen, kiedy głos Howarda przywrócił mnie do świadomości. – Jest bardzo cicha. Otworzyłam gwałtownie oczy. – To chyba nie powinno dziwić w takich okolicznościach – odpowiedziała mu Sonia. Leżałam nieruchomo. Najwyraźniej Howard nie przypuszczał, że ich rozmowa dotrze do mnie przez otwarte okna. – Oczywiście – ściszył głos. – Ale to zaskoczenie. Hadley była taka... – Energiczna? To prawda. Ale Lina może cię jeszcze zaskoczyć. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby okazało się, że odziedziczyła po mamie jej ikrę. Howard się zaśmiał. – Ikra. Ciekawe określenie. – Daj jej trochę czasu. – Oczywiście. Dzięki za kolację – wszystko było pyszne. – Cała przyjemność po mojej stronie. Jutro od rana pracuję w centrum dla odwiedzających. Będziesz w biurze? – Z doskoku. I chciałbym wcześniej wyjść, żeby zabrać Linę do miasta. – Dobry pomysł. Dobranoc, szefie. Rozległy się kroki Sonii na żwirowej ścieżce, chwilę później otworzyły się drzwi wejściowe i zaraz się zamknęły. Zamknęłam oczy, ale adrenalina wrzała w moim krwiobiegu. Czego on się spodziewał? Że oszaleję z radości na wieść, że mam zamieszkać z kimś, kogo nigdy nie widziałam na oczy? To żadna tajemnica, że wcale nie chciałam tu przyjeżdżać. Zgodziłam się dopiero wtedy, gdy babcia wytoczyła największe działo: Przecież obiecałaś mamie! I dlaczego musiał mnie nazwać „cichą”? Nienawidziłam tego określenia. Ludzie zawsze używali go w taki sposób, jakby odnosiło się do jakiegoś upośledzenia. I tylko dlatego, że nie od razu okazywałam emocje, uważali mnie za nieprzyjemną albo arogancką. Mama mnie rozumiała. Może i powoli się oswajasz z ludźmi, ale za to, kiedy już to zrobisz, całe pomieszczenie jaśnieje. Łzy nabiegły mi do oczu, przeturlałam się na łóżku i ukryłam twarz w poduszce. Teraz, po upływie ponad sześciu miesięcy, czasami udawało mi się przez kilka godzin udawać, że bez mamy jest mi dobrze. Niestety, nigdy nie trwało to zbyt długo. Jak się okazuje, rzeczywistość jest tak twarda i nieugięta jak ten hydrant, w który wjechałyśmy z Addie. Musiałam już do końca życia radzić sobie sama.
Rozdział 3 Patrz, otwarte okno. Ktoś tam musi być. Głos zabrzmiał niemal przy moim uchu. Usiadłam wyprostowana jak struna. Gdzie ja jestem? Ach, tak. Na cmentarzu. Tyle że teraz skąpanym w słońcu. W moim pokoju panował nieziemski upał: chyba z pięćset stopni, plus minus sto. – Powinni jakoś to oznaczyć, żeby ludzie się nie gubili. – Głos należał do kobiety i miał wyraziście amerykański akcent. – Glorio, to wygląda na prywatny dom mieszkalny. Chyba nie powinniśmy się tu kręcić – odpowiedział jej mężczyzna. – Halo! Halo! Jest tu ktoś? Odsunęłam przykrycie i wyskoczyłam z łóżka, potykając się o stos rozrzuconych poduszek. Byłam kompletnie ubrana, poprzedniego wieczoru czułam się tak wykończona, że przebieranie się w piżamę nawet nie przyszło mi do głowy. – Halo? – zaświergotała ponownie kobieta. – Przepraszam? Zgarnęłam włosy w kok, żeby nikogo nie wystraszyć, a potem podeszłam do okna i zobaczyłam dwie osoby idealnie pasujące do głosów. Kobieta miała ogniście rude włosy i szorty z wysokim stanem, mężczyzna włożył kapelusz rybacki, a na szyi zawiesił wielki aparat. Mieli nawet turystyczne saszetki na biodrach. Zdusiłam w sobie śmiech. Kiedyś włożyłyśmy z Addie kostiumy Badziewnych Turystów. Ci dwoje mogliby stanowić dla nas inspirację. – Wi-tam – powiedziała powoli prawdziwa Badziewna Turystka. – Mówisz po an-giel-sku? – Też jestem Amerykanką. – Dzięki Bogu! Szukamy Howarda Mercera, zarządcy. Gdzie możemy go znaleźć? – Nie wiem... jestem... nowa. – Mój wzrok padł na widok za oknem i podniosłam głowę. Drzewa były soczyście zielone, a niebo bardziej niebieskie niż gdziekolwiek indziej. Ale nadal znajdowałam się na cmentarzu. Powtarzam: Nadal. Cmentarz. Badziewna Turystka popatrzyła na swojego towarzysza, a potem na mnie i przeniosła ciężar ciała na jedną nogę, wypięła biodro, jak gdyby chciała powiedzieć: Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. – Sprawdzę, czy jest w domu. – Obiecałam. – Bardzo słusznie – odparła. – Zaczekamy przed wejściem. Otworzyłam walizkę i przebrałam się w koszulkę na ramiączkach i spodenki do biegania, po czym zeszłam na dół. Parter wydawał się ciasnawy, oprócz sypialni Howarda jedynym pomieszczeniem, jakiego jeszcze nie widziałam, był jego gabinet. Na ścianach wisiały zdjęcia i albumy Beatlesów w ramkach. Zatrzymałam się, żeby spojrzeć na fotkę przedstawiającą Howarda i kilka innych osób, oblewających wodą z wiader olbrzymiego, wspaniałego słonia. Howard miał na sobie bojówki, kapelusz safari i wyglądał jak gwiazdor programu przyrodniczego. Howard kąpie dzikie zwierzęta. Najwidoczniej nie spędził ostatnich szesnastu lat, siedząc w jednym miejscu i tęskniąc za mną i moją mamą. – Sorry, Badziewna Turystko, ale ani śladu Howarda – powiedziałam do siebie. Ruszyłam w stronę drzwi, żeby poinformować zainteresowanych o fiasku poszukiwań, ale kiedy weszłam do salonu, podskoczyłam, jakbym nastąpiła na rozżarzony węgiel. Ta kobieta nie czekała zwyczajnie przed domem, tylko przycisnęła twarz do okna i się na mnie gapiła. Tutaj, tutaj! – mówiła bezgłośnie, pokazując na drzwi. – Chyba sobie żartujesz. – Położyłam rękę na sercu, które waliło jak oszalałe. Można by pomyśleć, że życie na cmentarzu będzie bardziej... martwe. Ha! Mój pierwszy oficjalny cmentarny żart. I pierwsze oficjalne przewrócenie oczami w związku z tymże żartem. Popchnęłam drzwi, kobieta odsunęła się do tyłu. – Przepraszam, kochanie. Przestraszyłam cię? Wyglądałaś, jakby oczy ci miały wyskoczyć
z orbit. Kobieta miała przyklejoną nalepkę z imieniem. CZEŚĆ, JESTEM GLORIA. – Nie spodziewałam się, że pani... zajrzy do środka. – Pokręciłam głową. – Przykro mi, ale Howarda nie ma. Mówił coś o biurze, może tam powinna go pani szukać? Pokiwała głową. – Uuuu, na tym właśnie polega problem, skarbie. Mamy tylko trzy godziny do przyjazdu autokaru, a chcemy wszystko zobaczyć. Nie mamy czasu, żeby szukać wszędzie pana Mercera. – Widziała pani centrum dla odwiedzających? Tam pracuje osoba, która może wiedzieć, gdzie on jest. – Mówiłem ci, że tam trzeba iść – odezwał się mężczyzna. – To jest prywatny dom. – A który budynek to centrum? – zapytała Gloria. – Ten przy wejściu? – Przykro mi, ale nie wiem. – Zapewne dlatego, że poprzedniego wieczoru byłam zbyt spanikowana, by dostrzec cokolwiek poza armią grobów. Kobieta uniosła brew. – Nie chciałabym być niemiła, skarbie, ale jestem pewna, że orientujesz się tu znacznie lepiej od pary turystów z Alabamy. – Tak się składa, że nie. – Co? Westchnęłam, patrząc z nadzieją na dom, ale panowała w nim cisza jak w grobowcu. (Aaaa, drugi cmentarny żart). Chyba będę musiała zanurkować w całym tym miejscu pamięci. Wyszłam na werandę i zamknęłam za sobą drzwi. – Nie orientuję się, gdzie co jest, ale spróbuję państwu pomóc. – Graaaacje. – Gloria obdarzyła mnie błogim uśmiechem. Zeszłam po stopniach, a oni ruszyli za mną. – Dbają o to miejsce – zauważyła kobieta. – Naprawdę tu ładnie. Miała rację. Trawniki były tak soczyście zielone, że wyglądały jak posprejowane farbą, w każdym kącie stały włoskie i amerykańskie flagi otoczone rabatami kwiatów, których nie powstydziłby się scenarzysta Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Białe połyskujące krzyże w świetle dnia nie wyglądały tak strasznie jak w nocy. Ale nie zrozumcie mnie źle, nadal były przerażające. – Chodźmy tędy. – Ruszyłam w stronę drogi, którą przywiózł mnie Howard. Gloria trąciła mnie łokciem. – Poznaliśmy się z mężem podczas rejsu wycieczkowego – oznajmiła. O nie! Czyżby zamierzała opowiedzieć mi historię swojego życia? Zerknęłam na nią przelotnie, a ona uśmiechnęła się zachęcająco. Oczywiście, że tak! – Właśnie stracił żonę. Miała na imię Anna Maria. Miła kobieta, ale dość specyficzna, jeśli chodzi o utrzymanie domu. Jedna z tych osób, które przykrywają wszystkie meble folią. Mój mąż, Clint, zmarł kilka lat wcześniej. I dlatego oboje, ja i Hank, wybraliśmy się w rejs dla osób samotnych. Świetne jedzenie – góry krewetek i lodów. Pamiętasz tamte krewetki, Hank? Ale Hank najwyraźniej jej nie słuchał. Przyspieszyłam, Gloria poszła w moje ślady. – Na statku było pełno starych napalonych zboczeńców, okropni, na szczęście przydzielono nas z Hankiem do tego samego stolika. Oświadczył się, zanim przybiliśmy do portu, taki był pewien. Dwa miesiące później wzięliśmy ślub. Oczywiście, wcześniej się wprowadziłam do niego, ale przyspieszyliśmy wszystko, ponieważ nie chcieliśmy, no wiesz... – W tym miejscu spojrzała na mnie wymownie. – Słucham? – zapytałam z wahaniem. – Żyć w grzechu – odparła konspiracyjnie. Rozejrzałam się dookoła. Musiałam znaleźć Howarda albo miejsce do zwymiotowania. A może i jedno, i drugie. – Zaczęłam od zdarcia plastiku ze wszystkich mebli. Jak można żyć, kiedy tyłek przykleja ci się do sofy? Prawda, Hank? – Jej mąż wydał z siebie gardłowy odgłos. – Ta podróż to dla nas jak drugi miesiąc miodowy. Od zawsze chciałam pojechać do Włoch, i proszę – jestem tu. Szczęściara z ciebie, kaczuszko. Kwa, kwa.
Droga zakręciła, naszym oczom ukazał się nieduży budynek. Był umiejscowiony na prawo od głównego wejścia i miał wielką tabliczkę z napisem: DLA ODWIEDZAJĄCYCH Jak widać bardzo łatwo pomylić z: „Odwiedzający, zlokalizujcie najbliższy dom mieszkalny i zacznijcie wrzeszczeć pod oknami”. – To chyba tutaj – oznajmiłam. – Mówiłem ci – powiedział Hank, przerywając swoje dłuższe milczenie. – Nic mi nie mówiłeś – prychnęła Gloria. – Tylko szedłeś za mną jak zagubiony szczeniak. Niemal pobiegłam do wejścia, ale zanim zdołałam chwycić za klamkę, drzwi się otworzyły i z budynku wyszedł Howard. Miał na sobie szorty i japonki, jakby zamierzał polecieć na Tahiti. – Lina! Myślałem, że jeszcze śpisz. – Ci państwo szukali cię w domu. Gloria zrobiła krok do przodu. – Pan Mercer? Nasze nazwisko Jorgansen, jesteśmy z Mobile w Alabamie. Zapewne pamięta pan mojego maila? To my prosiliśmy o prywatny, wyjątkowy program zwiedzania cmentarza. Widzi pan, mój mąż Hank uwielbia historię drugiej wojny światowej. Powiedz im, Hank. – Uwielbiam – zgodził się posłusznie jej małżonek. Howard pokiwał głową z namysłem, ale kąciki ust mu zadrżały. – Mamy tylko jeden program zwiedzania, ale jestem pewien, że Sonia się państwem zajmie. Proszę wejść do środka, zaraz początek marszruty. Gloria klasnęła w dłonie. – Panie Mercer, widzę, że i pan jest z południa Stanów. Skąd dokładnie? Tennessee? – Karolina Południowa. – No właśnie. Karolina Południowa. A kim jest cudowna młoda dama, która pospieszyła nam z pomocą. Czy to pana córka? Howard zawahał się na ułamek sekundy – wystarczająco długo, żebym to zauważyła. – Tak. To Lina. Poznaliśmy się poprzedniego wieczoru. Gloria pokręciła głową. – Niesamowite. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam ojca i córki tak niepodobnych do siebie. Ale czasami tak bywa. Ja odziedziczyłam rude włosy po siostrze prababci ze strony mamy. Niekiedy geny przeskakują kilka pokoleń. Rudy kolor włosów Glorii pochodził zdecydowanie z opakowania z farbą fryzjerską, ale trzeba było przyznać, że kobieta wydawała się niestrudzona. Zmrużyła oczy i zwróciła się do Howarda: – Pańska żona jest Włoszką? – Mama Liny to Amerykanka. To do niej Lina jest bardzo podobna. Spojrzałam na niego z wdzięcznością. Czas teraźniejszy zwykle znacznie ułatwia sprawę. Ale zaraz potem przypomniałam sobie jego rozmowę z Sonią na werandzie i odwróciłam się, chowając wdzięczny wzrok z powrotem tam, skąd wyszedł. Gloria oparła ręce na biodrach. – Lino, muszę stwierdzić, że pasujesz tutaj. Te ciemne oczy i wspaniałe włosy – pewnie wszyscy biorą cię za miejscową. – Nie jestem Włoszką. Przyjechałam tutaj w odwiedziny. Hank odzyskał w końcu głos. – Glorio, idziemy. Jeśli będziemy tyle gadać, nie zdążymy obejrzeć tego cholernego cmentarza. – Dobrze już, dobrze. Nie ma potrzeby od razu tak się unosić. Chodź, Hank. – Spojrzała na nas porozumiewawczo, jakby jej mąż był młodszym braciszkiem, na którego towarzystwo jesteśmy wszyscy zdani, a potem otworzyła drzwi. – Wszystkiego dobrego. – Ariverdurczi!
– O, ludzie! – sapnął Howard, gdy wyszli. – No – potwierdziłam. – Przepraszam cię za to. Zwykle odwiedzający nie zapuszczają się do domu. Większość to ludzie trochę mniej... – Przerwał, jakby sądził, że uda mu się znaleźć uprzejme słowo opisujące Jorgansenów. Ostatecznie pokręcił tylko głową. – Widzę, że idziesz biegać. Spojrzałam na siebie. Z przyzwyczajenia ubrałam się w ten sposób, nawet nie zwróciłam na to uwagi. – Zazwyczaj biegam zaraz po wstaniu. – Jak już mówiłem, możesz zrobić sobie przebieżkę po cmentarzu, ale jeśli masz ochotę eksplorować dalszą okolicę, kieruj się ku głównej bramie. Tam jest tylko jedna droga, więc się nie zgubisz. Znów otworzyły się drzwi centrum i ukazała się głowa Glorii. – Panie Mercer? Ta kobieta tutaj twierdzi, że zwiedzanie trwa tylko trzydzieści minut, a ja przecież wyraźnie domagałam się wycieczki co najmniej dwugodzinnej. – Już idę – odparł Howard i spojrzał na mnie. – Miłego biegania. Ruszył do środka, a ja odsunęłam się o krok, żeby przyjrzeć się naszym odbiciom w szybie. Gloria może była denerwująca i nieznośna, ale nie bała się powiedzieć na głos tego, co oczywiste. Howard miał prawie dwa metry wzrostu, jasne włosy i niebieskie oczy. Ja byłam brunetką i w ciuchy zaopatrywałam się w działach z małą rozmiarówką. Czasami jednak geny przeskakują kilka pokoleń. Prawda? Wybiegłam przez główną bramę cmentarną i ruszyłam przez parking. Na prawo czy na lewo? To chyba nie miało większego znaczenia. Po prostu na chwilę musiałam zostawić cmentarz za sobą. Lewo. Nie, prawo. Za miejscem pamięci biegła wąska droga, ruszyłam pasem pobocza, przyspieszając niemal do sprintu. Zwykle potrafiłam przegonić w ten sposób nawet najbardziej uporczywe myśli, ale ta nie dawała mi spokoju. Dlaczego w ogóle nie jestem podobna do Howarda? To pewnie była jedna z tych sytuacji – w końcu wiele osób nie wykazywało żadnego podobieństwa do rodziców. Addie była jedyną blondynką w rodzinie, w dzieciństwie znałam też chłopaka, który już w szóstej klasie przerósł oboje rodziców. Ale i tak – czy Howard i ja nie powinniśmy być choć odrobinę podobni? Przyzwyczaisz się szybko. To bardzo miły człowiek. Tak twierdziła babcia, która – o ile mi wiadomo – nigdy go nawet nie spotkała. Minął mnie ze świstem ogromny niebieski autobus, wyrzucając mi w twarz strugę gorącego powietrza. Podniosłam wbity w ziemię wzrok i aż się zapowietrzyłam. O kurczę! Widok wydawał się po prostu sielankowy. Drzewa rosły wzdłuż drogi wijącej się pomiędzy rustykalnymi domami. Aż po horyzont rozciągały się patchworkowe wzgórza, za częścią budynków widać było prawdziwe winnice. A więc tak wyglądały Włochy, o których wszyscy mówili. Nic dziwnego, że ludzie tracili głowę dla tego kraju. Za moimi plecami pojawił się kolejny samochód. Głośne trąbienie wytrąciło mnie z zadumy nad włoskimi pejzażami. Odskoczyłam w bok i się odwróciłam. To był mały czerwony samochód, który wyglądał tak, jakby bardzo, ale to bardzo miał wydawać się droższy niż w rzeczywistości. Gdy się do mnie zbliżył, zwolnił. Kierowca i pasażer mieli ciemne włosy i niewiele ponad dwadzieścia lat. Na mój widok kierowca uśmiechnął się szeroko i znów przycisnął klakson. – Wyluzuj, przecież nie zajmuję ci drogi – wymamrotałam pod nosem. Kierowca zahamował gwałtownie, jakby udało mu się mnie usłyszeć i zatrzymał auto na środku szosy. Siedzący na tylnym siedzeniu chłopak, może rok albo dwa starszy od kolegów, opuścił szybę z wielkim uśmiechem na twarzy. – Ciao, bella! Cosa fai stasera?[2] Pokręciłam głową i biegłam dalej, ale oni podjechali kawałek i zatrzymali się po mojej stronie. Super. Po czterech latach biegania dobrze znałam ten typ facetów. Nie miałam pojęcia, skąd im się wzięło przekonanie, że „samotny bieg” był równoważny z „proszę, podwieź mnie”. Nauczyłam się jednak, że nie wystarczało powiedzieć: „dziękuję, ale nie jestem zainteresowana”. Uważali, że gram
trudną do zdobycia. Przebiegłam na drugą stronę szosy, po czym skręciłam w stronę cmentarza, poprawiając najpierw sznurowadła. Wiedziałam, że będą mi potrzebne mocne wiązania. A potem wzięłam głęboki wdech, a w głowie usłyszałam głośny wystrzał pistoletu startowego. Start! Z samochodu dobiegł mnie okrzyk zaskoczenia. – Dove vai?[3] Nawet się nie odwróciłam. Odpowiednio zmotywowana byłam w stanie prześcignąć niemal wszystkich – nawet Włochów w tanich czerwonych samochodach. W razie konieczności mogłam nawet wdrapać się na ogrodzenie. Zanim dotarłam do cmentarza, ci goście wyminęli mnie jeszcze dwukrotnie, ale ostatecznie dali za wygraną. Byłam pewna, że nawet powieki mi się spociły. Howard i Sonia stali odwróceni tyłem do bramy, ale gdy tylko mnie usłyszeli, natychmiast się odwrócili. Zapewne charczałam jak astmatyczny wilkołak. – Szybko wróciłaś. Wszystko w porządku? – zapytał Howard. – Gonili... mnie... – Kto? – Samochód... pełen... facetów... – Pewnie byli tobą oczarowani – stwierdziła Sonia. – Chwilę. Gonili cię? Jak oni wyglądali? – Howard zacisnął zęby i spojrzał w stronę szosy tak, jakby zastanawiał się, czy nie wybiec z kijem baseballowym. Pokręciłam głową, wreszcie odzyskując oddech. – To nic takiego. Następnym razem nie zapuszczę się poza cmentarz. – Możesz też biegać za cmentarzem – poradziła Sonia. – Z tyłu jest furtka. Co prawda pagórki dadzą ci niezły wycisk, ale tam jest naprawdę pięknie. No i nie ma samochodów, więc nikt cię nie będzie ścigał. Ponieważ Howard nadal aż kipiał z wściekłości, postanowiłam zmienić temat: – A gdzie są Jorgansenowie? Sonia uśmiechnęła się szeroko. – Doszło do pewnego... nieporozumienia i wybrali zwiedzanie na własną rękę. – Wskazała palcem na drugą stronę cmentarza, gdzie Gloria prowadziła Hanka wzdłuż rzędu grobów. – Twój tata mówił mi właśnie, że chce zabrać cię dzisiaj wieczorem na kolację do Florencji. Howard kiwnął głową, jego twarz się wreszcie rozpogodziła. – Pomyślałem sobie, że moglibyśmy przejść się wokół Duomo, a potem zjedlibyśmy pizzę. Czy powinnam wiedzieć, o czym on mówi? Przeniosłam ciężar z jednej nogi na drugą. Gdybym się zgodziła, wyraziłabym aprobatę dla z pewnością bardzo kłopotliwej wizyty w restauracji z Howardem. Gdybym z kolei odmówiła, pewnie też czekałaby mnie równie kłopotliwa kolacja z Howardem, tyle że w domu. A tak – przynajmniej zobaczę Florencję. No i Duomo, cokolwiek to było. – Dobrze. – Świetnie. – Był tak rozentuzjazmowany, jakbym oznajmiła, że bardzo, ale to bardzo chcę z nim jechać. – To nam da okazję do rozmowy. O różnych sprawach. Serce mi się zatrzymało. Czy nie przysługiwał mi okres ochronny, zanim będę musiała zmierzyć się z tym wielkim wyjaśnieniem, które Howard trzyma dla mnie w zanadrzu? Jakby sama moja obecność tutaj nie była już wystarczającym obciążeniem psychicznym. Zaczęłam ocierać pot z czoła, żeby widzieli, jaka jestem wstrząśnięta. – Idę do domu. Ruszyłam przed siebie, ale Sonia pospieszyła za mną. – Mogłabyś wpaść do mnie po drodze? Mam coś, co należało do twojej mamy, i chciałabym ci to dać. Odsunęłam się w bok, zwiększając dystans. – Przepraszam, ale naprawdę muszę wziąć prysznic. Może innym razem? – Och. – Zmarszczyła czoło. – Oczywiście. Daj znać, kiedy będziesz miała wolną chwilę.
Właściwie to mogłabym... – Bardzo dziękuję. To do zobaczenia! – Puściłam się biegiem, czując na plecach spojrzenie Sonii. Nie chciałam być niemiła, ale naprawdę nie miałam ochoty przyjmować kolejnej pamiątki. Ludzie dawali mi rzeczy należące do mamy – zwłaszcza jej zdjęcia – a ja nie wiedziałam, co z nimi zrobić. To były relikty mojego poprzedniego życia. Spojrzałam na cmentarz i westchnęłam. Nie potrzeba mi kolejnych dowodów na to, że wszystko się zmieniło.
Rozdział 4 Weszłam do domu i od razu skierowałam się do kuchni. Miałam przeczucie, że Howard wygłosiłby z miejsca typową gadkę w rodzaju mi casa, su casa[4] – zapewne z włoskim akcentem – więc pomyślałam, że nie będę go pytać, i podeszłam do lodówki. Dwie górne półki były wypakowane oliwkami, musztardami smakowymi i tym podobnymi dodatkami do potraw, które jednak nie są jedzeniem samym w sobie, więc zaczęłam grzebać w szufladach i w końcu znalazłam bochenek chleba oraz opakowanie czegoś, co wyglądało na jogurt kokosowy. Byłam zdruzgotana, że nie ocalały resztki lazanii z poprzedniego dnia. Pochłonęłam połowę chleba i wylizałam do dna jogurt (trzeba przyznać, że najlepszy, jaki w życiu jadłam), a potem zabrałam się do przeszukiwania szafek. Trafiłam na pudełko z granolą opisane jako CIOCCOLATO. Bingo! Czekolada przemawiała do mnie w każdym języku. Nasypałam granolę do wielkiej miski i zjadłam całą tę porcję, po czym posprzątałam kuchnię niczym miejsce zbrodni. I co teraz? Gdybym była w Seattle, zapewne wybierałabym się z Addie na basen albo wyprowadzałabym właśnie rower z garażu i domagała się, żebyśmy pojechały na potrójnego czekoladowego shake’a, który stanowił podstawę mojej diety. Ale tutaj? Nie miałam nawet Internetu. – Prysznic – powiedziałam głośno. Coś, co mnie zajmie, a zresztą był mi naprawdę potrzebny. Poszłam na górę, wzięłam stos ręczników z mojego pokoju i udałam się do łazienki. Było w niej niesamowicie czysto, jakby Howard co tydzień szorował ją wybielaczem. Może dlatego nic nie wyszło pomiędzy nim a mamą. Mama była niemożliwą bałaganiarą. Kiedyś znalazłam na jej biurku plastikowy pojemnik po jedzeniu – tak długo tam stał, że zrobił się niebieski. Niebieski. Zaciągnęłam zasłonki, ale nie miałam pojęcia, co dalej. Główka prysznica wydawała się taka mikroskopijna i delikatna. Pod nią znajdowały się dwa kurki oznaczone literami C i F. Odkręciłam F, odczekałam kilka sekund, ale kiedy włożyłam rękę pod strumień, woda była lodowata. No dobrze. W takim razie C. Tyle że rezultat był taki sam, woda miała może pół stopnia więcej. Jęknęłam. Czy lodowate prysznice były wynikiem tego braku najnowszych technologii, o którym wspominał Howard? Ale jaki miałam wybór po całym dniu w podróży i najbardziej intensywnym treningu szybkościowym w życiu? Musiałam się wykąpać. – Mówi się trudno – zadecydowałam. Zacisnęłam zęby i wskoczyłam pod chłodny prysznic. – Aaaaaa! Zimno! – Chwyciłam butelkę czegoś, co stało na wannie, wtarłam w ciało i we włosy, spłukałam i uciekłam najszybciej, jak się dało. Sięgnęłam po stertę ręczników i owinęłam się nimi jak mumia. Ktoś zapukał do drzwi łazienki, a ja zamarłam. Po raz kolejny. – Kto tam? – To ja, Sonia. Czy... wszystko dobrze? Skrzywiłam się. – Taaa. Mam problem z wodą. Nie macie tu ciepłej? – Mamy, ale trzeba trochę na nią poczekać. Czasami puszczam wodę przez dobre dziesięć minut, zanim odpowiednio się nagrzeje. „C” znaczy caldo, czyli gorąca. Pokręciłam głową. – Dobrze wiedzieć. – Słuchaj, przepraszam, że ci zawracam głowę, ale wiedz, że pamiętniczek, który chciałam ci przekazać, leży na twoim łóżku. Zastygłam bez ruchu. Pamiętniczek? Nie, z pewnością się przesłyszałam. Może powiedziała „chomiczek”? O tak, chomik byłby głęboko przemyślanym prezentem. Gdybym ja ofiarowała komuś chomika, na pewno położyłabym go...
– Lino... Słyszysz mnie? Przyniosłam pamiętnik, który... – Chwilę – odparłam głośno. No dobrze. Rzeczywiście powiedziała „pamiętnik”. Ale przecież to nie oznaczało, że był to jakiś konkretny pamiętnik. Pamiętniki często bywają wręczane jako podarunek. Szybko się wytarłam i ubrałam. Gdy otworzyłam drzwi, Sonia stała na korytarzu z doniczką w ręku. – Kupiłaś dla mnie pamiętnik? – zapytałam z nadzieją. – Nie. To pamiętnik, który należał do twojej mamy. Oparłam się o drzwi. – Masz na myśli taki duży skórzany zeszyt z mnóstwem zapisków i zdjęć? – Tak. Dokładnie tak wygląda – potwierdziła i nagle zmarszczyła czoło. – Czy już go wcześniej przeglądałaś? Zignorowałam jej pytanie. – Sądziłam, że chcesz mi dać któreś z jej zdjęć czy coś w tym rodzaju. – Tak się składa, że mam jedną z jej fotografii, ale wisi na ścianie w pokoju gościnnym i nie zamierzam się z nią rozstawać. To zbliżenie Ściany Pamięci. Piękne ujęcie. Musisz je kiedyś zobaczyć. Najwidoczniej Ściana Pamięci była tu bardzo ważnym miejscem. – Dlaczego miałaś jeden z jej pamiętników? Zabrzmiało to jak pytanie zadane przez złego policjanta, ale Sonia nie zwróciła na to uwagi. – Przysłała go tutaj we wrześniu. Nie było żadnej kartki, a paczka została zaadresowana ogólnie, bez nazwiska, jednak kiedy otworzyłam przesyłkę, od razu rozpoznałam jej zawartość. To zdjęcie twoja mama wszędzie nosiła ze sobą, gdy mieszkała na cmentarzu. Mieszkała na cmentarzu? – Zamierzałam dać je Howardowi, ale twoja mama od zawsze stanowiła temat tabu. Kiedy tylko o niej wspominałam, on... – Co robił? Sonia westchnęła. – Ciężko przeżył jej wyprowadzkę. Naprawdę ciężko. Po tylu latach wciąż bałam się poruszyć ten temat. Zwlekałam kilka dni, a potem twój tata poinformował mnie o twoim przyjeździe. Wtedy sobie uświadomiłam, że dlatego przysłała tu ten pamiętnik. Sonia spojrzała na mnie dziwnie i wtedy zdałam sobie sprawę, że powoli się do niej przysuwam, jakby emitowała fale elektromagnetyczne. Dzieliło nas już tylko dwadzieścia, może trzydzieści centymetrów. Ups. Odskoczyłam do tyłu, a z moich ust popłynęła lawina pytań: – Moja mama mieszkała na cmentarzu? Jak długo? – Krótko. Około miesiąca. Zaraz po tym, jak twój tata dostał tu pracę. Zdążył się dopiero wprowadzić. – Czyli byli razem? W sensie: razem? A więc to nie był jeden numerek dwójki znajomych? – Taką teorię głosiła Addie. Sonia aż się wzdrygnęła. – Eeee... nie. Nie sądzę. Oni... wydawali się bardzo zakochani. Twój tata ją ubóstwiał. – To dlaczego wyjechała? Ze względu na ciążę? Howard nie był gotów na ojcostwo? – Nie. Howard byłby świetnym ojcem. Wydawało mi się... – Uniosła ręce. – Moment. Nie rozmawiali z tobą o tym wszystkim? Mama ci niczego nie wyjaśniła? Opuściłam głowę. – Nic nie wiem. Dopiero po śmierci mamy dowiedziałam się, że Howard jest moim ojcem. Uwaga. Zaraz się rozpłaczę. Strata mamy zrobiła ze mnie prawdziwy ludzki kran z wodą. Ale normalny, z ciepłą i zimną. – Och, Lino. Nie miałam pojęcia, przepraszam. Zakładałam, że ci wszystko wytłumaczyli. Szczerze mówiąc, nie wiem, co się między nimi wydarzyło. Ich związek zakończył się nagle i twój tata nigdy nie chciał o tym rozmawiać. – A o mnie wspominał kiedykolwiek wcześniej? Sonia pokręciła głową. Jej długie kolczyki zabrzęczały delikatnie.
– Nie. Byłam zaskoczona, gdy się dowiedziałam, że przyjeżdżasz. Ale najlepiej będzie, jeśli porozmawiasz z Howardem. Na pewno odpowie na wszystkie twoje pytania. I może pamiętnik też coś wyjaśni – dodała, podając mi doniczkę. – Pojechałam dzisiaj rano do miasta, twój tata prosił, żebym kupiła kwiaty. Powiedział, że brakuje ich w twoim pokoju, a fiołki należały do ulubionych kwiatów twojej mamy. Wzięłam roślinę. Kwiaty miały głęboko fioletowy kolor, ale przyglądałam się im podejrzliwie. Byłam pewna na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że fiołki nie wzbudzały żadnych szczególnych uczuć u mojej rodzicielki. – Możesz wolałabyś, żebym przetrzymała ten pamiętnik przez jakiś czas? Bo chyba masz sporo informacji do przetworzenia? Może powinnaś najpierw porozmawiać z ojcem. Pokręciłam przecząco głową. Najpierw pomału, a potem energiczniej. – Nie, chcę go wziąć teraz. Co było kłamstwem, formalnie rzecz biorąc. Kilka miesięcy wcześniej spakowałam wszystkie jej pamiętniki – zrozumiawszy, że nie będę w stanie ich przeczytać, nie rozpadając się przy tym na kawałki. Ale ten musiałam przejrzeć, bo przecież specjalnie przysłała go dla mnie. Zamrugałam kilkakrotnie, po czym przykleiłam do twarzy uśmiech z gatunku „już nad wszystkim panuję”. Jednak Sonia patrzyła na mnie z miną nieszczęsnego przechodnia, który utknął w korytarzu z emocjonalnie niestabilną nastolatką. Co zresztą było prawdą. Odchrząknęłam. – To miłe – powiedziałam. – Poczytam o tym, co robiła podczas swojego pobytu we Włoszech. Mina Soni złagodniała. – No właśnie. Jestem pewna, że to dlatego go tu przysłała. Może poznasz Florencję jej oczami. – Może. – O ile uda mi się przebrnąć przez pierwszą stronę, nie rozklejając się zupełnie. – Lino, cieszę się, że tu jesteś. Koniecznie wpadnij któregoś dnia zobaczyć zdjęcie mamy. – Sonia podeszła do schodów i się odwróciła. – Miałam ci jeszcze poradzić, że najlepiej jest podlewać fiołki od dołu. Napełnij podstawkę wodą i postaw na niej doniczkę. Dzięki temu nie dostaną za dużo wody. Myślę, że pewnie od razu chętnie by się napiły. – Dzięki. I, Soniu... przepraszam za te pytania. – Wszystko rozumiem. Wiedz, że bardzo lubiłam twoją mamę. Była wyjątkową osobą. – To prawda. – Zawahałam się. – A mogłabyś nie wspominać Howardowi o naszej rozmowie? Nie chcę, żeby sądził, iż jestem... nie wiem... zła na niego czy coś w tym rodzaju. – No i nie zamierzałam prowokować niepotrzebnych, za to kłopotliwych rozmów. Sonia skinęła głową. – Nie pisnę słowem. Tylko obiecaj, że z nim porozmawiasz. To dobry człowiek, jestem pewna, że odpowie na wszystkie twoje pytania. – Okej. – Odwróciłam wzrok i na chwilę zapanowała cisza. – Miłego dnia, Lino. Zeszła na dół i wyszła z domu, a ja nadal stałam i wpatrywałam się w drzwi do mojego pokoju. Czułam narastającą panikę. To tylko jeden z pamiętników mamy, dasz radę. Dasz radę. W końcu ruszyłam przed siebie, ale w ostatniej chwili skręciłam na schody, aż fiołki zadrżały niebezpiecznie w moich dłoniach. Miałam pod opieką niezwykle spragnione kwiaty, sama Sonia tak powiedziała. Najpierw musiałam zająć się nimi. Zbiegłam na parter i przeszukałam szafki w kuchni, aż znalazłam talerzyk pasujący pod doniczkę. – No i proszę, moje drogie – wyszeptałam, nalewając dwa centymetry wody (F) i stawiając na niej doniczkę. Moje fiołki nie wydawały się zbytnio zainteresowane towarzystwem, ale i tak z nimi usiadłam i je obserwowałam. Wcale, ale to wcale nie zwlekałam. Skądże.