Od autorki
Po raz pierwszy zetknęłam się z Wodnikowym Wzgórzem w dzieciństwie, gdy obejrzałam film
animowany z 1978 r., oddający brutalność, ale i nadzieję oraz piękno powieści Richarda Adamsa. Od razu
zakochałam się w świecie królików i ich postaciach. Minęło wiele lat, a magia książki wcale dla mnie nie
przeminęła.
Króliki to twardziele. Mierzą się codziennie z drapieżnikami, a jednak przystosowują się do takiego
życia, walczą i trwają. Pojedyncze osobniki są słabe i żyją krótko, ale jako gatunek to potęga. Króliki
reprezentują sobą siłę, wolę przeżycia i najgłębsze instynkty tkwiące w każdej żywej istocie na naszej
planecie.
Taką samą twardzielką jest Alvie. Jej duchowa więź z królikami – a konkretnie z Wodnikowym
Wzgórzem – była pierwszą cechą, jaką ujrzałam oczami wyobraźni i do której wracałam w czasie pisania
oraz wprowadzania kolejnych, niezliczonych poprawek.
Dlatego mam ogromny dług wdzięczności wobec Richarda Adamsa, który odszedł co prawda w 2016
r., ale pozostawił po sobie coś, co przetrwa jeszcze wiele pokoleń. Wodnikowe Wzgórze to znacznie więcej
niż książka fantasy – to hymn na cześć życia, przypominający nam o głębokiej, intymnej więzi z ziemią,
innymi stworzeniami i każdym człowiekiem.
W wypadku królików cały proces zalotów i spółkowania zabiera łącznie trzydzieści do czterdziestu
sekund.
Nie jestem królikiem, jednak gdybym była, moje życie byłoby znacznie prostsze.
– Jesteś pewna? – pyta Stanley. – Nadal możesz zmienić zdanie.
Pociągam dwukrotnie za swój lewy warkocz.
– Gdybym nie chciała, nie zadałabym ci tego pytania – mówię. Ale prawdę powiedziawszy, nie
sądziłam, że się zgodzi.
Jesteśmy w motelu, w pokoju ze starym, charkoczącym grzejnikiem i seryjną reprodukcją
przedstawiającą wiatrak. Stanley siedzi na brzegu łóżka, wierci się niespokojnie, obok oparł kulę. Zaciśnięte
palce położył na kolanach.
Robię kilka kroków w jego stronę. Unosi ręce, ale zaraz nieruchomieje.
– Żadnego dotyku? – upewnia się.
– Żadnego. – Tak się umówiliśmy. Ja mogę go dotykać, on mnie nie.
Widzę, jak krew pulsuje mu w tętnicy na szyi. W ciągu dziesięciu sekund doliczam się dwudziestu
uderzeń. To sto dwadzieścia uderzeń na minutę.
Przypuszczam, że to spadło na niego zbyt nagle. W końcu dzisiaj spotkaliśmy się po raz pierwszy. Ja
jednak chcę spróbować ‒ ten jeden raz. To powinno być intuicyjne, przecież wszystkie zwierzęta to robią.
Więc i ja dam radę, niemożliwe, żebym była aż tak do niczego.
Wyciągam powoli rękę i ujmuję obie jego dłonie. Wydaje z siebie dźwięk, jakby zaraz miał kichnąć –
to gwałtowne wciągnięcie powietrza. Przyglądam się jego palcom, długim i szczupłym. Nie lubię, kiedy ktoś
mnie dotyka, ponieważ to boli, ale gdy to ja kontroluję sytuację, dotyk staje się możliwy do zniesienia.
– Wiesz, że wszystkie jaszczurki z gatunku Aspidoscelis uniparens są samicami? Rozmnażają się
przez klonowanie. Samice wzajemnie się dosiadają, żeby pobudzić produkcję jaj.
Stanley wpatruje się we mnie. Milczy.
– Z kolei u pławikoników role są odwrócone. Samica przekazuje samcowi jaja i to on je nosi, aż się
wyklują młode.
Stanley kładzie sobie rękę na brzuchu.
– Pingwiny cesarskie mają tylko jednego partnera w danym sezonie rozrodczym. Para komunikuje się
za pomocą konkretnych odgłosów. Samiec trąbi na samicę, aż ta go znajdzie. A potem kłaniają się sobie,
stają naprzeciwko i zaczynają śpiewać.
– Śpiewają?
– Tak.
Zastanawiam się, kim ja jestem. Królikiem, hieną, gibonem? A może zupełnie innym gatunkiem.
Jedno wiem na pewno ‒ nie identyfikuję się zbyt mocno z rodzajem ludzkim.
– Jesteś pewna?
Już drugi raz zadaje mi to pytanie, ale może ma do tego prawo. A jeśli zwariowałam? To może
okazać się katastrofą.
– Przejdźmy do rzeczy – mówię.
1
Trzy tygodnie wcześniej
O pewnych porach dnia w moim mieszkaniu śmierdzi zjełczałym serem gouda, ale chyba nikt poza
mną w całym budynku nie zwraca na to uwagi. Napisałam cztery pisma do właścicielki, pani Schultz, jednak
dałam sobie spokój, bo kiedy poszłam do niej zapłacić czynsz, zauważyłam, że wkłada je wszystkie do
segregatora podpisanego „Wariaci”.
Od tamtego czasu, gdy smród staje się zbyt intensywny, po prostu wychodzę do parku, siadam na
ławce i gram na laptopie w go.
Mamy piątego października, godzinę siedemnastą pięćdziesiąt dziewięć. Temperatura na zewnątrz
wynosi około trzynastu i pół stopnia. Cisza wypełnia moje uszy. Gdy się mocniej wsłuchuję, docierają do
mnie wplecione w nią dźwięki: głuche dudnienie przejeżdżających w oddali samochodów, szelest liści na
wietrze i szum krwi płynącej w moich żyłach, ale żadnych ludzkich głosów.
Naciągam na głowę kaptur bluzy, co pozwala mi ogrzać uszy, a jednocześnie nieco ukryć twarz,
dając mi poczucie prywatności. Otaczający mnie park jest cichy i nieruchomy – wielka przestrzeń uśpionej
zielonej trawy. Niektóre klony już zaczęły gubić krwistoczerwone liście. W znajdującym się nieopodal
stawie połyskuje woda. Anas platyrhynchos ślizgają się po powierzchni, czubki samczych łebków świecą
niczym oszlifowane szmaragdy z onyksowymi oczami. Gdy rozpościerają skrzydła i podrywają się do lotu,
ich opalizujące niebieskoczarne lusterka odbijają od siebie światło.
Zerkam na pustą ławkę przy stawie, a potem sprawdzam, która godzina. Czekam na chłopaka z laską.
Codziennie, dokładnie o osiemnastej, chłopak mniej więcej w moim wieku – może parę lat starszy –
wychodzi z pokrytego łososiowym tynkiem budynku po drugiej stronie ulicy, kuśtyka do parku i siada na
ławce. Czasami czyta. Niekiedy obserwuje kaczki. Od trzech tygodni to jego utarty schemat.
Kiedy pojawił się po raz pierwszy, byłam zła, że naruszył moje terytorium. Nie miałam ochoty z nim
rozmawiać – nie cierpię rozmów z ludźmi – ale też nie zamierzałam rezygnować z mojego parku. Dlatego
zaczęłam się ukrywać. A potem coś się zmieniło. Stał się częścią krajobrazu, tak samo jak kaczki. Jego
obecność przestała mnie drażnić, regularność jego wizyt w parku działa na mnie wręcz kojąco.
I rzeczywiście. Ledwo wybija szósta, a otwierają się drzwi i wyłania się z nich chłopak. Wygląda tak
samo jak zawsze: szczupły, blady, niezbyt wysoki, z jasnobrązowymi włosami, które chyba dawno nie były
podcinane. Rozpięta niebieska kurtka wydyma się na wietrze. Przyglądam się, jak idzie do swojej ławki,
podpierając się laską. Siada, a ja odwracam wzrok, usatysfakcjonowana. Opieram się plecami o drzewo,
otwieram laptopa, kładę go sobie na kolanach i zaczynam partię go z losowym przeciwnikiem.
Chłopak nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności. Staram się, żeby to się nie zmieniło.
* * *
Kiedy opuszczam park, już zmierzcha. Po drodze do domu wstępuję do Quik-Martu po dwa
opakowania ramenu, bochenek pszennego chleba, napój pomarańczowy i waniliową babeczkę.
Za każdym razem kupuję to samo, więc doskonale wiem, ile będzie kosztowało: sześć dolarów
i dziewięćdziesiąt siedem centów. Odliczam dokładną kwotę, zanim podejdę do kasy, a potem szybko
przesuwam ku sprzedawcy zakupy i pieniądze.
– Coś jeszcze? – pyta. Kręcę przecząco głową.
Moje mieszkanie znajduje się kawałek dalej. Narożny, przysadzisty budynek z cegły, z jednym
mizernym drzewkiem rosnącym przed frontem. Z najwyższych gałęzi, niczym maleńka flaga, zwisa
niebieska prezerwatywa. Tkwi tam, odkąd sięgam pamięcią. Na chodniku leżą bursztynowe odłamki
stłuczonego szkła.
Podchodzę do drzwi i zamieram. Dostrzegam czekającego na mnie chudego, łysiejącego mężczyznę
około czterdziestki. Nosi okrągłe oprawki okularów i kamizelkę z dzianiny.
– Doktor Bernhardt – mamroczę.
– Dobrze, że cię złapałem. Dzwoniłem do twojego mieszkania i dzwoniłem. Już miałem
zrezygnować.
Przyciskam zakupy do piersi.
– Byliśmy umówieni w środę, a dziś jest poniedziałek. Nie spodziewałam się pana.
– Musiałem przełożyć nasze spotkanie. Próbowałem się do ciebie dodzwonić, ale nigdy nie odbierasz.
Rozumiem, że nie lubisz niespodzianek, ale w związku z tym chyba powinnaś od czasu do czasu sprawdzać
pocztę głosową. – W jego głosie słychać ton, który nauczyłam się identyfikować jako cierpki.
Doktor Bernhardt pracuje w opiece społecznej. To dzięki niemu mogę mieszkać samodzielnie,
chociaż jestem niepełnoletnia.
– To jak, wpuścisz mnie?
Wzdycham nerwowo i otwieram drzwi.
– Dobrze.
Wchodzimy do budynku i ruszamy na pierwsze piętro. Schody wyłożone są wytartą wykładziną
w wyblakłym kolorze, czymś pomiędzy beżem a błękitem, na której widnieje ciemna plama. Być może
rozlany napój, a może zaschnięta krew. Tak samo jak prezerwatywa na drzewie, plama też tu już była, kiedy
się wprowadziłam. Doktor Bernhardt marszczy nos, po czym przekracza plamę i wchodzi do mojego
mieszkania.
Od razu przygląda się wszystkiemu badawczo. Brudne dżinsy leżą na podłodze obok stosu
periodyków z sudoku. Na ławie, w otoczeniu okruszków, stoi szklanka z niedopitym napojem
pomarańczowym. Sportowy stanik wisi na telewizorze.
– No wiesz, jak na kogoś, kto uwielbia porządek i rutynę, powinnaś trochę bardziej dbać o czystość –
stwierdza doktor.
– Planowałam posprzątać, zanim pan przyjdzie – mamroczę. Bałagan mi nie przeszkadza, dopóki to
mój bałagan. Bez problemu nawiguję we własnym chaosie.
Gdy wchodzę do kuchni, skorek pędzi do zlewu i znika w odpływie. Stawiam kupione produkty na
blacie, otwieram lodówkę i chowam szklankę z sokiem.
Doktor Bernhardt zagląda mi przez ramię, przygląda się zawartości lodówki, w której znajduje się
pudełko z resztkami chińszczyzny, spleśniałe resztki kanapki z szynką, tubka śmietankowego kremu oraz
musztarda, i unosi brwi.
– Niezbyt zdrowo się odżywiasz.
Zamykam drzwiczki.
– Jutro wybieram się na zakupy.
– Powinnaś od czasu do czasu kupować jakieś warzywa i owoce.
– Ma pan obowiązek zgłaszania moich zwyczajów żywieniowych.
– Pamiętaj, pytania mają intonację wznoszącą. W przeciwnym razie twoi rozmówcy nie będą
wiedzieć, że ich o coś pytasz[1].
Uważam, że w większości sytuacji sam kontekst wystarcza, ale powtarzam pytanie z naciskiem na
dwa ostatnie słowa.
– Ma pan obowiązek zgłaszania moich zwyczajów żywieniowych.
– Nie. Tylko udzielam ci rady. Chyba wiesz, że to należy do zakresu moich obowiązków
służbowych?
– Czy zadał mi pan pytanie.
– Retoryczne – odpowiada i wchodzi do salonu. – Mogę usiąść?
Kiwam głową.
Doktor zajmuje miejsce na sofie, splata palce i przygląda mi się ponad małymi, okrągłymi oprawkami
okularów.
– Nadal pracujesz w zoo?
– Tak.
– Myślałaś może o podjęciu studiów?
Pytał mnie o to już kilkakrotnie i zawsze odpowiadam tak samo.
– Nie stać mnie. – Poza tym nie mam szans na stypendium, ponieważ rzuciłam szkołę. I wcale nie
dlatego, że szło mi kiepsko, po prostu nienawidziłam szkoły. Mam zdany egzamin GED[2], ale większość
uczelni honoruje właśnie świadectwo ukończenia liceum. – Zresztą, lubię tę pracę.
– Jesteś usatysfakcjonowana swoją obecną sytuacją?
– Tak. Jest lepsza niż jej alternatywa.
Zanim zamieszkałam tutaj, przebywałam w domu dla problematycznych nastolatków. Dzieliłam
pokój z dziewczyną, która gryzła palce do krwi i budziła mnie w środku nocy, wrzeszcząc mi do ucha.
Jedzenie było okropne, a zapachy jeszcze gorsze.
Uciekałam stamtąd trzykrotnie. Za trzecim razem złapali mnie, gdy nocowałam w parku, i pod
zarzutem włóczęgostwa trafiłam do sądu. Na pytanie, dlaczego ciągle uciekam, odparłam, że bezdomność
jest lepsza niż życie w takiej placówce. Poprosiłam o zgodę sądową na usamodzielnienie – wcześniej
poczytałam sporo na ten temat – czyli prawnie usankcjonowaną możliwość samodzielnego mieszkania.
Sędzina się zgodziła, pod warunkiem że przyznany mi kurator będzie regularnie sprawdzał, jak sobie
radzę. Dlatego właśnie doktor Bernhardt został moim opiekunem, przynajmniej na piśmie. Ma obowiązek
odwiedzania mnie co najmniej dwa razy w miesiącu, ale poza tym nie utrzymujemy ze sobą kontaktu, co mi
odpowiada.
Cały czas mam jednak świadomość, że to od niego zależy, czy trafię z powrotem do ośrodka dla
nastolatków. Albo czy spotka mnie jeszcze gorszy los.
– Alvie, mogę zadać ci osobiste pytanie?
– Czy jeśli powiem „nie”, to coś zmieni.
Marszczy czoło, aż mu się brwi stykają. Jest sfrustrowany, może nawet urażony. Nie potrafię tego
stwierdzić. Odwracam wzrok.
– Proszę pytać.
– Masz przyjaciół?
– Mam zwierzęta w pracy.
– Przyjaciół, z którymi możesz porozmawiać. I papugi się nie liczą.
Waham się.
– Nie potrzebuję nikogo takiego.
– Jesteś szczęśliwa?
Oczywiście to kolejne pytanie retoryczne. Raczej nie kwalifikuję się do grona osób, które większość
uznałaby za szczęśliwe. Tyle że to nie ma znaczenia, szczęście nie jest dla mnie priorytetem, co innego ‒
przeżycie. Utrzymanie się przy zdrowych zmysłach. Podkreślanie, że nie jestem szczęśliwa, to jak wytykanie
bezdomnemu, że nie ma sensownych planów na emeryturę. Owszem, jest w tym ziarno prawdy, ale co
z tego?
– Jestem stabilna, od kilku miesięcy nie miałam załamania nerwowego.
– Nie o to pytam.
– Nie rozumiem celu tego pytania.
Doktor wzdycha.
– Nie jestem psychoterapeutą, ale moim zadaniem jest troska o twoje zdrowie i samopoczucie. Wiem,
że cenisz sobie własną niezależność, jednak twoja sytuacja byłaby lepsza, gdybyś miała choć jednego
przyjaciela. Kiedy ostatni raz nawiązałaś rozmowę z kimkolwiek spoza pracy?
Do tej pory nie interesował się moim życiem towarzyskim, czy też jego brakiem, dlaczego więc nagle
to takie istotne?
– Nie jestem taka jak inni. Dobrze pan o tym wie.
– Uważam, że przeceniasz swoją inność. Może na dobry początek powinnaś zacząć, nie wiem, od
jakiegoś chat roomu? Komunikacja internetowa bywa niezłym rozwiązaniem dla osób z dysfunkcjami
społecznymi. W ten sposób możesz poznać ludzi o podobnych zainteresowaniach.
Milczę.
– Alvie, stoję po twojej stronie, czy sobie z tego zdajesz sprawę, czy nie…
Ten tekst słyszałam już nie raz, z ust wielu dorosłych osób. Dawno przestałam w niego wierzyć.
– …ale to, jak żyjesz… to nie jest do końca dobre dla ciebie. Jeśli sytuacja się nie zmieni, zasugeruję
sędzinie, że możesz nadal mieszkać samodzielnie, pod warunkiem że zaczniesz chodzić na terapię.
Panika wzbiera w mojej klatce piersiowej, ale zachowuję neutralny wyraz twarzy.
– Czy to koniec na dzisiaj.
Doktor Bernhardt wzdycha.
– Chyba tak. – Podnosi teczkę i rusza do drzwi. – Do zobaczenia za dwa tygodnie – mówi,
a wychodząc na korytarz, zerka przez ramię. – I wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – mówi.
Drzwi się za nim zamykają.
Po jego wyjściu stoję przez kilka minut na środku pokoju, czekając, aż zniknie ucisk między żebrami.
A potem rozpakowuję babeczkę, którą kupiłam, kładę ją na ławie i wbijam w nią świeczkę.
Punktualnie o dziewiętnastej czterdzieści pięć zapalam ją i zdmuchuję.
Jeszcze tylko rok i już nie będę musiała radzić sobie z doktorem Bernhardtem ani żadnymi innymi
urzędnikami. Muszę tylko dotrwać do osiemnastych urodzin, nie tracąc pracy i regularnie płacąc czynsz.
A potem zyskam pełną wolność.
1 Alvie, jak wiele osób z zespołem Aspergera, cechuje nietypowa melodyka wypowiedzi, zwłaszcza
zdań pytających, które brzmią monotonnie, bez charakterystycznej intonacji wznoszącej na końcu zdania,
stąd w wypowiadanych przez nią kwestiach brak znaku zapytania [przyp. red.].
2 GED – amerykański egzamin, odpowiednik dyplomu ukończenia szkoły średniej [przypisy, o ile nie
zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumaczki].
2
W ogrodzie zoologicznym Hickory Park Zoo, przy wybiegu dla hien, stoi tablica z napisem:
„SZCZĘŚLIWE? SMUTNE? WŚCIEKŁE?”. A pod spodem mniejszym drukiem dopisek: „Przypisywanie
zwierzętom ludzkich uczuć to tak zwany antropomorfizm. Zamiast pytać: co ono czuje?, zapytaj: co ono
robi?”.
Codziennie po przyjściu do pracy natykam się na ten znak i szczerze go nienawidzę.
Słonie przeżywają żałobę po zmarłych osobnikach. Małpy człekokształtne można nauczyć
posługiwania się językiem migowym z takim samym skutkiem jak pięcioletnie dziecko. Wrony świetnie
rozwiązują problemy. Podczas eksperymentów laboratoryjnych stosowały i modyfikowały narzędzia, na
przykład kamyki albo krótkie źdźbła słomy, żeby zdobyć pożywienie. Kiedy zwierzęta robią coś takiego,
uważa się, że to instynkt albo odruch warunkowy. Jeśli to samo zrobi człowiek, staje się to
niekwestionowanym dowodem wyższości naszego gatunku. Ponieważ zwierzęta nie są w stanie
zwerbalizować swoich uczuć i myśli, niektórzy zakładają, że ich zwyczajnie nie posiadają.
Niekiedy wyobrażam sobie, że nocą zakradam się do zoo, wykradam tę tabliczkę i wrzucam ją do
najbliższej rzeki.
Siedzę na ławce w moim służbowym uniformie w kolorze khaki i jem kanapkę z szynką i musztardą
– jak codziennie podczas przerwy na lunch. Hieny myszkują po swoim przypominającym jaskinię wybiegu
i drapią w ściany. Kiki, dominująca samica w stadzie, próbuje przegryźć kraty.
Obok przechodzi szybkim krokiem kobieta, ciągnąca za sobą pyzatego chłopca. Mały ma około
siedmiu lat i je lody.
– Dzień dobry – mówi kobieta z uśmiechem. Ma wydatne wargi wysmarowane czerwoną pomadką. –
Zerknie na niego pani przez chwilę? Tylko skoczę do toalety. – I odbiega, zanim zdołam jej odpowiedzieć.
Chłopiec patrzy na mnie przez zmrużone oczy z lodem w ręku.
Co ona sobie myśli, żeby zostawiać dziecko z zupełnie obcą osobą? Przecież mogłam okazać się
pedofilem albo skacowaną idiotką, która przygląda się z otwartymi ustami, jak dzieciak wchodzi na wybieg
hien. Nie jestem ani jednym, ani drugim, ale nie o to chodzi.
– Cześć – mówi chłopiec.
Nie mam pojęcia, co odpowiedzieć i zrobić, więc dalej jem kanapkę. Obserwuję go tylko kątem oka,
żeby nie uciekł.
Dzieciak liże lodowego rożka.
– Jesteś treserką zwierząt? Uczysz ich różnych sztuczek?
– Nie. Karmię je i sprzątam im klatki.
Chłopak wskazuje na Kiki, która nadal gryzie pręty.
– Dlaczego on tak robi?
Przełykam kęs bułki.
– To tak zwana stereotypia. Oznaka zdenerwowania, tak jak obgryzanie paznokci.
– Czyli to szalona hiena?
– Nie. Takie powtarzające się zachowania są typowe dla zwierząt trzymanych w niewoli. To
normalna reakcja na nienormalne otoczenie – wyjaśniam i dodaję po chwili: – Poza tym to nie jest on, tylko
ona. Ma na imię Kiki.
– Akurat. Przecież widzę. Ma penisa. – Chłopiec cedzi słowo, ostrożnie i uważnie, jakby nie był
pewien jego prawidłowego brzmienia.
Gryzę kanapkę i odpowiadam z pełnymi ustami:
– To nie jest penis.
Chłopiec marszczy piegowatą twarz.
– A co to jest?
– Przerośnięta łechtaczka.
– Co?
– Samice hien są wyjątkiem w świecie zwierząt. Są większe od samców, dominują w stadzie i mają
łechtaczkę wielkości…
Przerywam, ponieważ matka chłopca, czerwona na twarzy, z zaciśniętymi ustami, chwyta go za rękę
i odciąga ode mnie.
– Mamo – pyta dziecko. – Co to jest łechtaczka?
– To taki ptak – mamrocze kobieta.
– Ta pani mówiła co innego.
– Chyba porozmawiamy z szefem tej pani, prawda?
Z kanapki wypada odrobina musztardy i ląduje na kamieniach, między moimi stopami. Jem dalej, ale
pieczywo ma teraz smak suchego papieru i grzęźnie mi w gardle.
Po południu, tuż przed końcem mojej zmiany, zostaję wezwana do gabinetu pani Nell, właścicielki
zoo. Kobieta spogląda na mnie wściekle zza biurka i stuka polakierowanymi paznokciami w podłokietnik
fotela. Jest niska i krępa, a jej stroje rażą mnie w oczy. Dzisiaj ma na sobie oślepiająco różowy żakiet –
w kolorze upierzenia Duke’a, papugi siedzącej w klatce w kącie gabinetu. Na brzuchu ptaka widnieje goła
plama po wyskubanych piórach – efekt jego nerwowego nawyku.
– Wiesz, dlaczego cię wezwałam, prawda? – pyta pani Nell.
Poruszam się niespokojnie na krześle.
– Ze względu na to, co powiedziałam. Ale ja tylko odpowiadałam…
– Alvie.
Milknę.
– Kurde, wiem, że nie jesteś tak głupia, na jaką czasami wyglądasz. – Pani Nell mówi „kurde” tylko
wtedy, gdy jest zirytowana. Zaczynam się denerwować. – Powinnaś mieć dość rozumu, by wiedzieć, że nie
należy opowiadać o rozmnażaniu pierwszemu z brzegu dziecku, zwłaszcza jeśli jego matka znajduje się
obok.
– Tłumaczyłam mu tylko, jak jest zbudowana hiena. Przecież sama pani mówiła, że do moich
obowiązków należy odpowiadanie na wszelkie pytania gości dotyczące zwierząt.
Kobieta przymyka na chwilę oczy i ściska palcami nasadę nosa.
– Przestań chrzanić.
Duke skrzeczy ze swojej klatki w kącie:
– Przestań chrzanić.
Wbijam wzrok we własne stopy.
– Przeproszę matkę tego chłopca, jeśli pani tego chce.
– Nie. Zapewne pogorszyłabyś tylko sytuację.
Nic nie mówię, bo ma rację.
– Zdajesz sobie sprawę, że to nie pierwsza skarga na ciebie, jaką otrzymałam?
Sztywnieję.
– Proszę dać mi jeszcze jedną szansę. Ja…
Unosi rękę.
– Wyluzuj, nie zwalniam cię. Ale chcę, żebyś przy ludziach gryzła się w ten niewyparzony język.
Skup się na karmieniu i sprzątaniu.
– A jeśli ktoś zada mi pytanie. – Mówię po chwili wahania.
– Udawaj, że jesteś głucha.
– Jak mam to robić.
– Nie wiem. Zacznij migać. – Porusza palcami tak, jakby grała w niewidocznego pająka albo rzucała
magiczne zaklęcie. – O tak.
– Nie znam języka migowego.
– To udawaj – warczy.
Kiwam głową. Boję się, że jeśli wdam się w dyskusję, zmieni zdanie w kwestii mojego zwolnienia.
Chociaż pracuję tu od ponad roku, wiem, że moja sytuacja jest niepewna. Mam niecałe dwieście
dolarów oszczędności. Zarabiam tyle, by wystarczyło na czynsz, zakupy i utrzymanie samochodu. Jeśli
przestanę płacić, znów wrócę na garnuszek państwa. Przyszło mi do głowy, że jeżeli nie pokażę, iż potrafię
samodzielnie egzystować jak dorosła osoba, sąd może uznać mnie za całkowicie niezdolną do samodzielnego
życia i na zawsze pozbawić wolności. Zważywszy na moją historię, to całkiem możliwy scenariusz. Wtedy
zostanę uwięziona w jakimś zakładzie opiekuńczym, i to nie do ukończenia osiemnastu lat, ale do śmierci.
Nie mogę stracić pracy.
* * *
Wracam wieczorem do domu, przebieram się i wychodzę do parku. Siadam na swoim miejscu pod
drzewem. Po chwili zerkam na zegarek. Jest już osiemnasta pięć, a chłopaka z laską jeszcze nie ma.
Nie podoba mi się jego spóźnienie. Nie wiem, dlaczego miałabym się przejmować czymś takim,
a jednak po stresującej, niespodziewanej wizycie doktora Bernhardta oraz wezwaniu na dywanik do szefowej
odnoszę wrażenie, jakby mój świat gwałtownie się przechylił. Stracił swoją symetryczność, a spóźnienie
chłopaka to kolejna sprzeczność, kolejny znak dysonansu.
Przez moment chodzę w tę i we w tę, a potem siadam na trawie i zaczynam dłubać w dziurze
w rajstopach na lewym kolanie. Dłubię i dłubię, powiększam rozdarcie, aż w końcu chłopak pojawia się
w drzwiach budynku. Pędzę za drzewo i zerkam z ukrycia, jak kuśtyka w stronę parku.
Dzisiaj wydaje się jakiś inny. Porusza się pomału, sztywno, jakby każdy krok sprawiał mu ból. Siada
na ławce, odwrócony do mnie plecami, więc nie widzę jego twarzy.
Czekam, obserwuję, wstrzymuję oddech.
Początkowo nawet nie drgnie, tylko wpatruje się przed siebie. Potem opuszcza głowę, kryje twarz
w dłoniach, a jego ramiona przeszywają gwałtowne wstrząsy.
Płacze.
Siedzę nieruchomo, staram się nie oddychać. Mija kilka minut i jego ramiona przestają się trząść.
Teraz siedzi bez ruchu, zgarbiony. Wstaje powoli, wyjmuje komórkę z kieszeni i wrzuca ją do stawu. Plusk
przestrasza stado kaczek, które podrywają się do lotu w chórze kwakania.
Chłopak wychodzi z parku, kulejąc, a ja nadal tkwię bez ruchu.
W końcu wstaję i ruszam w stronę łososiowego budynku. Za podwójnymi przeszklonymi drzwiami
znajduje się poczekalnia z telewizorem i sztuczną rośliną w donicy. Dotykam szorstkiego ceglanego muru,
przesuwam palce po gładkiej tabliczce przy wejściu i wyżłobieniach liter. ELKLAND MEADOWS.
Nie mam ze sobą laptopa, więc włączam telefon. Mam telefon na kartę, płacę za każdą minutę
i korzystam z niego z rozwagą, ale tym razem uruchamiam Internet. Szybkie przejrzenie sieci i już wiem, że
Elkland Meadows to dom opieki dla osób z uszkodzeniem mózgu i postępującymi chorobami
neurologicznymi. Przez chwilę zastanawiam się, czy chłopak jest pacjentem, ale na stronie ośrodka pisano,
że nie prowadzą tu leczenia ambulatoryjnego. Co oznacza tylko jedno ‒ przychodzi tu do kogoś.
Wracam do parku, podchodzę do stawu i dostrzegam w przybrzeżnym błocie srebrzysty telefon. Miga
do mnie w promieniach słońca. Nie chcę wkładać ręki do wody – nie lubię wody – więc odszukuję w trawie
patyk z zakrzywionym końcem. Wyławiam nim komórkę. Z tyłu obudowy, na białej taśmie, widnieje napis:
„WŁASNOŚĆ: STANLEY FINKEL”. Pod spodem znajduje się adres mailowy.
To chyba niezbyt mądre, żeby zostawiać swoje dane na komórce. A skoro tak się obawia, że może ją
zgubić, dlaczego wrzuca ją do wody? Przyciskam włącznik, komórka uruchamia się na moment i gaśnie. Już
mam ją wyrzucić z powrotem do stawu, ale coś mnie powstrzymuje. Po chwili wkładam ją do kieszeni
i odchodzę.
3
Jest późno.
Siedzę na materacu w swoim pokoju, z wyprostowanymi nogami, skrzyżowanymi w kostkach.
Wyjadam łyżeczką śmietankę z tubki. Kapka spada mi na koszulkę, zdejmuję ją palcem i zlizuję. Panuje
półmrok, sypialnię oświetla jedynie blada poświata od laptopa, który leży na poduszce. Gram w go.
Nagle w moje myśli wkrada się głos doktora Bernhardta: „Jeśli sytuacja się nie zmieni, zasugeruję
sędzinie, że możesz nadal mieszkać samodzielnie, pod warunkiem że zaczniesz chodzić na terapię”.
Wykonuję idiotyczny ruch i mój przeciwnik przechwytuje kilka kamieni. Zła na siebie, wychodzę
z gry i zamykam komputer. Nie chce mi się spać, więc zdejmuję z półki pożółkły zniszczony egzemplarz
Wodnikowego Wzgórza, otwieram i zaczynam czytać. Próbuję wpaść w znajomy rytm zdań. „Przekwitły już
pierwiosnki. Bliżej lasu, gdzie drzewa rosły rzadziej, a teren obniżał się w stronę starego płotu i rowu
porośniętego jeżynami, tylko kilka wyblakłych bladożółtych plam jaśniało…”[3]
Czytałam tę powieść niezliczone razy. Powrót do świata inteligentnych królików i ich walki
o przetrwanie to kojący rytuał. Ale dzisiaj moje myśli wędrują, gdzie chcą, więc z westchnieniem zamykam
książkę.
Doktor Bernhardt nie rozumie, a ja nie potrafię mu tego wyjaśnić. Uważa, że moja awersja do
kontaktów z ludźmi wynika ze strachu przed odrzuceniem. W rzeczywistości sięga znacznie głębiej.
Mam w głowie miejsce, które nazywam Kryptą. Trzymam tam pewne wspomnienia, odizolowane od
reszty mojego umysłu. Psychologia nazywa to mechanizmem wyparcia. Dla mnie to coś niezbędnego do
przeżycia. Gdybym nie miała Krypty, nadal tkwiłabym w placówce opiekuńczej, nafaszerowana tyloma
silnymi lekami, że ledwo kojarzyłabym własne nazwisko.
Gdy zamknę oczy i się skoncentruję, widzę przed sobą potężne metalowe drzwi na końcu długiego,
ciemnego korytarza. Drzwi są mocne, solidne, zamknięte na wielką zasuwę, która chroni mnie przed tym, co
znajduje się po drugiej stronie. Budowałam to miejsce przez kilka lat, cegła po cegle. Stworzyłam w moim
umyśle oddział kwarantanny.
Jeśli doktor Bernhardt wyśle mnie na terapię, psycholog zacznie myszkować i gmerać przy moich
drzwiach, próbując rozebrać fortecę, którą zbudowałam dla ochrony. Zdaniem psychologów rozmowa jest
kluczem do rozwiązania wszystkich problemów.
Ręce mi się trzęsą, muszę zredukować liczbę atakujących mnie bodźców.
Gdybym miała łóżko, schowałabym się pod nim, ale na mojej podłodze leży tylko materac. Dlatego
idę do łazienki, wchodzę do pustej wanny, robię kokon z koców i zwijam się w nim w kłębek. Zakrywam
nawet twarz, zostawiam tylko szparę, żebym mogła oddychać. To mi pomaga. Sama, w ciemności, znów
mogę nabrać powietrza do płuc.
Ciche zamknięte przestrzenie dają mi poczucie bezpieczeństwa. W drugiej klasie pani Crantz, moja
nauczycielka, obstawiła moją ławkę kartonem, zostawiając tylko małe okienko z przodu, przez które miałam
patrzeć. Ponieważ mój wzrok rozbiegał się na wszystkie strony, sądziła, że otoczenie mnie rozprasza,
a karton pozwoli mi się skupić. Nie rozumiała, że byłam zatopiona w myślach. Odcięta od zewnętrznego
świata, jeszcze łatwiej zamykałam się w sobie. W zeszycie rysowałam labirynty i trójwymiarowe
sześciokąty, co było przyjemniejsze niż słuchanie, jak pani Crantz czyta Domek na prerii tym swoim
nosowym, nudnym głosem. Któregoś dnia postanowiła usunąć karton, a wtedy zaczęłam krzyczeć. Gdy
położyła mi rękę na ramieniu, kopnęłam ją w kolano. Zaciągnęła mnie wtedy do gabinetu dyrektora
i wezwała moją mamę.
Mama przyjechała w dresie, z włosami mokrymi po kąpieli. Nadal widzę, jak siedzi w gabinecie,
otwiera szeroko szare oczy i zaciska palce na pasku torebki.
– Alvie – odezwała się do mnie cicho. – Dlaczego kopnęłaś nauczycielkę?
– Chwyciła mnie – odpowiedziałam ledwo słyszalnie. – To bolało.
– Ledwo ją dotknęłam – zaprotestowała pani Crantz. – To nie mogło boleć.
A jednak. Wiele rzeczy sprawiało mi ból – jaskrawe światła, głośne dźwięki, drapiące ubrania – ale
kiedy o tym mówiłam, nikt mi nie wierzył.
– Paliło mnie – dodałam.
– Paliło? – zdziwiła się pani Crantz.
Dyrektor odchrząknął.
– Pani Fitz… może powinna pani wybrać się z córką do psychologa?
Mama zmarszczyła brwi.
– Ale po co?
– Ponieważ od pewnego czasu ma trudności w szkole. Mogę dać pani numer, jeśli pani chce. –
Dyrektor przesunął wizytówkę w stronę mamy. – Proszę zrozumieć, próbujemy pomóc. Najlepiej będzie,
jeśli zabierze pani teraz córkę do domu.
Siedziałam na krześle ze spuszczoną głową. Dłonie miałam zaciśnięte w pięści, położone na
kolanach.
W drodze powrotnej do domu mama w milczeniu wpatrywała się w jezdnię przed sobą. Światło
słońca odbijało się od jej włosów, nadając im jeszcze bardziej rudy kolor.
– Czy kiedy ja cię dotykam, też cię boli? – zapytała.
– Nie. Ty nie.
Wyraźnie się rozluźniła na te słowa.
– Cieszę się – odparła i znów zamilkła.
W samochodzie było gorąco, pot przyklejał mi koszulkę do pleców.
– Dlaczego dyrektor wysyła mnie do lekarza. Nie jestem chora.
– Może nie, ale… – Mama przygryzła dolną wargę. – Chyba powinnyśmy iść. Na wszelki wypadek. –
Oczy miała załzawione od jaskrawego słońca. – Bardzo cię kocham, Alvie. Wiesz o tym, prawda?
Stęchły zapach koca z wolna dociera do mnie i przywraca do rzeczywistości. Mój kokon przestaje
nagle pełnić rolę ochronną, zaczyna mnie dławić i ograniczać. Przerażona, że za chwilę się uduszę,
podrywam się z miejsca i uwalniam.
Z maleńkiego okna sączy się światło księżyca, odbija się od płytek, oświetla rysy na ścianach i plamy
rdzy zakwitającej w wannie.
Osuwam się i opieram czołem o ścianę. Przez moment czuję ucisk w gardle, ale udaje mi się
opanować. Mamy nie ma, rozdrapywanie przeszłości nic mi nie da. Odpycham wspomnienie tamtego dnia
w czeluść mojego umysłu, tam, gdzie jego miejsce.
Skup się. Rozpoznaj problem. Doktor Bernhardt życzy sobie, żebym prowadziła jakieś życie
towarzyskie. Nie może mieć jednak do mnie pretensji, że ludzie mnie unikają, więc jeśli przedstawię mu
dowody na to, że się starałam, może da mi spokój.
Telefon wyjęty ze stawu nadal leży na moim stoliku. Podnoszę go i odczytuję dane zapisane na
obudowie aparatu.
Stanley Finkel. Tak się nazywa ten chłopak z parku, ten z laską. Co niby miałabym mu powiedzieć?
To bez znaczenia. Otwieram laptopa, loguję się do poczty i wpisuję adres Stanleya. A potem piszę
pierwsze pytanie, jakie przychodzi mi do głowy:
Co sądzisz o interpretacji kopenhaskiej?
Stanley zapewne uzna, że to spam, a jeśli nawet nie, przecież mnie nie zna, więc dlaczego miałby
odpowiedzieć?
Dotykam touchpada, przesuwam kursor w stronę krzyżyka w narożniku ekranu, żeby zamknąć
pocztę. Tymczasem jednak pojawia się nowa wiadomość.
Hej, TysiącuWrogów :-). Interesujący nick. Czy my się znamy?
Zastygam. Krople potu spływają mi po tułowiu, małe zimne paciorki. Zadał mi pytanie, powinnam
przynajmniej na nie odpowiedzieć.
Nie.
Skąd masz mój adres?
Był na komórce znalezionej w parku. Telefon nie działa.
Dłuższa pauza.
Nie szkodzi. I tak już powinienem mieć nowy. To czym jest ta interpretacja kopenhaska?
Nie spodziewałam się, że mi odpisze. Potrzebuję chwili, żeby się uspokoić, a potem moje palce
zaczynają uderzać pospiesznie w klawisze:
To jedna z powszechnych interpretacji fizyki kwantowej. Według niej cząstki kwantowe nie należą do
jednej obiektywnej rzeczywistości, ale istnieją jako niezliczone możliwości. Dopiero akt obserwacji lub
pomiaru cząstek sprawia, że zyskują one konkretną lokalizację. Typowym przykładem jest eksperyment
myślowy zwany paradoksem kota Schrödingera. Doświadczenie polega na zamknięciu kota w skrzynce. Jego
życie i śmierć zależą od zachowania jednego atomu. Jeśli cząstka się rozpadnie, otworzy się pojemnik
i uwolni się trujący gaz. Jeśli nie dojdzie do rozpadu, pojemnik pozostanie szczelnie zamknięty. Według
interpretacji kopenhaskiej, dopóki skrzynka jest zamknięta, obie możliwości są tak samo realne, dlatego kot
jest zarówno żywy, jak i martwy. Dopiero po otwarciu skrzyni wyłania się jedna, konkretna rzeczywistość.
Klikam „wyślij”. Dłonie mam wilgotne, wycieram je w spodnie.
Minutę później przychodzi odpowiedź:
To najbardziej niezwykłe zagajenie rozmowy, z jakim się spotkałem. Ludzie zwykle mówią coś
o pogodzie. Albo o sporcie. Chociaż, prawdę powiedziawszy, też nie wiedziałbym, co na to odpowiedzieć.
No tak. On nie ma ochoty rozmawiać o fizyce kwantowej. Mało kto ma na to ochotę. Piszę więc:
Mam Cię zostawić w spokoju?
Nie.
Jeśli tylko chcesz, możesz przez całą noc rozmawiać ze mną o Kopenhadze. Słuchaj, a może
przejdziemy na Gchat? Będzie łatwiej.
Dobrze.
To jak się nazywasz?
Chyba nic się nie stanie, jeśli to wyjawię.
Alvie Fitz.
Alvie? Jak ten facet z „Annie Hall”?
To także imię żeńskie.
A więc jesteś dziewczyną?
Jestem płci żeńskiej, owszem.
Podoba mi się. To znaczy ‒ to, jak się nazywasz. Na pewno lepiej niż ja. Sama oceń: Stanley Finkel.
To brzmi jak nazwisko prezentera jakiegoś okropnego teleturnieju. A poza tym rymuje się z „tinkle”[4], przez
co gimnazjum było katorgą.
Dla mnie brzmi całkiem normalnie.
Dzięki :-). A teraz muszę zapytać, jakim cudem znalazłaś mój telefon.
Widziałam, jak go wrzucasz do stawu.
Stanley nie odpowiada.
Dlaczego go wyrzuciłeś?
Mija dłuższa chwila bez odpowiedzi, zaczynam się zastanawiać, czy odszedł od komputera, a wtedy
pojawia się kolejna wiadomość:
Sądziłem, że mi się już nie przyda. Byłem głupi. Ale to już nie ma znaczenia.
Nie wiem, co napisać, więc nic nie piszę. Po minucie na moim ekranie ukazuje się wiadomość:
Alvie? Dziękuję.
Za co?
Za nic. Po prostu chciałem Ci podziękować.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś mi dziękował. To dziwne uczucie.
Muszę kończyć – piszę.
Zamykam komputer. Przez chwilę siedzę i wpatruję się w przestrzeń. Serce mi bije szybciej niż
zwykle.
3 Richard Adams, Wodnikowe Wzgórze, tłum. Krystyna Szerer, Rebis, Poznań 1994.
4 Tinkle (ang.) – plusk, pluskać, siusiu.
4
Tej nocy niewiele śpię. Odstępstwa od codziennych zwyczajów zaburzają mój rytm snu, a minione
dni obfitowały w rozmaite anomalie.
W końcu zapadam w drzemkę na sofie, budzą mnie jaskrawe promienie słońca, sączące się przez
zasłony. Światło rozlewa się na podłodze, oświetlając zniszczony szaroniebieski dywan, stosy gazet i książek
w rogach salonu. W powietrzu unosi się zjełczały zapach sera.
Odrywam się od sofy i idę do kuchni, żeby przygotować mocną kawę. Za niecałą godzinę zaczynam
zmianę, muszę się przygotować do pracy.
Szczotkuję zęby, czeszę włosy i na nowo zaplatam warkocze, a potem myję się w misce. Nie lubię
wanny i prysznica, ale i bez nich można dbać o higienę – nie wspominając o oszczędności wody. Włosy też
można umyć w zlewie. Tyle że zabiera to trochę więcej czasu.
Na zewnątrz jest zimno, więc samochód nie chce zapalić. Przekręcam kluczyk w stacyjce, słyszę
głuche kliknięcie i ciche rzężenie. Próbuję jeszcze kilkakrotnie i w końcu silnik zaskakuje.
Odbijam kartę w pracy i ruszam brukowaną alejką. Gdy mijam tablicę o antropomorfizmie, czuję
mrowienie na skórze, jakbym doświadczyła jakiejś reakcji alergicznej.
Mam dzisiaj dyżur przy karmieniu, więc wyjmuję z chłodni paczki z pstrągiem i kalmarem, a potem
kroję śliskie, różowo-szare mięso na maleńkie kawałki i rzucam je wydrom. Później karmię gibony owocami.
To para, Persefona i Hades ‒ nazwana, jak sądzę, ironicznie.
Złocista samica pochyla się, żeby pociągnąć mnie za warkocz. Pozwalam jej na to, dotyk zwierząt nie
jest dla mnie tak nieprzyjemny jak fizyczne kontakty z ludźmi.
Idę dalej. W dużej klatce na gałęzi sztucznego drzewa siedzi myszołów rdzawosterny o imieniu
Chance. To pierwszy ptak tego gatunku w naszym zoo, pozyskany kilka tygodni temu z kliniki dzikich
zwierząt. Ma błyszczące oczy, w kolorze oscylującym między barwą szampana i starej monety
jednopensowej ‒ miedzianozłotym.
Bardzo powoli otwieram drzwi i wyjmuję z kieszeni martwą mysz w plastikowym woreczku. Na
dłoniach mam grube rękawice ochronne, w kolorze khaki jak moje ubranie robocze. Otwieram torebkę
i wyjmuję mysz za ogon.
– Śniadanie – oznajmiam.
Chance zaciska żółte łapy na gałęzi. Ma długie czarne bardzo ostre pazury – broń służącą do łapania
ofiar i przebijania ich narządów wewnętrznych. Ale jego czas polowań już się skończył. Chance porusza
kikutem – tym, co zostało mu z lewego skrzydła.
Wchodzę do środka, kładę martwą mysz i przesuwam stopą w jego stronę. Przechyla łeb, przygląda
się posiłkowi, ale się nie rusza.
Odkąd przyjechał do zoo, spędzam z nim sporo czasu. W obecności ludzi zachowuje się nerwowo –
jak wszystkie wychowane w dziczy zwierzęta, przynajmniej na początku. A ponieważ został poważnie
ranny, łatwo się denerwuje. Gdyby był człowiekiem, zapewne zdiagnozowano by u niego zespół stresu
pourazowego. Przypuszczam, że ogród zoologiczny to nie jest dla niego najlepsze miejsce, ale skoro już tu
trafił, powinien przyzwyczajać się do obecności ludzi. To potrwa, ale on już poczynił postępy. Na początku
wpadał w panikę, gdy tylko ktoś wchodził do jego klatki. Być może kiedyś zacznie mi jeść z ręki, ale
chwilowo próbuję nauczyć go jedzenia w mojej obecności.
Mysz leży na ziemi pomiędzy nami, z wyszczerzonymi siekaczami.
Chance zeskakuje na dół, chwyta gryzonia i wraca na swoją gałąź. Używa kikuta do utrzymania
równowagi, gdy chwyta ją pazurami. Jestem pod wrażeniem jego zdolności do adaptacji.
– Co mu się właściwie stało?
Znajomy nosowy głos odbieram jak papier ścierny przesuwający się pod moją czaszką. Odwracam
się i widzę Toby’ego – pomocnika niedawno zatrudnionego na pół etatu. Stoi z puszką napoju w ręku.
Podłużną twarz ma upstrzoną trądzikiem, spod czapki wydostało mu się kilka niesfornych kosmyków
brązowych włosów.
– Został ranny na wolności – wyjaśniam. – Zapewne zaatakował go lis albo kojot. Miał paskudnie
połamane skrzydło, trzeba było je amputować.
Toby unosi puszkę do ust i długo siorbie.
– Straszne – mówi w końcu. – Nie ma nic bardziej przygnębiającego niż ptak, który nie może latać.
– Przychodzi mi do głowy kilka znacznie bardziej przygnębiających rzeczy. Na przykład Holokaust.
Toby śmieje się – na tyle głośno, że się wzdrygam.
– Prawda – odpowiada.
Znowu bierze haust napoju i wyciera sobie usta wierzchem dłoni.
– Słuchaj, mogę go nakarmić?
Najeżam się. Toby pracuje głównie na stoisku z przekąskami i zmienia worki na śmieci. Nie ma
kwalifikacji do zajmowania się zwierzętami.
– Nie.
– Dlaczego?
– Ponieważ on nie jest do ciebie przyzwyczajony.
– No i co z tego? To chyba nie jest aż tak skomplikowane, prawda? – Toby puka w klatkę. – Hej, hej!
Ptaszku!
Chance się odsuwa.
– Nie rób tego. – Denerwuję się. – On odczytuje gwałtowne ruchy jako zagrożenie.
Toby uśmiecha się szeroko, pokazując przerośnięte siekacze.
– Wyluzuj, tylko się z nim droczę. Na żartach się nie znasz?
Mam ochotę zapytać go, jak by się poczuł, gdyby jakiś hałaśliwy olbrzym zamknął go w klatce,
a potem zaczął walić w kraty. Nadal uważałby, że to zabawne?
– Powinieneś zająć się pracą – mówię. – I nie wolno ci niczego pić na zmianie.
– Mam właśnie przerwę – oznajmia, grzebiąc sobie w uchu małym palcem, po czym zerka na
zegarek. – Chyba muszę wracać. To nara. – I odchodzi.
Powoli nabieram powietrza i tak samo powoli je wypuszczam. Myślę, że on nie przetrwa tu kolejnego
tygodnia. Pani Nell nie znosi leni, to jedna z jej największych zalet. Muszę wytrzymać do czasu, gdy go
wyrzucą.
Wyjmuję z chłodni kolejne opakowanie martwych myszy i idę nakarmić węże w pawilonie gadów.
Po drodze mijam parę młodych ludzi przy wybiegu dla hien. Obejmują się, chłopak szepcze coś dziewczynie
do ucha, a ona się śmieje i go całuje.
Przyglądanie się, jak ludzie okazują sobie uczucia w miejscach publicznych, wywołuje u mnie
dyskomfort. Teraz jednak, nie wiedzieć czemu, nie jestem w stanie odwrócić wzroku. Wydają się tacy
szczęśliwi. W ich wykonaniu miłość wygląda tak prosto i naturalnie.
Dziewczyna zauważa mój wzrok i uśmiech zamiera jej na twarzy. Jej wargi układają się w słowo
„psychol”. Chwyta chłopaka za rękę i odciąga od wybiegu, a ja zostaję sama. Gorąca fala oblewa mi czoło
i kark, pali mnie w uszy.
Psychol.
Rzeczywistość się oddala, znów mam sześć lat i podchodzę na przerwie do grupki dziewczynek na
placu zabaw. Serce mi łomocze, gdzieś za pępkiem czuję mały twardy orzech. Dziewczynki śmieją się
i rozmawiają. Gdy się zbliżam, milkną i na mnie patrzą. Przestają się uśmiechać.
Nogi mi się trzęsą. Mnę w palcach koszulkę, a potem chwytam za warkocz i ciągnę tak długo, aż do
bólu. Kiedy otwieram usta, wydostaje się z nich potok słów:
– Cześć jestem Alvie Fitz mogę się z wami pobawić.
Dziewczynki patrzą po sobie. Rozmawiają bez słów, przekazują sobie wzrokiem komunikaty – to
sztuka, której ja nigdy nie opanowałam.
Blondynka odwraca się do mnie z szerokim uśmiechem.
– Dobrze – mówi. – Jest taka zabawa w szczeniaka. Ponieważ jesteś nowa, będziesz szczeniakiem.
Nadal ciągnę jedną ręką za warkocz, a drugą tarmoszę sobie koszulkę.
– Na czym to polega.
– Musisz chodzić na czterech i szczekać.
Ucisk w żołądku maleje. To proste. Wykonuję polecenie.
– Hau, hau, hau!
Dziewczynki wybuchają śmiechem. Szczekam głośniej i szybciej, a one śmieją się coraz bardziej.
A kiedy kulam się na trawie i zaczynam zakopywać rękoma patyki, wręcz ryczą i piszczą.
Wokół nas zgromadził się tłumek dzieci. Ktoś rzuca patyk i woła:
– Aport!
Podnoszę go wargami, co wywołuje salwę śmiechu. Czuję ekscytację. Nigdy nie sądziłam, że tak
łatwo jest się zaprzyjaźnić.
Jedna z dziewczynek patrzy na koleżankę, przewraca oczami, dotyka palcem skroni i zaczyna nim
kręcić.
Zamieram, a patyk wypada mi z ust. Widziałam już ten gest. Wiem, co on oznacza.
Otacza mnie tłum dzieci, wszyscy się gapią z otwartymi ustami. Czuję ból w klatce piersiowej,
oddycham za szybko, ale nie mogę przestać.
Słyszę echo szeptów.
Dziwaczka. Wariatka.
Upuszczam patyk i ruszam biegiem. Uciekam z boiska, ze szkoły, ale i tak słyszę te szepty, ciągle
odbijają się echem w mojej głowie.
* * *
Gdy wracam z pracy do domu, biorę z kuchni pudełko cocoa puffs, siadam na sofie i włączam
telewizor. Jem garściami suche płatki i oglądam powtórkę Kosmosu. Mój wzrok przenosi się na leżący na
ławie laptop.
Czy Stanley przysłał mi nową wiadomość?
Wyłączam telewizję i siedzę, obracając w dłoniach kostkę Rubika. Przesuwam kolorowe rzędy, to
w jedną, to w drugą stronę. Nawet nie próbuję ułożyć ścianki, po prostu skupiam się na gładkim plastiku pod
palcami i kliknięciach, które rozlegają się, gdy klocek wskoczy na miejsce. Znowu omiatam wzrokiem
laptopa.
Rozmowa internetowa powinna być bezpieczna. Dopóki będę utrzymywać dystans i ograniczać się do
pozbawionych ryzyka tematów, nic złego się chyba nie stanie?
Biorę komputer i otwieram pocztę. Jest wiadomość od Stanleya.
Czyli ten kot w skrzynce, ten jednocześnie żywy i martwy… Naprawdę tak funkcjonuje świat? Nic nie
jest realne, dopóki tego nie zobaczymy? Co to oznacza dla nas?
Loguję się do chata. Stanley już na mnie czeka. W moim żołądku dzieją się dziwne rzeczy, trochę jak
podczas jazdy na kolejce wysokogórskiej.
Zadał mi pytanie związane z fizyką. To coś, co rozumiem, z czym sobie poradzę.
Kot Schrödingera to tylko eksperyment myślowy. Pierwotnie miał stanowić ilustrację absurdalności
interpretacji kopenhaskiej, ale niektórzy traktują go na serio.
Studiujesz fizykę?
Nie. Mam siedemnaście lat.
Ale pewnie chodzisz na zajęcia z rozszerzonej fizyki :-).
Nie chodzę do szkoły.
Chwila pauzy.
Homeschoooling? Moja mama też uczyła mnie w domu przez kilka lat. Niektórzy podchodzą
krytycznie do całej idei, ale ja uważam, że nie ma nic złego w uczeniu się od rodziców.
Nie mam rodziców.
Kolejna chwila ciszy.
Przykro mi.
Dlaczego jest Ci przykro?
Stanley nie odpowiada. Poruszam się nerwowo, zastanawiam się, czy napisałam coś nie tak. Rzadko
rozmawiam z innymi o mojej sytuacji – że nie mam żadnych krewnych, a przynajmniej nikogo, kto przyjąłby
mnie pod swój dach, że moja mama zmarła, gdy miałam jedenaście lat, a ojca nigdy nie poznałam. W tych
nielicznych przypadkach, gdy jednak o tym wspomniałam, typową reakcją była nagła cisza, a po niej
gwałtowna zmiana tematu.
Na ekranie pojawia się odpowiedź.
Wiem, jak ciężko jest żyć samemu.
Serce mi podskakuje.
Ty też straciłeś rodziców?
Prawie. Mój ojciec żyje, ale w zasadzie nie rozmawiamy. Mam dziewiętnaście lat, więc mogę
mieszkać samodzielnie. Daję sobie radę, ale nie jest łatwo. Tobie jest pewnie jeszcze trudniej.
On jest sam. Jak ja.
Poruszam się lekko do przodu i do tyłu. Moja ręka wędruje do lewego warkocza i zaczyna za niego
pociągać. Rozpoznaję wzbierające we mnie zdenerwowanie, wiem, że muszę skierować rozmowę na
bezpieczniejsze tematy. Piszę więc:
Radzę sobie. Zresztą, do nauki fizyki nie jest potrzebny żaden nauczyciel. Każdy może znaleźć
informacje, jeśli poświęci na to trochę czasu. A karta biblioteczna jest zdecydowanie tańsza niż studia.
LOL. Jestem studentem, więc wiem coś na ten temat. Nie studiuję fizyki, raczej nauki humanistyczne.
Ale musieliśmy wybrać jeden przedmiot ścisły, zdecydowałem się na neurobiologię, bo sądziłem, że to
przedmiot związany z tym, jak przebiegają procesy myślowe i co nadaje nam ludzki wymiar, ale niestety. To
coś na zasadzie „nauczcie się na pamięć pięćdziesięciu różnych procesów, jakie zachodzą podczas ruchu
gałki ocznej”. Nudy.
Brzmi ciekawie. Lubię czytać o mózgu, dzięki temu lepiej rozumiem zachowania ludzkie.
Jeszcze tylu rzeczy nie wiemy o naszym mózgu, prawda?
Tłumaczę sobie, że jeszcze tylko kilka minut i się rozłączę.
Rozmawiamy o percepcji i rzeczywistości, co kieruje nas w stronę dyskusji o prawdzie i o tym, ile
z tego, w co wierzymy, wynika z faktu, że inni kazali nam w to wierzyć. A to z kolei sprowadza temat
kłamstw, jakie dorośli serwują dzieciom.
Opowiadamy sobie, jak zareagowaliśmy w dzieciństwie na wieść, że Święty Mikołaj to fikcja. On
płakał. Ja się nie przejęłam, ponieważ nigdy nie przemawiała do mnie postać magicznego,
wszechwiedzącego grubasa, który co roku zakrada się do mojego domu w Boże Narodzenie.
Zwierzam się, że gdy byłam mała, powiedziano mi, że płatki owsiane przyklejają się do żeber –
tymczasem nie jest to przecież całkowita nieprawda, ale przenośnia, której nie należy brać dosłownie.
Dopiero po pewnym czasie to zrozumiałam i do dzisiaj nie jem owsianki, bo wyobrażam sobie, jak klejące
jasne grudki oblepiają mi serce i płuca.
Dowiaduję się, że kiedy Stanley był małym chłopcem, mama powiedziała mu, że burza oznacza, iż
anioły grają w kręgle, a chudy księżyc to paznokieć Boga.
Odpisuję, że księżyc to kula z żelaza i skał i że ciągle się od nas oddala. Każdego roku odsuwa się od
Ziemi o kolejne 3,8 centymetra. Tracimy go. Stanley zauważa:
Wiesz, chyba jesteś pesymistką.
To fakt.
Ale czym jest 3,8 centymetra? To chyba nie robi żadnej różnicy?
Jeszcze przez kilka milionów lat – nie. A kiedy zacznie, być może rasa ludzka nie będzie już istniała.
Chodzi o to, że to, co uważamy za stały element świata, wcale nim nie jest. Słońce kiedyś się rozrośnie,
wchłonie cały nasz układ słoneczny, a potem zgaśnie.
Po chwili Stanley pisze:
Księżyc jest dzisiaj taki piękny. Widzisz go ze swojego okna?
Spoglądam przez szybę. Jest prawie pełnia, a księżycową kulę otacza mglista poświata.
Tak.
Skoro się od nas oddala, powinniśmy cieszyć się nim, póki jeszcze jest.
Chmury powoli przesłaniają widok. Świat ciemnieje, a potem znów jaśnieje, skąpany nieziemskim
blaskiem.
Nie musisz ze mną siedzieć, wiesz? Zdaję sobie sprawę, że jest bardzo późno. Pewnie powinnaś już
iść spać.
Zerkam na zegar. Jest czwarta nad ranem.
Cierpisz na bezsenność, prawda?
LOL, to mnie przyłapałaś. Tak. Odwlekam moment, w którym będę się bez końca przewracał z boku
na bok.
Wiem, co ma na myśli. Nie ma nic gorszego niż samotność i niemożność zaśnięcia o czwartej
w nocy, gdy tykanie zegara odbija się echem pod czaszką.
Zostanę z Tobą, jeśli chcesz.
Tą propozycją zaskakuję samą siebie. Prawda jest taka, że mam ochotę z nim rozmawiać. To dziwnie
uzależniające.
Dziękuję, naprawdę to doceniam, ale nie chcę, żebyś przeze mnie jutro słaniała się na nogach.
Zresztą ja też powinienem spróbować zasnąć. Rano mam zajęcia, wolałbym nie być zombi.
W takim razie prześlę Ci nagranie fal mózgowych alfa. Niby mają służyć medytacji, ale korzystam
z nich, gdy próbuję zasnąć. Czasem pomagają.
Super. To bardzo miłe z Twojej strony :-).
Skądże. Dla mnie to żaden problem.
I tak dziękuję.
Przesyłam mu link do nagrań i się wylogowuję. Przez chwilę siedzę na sofie. Księżyc prześwieca
przez zasłony, jest bardzo jasny. Wstaję, rozcapierzam palce i przyciskam dłoń do szyby – zakrywam
perłową kulę, jakbym w ten sposób mogła przechwycić jej światło.
5
Na mojej rękawiczce leży martwa mysz. Wyciągam powoli rękę.
Chance przechyla łeb i na mnie zerka. Widzę swoje odbicie w szklistej, wypukłej rogówce jego oka.
Jednym gwałtownym ruchem chwyta martwego gryzonia, przytrzymuje go długimi, żółtymi szponami
i dziobem rozrywa krwiste mięso. Czuję dreszcz ekscytacji. Po raz pierwszy wziął mi jedzenie z ręki.
Pazury myszołowa wywierają nacisk ponad siedemdziesięciu kilogramów, a ich zadaniem jest
wbijanie się w ofiarę, by ją unieruchomić. Nawet pozbawiony skrzydła byłby w stanie wyrządzić mi
poważną krzywdę. Wierzę jednak, że nic mi nie zrobi – o ile nie przestraszę go gwałtownym ruchem.
W ciągu minionych dwóch tygodni nauczył się mi ufać. Nie mogę się doczekać, kiedy opowiem Stanleyowi
o moim sukcesie.
Dziwne, że rozmowy z nim tak szybko stały się dla mnie codziennością. A on tak szybko i łatwo
znalazł miejsce w moim życiu.
Chance kończy obiad i ziewa. Na szyi ma żółtawobrązowe pióra, upstrzone czarnymi plamkami.
Kiedy czyści sobie jedyne skrzydło, słońce prześwieca przez puszek, przez co wygląda, jakby był
przezroczysty.
Spoglądam na zegarek. Czas na przerwę. Zdejmuję ubranie, rękawice i myję ręce, a potem idę do
samochodu po torbę z jedzeniem i ruszam w stronę głównego budynku, w którym mieści się pomieszczenie
służbowe. Zamieram przed drzwiami. W środku są ludzie, słychać ich głosy. Rozpoznaję Toby’ego oraz
pewnego młodego mężczyznę z monobrwią, którego imienia nie pamiętam.
– No nie wiem – mówi Monobrew. – Ona jest dziwna.
– No przecież nie zamierzam się z nią umawiać ani nic takiego – odpowiada Toby. – Tylko
stwierdzam, że ma niezły tyłek. Podupczyłbym sobie.
– A ona nie ma autyzmu czy jakoś tak?
– Co z tego? Przecież w pieprzeniu się to jej nie przeszkadza.
– Jesteś obleśny – stwierdza Monobrew, na co Toby wybucha śmiechem.
Wycofuję się po cichu, wychodzę z budynku i opieram się o mur. Serce mi bije odrobinę za szybko,
a pod skórą czuję nieprzyjemne mrowienie – poczucie naruszenia moich granic, które zawsze mi towarzyszy
wtedy, gdy ktoś obgaduje mnie za plecami. Zniknął mój apetyt, wyrzucam więc kanapkę, chwytam za miotłę
i zaczynam zamiatać ścieżkę.
* * *
Po pracy od razu wracam do domu. Odkąd zaczęłam rozmawiać ze Stanleyem, przestałam chodzić do
parku. On tam się już nie pojawia, a bez niego park wydaje się pusty.
Jest środa. O szesnastej mam spotkanie z doktorem Bernhardtem.
Tym razem mnie nie zaskoczy, sprzątam mieszkanie przed jego przyjściem, każdą powierzchnię
pryskam lizolem, brudy upycham w szafce. Kupuję pomarańcze, żeby nie narzekał na brak owoców
i warzyw w mojej kuchni.
– No wiesz – mówi, gdy się zjawia. – Mogłabyś zaproponować, żebym usiadł. Albo czegoś się napił.
– Założyłam, że usiądzie pan sam, jeśli będzie miał pan ochotę, i poprosi o coś do picia, jeśli poczuje
pan pragnienie.
– Dobrze, ale mimo to uprzejmie jest zaproponować.
Interpretuję to jako sugestię, że chętnie by się czegoś napił. Szkoda, że ludzie nie są bardziej
bezpośredni.
– Mam wodę, kawę i napój pomarańczowy.
– Wystarczy woda, bardzo dziękuję.
Napełniam szklankę i stawiam na ławie. Doktor Bernhardt siada i spogląda na mnie ponad
oprawkami okularów.
– Co u ciebie? – pyta.
To rutynowe pytanie, zwykle odpowiadam, że wszystko dobrze, i nie wdaję się w szczegóły. Ale po
naszej ostatniej rozmowie odnoszę wrażenie, że muszę być konkretniejsza.
– Poznałam kogoś.
Unosi brwi.
– Chcesz powiedzieć, że…
– Rozmawiamy przez Internet – wyjaśniam szybko. – Dyskutowaliśmy o teorii kwantowej. Między
innymi – dodaję i nalewam sobie napoju.
– Opowiesz mi coś o tej osobie? Ile ma lat? To on czy ona?
– Dziewiętnaście. Student Westerly College.
– I?
Piję napój, bąbelki łaskoczą mnie w gardło.
– Jest… interesujący. Lubię z nim rozmawiać. – Już samo przyznanie się do tego wywołuje we mnie
dziwną reakcję. – Ale nigdy się nie spotkaliśmy.
– Towarzystwo na czacie jest lepsze niż żadne. Zresztą, doskonale sobie zdaję sprawę, że to był dla
ciebie duży krok. Jak rozumiem, macie wspólne zainteresowania?
– Chyba. Ale jego wiedza z zakresu fizyki nie jest zbyt zaawansowana. Do tego on wszystko
zamienia w metafory, a niektóre rzeczy są po prostu tym, czym są.
– Nie szkodzi. Cieszę się, że wyszłaś poza swoją strefę komfortu – mówi i milczy przez kolejne
dwadzieścia sekund. Przypuszczam, że się nad czymś zastanawia. W końcu bierze głęboki wdech. – Alvie?
Nadal zależy ci na jak najszybszym uzyskaniu wolności?
Oczywiście, że tak. Tego właśnie chcę od samego początku. Ale dopiero po chwili mu odpowiadam.
– Tak.
– Przemyśl to jeszcze. Pomyśl, co to będzie dla ciebie znaczyło. Staniesz się osobą dorosłą, czyli
będziesz odpowiedzialna za swoje utrzymanie. Bez żadnej pomocy od państwa.
Teraz też jej nie otrzymuję. Ale zawsze zdawałam sobie sprawę z istnienia takiego zabezpieczenia,
wiedziałam, że gdybym straciła pracę i mieszkanie, nie wylądowałabym na ulicy. Chociaż było mi tam
naprawdę źle, miałam dach nad głową i regularne posiłki.
– Dlaczego pan to mówi.
– Rozmawiałem ostatnio z sędziną. Jest gotowa ponownie rozpatrzyć twój przypadek.
Na te słowa przeszywa mnie dreszcz. Nie spodziewałam się, że to nastąpi tak szybko. Sądziłam, że
będę spotykała się z doktorem Bernhardtem do ukończenia osiemnastu lat. Co się nagle zmieniło?
– Szczerze mówiąc – ciągnie doktor – wolałbym, żebyś jeszcze przez rok pozostawała pod opieką.
Nie ma co się spieszyć. Ale to nie do mnie należy podjęcie decyzji.
Mam zupełnie pusty umysł, tylko biały szum, i nic więcej.
– Alvie? Nie musisz tego robić. Możesz zaczekać.
Przecież tego właśnie chciałam. Prawda?
– Zrobię to – mówię. – Kiedy… kiedy miałabym się zjawić?
– Za miesiąc. Pomogę ci się przygotować. Przeanalizujemy pytania, jakie sędzina może ci zadać. No
i oczywiście wstawię się za tobą. Ale to sędzina Gray będzie miała decydujący głos. Musisz ją przekonać, że
jesteś zdolna do samodzielnego życia, że jesteś na to psychicznie i emocjonalnie gotowa.
Moja ręka wędruje ku lewemu warkoczowi. Palce zaciskają się na włosach i ciągną. Uświadamiam
sobie, co robię, i szybko opuszczam rękę.
Muszę tylko przedstawić dowody na to, że funkcjonuję jako osoba dorosła. Że płacę rachunki, nie
spóźniam się do pracy. Tylko to się liczy, prawda?
Doktor Bernhardt ewidentnie czeka, aż coś jeszcze powiem, więc mówię:
– Okej.
– No dobrze. – Doktor upija łyk wody, której wcześniej nawet nie tknął. Po co o nią prosił, skoro
wcale nie ma ochoty jej pić? Po chwili wstaje i odwraca się w kierunku drzwi. – Spotkamy się w przyszłym
tygodniu, będziemy mogli zacząć przygotowania. O tej samej porze, dobrze?
Kiwam głową. Na progu doktor Bernhardt zatrzymuje się jeszcze na chwilę.
– Cieszę się, że masz przyjaciela.
Drzwi się za nim zamykają.
Przyjaciel. Czy tym właśnie jest dla mnie Stanley?
* * *
Kiedy wieczorem loguję się na czata, Stanleya nie ma. Czekam kilka minut, a potem jeszcze chwilę.
Coś jest nie tak. Stanley zawsze zjawia się o dwudziestej.
Mija godzina, a ja zaczynam maszerować po mieszkaniu. W klatce piersiowej czuję ból, jakby
obejmowała ją niewidoczna obręcz i z każdą minutą coraz bardziej się na mnie zaciskała. Mam ochotę
wylogować się i już nigdy tu nie wracać. Przecież zaczęłam z nim rozmawiać po to, żeby doktor Bernhardt
się ode mnie odczepił, i cel osiągnęłam.
A jednak przyzwyczaiłam się do naszych cowieczornych rozmów. Stanley stał się częścią mojego
życia. Nie podoba mi się, że tak wyczekuję jego towarzystwa. Wyczuwam w tym jakieś zagrożenie.
W końcu na ekranie wyskakuje okno wiadomości.
Hej. Przepraszam za spóźnienie.
Zapewne powinnam udawać, że to nic takiego, że zupełnie mnie to nie obeszło. Ale ja nigdy nie
potrafiłam udawać obojętności.
Gdzie byłeś?
To długa historia.
Mam czas.
Na ekranie miga napis: SFinkel pisze wiadomość, po czym znika i znów się pojawia. Stanley robi tak
czasami, jakby formułował wypowiedzi, a następnie je kasował.
Złamałem kość strzałkową na zajęciach z biologii. Uderzyłem się o ławkę. Wiem, że to brzmi
idiotycznie, ale jestem fajtłapą i już wcześniej też przytrafiały mi się podobne wypadki. Maleńkie pęknięcie,
jednak trzymali mnie w szpitalu przez kilka godzin i prawie musiałem się z nimi pobić, żeby nie robili mi
prześwietlenia. Ale już jest okej. Dostałem oksykodon przeciwbólowo – świetna rzecz, od razu odpłynąłem.
Podają to w woreczku z uśmiechniętą buźką.
Czytam ponownie jego wpis i wstukuję:
Nie jest okej.
Słucham?
Kiedy człowiek mówi „okej”, zawsze ma na myśli „źle”. Gdybyś rzeczywiście czuł się dobrze,
napisałbyś „super” albo „świetnie”.
Stanley milczy przez chwilę.
Jeśli mogę być szczery, czuję się jak gówno. I nie chodzi nawet o ból, ale po prostu nienawidzę
szpitali. Mogę do Ciebie zadzwonić? Jestem trochę otumaniony, łatwiej mi będzie mówić, niż pisać.
Przecież pisze całkiem dobrze. Zaczynam kołysać się w przód i w tył.
Do tej pory moje rozmowy ze Stanleyem były dość abstrakcyjne, oderwane od całej reszty mojego
życia. Chociaż wiem, jak wygląda, komunikowałam się z nim wyłącznie zza bezpiecznej bariery ekranu
komputerowego, a on nigdy nie domagał się niczego więcej. Teraz jednak czegoś chce. Jeśli porozmawiam
z nim przez telefon, wszystko się zmieni.
Słyszę, jak w ciszy rozbrzmiewa mój oddech, odrobinę za głośny i zbyt szybki.
Alvie?
Możesz zadzwonić. Ale jeśli nie masz nic przeciwko, wolałabym odpowiadać tekstem pisanym.
Po krótkim wahaniu pisze:
Dlaczego?
Najwyraźniej moja prośba wydała mu się dziwna. Przypuszczam, że mogłabym napisać, że jestem
niema, ale nie ufam moim umiejętnościom przekonującego serwowania kłamstw.
Czuję się bardziej komfortowo, gdy komunikuję się przez tekst pisany. Tak jest mi łatwiej.
Dobrze. Skoro tak wolisz.
Dzwoni telefon. Raz. Drugi. Odbieram.
– Alvie? – Jego głos brzmi mniej więcej tak, jak się spodziewałam: młodo i trochę niepewnie.
Jestem.
Odpowiadam na komputerze. Pisanie jedną ręką zabiera mi więcej czasu.
– Eee. Cześć.
Cześć.
Chwila ciszy.
– Jak było dzisiaj w pracy?
Znośnie.
– To dobrze. To znaczy, znośnie to chyba pozytywnie, prawda? – Stanley wzdycha cicho. – Jezu,
jestem kompletnie rozwalony. Eee… a co słychać poza pracą?
Czytałam ostatnio o teorii wieloświatów.
– I?
Zaczynam opisywać wyjaśnienie teorii uniwersalnej funkcji falowej, ale zanim skończę, on się
odzywa:
– Chciałbym cię kiedyś poznać. To znaczy, osobiście. Skoro znalazłaś mój telefon, chyba mieszkasz
gdzieś w okolicy? Pomyślałem sobie, że może… nie wiem, może moglibyśmy pójść razem coś zjeść.
Serce wyskakuje mi z klatki piersiowej – a przynajmniej takie odnoszę wrażenie.
– Nie będę naciskał – dodaje. – Wiem, że cenisz sobie prywatność. Ale chciałbym wiedzieć, jaka
jesteś w realu. Nie żeby te nasze rozmowy nie były realne, ale sama rozumiesz.
Natychmiast widzę ciemne plamki przed oczami, a w uszach słyszę tylko szum. Gdy wracam do
siebie, okazuje się, że Stanley powtarza gorączkowo moje imię:
– Alvie? Alvie? Jesteś tam? Proszę, powiedz coś!
Komórka, którą przyciskam do ucha, jest śliska od potu. Oddycham za mocno, zbyt szybko. Czuję
lekkie mdłości.
On ciągle powtarza moje imię.
– Ja… – Mój głos brzmi płasko, ochryple. – Muszę iść.
Dotykam kciukiem przycisku kończącego połączenie. Czarne plamki wirują mi przed oczami,
zaciskam powieki i przysuwam kolana do piersi. Nagle widzę drzwi prowadzące do Krypty. Z wewnątrz
dobiega głuche dudnienie.
Dokucza mi dziwne rozpieranie w klatce piersiowej, jakby utknęło w niej ziewnięcie. Szczękę mam
boleśnie ściśniętą, za lewym okiem kiełkuje tępy ból, promieniujący w dół szyi. Rozpoznaję początek ataku
paniki, więc idę do łazienki, wchodzę do wanny i owijam się kocami. Jednak to mi nie pomaga – nie tym
razem.
Jeszcze nikt nie umarł od ataku paniki.
Dziesięć minut i będzie po wszystkim.
Po prostu muszę to przeczekać.
Powtarzam sobie to wszystko, walcząc o każdy oddech.
Kiedy atak mija, leżę w wannie i się trzęsę, oblana lodowatym potem. Wydostaję się spod przykrycia,
klękam przy muszli klozetowej i wymiotuję.
Ocieram usta papierem toaletowym, choć ledwo utrzymuję go w drżących rękach. Już od wielu
miesięcy nie miałam tak strasznego ataku.
Przez chwilę zastanawiam się, czy nie zadzwonić do doktora Bernhardta. Może skierowałby mnie do
kogoś, kto przepisałby mi środki na uspokojenie – coś, co mnie wyciszy. Jednak myśl, że miałabym
przekroczyć próg gabinetu lekarskiego, napawa mnie ogromnym przerażeniem.
Gdy miałam piętnaście lat, musiałam przejść przymusowe badanie psychologiczne. Psycholog była
starszą kobietą wydzielającą słony, kwaśny zapach oliwek, a sama sesja trwała krótko i była bardzo
pobieżna. Przez większość wizyty gapiłam się w ścianę i odpowiadałam na pytania najbardziej ogólnikowo,
jak się dało. Czekałam tylko, żeby się to skończyło. W dzieciństwie wielokrotnie prowadzano mnie do
różnych lekarzy i innych specjalistów, ale nikt mi nigdy nie pomógł.
Po raz pierwszy zostałam wysłana na terapię w trzeciej klasie. W gabinecie było pełno lalek
i pluszaków. Widziałam też Koło Emocji z kolorami określonymi jako „szczęście”, „smutek”, „wściekłość”
i „spokój”. Podczas pierwszego spotkania psycholog próbowała nauczyć mnie się uśmiechać.
Dla Joego
Od autorki Po raz pierwszy zetknęłam się z Wodnikowym Wzgórzem w dzieciństwie, gdy obejrzałam film animowany z 1978 r., oddający brutalność, ale i nadzieję oraz piękno powieści Richarda Adamsa. Od razu zakochałam się w świecie królików i ich postaciach. Minęło wiele lat, a magia książki wcale dla mnie nie przeminęła. Króliki to twardziele. Mierzą się codziennie z drapieżnikami, a jednak przystosowują się do takiego życia, walczą i trwają. Pojedyncze osobniki są słabe i żyją krótko, ale jako gatunek to potęga. Króliki reprezentują sobą siłę, wolę przeżycia i najgłębsze instynkty tkwiące w każdej żywej istocie na naszej planecie. Taką samą twardzielką jest Alvie. Jej duchowa więź z królikami – a konkretnie z Wodnikowym Wzgórzem – była pierwszą cechą, jaką ujrzałam oczami wyobraźni i do której wracałam w czasie pisania oraz wprowadzania kolejnych, niezliczonych poprawek. Dlatego mam ogromny dług wdzięczności wobec Richarda Adamsa, który odszedł co prawda w 2016 r., ale pozostawił po sobie coś, co przetrwa jeszcze wiele pokoleń. Wodnikowe Wzgórze to znacznie więcej niż książka fantasy – to hymn na cześć życia, przypominający nam o głębokiej, intymnej więzi z ziemią, innymi stworzeniami i każdym człowiekiem.
W wypadku królików cały proces zalotów i spółkowania zabiera łącznie trzydzieści do czterdziestu sekund. Nie jestem królikiem, jednak gdybym była, moje życie byłoby znacznie prostsze. – Jesteś pewna? – pyta Stanley. – Nadal możesz zmienić zdanie. Pociągam dwukrotnie za swój lewy warkocz. – Gdybym nie chciała, nie zadałabym ci tego pytania – mówię. Ale prawdę powiedziawszy, nie sądziłam, że się zgodzi. Jesteśmy w motelu, w pokoju ze starym, charkoczącym grzejnikiem i seryjną reprodukcją przedstawiającą wiatrak. Stanley siedzi na brzegu łóżka, wierci się niespokojnie, obok oparł kulę. Zaciśnięte palce położył na kolanach. Robię kilka kroków w jego stronę. Unosi ręce, ale zaraz nieruchomieje. – Żadnego dotyku? – upewnia się. – Żadnego. – Tak się umówiliśmy. Ja mogę go dotykać, on mnie nie. Widzę, jak krew pulsuje mu w tętnicy na szyi. W ciągu dziesięciu sekund doliczam się dwudziestu uderzeń. To sto dwadzieścia uderzeń na minutę. Przypuszczam, że to spadło na niego zbyt nagle. W końcu dzisiaj spotkaliśmy się po raz pierwszy. Ja jednak chcę spróbować ‒ ten jeden raz. To powinno być intuicyjne, przecież wszystkie zwierzęta to robią. Więc i ja dam radę, niemożliwe, żebym była aż tak do niczego. Wyciągam powoli rękę i ujmuję obie jego dłonie. Wydaje z siebie dźwięk, jakby zaraz miał kichnąć – to gwałtowne wciągnięcie powietrza. Przyglądam się jego palcom, długim i szczupłym. Nie lubię, kiedy ktoś mnie dotyka, ponieważ to boli, ale gdy to ja kontroluję sytuację, dotyk staje się możliwy do zniesienia. – Wiesz, że wszystkie jaszczurki z gatunku Aspidoscelis uniparens są samicami? Rozmnażają się przez klonowanie. Samice wzajemnie się dosiadają, żeby pobudzić produkcję jaj. Stanley wpatruje się we mnie. Milczy. – Z kolei u pławikoników role są odwrócone. Samica przekazuje samcowi jaja i to on je nosi, aż się wyklują młode. Stanley kładzie sobie rękę na brzuchu. – Pingwiny cesarskie mają tylko jednego partnera w danym sezonie rozrodczym. Para komunikuje się za pomocą konkretnych odgłosów. Samiec trąbi na samicę, aż ta go znajdzie. A potem kłaniają się sobie, stają naprzeciwko i zaczynają śpiewać. – Śpiewają? – Tak. Zastanawiam się, kim ja jestem. Królikiem, hieną, gibonem? A może zupełnie innym gatunkiem. Jedno wiem na pewno ‒ nie identyfikuję się zbyt mocno z rodzajem ludzkim. – Jesteś pewna? Już drugi raz zadaje mi to pytanie, ale może ma do tego prawo. A jeśli zwariowałam? To może okazać się katastrofą. – Przejdźmy do rzeczy – mówię.
1 Trzy tygodnie wcześniej O pewnych porach dnia w moim mieszkaniu śmierdzi zjełczałym serem gouda, ale chyba nikt poza mną w całym budynku nie zwraca na to uwagi. Napisałam cztery pisma do właścicielki, pani Schultz, jednak dałam sobie spokój, bo kiedy poszłam do niej zapłacić czynsz, zauważyłam, że wkłada je wszystkie do segregatora podpisanego „Wariaci”. Od tamtego czasu, gdy smród staje się zbyt intensywny, po prostu wychodzę do parku, siadam na ławce i gram na laptopie w go. Mamy piątego października, godzinę siedemnastą pięćdziesiąt dziewięć. Temperatura na zewnątrz wynosi około trzynastu i pół stopnia. Cisza wypełnia moje uszy. Gdy się mocniej wsłuchuję, docierają do mnie wplecione w nią dźwięki: głuche dudnienie przejeżdżających w oddali samochodów, szelest liści na wietrze i szum krwi płynącej w moich żyłach, ale żadnych ludzkich głosów. Naciągam na głowę kaptur bluzy, co pozwala mi ogrzać uszy, a jednocześnie nieco ukryć twarz, dając mi poczucie prywatności. Otaczający mnie park jest cichy i nieruchomy – wielka przestrzeń uśpionej zielonej trawy. Niektóre klony już zaczęły gubić krwistoczerwone liście. W znajdującym się nieopodal stawie połyskuje woda. Anas platyrhynchos ślizgają się po powierzchni, czubki samczych łebków świecą niczym oszlifowane szmaragdy z onyksowymi oczami. Gdy rozpościerają skrzydła i podrywają się do lotu, ich opalizujące niebieskoczarne lusterka odbijają od siebie światło. Zerkam na pustą ławkę przy stawie, a potem sprawdzam, która godzina. Czekam na chłopaka z laską. Codziennie, dokładnie o osiemnastej, chłopak mniej więcej w moim wieku – może parę lat starszy – wychodzi z pokrytego łososiowym tynkiem budynku po drugiej stronie ulicy, kuśtyka do parku i siada na ławce. Czasami czyta. Niekiedy obserwuje kaczki. Od trzech tygodni to jego utarty schemat. Kiedy pojawił się po raz pierwszy, byłam zła, że naruszył moje terytorium. Nie miałam ochoty z nim rozmawiać – nie cierpię rozmów z ludźmi – ale też nie zamierzałam rezygnować z mojego parku. Dlatego zaczęłam się ukrywać. A potem coś się zmieniło. Stał się częścią krajobrazu, tak samo jak kaczki. Jego obecność przestała mnie drażnić, regularność jego wizyt w parku działa na mnie wręcz kojąco. I rzeczywiście. Ledwo wybija szósta, a otwierają się drzwi i wyłania się z nich chłopak. Wygląda tak samo jak zawsze: szczupły, blady, niezbyt wysoki, z jasnobrązowymi włosami, które chyba dawno nie były podcinane. Rozpięta niebieska kurtka wydyma się na wietrze. Przyglądam się, jak idzie do swojej ławki, podpierając się laską. Siada, a ja odwracam wzrok, usatysfakcjonowana. Opieram się plecami o drzewo, otwieram laptopa, kładę go sobie na kolanach i zaczynam partię go z losowym przeciwnikiem. Chłopak nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności. Staram się, żeby to się nie zmieniło. * * * Kiedy opuszczam park, już zmierzcha. Po drodze do domu wstępuję do Quik-Martu po dwa opakowania ramenu, bochenek pszennego chleba, napój pomarańczowy i waniliową babeczkę. Za każdym razem kupuję to samo, więc doskonale wiem, ile będzie kosztowało: sześć dolarów i dziewięćdziesiąt siedem centów. Odliczam dokładną kwotę, zanim podejdę do kasy, a potem szybko przesuwam ku sprzedawcy zakupy i pieniądze. – Coś jeszcze? – pyta. Kręcę przecząco głową. Moje mieszkanie znajduje się kawałek dalej. Narożny, przysadzisty budynek z cegły, z jednym mizernym drzewkiem rosnącym przed frontem. Z najwyższych gałęzi, niczym maleńka flaga, zwisa niebieska prezerwatywa. Tkwi tam, odkąd sięgam pamięcią. Na chodniku leżą bursztynowe odłamki stłuczonego szkła. Podchodzę do drzwi i zamieram. Dostrzegam czekającego na mnie chudego, łysiejącego mężczyznę około czterdziestki. Nosi okrągłe oprawki okularów i kamizelkę z dzianiny.
– Doktor Bernhardt – mamroczę. – Dobrze, że cię złapałem. Dzwoniłem do twojego mieszkania i dzwoniłem. Już miałem zrezygnować. Przyciskam zakupy do piersi. – Byliśmy umówieni w środę, a dziś jest poniedziałek. Nie spodziewałam się pana. – Musiałem przełożyć nasze spotkanie. Próbowałem się do ciebie dodzwonić, ale nigdy nie odbierasz. Rozumiem, że nie lubisz niespodzianek, ale w związku z tym chyba powinnaś od czasu do czasu sprawdzać pocztę głosową. – W jego głosie słychać ton, który nauczyłam się identyfikować jako cierpki. Doktor Bernhardt pracuje w opiece społecznej. To dzięki niemu mogę mieszkać samodzielnie, chociaż jestem niepełnoletnia. – To jak, wpuścisz mnie? Wzdycham nerwowo i otwieram drzwi. – Dobrze. Wchodzimy do budynku i ruszamy na pierwsze piętro. Schody wyłożone są wytartą wykładziną w wyblakłym kolorze, czymś pomiędzy beżem a błękitem, na której widnieje ciemna plama. Być może rozlany napój, a może zaschnięta krew. Tak samo jak prezerwatywa na drzewie, plama też tu już była, kiedy się wprowadziłam. Doktor Bernhardt marszczy nos, po czym przekracza plamę i wchodzi do mojego mieszkania. Od razu przygląda się wszystkiemu badawczo. Brudne dżinsy leżą na podłodze obok stosu periodyków z sudoku. Na ławie, w otoczeniu okruszków, stoi szklanka z niedopitym napojem pomarańczowym. Sportowy stanik wisi na telewizorze. – No wiesz, jak na kogoś, kto uwielbia porządek i rutynę, powinnaś trochę bardziej dbać o czystość – stwierdza doktor. – Planowałam posprzątać, zanim pan przyjdzie – mamroczę. Bałagan mi nie przeszkadza, dopóki to mój bałagan. Bez problemu nawiguję we własnym chaosie. Gdy wchodzę do kuchni, skorek pędzi do zlewu i znika w odpływie. Stawiam kupione produkty na blacie, otwieram lodówkę i chowam szklankę z sokiem. Doktor Bernhardt zagląda mi przez ramię, przygląda się zawartości lodówki, w której znajduje się pudełko z resztkami chińszczyzny, spleśniałe resztki kanapki z szynką, tubka śmietankowego kremu oraz musztarda, i unosi brwi. – Niezbyt zdrowo się odżywiasz. Zamykam drzwiczki. – Jutro wybieram się na zakupy. – Powinnaś od czasu do czasu kupować jakieś warzywa i owoce. – Ma pan obowiązek zgłaszania moich zwyczajów żywieniowych. – Pamiętaj, pytania mają intonację wznoszącą. W przeciwnym razie twoi rozmówcy nie będą wiedzieć, że ich o coś pytasz[1]. Uważam, że w większości sytuacji sam kontekst wystarcza, ale powtarzam pytanie z naciskiem na dwa ostatnie słowa. – Ma pan obowiązek zgłaszania moich zwyczajów żywieniowych. – Nie. Tylko udzielam ci rady. Chyba wiesz, że to należy do zakresu moich obowiązków służbowych? – Czy zadał mi pan pytanie. – Retoryczne – odpowiada i wchodzi do salonu. – Mogę usiąść? Kiwam głową. Doktor zajmuje miejsce na sofie, splata palce i przygląda mi się ponad małymi, okrągłymi oprawkami okularów. – Nadal pracujesz w zoo? – Tak. – Myślałaś może o podjęciu studiów? Pytał mnie o to już kilkakrotnie i zawsze odpowiadam tak samo.
– Nie stać mnie. – Poza tym nie mam szans na stypendium, ponieważ rzuciłam szkołę. I wcale nie dlatego, że szło mi kiepsko, po prostu nienawidziłam szkoły. Mam zdany egzamin GED[2], ale większość uczelni honoruje właśnie świadectwo ukończenia liceum. – Zresztą, lubię tę pracę. – Jesteś usatysfakcjonowana swoją obecną sytuacją? – Tak. Jest lepsza niż jej alternatywa. Zanim zamieszkałam tutaj, przebywałam w domu dla problematycznych nastolatków. Dzieliłam pokój z dziewczyną, która gryzła palce do krwi i budziła mnie w środku nocy, wrzeszcząc mi do ucha. Jedzenie było okropne, a zapachy jeszcze gorsze. Uciekałam stamtąd trzykrotnie. Za trzecim razem złapali mnie, gdy nocowałam w parku, i pod zarzutem włóczęgostwa trafiłam do sądu. Na pytanie, dlaczego ciągle uciekam, odparłam, że bezdomność jest lepsza niż życie w takiej placówce. Poprosiłam o zgodę sądową na usamodzielnienie – wcześniej poczytałam sporo na ten temat – czyli prawnie usankcjonowaną możliwość samodzielnego mieszkania. Sędzina się zgodziła, pod warunkiem że przyznany mi kurator będzie regularnie sprawdzał, jak sobie radzę. Dlatego właśnie doktor Bernhardt został moim opiekunem, przynajmniej na piśmie. Ma obowiązek odwiedzania mnie co najmniej dwa razy w miesiącu, ale poza tym nie utrzymujemy ze sobą kontaktu, co mi odpowiada. Cały czas mam jednak świadomość, że to od niego zależy, czy trafię z powrotem do ośrodka dla nastolatków. Albo czy spotka mnie jeszcze gorszy los. – Alvie, mogę zadać ci osobiste pytanie? – Czy jeśli powiem „nie”, to coś zmieni. Marszczy czoło, aż mu się brwi stykają. Jest sfrustrowany, może nawet urażony. Nie potrafię tego stwierdzić. Odwracam wzrok. – Proszę pytać. – Masz przyjaciół? – Mam zwierzęta w pracy. – Przyjaciół, z którymi możesz porozmawiać. I papugi się nie liczą. Waham się. – Nie potrzebuję nikogo takiego. – Jesteś szczęśliwa? Oczywiście to kolejne pytanie retoryczne. Raczej nie kwalifikuję się do grona osób, które większość uznałaby za szczęśliwe. Tyle że to nie ma znaczenia, szczęście nie jest dla mnie priorytetem, co innego ‒ przeżycie. Utrzymanie się przy zdrowych zmysłach. Podkreślanie, że nie jestem szczęśliwa, to jak wytykanie bezdomnemu, że nie ma sensownych planów na emeryturę. Owszem, jest w tym ziarno prawdy, ale co z tego? – Jestem stabilna, od kilku miesięcy nie miałam załamania nerwowego. – Nie o to pytam. – Nie rozumiem celu tego pytania. Doktor wzdycha. – Nie jestem psychoterapeutą, ale moim zadaniem jest troska o twoje zdrowie i samopoczucie. Wiem, że cenisz sobie własną niezależność, jednak twoja sytuacja byłaby lepsza, gdybyś miała choć jednego przyjaciela. Kiedy ostatni raz nawiązałaś rozmowę z kimkolwiek spoza pracy? Do tej pory nie interesował się moim życiem towarzyskim, czy też jego brakiem, dlaczego więc nagle to takie istotne? – Nie jestem taka jak inni. Dobrze pan o tym wie. – Uważam, że przeceniasz swoją inność. Może na dobry początek powinnaś zacząć, nie wiem, od jakiegoś chat roomu? Komunikacja internetowa bywa niezłym rozwiązaniem dla osób z dysfunkcjami społecznymi. W ten sposób możesz poznać ludzi o podobnych zainteresowaniach. Milczę. – Alvie, stoję po twojej stronie, czy sobie z tego zdajesz sprawę, czy nie… Ten tekst słyszałam już nie raz, z ust wielu dorosłych osób. Dawno przestałam w niego wierzyć. – …ale to, jak żyjesz… to nie jest do końca dobre dla ciebie. Jeśli sytuacja się nie zmieni, zasugeruję
sędzinie, że możesz nadal mieszkać samodzielnie, pod warunkiem że zaczniesz chodzić na terapię. Panika wzbiera w mojej klatce piersiowej, ale zachowuję neutralny wyraz twarzy. – Czy to koniec na dzisiaj. Doktor Bernhardt wzdycha. – Chyba tak. – Podnosi teczkę i rusza do drzwi. – Do zobaczenia za dwa tygodnie – mówi, a wychodząc na korytarz, zerka przez ramię. – I wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – mówi. Drzwi się za nim zamykają. Po jego wyjściu stoję przez kilka minut na środku pokoju, czekając, aż zniknie ucisk między żebrami. A potem rozpakowuję babeczkę, którą kupiłam, kładę ją na ławie i wbijam w nią świeczkę. Punktualnie o dziewiętnastej czterdzieści pięć zapalam ją i zdmuchuję. Jeszcze tylko rok i już nie będę musiała radzić sobie z doktorem Bernhardtem ani żadnymi innymi urzędnikami. Muszę tylko dotrwać do osiemnastych urodzin, nie tracąc pracy i regularnie płacąc czynsz. A potem zyskam pełną wolność. 1 Alvie, jak wiele osób z zespołem Aspergera, cechuje nietypowa melodyka wypowiedzi, zwłaszcza zdań pytających, które brzmią monotonnie, bez charakterystycznej intonacji wznoszącej na końcu zdania, stąd w wypowiadanych przez nią kwestiach brak znaku zapytania [przyp. red.]. 2 GED – amerykański egzamin, odpowiednik dyplomu ukończenia szkoły średniej [przypisy, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumaczki].
2 W ogrodzie zoologicznym Hickory Park Zoo, przy wybiegu dla hien, stoi tablica z napisem: „SZCZĘŚLIWE? SMUTNE? WŚCIEKŁE?”. A pod spodem mniejszym drukiem dopisek: „Przypisywanie zwierzętom ludzkich uczuć to tak zwany antropomorfizm. Zamiast pytać: co ono czuje?, zapytaj: co ono robi?”. Codziennie po przyjściu do pracy natykam się na ten znak i szczerze go nienawidzę. Słonie przeżywają żałobę po zmarłych osobnikach. Małpy człekokształtne można nauczyć posługiwania się językiem migowym z takim samym skutkiem jak pięcioletnie dziecko. Wrony świetnie rozwiązują problemy. Podczas eksperymentów laboratoryjnych stosowały i modyfikowały narzędzia, na przykład kamyki albo krótkie źdźbła słomy, żeby zdobyć pożywienie. Kiedy zwierzęta robią coś takiego, uważa się, że to instynkt albo odruch warunkowy. Jeśli to samo zrobi człowiek, staje się to niekwestionowanym dowodem wyższości naszego gatunku. Ponieważ zwierzęta nie są w stanie zwerbalizować swoich uczuć i myśli, niektórzy zakładają, że ich zwyczajnie nie posiadają. Niekiedy wyobrażam sobie, że nocą zakradam się do zoo, wykradam tę tabliczkę i wrzucam ją do najbliższej rzeki. Siedzę na ławce w moim służbowym uniformie w kolorze khaki i jem kanapkę z szynką i musztardą – jak codziennie podczas przerwy na lunch. Hieny myszkują po swoim przypominającym jaskinię wybiegu i drapią w ściany. Kiki, dominująca samica w stadzie, próbuje przegryźć kraty. Obok przechodzi szybkim krokiem kobieta, ciągnąca za sobą pyzatego chłopca. Mały ma około siedmiu lat i je lody. – Dzień dobry – mówi kobieta z uśmiechem. Ma wydatne wargi wysmarowane czerwoną pomadką. – Zerknie na niego pani przez chwilę? Tylko skoczę do toalety. – I odbiega, zanim zdołam jej odpowiedzieć. Chłopiec patrzy na mnie przez zmrużone oczy z lodem w ręku. Co ona sobie myśli, żeby zostawiać dziecko z zupełnie obcą osobą? Przecież mogłam okazać się pedofilem albo skacowaną idiotką, która przygląda się z otwartymi ustami, jak dzieciak wchodzi na wybieg hien. Nie jestem ani jednym, ani drugim, ale nie o to chodzi. – Cześć – mówi chłopiec. Nie mam pojęcia, co odpowiedzieć i zrobić, więc dalej jem kanapkę. Obserwuję go tylko kątem oka, żeby nie uciekł. Dzieciak liże lodowego rożka. – Jesteś treserką zwierząt? Uczysz ich różnych sztuczek? – Nie. Karmię je i sprzątam im klatki. Chłopak wskazuje na Kiki, która nadal gryzie pręty. – Dlaczego on tak robi? Przełykam kęs bułki. – To tak zwana stereotypia. Oznaka zdenerwowania, tak jak obgryzanie paznokci. – Czyli to szalona hiena? – Nie. Takie powtarzające się zachowania są typowe dla zwierząt trzymanych w niewoli. To normalna reakcja na nienormalne otoczenie – wyjaśniam i dodaję po chwili: – Poza tym to nie jest on, tylko ona. Ma na imię Kiki. – Akurat. Przecież widzę. Ma penisa. – Chłopiec cedzi słowo, ostrożnie i uważnie, jakby nie był pewien jego prawidłowego brzmienia. Gryzę kanapkę i odpowiadam z pełnymi ustami: – To nie jest penis. Chłopiec marszczy piegowatą twarz. – A co to jest? – Przerośnięta łechtaczka.
– Co? – Samice hien są wyjątkiem w świecie zwierząt. Są większe od samców, dominują w stadzie i mają łechtaczkę wielkości… Przerywam, ponieważ matka chłopca, czerwona na twarzy, z zaciśniętymi ustami, chwyta go za rękę i odciąga ode mnie. – Mamo – pyta dziecko. – Co to jest łechtaczka? – To taki ptak – mamrocze kobieta. – Ta pani mówiła co innego. – Chyba porozmawiamy z szefem tej pani, prawda? Z kanapki wypada odrobina musztardy i ląduje na kamieniach, między moimi stopami. Jem dalej, ale pieczywo ma teraz smak suchego papieru i grzęźnie mi w gardle. Po południu, tuż przed końcem mojej zmiany, zostaję wezwana do gabinetu pani Nell, właścicielki zoo. Kobieta spogląda na mnie wściekle zza biurka i stuka polakierowanymi paznokciami w podłokietnik fotela. Jest niska i krępa, a jej stroje rażą mnie w oczy. Dzisiaj ma na sobie oślepiająco różowy żakiet – w kolorze upierzenia Duke’a, papugi siedzącej w klatce w kącie gabinetu. Na brzuchu ptaka widnieje goła plama po wyskubanych piórach – efekt jego nerwowego nawyku. – Wiesz, dlaczego cię wezwałam, prawda? – pyta pani Nell. Poruszam się niespokojnie na krześle. – Ze względu na to, co powiedziałam. Ale ja tylko odpowiadałam… – Alvie. Milknę. – Kurde, wiem, że nie jesteś tak głupia, na jaką czasami wyglądasz. – Pani Nell mówi „kurde” tylko wtedy, gdy jest zirytowana. Zaczynam się denerwować. – Powinnaś mieć dość rozumu, by wiedzieć, że nie należy opowiadać o rozmnażaniu pierwszemu z brzegu dziecku, zwłaszcza jeśli jego matka znajduje się obok. – Tłumaczyłam mu tylko, jak jest zbudowana hiena. Przecież sama pani mówiła, że do moich obowiązków należy odpowiadanie na wszelkie pytania gości dotyczące zwierząt. Kobieta przymyka na chwilę oczy i ściska palcami nasadę nosa. – Przestań chrzanić. Duke skrzeczy ze swojej klatki w kącie: – Przestań chrzanić. Wbijam wzrok we własne stopy. – Przeproszę matkę tego chłopca, jeśli pani tego chce. – Nie. Zapewne pogorszyłabyś tylko sytuację. Nic nie mówię, bo ma rację. – Zdajesz sobie sprawę, że to nie pierwsza skarga na ciebie, jaką otrzymałam? Sztywnieję. – Proszę dać mi jeszcze jedną szansę. Ja… Unosi rękę. – Wyluzuj, nie zwalniam cię. Ale chcę, żebyś przy ludziach gryzła się w ten niewyparzony język. Skup się na karmieniu i sprzątaniu. – A jeśli ktoś zada mi pytanie. – Mówię po chwili wahania. – Udawaj, że jesteś głucha. – Jak mam to robić. – Nie wiem. Zacznij migać. – Porusza palcami tak, jakby grała w niewidocznego pająka albo rzucała magiczne zaklęcie. – O tak. – Nie znam języka migowego. – To udawaj – warczy. Kiwam głową. Boję się, że jeśli wdam się w dyskusję, zmieni zdanie w kwestii mojego zwolnienia. Chociaż pracuję tu od ponad roku, wiem, że moja sytuacja jest niepewna. Mam niecałe dwieście dolarów oszczędności. Zarabiam tyle, by wystarczyło na czynsz, zakupy i utrzymanie samochodu. Jeśli
przestanę płacić, znów wrócę na garnuszek państwa. Przyszło mi do głowy, że jeżeli nie pokażę, iż potrafię samodzielnie egzystować jak dorosła osoba, sąd może uznać mnie za całkowicie niezdolną do samodzielnego życia i na zawsze pozbawić wolności. Zważywszy na moją historię, to całkiem możliwy scenariusz. Wtedy zostanę uwięziona w jakimś zakładzie opiekuńczym, i to nie do ukończenia osiemnastu lat, ale do śmierci. Nie mogę stracić pracy. * * * Wracam wieczorem do domu, przebieram się i wychodzę do parku. Siadam na swoim miejscu pod drzewem. Po chwili zerkam na zegarek. Jest już osiemnasta pięć, a chłopaka z laską jeszcze nie ma. Nie podoba mi się jego spóźnienie. Nie wiem, dlaczego miałabym się przejmować czymś takim, a jednak po stresującej, niespodziewanej wizycie doktora Bernhardta oraz wezwaniu na dywanik do szefowej odnoszę wrażenie, jakby mój świat gwałtownie się przechylił. Stracił swoją symetryczność, a spóźnienie chłopaka to kolejna sprzeczność, kolejny znak dysonansu. Przez moment chodzę w tę i we w tę, a potem siadam na trawie i zaczynam dłubać w dziurze w rajstopach na lewym kolanie. Dłubię i dłubię, powiększam rozdarcie, aż w końcu chłopak pojawia się w drzwiach budynku. Pędzę za drzewo i zerkam z ukrycia, jak kuśtyka w stronę parku. Dzisiaj wydaje się jakiś inny. Porusza się pomału, sztywno, jakby każdy krok sprawiał mu ból. Siada na ławce, odwrócony do mnie plecami, więc nie widzę jego twarzy. Czekam, obserwuję, wstrzymuję oddech. Początkowo nawet nie drgnie, tylko wpatruje się przed siebie. Potem opuszcza głowę, kryje twarz w dłoniach, a jego ramiona przeszywają gwałtowne wstrząsy. Płacze. Siedzę nieruchomo, staram się nie oddychać. Mija kilka minut i jego ramiona przestają się trząść. Teraz siedzi bez ruchu, zgarbiony. Wstaje powoli, wyjmuje komórkę z kieszeni i wrzuca ją do stawu. Plusk przestrasza stado kaczek, które podrywają się do lotu w chórze kwakania. Chłopak wychodzi z parku, kulejąc, a ja nadal tkwię bez ruchu. W końcu wstaję i ruszam w stronę łososiowego budynku. Za podwójnymi przeszklonymi drzwiami znajduje się poczekalnia z telewizorem i sztuczną rośliną w donicy. Dotykam szorstkiego ceglanego muru, przesuwam palce po gładkiej tabliczce przy wejściu i wyżłobieniach liter. ELKLAND MEADOWS. Nie mam ze sobą laptopa, więc włączam telefon. Mam telefon na kartę, płacę za każdą minutę i korzystam z niego z rozwagą, ale tym razem uruchamiam Internet. Szybkie przejrzenie sieci i już wiem, że Elkland Meadows to dom opieki dla osób z uszkodzeniem mózgu i postępującymi chorobami neurologicznymi. Przez chwilę zastanawiam się, czy chłopak jest pacjentem, ale na stronie ośrodka pisano, że nie prowadzą tu leczenia ambulatoryjnego. Co oznacza tylko jedno ‒ przychodzi tu do kogoś. Wracam do parku, podchodzę do stawu i dostrzegam w przybrzeżnym błocie srebrzysty telefon. Miga do mnie w promieniach słońca. Nie chcę wkładać ręki do wody – nie lubię wody – więc odszukuję w trawie patyk z zakrzywionym końcem. Wyławiam nim komórkę. Z tyłu obudowy, na białej taśmie, widnieje napis: „WŁASNOŚĆ: STANLEY FINKEL”. Pod spodem znajduje się adres mailowy. To chyba niezbyt mądre, żeby zostawiać swoje dane na komórce. A skoro tak się obawia, że może ją zgubić, dlaczego wrzuca ją do wody? Przyciskam włącznik, komórka uruchamia się na moment i gaśnie. Już mam ją wyrzucić z powrotem do stawu, ale coś mnie powstrzymuje. Po chwili wkładam ją do kieszeni i odchodzę.
3 Jest późno. Siedzę na materacu w swoim pokoju, z wyprostowanymi nogami, skrzyżowanymi w kostkach. Wyjadam łyżeczką śmietankę z tubki. Kapka spada mi na koszulkę, zdejmuję ją palcem i zlizuję. Panuje półmrok, sypialnię oświetla jedynie blada poświata od laptopa, który leży na poduszce. Gram w go. Nagle w moje myśli wkrada się głos doktora Bernhardta: „Jeśli sytuacja się nie zmieni, zasugeruję sędzinie, że możesz nadal mieszkać samodzielnie, pod warunkiem że zaczniesz chodzić na terapię”. Wykonuję idiotyczny ruch i mój przeciwnik przechwytuje kilka kamieni. Zła na siebie, wychodzę z gry i zamykam komputer. Nie chce mi się spać, więc zdejmuję z półki pożółkły zniszczony egzemplarz Wodnikowego Wzgórza, otwieram i zaczynam czytać. Próbuję wpaść w znajomy rytm zdań. „Przekwitły już pierwiosnki. Bliżej lasu, gdzie drzewa rosły rzadziej, a teren obniżał się w stronę starego płotu i rowu porośniętego jeżynami, tylko kilka wyblakłych bladożółtych plam jaśniało…”[3] Czytałam tę powieść niezliczone razy. Powrót do świata inteligentnych królików i ich walki o przetrwanie to kojący rytuał. Ale dzisiaj moje myśli wędrują, gdzie chcą, więc z westchnieniem zamykam książkę. Doktor Bernhardt nie rozumie, a ja nie potrafię mu tego wyjaśnić. Uważa, że moja awersja do kontaktów z ludźmi wynika ze strachu przed odrzuceniem. W rzeczywistości sięga znacznie głębiej. Mam w głowie miejsce, które nazywam Kryptą. Trzymam tam pewne wspomnienia, odizolowane od reszty mojego umysłu. Psychologia nazywa to mechanizmem wyparcia. Dla mnie to coś niezbędnego do przeżycia. Gdybym nie miała Krypty, nadal tkwiłabym w placówce opiekuńczej, nafaszerowana tyloma silnymi lekami, że ledwo kojarzyłabym własne nazwisko. Gdy zamknę oczy i się skoncentruję, widzę przed sobą potężne metalowe drzwi na końcu długiego, ciemnego korytarza. Drzwi są mocne, solidne, zamknięte na wielką zasuwę, która chroni mnie przed tym, co znajduje się po drugiej stronie. Budowałam to miejsce przez kilka lat, cegła po cegle. Stworzyłam w moim umyśle oddział kwarantanny. Jeśli doktor Bernhardt wyśle mnie na terapię, psycholog zacznie myszkować i gmerać przy moich drzwiach, próbując rozebrać fortecę, którą zbudowałam dla ochrony. Zdaniem psychologów rozmowa jest kluczem do rozwiązania wszystkich problemów. Ręce mi się trzęsą, muszę zredukować liczbę atakujących mnie bodźców. Gdybym miała łóżko, schowałabym się pod nim, ale na mojej podłodze leży tylko materac. Dlatego idę do łazienki, wchodzę do pustej wanny, robię kokon z koców i zwijam się w nim w kłębek. Zakrywam nawet twarz, zostawiam tylko szparę, żebym mogła oddychać. To mi pomaga. Sama, w ciemności, znów mogę nabrać powietrza do płuc. Ciche zamknięte przestrzenie dają mi poczucie bezpieczeństwa. W drugiej klasie pani Crantz, moja nauczycielka, obstawiła moją ławkę kartonem, zostawiając tylko małe okienko z przodu, przez które miałam patrzeć. Ponieważ mój wzrok rozbiegał się na wszystkie strony, sądziła, że otoczenie mnie rozprasza, a karton pozwoli mi się skupić. Nie rozumiała, że byłam zatopiona w myślach. Odcięta od zewnętrznego świata, jeszcze łatwiej zamykałam się w sobie. W zeszycie rysowałam labirynty i trójwymiarowe sześciokąty, co było przyjemniejsze niż słuchanie, jak pani Crantz czyta Domek na prerii tym swoim nosowym, nudnym głosem. Któregoś dnia postanowiła usunąć karton, a wtedy zaczęłam krzyczeć. Gdy położyła mi rękę na ramieniu, kopnęłam ją w kolano. Zaciągnęła mnie wtedy do gabinetu dyrektora i wezwała moją mamę. Mama przyjechała w dresie, z włosami mokrymi po kąpieli. Nadal widzę, jak siedzi w gabinecie, otwiera szeroko szare oczy i zaciska palce na pasku torebki. – Alvie – odezwała się do mnie cicho. – Dlaczego kopnęłaś nauczycielkę? – Chwyciła mnie – odpowiedziałam ledwo słyszalnie. – To bolało. – Ledwo ją dotknęłam – zaprotestowała pani Crantz. – To nie mogło boleć.
A jednak. Wiele rzeczy sprawiało mi ból – jaskrawe światła, głośne dźwięki, drapiące ubrania – ale kiedy o tym mówiłam, nikt mi nie wierzył. – Paliło mnie – dodałam. – Paliło? – zdziwiła się pani Crantz. Dyrektor odchrząknął. – Pani Fitz… może powinna pani wybrać się z córką do psychologa? Mama zmarszczyła brwi. – Ale po co? – Ponieważ od pewnego czasu ma trudności w szkole. Mogę dać pani numer, jeśli pani chce. – Dyrektor przesunął wizytówkę w stronę mamy. – Proszę zrozumieć, próbujemy pomóc. Najlepiej będzie, jeśli zabierze pani teraz córkę do domu. Siedziałam na krześle ze spuszczoną głową. Dłonie miałam zaciśnięte w pięści, położone na kolanach. W drodze powrotnej do domu mama w milczeniu wpatrywała się w jezdnię przed sobą. Światło słońca odbijało się od jej włosów, nadając im jeszcze bardziej rudy kolor. – Czy kiedy ja cię dotykam, też cię boli? – zapytała. – Nie. Ty nie. Wyraźnie się rozluźniła na te słowa. – Cieszę się – odparła i znów zamilkła. W samochodzie było gorąco, pot przyklejał mi koszulkę do pleców. – Dlaczego dyrektor wysyła mnie do lekarza. Nie jestem chora. – Może nie, ale… – Mama przygryzła dolną wargę. – Chyba powinnyśmy iść. Na wszelki wypadek. – Oczy miała załzawione od jaskrawego słońca. – Bardzo cię kocham, Alvie. Wiesz o tym, prawda? Stęchły zapach koca z wolna dociera do mnie i przywraca do rzeczywistości. Mój kokon przestaje nagle pełnić rolę ochronną, zaczyna mnie dławić i ograniczać. Przerażona, że za chwilę się uduszę, podrywam się z miejsca i uwalniam. Z maleńkiego okna sączy się światło księżyca, odbija się od płytek, oświetla rysy na ścianach i plamy rdzy zakwitającej w wannie. Osuwam się i opieram czołem o ścianę. Przez moment czuję ucisk w gardle, ale udaje mi się opanować. Mamy nie ma, rozdrapywanie przeszłości nic mi nie da. Odpycham wspomnienie tamtego dnia w czeluść mojego umysłu, tam, gdzie jego miejsce. Skup się. Rozpoznaj problem. Doktor Bernhardt życzy sobie, żebym prowadziła jakieś życie towarzyskie. Nie może mieć jednak do mnie pretensji, że ludzie mnie unikają, więc jeśli przedstawię mu dowody na to, że się starałam, może da mi spokój. Telefon wyjęty ze stawu nadal leży na moim stoliku. Podnoszę go i odczytuję dane zapisane na obudowie aparatu. Stanley Finkel. Tak się nazywa ten chłopak z parku, ten z laską. Co niby miałabym mu powiedzieć? To bez znaczenia. Otwieram laptopa, loguję się do poczty i wpisuję adres Stanleya. A potem piszę pierwsze pytanie, jakie przychodzi mi do głowy: Co sądzisz o interpretacji kopenhaskiej? Stanley zapewne uzna, że to spam, a jeśli nawet nie, przecież mnie nie zna, więc dlaczego miałby odpowiedzieć? Dotykam touchpada, przesuwam kursor w stronę krzyżyka w narożniku ekranu, żeby zamknąć pocztę. Tymczasem jednak pojawia się nowa wiadomość. Hej, TysiącuWrogów :-). Interesujący nick. Czy my się znamy? Zastygam. Krople potu spływają mi po tułowiu, małe zimne paciorki. Zadał mi pytanie, powinnam przynajmniej na nie odpowiedzieć. Nie. Skąd masz mój adres? Był na komórce znalezionej w parku. Telefon nie działa. Dłuższa pauza.
Nie szkodzi. I tak już powinienem mieć nowy. To czym jest ta interpretacja kopenhaska? Nie spodziewałam się, że mi odpisze. Potrzebuję chwili, żeby się uspokoić, a potem moje palce zaczynają uderzać pospiesznie w klawisze: To jedna z powszechnych interpretacji fizyki kwantowej. Według niej cząstki kwantowe nie należą do jednej obiektywnej rzeczywistości, ale istnieją jako niezliczone możliwości. Dopiero akt obserwacji lub pomiaru cząstek sprawia, że zyskują one konkretną lokalizację. Typowym przykładem jest eksperyment myślowy zwany paradoksem kota Schrödingera. Doświadczenie polega na zamknięciu kota w skrzynce. Jego życie i śmierć zależą od zachowania jednego atomu. Jeśli cząstka się rozpadnie, otworzy się pojemnik i uwolni się trujący gaz. Jeśli nie dojdzie do rozpadu, pojemnik pozostanie szczelnie zamknięty. Według interpretacji kopenhaskiej, dopóki skrzynka jest zamknięta, obie możliwości są tak samo realne, dlatego kot jest zarówno żywy, jak i martwy. Dopiero po otwarciu skrzyni wyłania się jedna, konkretna rzeczywistość. Klikam „wyślij”. Dłonie mam wilgotne, wycieram je w spodnie. Minutę później przychodzi odpowiedź: To najbardziej niezwykłe zagajenie rozmowy, z jakim się spotkałem. Ludzie zwykle mówią coś o pogodzie. Albo o sporcie. Chociaż, prawdę powiedziawszy, też nie wiedziałbym, co na to odpowiedzieć. No tak. On nie ma ochoty rozmawiać o fizyce kwantowej. Mało kto ma na to ochotę. Piszę więc: Mam Cię zostawić w spokoju? Nie. Jeśli tylko chcesz, możesz przez całą noc rozmawiać ze mną o Kopenhadze. Słuchaj, a może przejdziemy na Gchat? Będzie łatwiej. Dobrze. To jak się nazywasz? Chyba nic się nie stanie, jeśli to wyjawię. Alvie Fitz. Alvie? Jak ten facet z „Annie Hall”? To także imię żeńskie. A więc jesteś dziewczyną? Jestem płci żeńskiej, owszem. Podoba mi się. To znaczy ‒ to, jak się nazywasz. Na pewno lepiej niż ja. Sama oceń: Stanley Finkel. To brzmi jak nazwisko prezentera jakiegoś okropnego teleturnieju. A poza tym rymuje się z „tinkle”[4], przez co gimnazjum było katorgą. Dla mnie brzmi całkiem normalnie. Dzięki :-). A teraz muszę zapytać, jakim cudem znalazłaś mój telefon. Widziałam, jak go wrzucasz do stawu. Stanley nie odpowiada. Dlaczego go wyrzuciłeś? Mija dłuższa chwila bez odpowiedzi, zaczynam się zastanawiać, czy odszedł od komputera, a wtedy pojawia się kolejna wiadomość: Sądziłem, że mi się już nie przyda. Byłem głupi. Ale to już nie ma znaczenia. Nie wiem, co napisać, więc nic nie piszę. Po minucie na moim ekranie ukazuje się wiadomość: Alvie? Dziękuję. Za co? Za nic. Po prostu chciałem Ci podziękować. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś mi dziękował. To dziwne uczucie. Muszę kończyć – piszę. Zamykam komputer. Przez chwilę siedzę i wpatruję się w przestrzeń. Serce mi bije szybciej niż zwykle. 3 Richard Adams, Wodnikowe Wzgórze, tłum. Krystyna Szerer, Rebis, Poznań 1994. 4 Tinkle (ang.) – plusk, pluskać, siusiu.
4 Tej nocy niewiele śpię. Odstępstwa od codziennych zwyczajów zaburzają mój rytm snu, a minione dni obfitowały w rozmaite anomalie. W końcu zapadam w drzemkę na sofie, budzą mnie jaskrawe promienie słońca, sączące się przez zasłony. Światło rozlewa się na podłodze, oświetlając zniszczony szaroniebieski dywan, stosy gazet i książek w rogach salonu. W powietrzu unosi się zjełczały zapach sera. Odrywam się od sofy i idę do kuchni, żeby przygotować mocną kawę. Za niecałą godzinę zaczynam zmianę, muszę się przygotować do pracy. Szczotkuję zęby, czeszę włosy i na nowo zaplatam warkocze, a potem myję się w misce. Nie lubię wanny i prysznica, ale i bez nich można dbać o higienę – nie wspominając o oszczędności wody. Włosy też można umyć w zlewie. Tyle że zabiera to trochę więcej czasu. Na zewnątrz jest zimno, więc samochód nie chce zapalić. Przekręcam kluczyk w stacyjce, słyszę głuche kliknięcie i ciche rzężenie. Próbuję jeszcze kilkakrotnie i w końcu silnik zaskakuje. Odbijam kartę w pracy i ruszam brukowaną alejką. Gdy mijam tablicę o antropomorfizmie, czuję mrowienie na skórze, jakbym doświadczyła jakiejś reakcji alergicznej. Mam dzisiaj dyżur przy karmieniu, więc wyjmuję z chłodni paczki z pstrągiem i kalmarem, a potem kroję śliskie, różowo-szare mięso na maleńkie kawałki i rzucam je wydrom. Później karmię gibony owocami. To para, Persefona i Hades ‒ nazwana, jak sądzę, ironicznie. Złocista samica pochyla się, żeby pociągnąć mnie za warkocz. Pozwalam jej na to, dotyk zwierząt nie jest dla mnie tak nieprzyjemny jak fizyczne kontakty z ludźmi. Idę dalej. W dużej klatce na gałęzi sztucznego drzewa siedzi myszołów rdzawosterny o imieniu Chance. To pierwszy ptak tego gatunku w naszym zoo, pozyskany kilka tygodni temu z kliniki dzikich zwierząt. Ma błyszczące oczy, w kolorze oscylującym między barwą szampana i starej monety jednopensowej ‒ miedzianozłotym. Bardzo powoli otwieram drzwi i wyjmuję z kieszeni martwą mysz w plastikowym woreczku. Na dłoniach mam grube rękawice ochronne, w kolorze khaki jak moje ubranie robocze. Otwieram torebkę i wyjmuję mysz za ogon. – Śniadanie – oznajmiam. Chance zaciska żółte łapy na gałęzi. Ma długie czarne bardzo ostre pazury – broń służącą do łapania ofiar i przebijania ich narządów wewnętrznych. Ale jego czas polowań już się skończył. Chance porusza kikutem – tym, co zostało mu z lewego skrzydła. Wchodzę do środka, kładę martwą mysz i przesuwam stopą w jego stronę. Przechyla łeb, przygląda się posiłkowi, ale się nie rusza. Odkąd przyjechał do zoo, spędzam z nim sporo czasu. W obecności ludzi zachowuje się nerwowo – jak wszystkie wychowane w dziczy zwierzęta, przynajmniej na początku. A ponieważ został poważnie ranny, łatwo się denerwuje. Gdyby był człowiekiem, zapewne zdiagnozowano by u niego zespół stresu pourazowego. Przypuszczam, że ogród zoologiczny to nie jest dla niego najlepsze miejsce, ale skoro już tu trafił, powinien przyzwyczajać się do obecności ludzi. To potrwa, ale on już poczynił postępy. Na początku wpadał w panikę, gdy tylko ktoś wchodził do jego klatki. Być może kiedyś zacznie mi jeść z ręki, ale chwilowo próbuję nauczyć go jedzenia w mojej obecności. Mysz leży na ziemi pomiędzy nami, z wyszczerzonymi siekaczami. Chance zeskakuje na dół, chwyta gryzonia i wraca na swoją gałąź. Używa kikuta do utrzymania równowagi, gdy chwyta ją pazurami. Jestem pod wrażeniem jego zdolności do adaptacji. – Co mu się właściwie stało? Znajomy nosowy głos odbieram jak papier ścierny przesuwający się pod moją czaszką. Odwracam się i widzę Toby’ego – pomocnika niedawno zatrudnionego na pół etatu. Stoi z puszką napoju w ręku. Podłużną twarz ma upstrzoną trądzikiem, spod czapki wydostało mu się kilka niesfornych kosmyków
brązowych włosów. – Został ranny na wolności – wyjaśniam. – Zapewne zaatakował go lis albo kojot. Miał paskudnie połamane skrzydło, trzeba było je amputować. Toby unosi puszkę do ust i długo siorbie. – Straszne – mówi w końcu. – Nie ma nic bardziej przygnębiającego niż ptak, który nie może latać. – Przychodzi mi do głowy kilka znacznie bardziej przygnębiających rzeczy. Na przykład Holokaust. Toby śmieje się – na tyle głośno, że się wzdrygam. – Prawda – odpowiada. Znowu bierze haust napoju i wyciera sobie usta wierzchem dłoni. – Słuchaj, mogę go nakarmić? Najeżam się. Toby pracuje głównie na stoisku z przekąskami i zmienia worki na śmieci. Nie ma kwalifikacji do zajmowania się zwierzętami. – Nie. – Dlaczego? – Ponieważ on nie jest do ciebie przyzwyczajony. – No i co z tego? To chyba nie jest aż tak skomplikowane, prawda? – Toby puka w klatkę. – Hej, hej! Ptaszku! Chance się odsuwa. – Nie rób tego. – Denerwuję się. – On odczytuje gwałtowne ruchy jako zagrożenie. Toby uśmiecha się szeroko, pokazując przerośnięte siekacze. – Wyluzuj, tylko się z nim droczę. Na żartach się nie znasz? Mam ochotę zapytać go, jak by się poczuł, gdyby jakiś hałaśliwy olbrzym zamknął go w klatce, a potem zaczął walić w kraty. Nadal uważałby, że to zabawne? – Powinieneś zająć się pracą – mówię. – I nie wolno ci niczego pić na zmianie. – Mam właśnie przerwę – oznajmia, grzebiąc sobie w uchu małym palcem, po czym zerka na zegarek. – Chyba muszę wracać. To nara. – I odchodzi. Powoli nabieram powietrza i tak samo powoli je wypuszczam. Myślę, że on nie przetrwa tu kolejnego tygodnia. Pani Nell nie znosi leni, to jedna z jej największych zalet. Muszę wytrzymać do czasu, gdy go wyrzucą. Wyjmuję z chłodni kolejne opakowanie martwych myszy i idę nakarmić węże w pawilonie gadów. Po drodze mijam parę młodych ludzi przy wybiegu dla hien. Obejmują się, chłopak szepcze coś dziewczynie do ucha, a ona się śmieje i go całuje. Przyglądanie się, jak ludzie okazują sobie uczucia w miejscach publicznych, wywołuje u mnie dyskomfort. Teraz jednak, nie wiedzieć czemu, nie jestem w stanie odwrócić wzroku. Wydają się tacy szczęśliwi. W ich wykonaniu miłość wygląda tak prosto i naturalnie. Dziewczyna zauważa mój wzrok i uśmiech zamiera jej na twarzy. Jej wargi układają się w słowo „psychol”. Chwyta chłopaka za rękę i odciąga od wybiegu, a ja zostaję sama. Gorąca fala oblewa mi czoło i kark, pali mnie w uszy. Psychol. Rzeczywistość się oddala, znów mam sześć lat i podchodzę na przerwie do grupki dziewczynek na placu zabaw. Serce mi łomocze, gdzieś za pępkiem czuję mały twardy orzech. Dziewczynki śmieją się i rozmawiają. Gdy się zbliżam, milkną i na mnie patrzą. Przestają się uśmiechać. Nogi mi się trzęsą. Mnę w palcach koszulkę, a potem chwytam za warkocz i ciągnę tak długo, aż do bólu. Kiedy otwieram usta, wydostaje się z nich potok słów: – Cześć jestem Alvie Fitz mogę się z wami pobawić. Dziewczynki patrzą po sobie. Rozmawiają bez słów, przekazują sobie wzrokiem komunikaty – to sztuka, której ja nigdy nie opanowałam. Blondynka odwraca się do mnie z szerokim uśmiechem. – Dobrze – mówi. – Jest taka zabawa w szczeniaka. Ponieważ jesteś nowa, będziesz szczeniakiem. Nadal ciągnę jedną ręką za warkocz, a drugą tarmoszę sobie koszulkę. – Na czym to polega.
– Musisz chodzić na czterech i szczekać. Ucisk w żołądku maleje. To proste. Wykonuję polecenie. – Hau, hau, hau! Dziewczynki wybuchają śmiechem. Szczekam głośniej i szybciej, a one śmieją się coraz bardziej. A kiedy kulam się na trawie i zaczynam zakopywać rękoma patyki, wręcz ryczą i piszczą. Wokół nas zgromadził się tłumek dzieci. Ktoś rzuca patyk i woła: – Aport! Podnoszę go wargami, co wywołuje salwę śmiechu. Czuję ekscytację. Nigdy nie sądziłam, że tak łatwo jest się zaprzyjaźnić. Jedna z dziewczynek patrzy na koleżankę, przewraca oczami, dotyka palcem skroni i zaczyna nim kręcić. Zamieram, a patyk wypada mi z ust. Widziałam już ten gest. Wiem, co on oznacza. Otacza mnie tłum dzieci, wszyscy się gapią z otwartymi ustami. Czuję ból w klatce piersiowej, oddycham za szybko, ale nie mogę przestać. Słyszę echo szeptów. Dziwaczka. Wariatka. Upuszczam patyk i ruszam biegiem. Uciekam z boiska, ze szkoły, ale i tak słyszę te szepty, ciągle odbijają się echem w mojej głowie. * * * Gdy wracam z pracy do domu, biorę z kuchni pudełko cocoa puffs, siadam na sofie i włączam telewizor. Jem garściami suche płatki i oglądam powtórkę Kosmosu. Mój wzrok przenosi się na leżący na ławie laptop. Czy Stanley przysłał mi nową wiadomość? Wyłączam telewizję i siedzę, obracając w dłoniach kostkę Rubika. Przesuwam kolorowe rzędy, to w jedną, to w drugą stronę. Nawet nie próbuję ułożyć ścianki, po prostu skupiam się na gładkim plastiku pod palcami i kliknięciach, które rozlegają się, gdy klocek wskoczy na miejsce. Znowu omiatam wzrokiem laptopa. Rozmowa internetowa powinna być bezpieczna. Dopóki będę utrzymywać dystans i ograniczać się do pozbawionych ryzyka tematów, nic złego się chyba nie stanie? Biorę komputer i otwieram pocztę. Jest wiadomość od Stanleya. Czyli ten kot w skrzynce, ten jednocześnie żywy i martwy… Naprawdę tak funkcjonuje świat? Nic nie jest realne, dopóki tego nie zobaczymy? Co to oznacza dla nas? Loguję się do chata. Stanley już na mnie czeka. W moim żołądku dzieją się dziwne rzeczy, trochę jak podczas jazdy na kolejce wysokogórskiej. Zadał mi pytanie związane z fizyką. To coś, co rozumiem, z czym sobie poradzę. Kot Schrödingera to tylko eksperyment myślowy. Pierwotnie miał stanowić ilustrację absurdalności interpretacji kopenhaskiej, ale niektórzy traktują go na serio. Studiujesz fizykę? Nie. Mam siedemnaście lat. Ale pewnie chodzisz na zajęcia z rozszerzonej fizyki :-). Nie chodzę do szkoły. Chwila pauzy. Homeschoooling? Moja mama też uczyła mnie w domu przez kilka lat. Niektórzy podchodzą krytycznie do całej idei, ale ja uważam, że nie ma nic złego w uczeniu się od rodziców. Nie mam rodziców. Kolejna chwila ciszy. Przykro mi. Dlaczego jest Ci przykro? Stanley nie odpowiada. Poruszam się nerwowo, zastanawiam się, czy napisałam coś nie tak. Rzadko rozmawiam z innymi o mojej sytuacji – że nie mam żadnych krewnych, a przynajmniej nikogo, kto przyjąłby
mnie pod swój dach, że moja mama zmarła, gdy miałam jedenaście lat, a ojca nigdy nie poznałam. W tych nielicznych przypadkach, gdy jednak o tym wspomniałam, typową reakcją była nagła cisza, a po niej gwałtowna zmiana tematu. Na ekranie pojawia się odpowiedź. Wiem, jak ciężko jest żyć samemu. Serce mi podskakuje. Ty też straciłeś rodziców? Prawie. Mój ojciec żyje, ale w zasadzie nie rozmawiamy. Mam dziewiętnaście lat, więc mogę mieszkać samodzielnie. Daję sobie radę, ale nie jest łatwo. Tobie jest pewnie jeszcze trudniej. On jest sam. Jak ja. Poruszam się lekko do przodu i do tyłu. Moja ręka wędruje do lewego warkocza i zaczyna za niego pociągać. Rozpoznaję wzbierające we mnie zdenerwowanie, wiem, że muszę skierować rozmowę na bezpieczniejsze tematy. Piszę więc: Radzę sobie. Zresztą, do nauki fizyki nie jest potrzebny żaden nauczyciel. Każdy może znaleźć informacje, jeśli poświęci na to trochę czasu. A karta biblioteczna jest zdecydowanie tańsza niż studia. LOL. Jestem studentem, więc wiem coś na ten temat. Nie studiuję fizyki, raczej nauki humanistyczne. Ale musieliśmy wybrać jeden przedmiot ścisły, zdecydowałem się na neurobiologię, bo sądziłem, że to przedmiot związany z tym, jak przebiegają procesy myślowe i co nadaje nam ludzki wymiar, ale niestety. To coś na zasadzie „nauczcie się na pamięć pięćdziesięciu różnych procesów, jakie zachodzą podczas ruchu gałki ocznej”. Nudy. Brzmi ciekawie. Lubię czytać o mózgu, dzięki temu lepiej rozumiem zachowania ludzkie. Jeszcze tylu rzeczy nie wiemy o naszym mózgu, prawda? Tłumaczę sobie, że jeszcze tylko kilka minut i się rozłączę. Rozmawiamy o percepcji i rzeczywistości, co kieruje nas w stronę dyskusji o prawdzie i o tym, ile z tego, w co wierzymy, wynika z faktu, że inni kazali nam w to wierzyć. A to z kolei sprowadza temat kłamstw, jakie dorośli serwują dzieciom. Opowiadamy sobie, jak zareagowaliśmy w dzieciństwie na wieść, że Święty Mikołaj to fikcja. On płakał. Ja się nie przejęłam, ponieważ nigdy nie przemawiała do mnie postać magicznego, wszechwiedzącego grubasa, który co roku zakrada się do mojego domu w Boże Narodzenie. Zwierzam się, że gdy byłam mała, powiedziano mi, że płatki owsiane przyklejają się do żeber – tymczasem nie jest to przecież całkowita nieprawda, ale przenośnia, której nie należy brać dosłownie. Dopiero po pewnym czasie to zrozumiałam i do dzisiaj nie jem owsianki, bo wyobrażam sobie, jak klejące jasne grudki oblepiają mi serce i płuca. Dowiaduję się, że kiedy Stanley był małym chłopcem, mama powiedziała mu, że burza oznacza, iż anioły grają w kręgle, a chudy księżyc to paznokieć Boga. Odpisuję, że księżyc to kula z żelaza i skał i że ciągle się od nas oddala. Każdego roku odsuwa się od Ziemi o kolejne 3,8 centymetra. Tracimy go. Stanley zauważa: Wiesz, chyba jesteś pesymistką. To fakt. Ale czym jest 3,8 centymetra? To chyba nie robi żadnej różnicy? Jeszcze przez kilka milionów lat – nie. A kiedy zacznie, być może rasa ludzka nie będzie już istniała. Chodzi o to, że to, co uważamy za stały element świata, wcale nim nie jest. Słońce kiedyś się rozrośnie, wchłonie cały nasz układ słoneczny, a potem zgaśnie. Po chwili Stanley pisze: Księżyc jest dzisiaj taki piękny. Widzisz go ze swojego okna? Spoglądam przez szybę. Jest prawie pełnia, a księżycową kulę otacza mglista poświata. Tak. Skoro się od nas oddala, powinniśmy cieszyć się nim, póki jeszcze jest. Chmury powoli przesłaniają widok. Świat ciemnieje, a potem znów jaśnieje, skąpany nieziemskim blaskiem. Nie musisz ze mną siedzieć, wiesz? Zdaję sobie sprawę, że jest bardzo późno. Pewnie powinnaś już
iść spać. Zerkam na zegar. Jest czwarta nad ranem. Cierpisz na bezsenność, prawda? LOL, to mnie przyłapałaś. Tak. Odwlekam moment, w którym będę się bez końca przewracał z boku na bok. Wiem, co ma na myśli. Nie ma nic gorszego niż samotność i niemożność zaśnięcia o czwartej w nocy, gdy tykanie zegara odbija się echem pod czaszką. Zostanę z Tobą, jeśli chcesz. Tą propozycją zaskakuję samą siebie. Prawda jest taka, że mam ochotę z nim rozmawiać. To dziwnie uzależniające. Dziękuję, naprawdę to doceniam, ale nie chcę, żebyś przeze mnie jutro słaniała się na nogach. Zresztą ja też powinienem spróbować zasnąć. Rano mam zajęcia, wolałbym nie być zombi. W takim razie prześlę Ci nagranie fal mózgowych alfa. Niby mają służyć medytacji, ale korzystam z nich, gdy próbuję zasnąć. Czasem pomagają. Super. To bardzo miłe z Twojej strony :-). Skądże. Dla mnie to żaden problem. I tak dziękuję. Przesyłam mu link do nagrań i się wylogowuję. Przez chwilę siedzę na sofie. Księżyc prześwieca przez zasłony, jest bardzo jasny. Wstaję, rozcapierzam palce i przyciskam dłoń do szyby – zakrywam perłową kulę, jakbym w ten sposób mogła przechwycić jej światło.
5 Na mojej rękawiczce leży martwa mysz. Wyciągam powoli rękę. Chance przechyla łeb i na mnie zerka. Widzę swoje odbicie w szklistej, wypukłej rogówce jego oka. Jednym gwałtownym ruchem chwyta martwego gryzonia, przytrzymuje go długimi, żółtymi szponami i dziobem rozrywa krwiste mięso. Czuję dreszcz ekscytacji. Po raz pierwszy wziął mi jedzenie z ręki. Pazury myszołowa wywierają nacisk ponad siedemdziesięciu kilogramów, a ich zadaniem jest wbijanie się w ofiarę, by ją unieruchomić. Nawet pozbawiony skrzydła byłby w stanie wyrządzić mi poważną krzywdę. Wierzę jednak, że nic mi nie zrobi – o ile nie przestraszę go gwałtownym ruchem. W ciągu minionych dwóch tygodni nauczył się mi ufać. Nie mogę się doczekać, kiedy opowiem Stanleyowi o moim sukcesie. Dziwne, że rozmowy z nim tak szybko stały się dla mnie codziennością. A on tak szybko i łatwo znalazł miejsce w moim życiu. Chance kończy obiad i ziewa. Na szyi ma żółtawobrązowe pióra, upstrzone czarnymi plamkami. Kiedy czyści sobie jedyne skrzydło, słońce prześwieca przez puszek, przez co wygląda, jakby był przezroczysty. Spoglądam na zegarek. Czas na przerwę. Zdejmuję ubranie, rękawice i myję ręce, a potem idę do samochodu po torbę z jedzeniem i ruszam w stronę głównego budynku, w którym mieści się pomieszczenie służbowe. Zamieram przed drzwiami. W środku są ludzie, słychać ich głosy. Rozpoznaję Toby’ego oraz pewnego młodego mężczyznę z monobrwią, którego imienia nie pamiętam. – No nie wiem – mówi Monobrew. – Ona jest dziwna. – No przecież nie zamierzam się z nią umawiać ani nic takiego – odpowiada Toby. – Tylko stwierdzam, że ma niezły tyłek. Podupczyłbym sobie. – A ona nie ma autyzmu czy jakoś tak? – Co z tego? Przecież w pieprzeniu się to jej nie przeszkadza. – Jesteś obleśny – stwierdza Monobrew, na co Toby wybucha śmiechem. Wycofuję się po cichu, wychodzę z budynku i opieram się o mur. Serce mi bije odrobinę za szybko, a pod skórą czuję nieprzyjemne mrowienie – poczucie naruszenia moich granic, które zawsze mi towarzyszy wtedy, gdy ktoś obgaduje mnie za plecami. Zniknął mój apetyt, wyrzucam więc kanapkę, chwytam za miotłę i zaczynam zamiatać ścieżkę. * * * Po pracy od razu wracam do domu. Odkąd zaczęłam rozmawiać ze Stanleyem, przestałam chodzić do parku. On tam się już nie pojawia, a bez niego park wydaje się pusty. Jest środa. O szesnastej mam spotkanie z doktorem Bernhardtem. Tym razem mnie nie zaskoczy, sprzątam mieszkanie przed jego przyjściem, każdą powierzchnię pryskam lizolem, brudy upycham w szafce. Kupuję pomarańcze, żeby nie narzekał na brak owoców i warzyw w mojej kuchni. – No wiesz – mówi, gdy się zjawia. – Mogłabyś zaproponować, żebym usiadł. Albo czegoś się napił. – Założyłam, że usiądzie pan sam, jeśli będzie miał pan ochotę, i poprosi o coś do picia, jeśli poczuje pan pragnienie. – Dobrze, ale mimo to uprzejmie jest zaproponować. Interpretuję to jako sugestię, że chętnie by się czegoś napił. Szkoda, że ludzie nie są bardziej bezpośredni. – Mam wodę, kawę i napój pomarańczowy. – Wystarczy woda, bardzo dziękuję. Napełniam szklankę i stawiam na ławie. Doktor Bernhardt siada i spogląda na mnie ponad oprawkami okularów.
– Co u ciebie? – pyta. To rutynowe pytanie, zwykle odpowiadam, że wszystko dobrze, i nie wdaję się w szczegóły. Ale po naszej ostatniej rozmowie odnoszę wrażenie, że muszę być konkretniejsza. – Poznałam kogoś. Unosi brwi. – Chcesz powiedzieć, że… – Rozmawiamy przez Internet – wyjaśniam szybko. – Dyskutowaliśmy o teorii kwantowej. Między innymi – dodaję i nalewam sobie napoju. – Opowiesz mi coś o tej osobie? Ile ma lat? To on czy ona? – Dziewiętnaście. Student Westerly College. – I? Piję napój, bąbelki łaskoczą mnie w gardło. – Jest… interesujący. Lubię z nim rozmawiać. – Już samo przyznanie się do tego wywołuje we mnie dziwną reakcję. – Ale nigdy się nie spotkaliśmy. – Towarzystwo na czacie jest lepsze niż żadne. Zresztą, doskonale sobie zdaję sprawę, że to był dla ciebie duży krok. Jak rozumiem, macie wspólne zainteresowania? – Chyba. Ale jego wiedza z zakresu fizyki nie jest zbyt zaawansowana. Do tego on wszystko zamienia w metafory, a niektóre rzeczy są po prostu tym, czym są. – Nie szkodzi. Cieszę się, że wyszłaś poza swoją strefę komfortu – mówi i milczy przez kolejne dwadzieścia sekund. Przypuszczam, że się nad czymś zastanawia. W końcu bierze głęboki wdech. – Alvie? Nadal zależy ci na jak najszybszym uzyskaniu wolności? Oczywiście, że tak. Tego właśnie chcę od samego początku. Ale dopiero po chwili mu odpowiadam. – Tak. – Przemyśl to jeszcze. Pomyśl, co to będzie dla ciebie znaczyło. Staniesz się osobą dorosłą, czyli będziesz odpowiedzialna za swoje utrzymanie. Bez żadnej pomocy od państwa. Teraz też jej nie otrzymuję. Ale zawsze zdawałam sobie sprawę z istnienia takiego zabezpieczenia, wiedziałam, że gdybym straciła pracę i mieszkanie, nie wylądowałabym na ulicy. Chociaż było mi tam naprawdę źle, miałam dach nad głową i regularne posiłki. – Dlaczego pan to mówi. – Rozmawiałem ostatnio z sędziną. Jest gotowa ponownie rozpatrzyć twój przypadek. Na te słowa przeszywa mnie dreszcz. Nie spodziewałam się, że to nastąpi tak szybko. Sądziłam, że będę spotykała się z doktorem Bernhardtem do ukończenia osiemnastu lat. Co się nagle zmieniło? – Szczerze mówiąc – ciągnie doktor – wolałbym, żebyś jeszcze przez rok pozostawała pod opieką. Nie ma co się spieszyć. Ale to nie do mnie należy podjęcie decyzji. Mam zupełnie pusty umysł, tylko biały szum, i nic więcej. – Alvie? Nie musisz tego robić. Możesz zaczekać. Przecież tego właśnie chciałam. Prawda? – Zrobię to – mówię. – Kiedy… kiedy miałabym się zjawić? – Za miesiąc. Pomogę ci się przygotować. Przeanalizujemy pytania, jakie sędzina może ci zadać. No i oczywiście wstawię się za tobą. Ale to sędzina Gray będzie miała decydujący głos. Musisz ją przekonać, że jesteś zdolna do samodzielnego życia, że jesteś na to psychicznie i emocjonalnie gotowa. Moja ręka wędruje ku lewemu warkoczowi. Palce zaciskają się na włosach i ciągną. Uświadamiam sobie, co robię, i szybko opuszczam rękę. Muszę tylko przedstawić dowody na to, że funkcjonuję jako osoba dorosła. Że płacę rachunki, nie spóźniam się do pracy. Tylko to się liczy, prawda? Doktor Bernhardt ewidentnie czeka, aż coś jeszcze powiem, więc mówię: – Okej. – No dobrze. – Doktor upija łyk wody, której wcześniej nawet nie tknął. Po co o nią prosił, skoro wcale nie ma ochoty jej pić? Po chwili wstaje i odwraca się w kierunku drzwi. – Spotkamy się w przyszłym tygodniu, będziemy mogli zacząć przygotowania. O tej samej porze, dobrze? Kiwam głową. Na progu doktor Bernhardt zatrzymuje się jeszcze na chwilę.
– Cieszę się, że masz przyjaciela. Drzwi się za nim zamykają. Przyjaciel. Czy tym właśnie jest dla mnie Stanley? * * * Kiedy wieczorem loguję się na czata, Stanleya nie ma. Czekam kilka minut, a potem jeszcze chwilę. Coś jest nie tak. Stanley zawsze zjawia się o dwudziestej. Mija godzina, a ja zaczynam maszerować po mieszkaniu. W klatce piersiowej czuję ból, jakby obejmowała ją niewidoczna obręcz i z każdą minutą coraz bardziej się na mnie zaciskała. Mam ochotę wylogować się i już nigdy tu nie wracać. Przecież zaczęłam z nim rozmawiać po to, żeby doktor Bernhardt się ode mnie odczepił, i cel osiągnęłam. A jednak przyzwyczaiłam się do naszych cowieczornych rozmów. Stanley stał się częścią mojego życia. Nie podoba mi się, że tak wyczekuję jego towarzystwa. Wyczuwam w tym jakieś zagrożenie. W końcu na ekranie wyskakuje okno wiadomości. Hej. Przepraszam za spóźnienie. Zapewne powinnam udawać, że to nic takiego, że zupełnie mnie to nie obeszło. Ale ja nigdy nie potrafiłam udawać obojętności. Gdzie byłeś? To długa historia. Mam czas. Na ekranie miga napis: SFinkel pisze wiadomość, po czym znika i znów się pojawia. Stanley robi tak czasami, jakby formułował wypowiedzi, a następnie je kasował. Złamałem kość strzałkową na zajęciach z biologii. Uderzyłem się o ławkę. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale jestem fajtłapą i już wcześniej też przytrafiały mi się podobne wypadki. Maleńkie pęknięcie, jednak trzymali mnie w szpitalu przez kilka godzin i prawie musiałem się z nimi pobić, żeby nie robili mi prześwietlenia. Ale już jest okej. Dostałem oksykodon przeciwbólowo – świetna rzecz, od razu odpłynąłem. Podają to w woreczku z uśmiechniętą buźką. Czytam ponownie jego wpis i wstukuję: Nie jest okej. Słucham? Kiedy człowiek mówi „okej”, zawsze ma na myśli „źle”. Gdybyś rzeczywiście czuł się dobrze, napisałbyś „super” albo „świetnie”. Stanley milczy przez chwilę. Jeśli mogę być szczery, czuję się jak gówno. I nie chodzi nawet o ból, ale po prostu nienawidzę szpitali. Mogę do Ciebie zadzwonić? Jestem trochę otumaniony, łatwiej mi będzie mówić, niż pisać. Przecież pisze całkiem dobrze. Zaczynam kołysać się w przód i w tył. Do tej pory moje rozmowy ze Stanleyem były dość abstrakcyjne, oderwane od całej reszty mojego życia. Chociaż wiem, jak wygląda, komunikowałam się z nim wyłącznie zza bezpiecznej bariery ekranu komputerowego, a on nigdy nie domagał się niczego więcej. Teraz jednak czegoś chce. Jeśli porozmawiam z nim przez telefon, wszystko się zmieni. Słyszę, jak w ciszy rozbrzmiewa mój oddech, odrobinę za głośny i zbyt szybki. Alvie? Możesz zadzwonić. Ale jeśli nie masz nic przeciwko, wolałabym odpowiadać tekstem pisanym. Po krótkim wahaniu pisze: Dlaczego? Najwyraźniej moja prośba wydała mu się dziwna. Przypuszczam, że mogłabym napisać, że jestem niema, ale nie ufam moim umiejętnościom przekonującego serwowania kłamstw. Czuję się bardziej komfortowo, gdy komunikuję się przez tekst pisany. Tak jest mi łatwiej. Dobrze. Skoro tak wolisz. Dzwoni telefon. Raz. Drugi. Odbieram. – Alvie? – Jego głos brzmi mniej więcej tak, jak się spodziewałam: młodo i trochę niepewnie.
Jestem. Odpowiadam na komputerze. Pisanie jedną ręką zabiera mi więcej czasu. – Eee. Cześć. Cześć. Chwila ciszy. – Jak było dzisiaj w pracy? Znośnie. – To dobrze. To znaczy, znośnie to chyba pozytywnie, prawda? – Stanley wzdycha cicho. – Jezu, jestem kompletnie rozwalony. Eee… a co słychać poza pracą? Czytałam ostatnio o teorii wieloświatów. – I? Zaczynam opisywać wyjaśnienie teorii uniwersalnej funkcji falowej, ale zanim skończę, on się odzywa: – Chciałbym cię kiedyś poznać. To znaczy, osobiście. Skoro znalazłaś mój telefon, chyba mieszkasz gdzieś w okolicy? Pomyślałem sobie, że może… nie wiem, może moglibyśmy pójść razem coś zjeść. Serce wyskakuje mi z klatki piersiowej – a przynajmniej takie odnoszę wrażenie. – Nie będę naciskał – dodaje. – Wiem, że cenisz sobie prywatność. Ale chciałbym wiedzieć, jaka jesteś w realu. Nie żeby te nasze rozmowy nie były realne, ale sama rozumiesz. Natychmiast widzę ciemne plamki przed oczami, a w uszach słyszę tylko szum. Gdy wracam do siebie, okazuje się, że Stanley powtarza gorączkowo moje imię: – Alvie? Alvie? Jesteś tam? Proszę, powiedz coś! Komórka, którą przyciskam do ucha, jest śliska od potu. Oddycham za mocno, zbyt szybko. Czuję lekkie mdłości. On ciągle powtarza moje imię. – Ja… – Mój głos brzmi płasko, ochryple. – Muszę iść. Dotykam kciukiem przycisku kończącego połączenie. Czarne plamki wirują mi przed oczami, zaciskam powieki i przysuwam kolana do piersi. Nagle widzę drzwi prowadzące do Krypty. Z wewnątrz dobiega głuche dudnienie. Dokucza mi dziwne rozpieranie w klatce piersiowej, jakby utknęło w niej ziewnięcie. Szczękę mam boleśnie ściśniętą, za lewym okiem kiełkuje tępy ból, promieniujący w dół szyi. Rozpoznaję początek ataku paniki, więc idę do łazienki, wchodzę do wanny i owijam się kocami. Jednak to mi nie pomaga – nie tym razem. Jeszcze nikt nie umarł od ataku paniki. Dziesięć minut i będzie po wszystkim. Po prostu muszę to przeczekać. Powtarzam sobie to wszystko, walcząc o każdy oddech. Kiedy atak mija, leżę w wannie i się trzęsę, oblana lodowatym potem. Wydostaję się spod przykrycia, klękam przy muszli klozetowej i wymiotuję. Ocieram usta papierem toaletowym, choć ledwo utrzymuję go w drżących rękach. Już od wielu miesięcy nie miałam tak strasznego ataku. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie zadzwonić do doktora Bernhardta. Może skierowałby mnie do kogoś, kto przepisałby mi środki na uspokojenie – coś, co mnie wyciszy. Jednak myśl, że miałabym przekroczyć próg gabinetu lekarskiego, napawa mnie ogromnym przerażeniem. Gdy miałam piętnaście lat, musiałam przejść przymusowe badanie psychologiczne. Psycholog była starszą kobietą wydzielającą słony, kwaśny zapach oliwek, a sama sesja trwała krótko i była bardzo pobieżna. Przez większość wizyty gapiłam się w ścianę i odpowiadałam na pytania najbardziej ogólnikowo, jak się dało. Czekałam tylko, żeby się to skończyło. W dzieciństwie wielokrotnie prowadzano mnie do różnych lekarzy i innych specjalistów, ale nikt mi nigdy nie pomógł. Po raz pierwszy zostałam wysłana na terapię w trzeciej klasie. W gabinecie było pełno lalek i pluszaków. Widziałam też Koło Emocji z kolorami określonymi jako „szczęście”, „smutek”, „wściekłość” i „spokój”. Podczas pierwszego spotkania psycholog próbowała nauczyć mnie się uśmiechać.