melania1987

  • Dokumenty485
  • Odsłony623 402
  • Obserwuję616
  • Rozmiar dokumentów875.9 MB
  • Ilość pobrań450 873

nie ma światła w ciemności

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

nie ma światła w ciemności.pdf

melania1987
Użytkownik melania1987 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 243 stron)

Dla najbardziej elokwentnego pisarza i zapalonego czytelnika, jakiego miałam przyjemność znać. Osoby, która obdarowała mnie jednym z najwspanialszych dla marzyciela prezentów: miłością do książek. Wiem, że bez względu na to, gdzie się teraz znajdujesz, uśmiechasz się. Tęsknię za Tobą, Papi.

PROLOG Budzą mnie dochodzące z dołu krzyki. Pocieram oczy i zerkam na postawiony przez tatusia na stoliku nocnym różowy budzik My Little Pony. 3:30. Wiem, że to nie popołudnie, bo przez okno nie wpada światło. Odrzucam kołdrę i biegnę do drzwi, po czym cicho je otwieram. Wyglądam na korytarz i widzę, że drzwi do sypialni mamusi i tatusia są otwarte. W tym momencie rozlega się głośny dźwięk. Bang. Bang. Bang. Trzy razy. Tyle razy go słyszę. Chcę krzyczeć, ale nie jestem w stanie. Znam ten dźwięk; rozlega się, kiedy wystrzela broń tatusia. To dźwięk, który słychać chwilę przed tym, jak jeleń przestaje mrugać. Ale tutaj nie ma jeleni. Zbiegam na dół i mijam różowy urodzinowy transparent, który tatuś powiesił dla mnie przed spaniem. Kiedy docieram do kuchni, widzę, że do drzwi podchodzi jakiś pan i niesie kogoś, kogo przerzucił sobie przez ramię. Ten ktoś jest ubrany w piżamę tatusia, ale głowę ma zakrytą. Głośno wciągam powietrze, kiedy patrzę na podłogę i dostrzegam mamusię. – Mamo! – piszczę. – Mamo! Ale ona nie podnosi głowy z kałuży czerwonej wody, w której leży. Przez dziwny zapach boli mnie brzuch. Klękam obok niej i marszcząc nos, zaczynam nią potrząsać. Kiedy słyszę kroki, podnoszę wzrok i widzę nieznajomego pana. Jedno oko ma niebieskie, a drugie błyszczące. Nie podoba mi się ten pan. Groźnie na mnie patrzy. Za nim stoi chłopiec, którego już kiedyś widziałam. Długo na siebie patrzymy; przez to, że płaczę, jego

sylwetka jest zamazana, ale wyraźnie widzę wielkie zielone oczy. Pan z błyszczącym okiem szarpie go za ramię i wychodzą. Woła coś, ale hałas w moich uszach nie pozwala mi tego usłyszeć. Potrząsam mamusią, aż zjawia się inny pan. Wygląda na miłego, ma blond włosy jak ja i ładne błękitne oczy. Dotyka lekko mojej twarzy, a po jego policzkach płyną łzy. – Zamknij oczy, maleńka – szepcze. Tak robię. Otwieram je dopiero, kiedy czuję uszczypnięcie w ramię. Pan bierze mnie na ręce. Dociera do mnie, że zabiera mnie od mamusi. – Mamusiu! – wołam i próbuję mu się wyrwać, jednak on jeszcze mocniej mnie do siebie przytula. Moje powieki stają się ciężkie. Próbuję mieć oczy otwarte i szukać światła, ale wiem, że nigdy go nie znajdę.

1 [TERAZ] Otwieram oczy i szybko siadam. W pokoju panuje ciemność. Moja klatka piersiowa unosi się i opada, a ciało jest mokre od potu. Kładę dłonie na sercu, licząc, że jakoś je to uspokoi, i próbuję głęboko oddychać. Mam nadzieję, że nie krzyczałam. Mam nadzieję, że nie krzyczałam. Nasłuchuję kroków, ale jedyne, co słyszę, to odgłos szalejącej za oknem ulewy. Próbuję skupić wzrok na otoczeniu, dostrzegam jednak tylko małe czerwone cyferki na czarnym budziku, który stoi na stoliku nocnym. 3:30. Te cyfry mnie prześladują. Raz jeszcze robię głęboki wdech, po czym ponownie się kładę. Od dwudziestu jeden lat dręczy mnie ten sam koszmar. Mój nowy terapeuta przepisał leki, które pomagają o niczym nie śnić. Tym razem to jednak za mało – i zawsze już tak będzie. Gdyby ten koszmar był tylko snem, tak mocno by nie ranił. Gdybym go potrafiła zrozumieć, może bolałoby mniej – a może bardziej, kto wie. Żadna terapia nie sprawi, że poczuję się bezpiecznie. Nie zasnę, nie zamknąwszy drzwi do sypialni na klucz i zasuwę. W samochodzie wożę zawsze drewniany kij do baseballu, a w torebce noszę puszkę gazu pieprzowego. Nigdzie nie czuję się bezpieczna – nawet w swoich snach. Chwilę później słyszę, jak puka do moich drzwi. Tak już jest, kiedy ma się współlokatora. Wzdycham i wstaję, aby mu otworzyć.

– Wszystko dobrze, Kowbojko? Słyszałem, jak krzyczysz. – W niebieskich oczach Aubry’ego maluje się niepokój. – Dobrze, Aub. Wracaj do łóżka, jest jeszcze wcześnie – odpowiadam z bladym uśmiechem, licząc, że to mu wystarczy. Bierze głęboki oddech i przeczesuje palcami gęste włosy w odcieniu popielatego blondu. – Czułbym się lepiej, gdybyś pozwoliła mi tu zostać. Poza tym Cole by mnie zabił, gdybym cię teraz zostawił samą. Przewracam oczami. – Aubry, Cole jest w Nowym Jorku, zresztą czemu miałby cię za to zabić? Kręci lekceważąco głową i wchodzi do mojego pokoju. Aubry i ja przyjaźnimy się, odkąd się poznaliśmy trzynaście lat temu, kiedy wprowadziłam się do domu Maggie. To adopcyjna matka Aubry’ego i moja opiekunka. Oboje studiowaliśmy na Uniwersytecie Chicagowskim, więc wspólne mieszkanie było czymś naturalnym. Taka sytuacja trwa już siedem lat. Obecnie on pracuje w świetnie zapowiadającej się agencji reklamowej, ja zaś studiuję na trzecim roku prawa na Uniwersytecie Loyoli. – Gdzie Haley? – pytam, wracając do łóżka. – Wyszła. Rozstaliśmy się. Długa historia. Później o tym pogadamy. – Rozgląda się po pokoju, najpewniej próbując zlokalizować moją dodatkową kołdrę. Wzdycham. – Aub, serio, nic mi nie jest. Wypiję szklankę wody i będzie dobrze. Przyrzekam. Nieruchomieje i ponownie wbija wzrok w moją twarz. W końcu wzdycha i kręci głową. – No dobrze, Blake, wiesz, gdzie mnie znaleźć. Ale jeśli się to powtórzy…

– Wiem. Proszę – wchodzę mu w słowo i wręczam klucz do mojego pokoju. Aubry całuje mnie w głowę, po czym wychodzi i zamyka drzwi na klucz. Ziewając, włączam telewizor. Na SportsCenter powinny lecieć teraz powtórki, a tego mi właśnie trzeba. Uśmiecham się na widok Cole’a w eleganckim granatowym garniturze i krawacie. Pozwalam, aby jego aksamitny głos ukołysał mnie ponownie do snu. Jakiś czas później czuję, jak materac się zapada, i gwałtownie się przebudzam. Co robi Aubry? Odwracam się i widzę, jak Cole z szerokim uśmiechem pokazuje mi klucz, który wcześniej dałam Aubry’emu. Po długiej chwili wpatrywania się w niego dociera do mnie, że wcale mi się to nie śni, i rzucam się na niego, wstrząsana niekontrolowanym szlochem. – Już dobrze, skarbie. Jestem przy tobie. Nic się nie dzieje – szepcze, głaszcząc mnie po plecach. Gramolę mu się na kolana i pozwalam, aby trzymał mnie w ramionach jak w kokonie. Nie znoszę płakać. Czuję się wtedy słaba. Na nieszczęście dla Cole’a pozwalam sobie na to tylko przy nim. Ostatnio moje nocne koszmary stały się bardziej szczegółowe, a brak snu zaczyna wpływać na moje życie. Prawie codziennie czuję się jak zombie. Od miesiąca funkcjonuję dzięki energetykom. Mam wrażenie, że rzeczywistość i koszmary zlewają się w jedno i kwestią czasu pozostaje, kiedy to wszystko doprowadzi mnie do obłędu. – Ten wydawał się taki prawdziwy, Cole – wyrzucam z siebie, nie przestając szlochać. Cały czas gładzi moje włosy. Niczego nie musi mówić; od dawna ma do czynienia z moimi koszmarami. – Wiem, skarbie. Spróbuj zasnąć. Jestem przy tobie, nikt cię nie skrzywdzi – mówi cicho w moje włosy.

Kiedy budzę się po raz trzeci i czuję, że obejmuje mnie jakieś ramię, uświadamiam sobie, że Cole śpi razem ze mną. Przekręcam się w jego objęciach, żeby przez chwilę móc go obserwować, jak śpi. To moja dawna ulubiona rozrywka. Kiedy byliśmy młodsi, robiłam to zawsze, kiedy miałam problem z ponownym zaśnięciem. Przyglądam się jego długim brązowym rzęsom i złotym policzkom. Mocno zarysowana szczęka i dwukrotnie złamany nos doskonale podkreślają rysy jego twarzy. Krótkie kasztanowe włosy, które dawniej uwielbiałam przeczesywać palcami. Pełne różowe usta ma lekko uchylone. Moje spojrzenie ześlizguje się z jego twarzy do umięśnionych ramion, wędruje w dół nagiego torsu do twardego brzucha i zatrzymuje się na trójkącie mięśni prowadzących do jego męskości. Palce aż mnie świerzbią, żeby go dotknąć. Jak na zawołanie do sypialni wpada Aubry. – Jest tu Russell – oświadcza, zasłaniając twarz lewym ramieniem. Ściągam brwi. – Otworzyłeś drzwi kluczem czy też Cole znowu ich nie zamknął? Aubry bierze głęboki oddech. – Nie zamknął ich. Słyszałaś, co powiedziałem? – pyta z nutką irytacji w głosie. – Proszę opuść rękę. – Śmieję się. – Jesteśmy ubrani. A przynajmniej ja jestem. Nie wiem, jak Cole wygląda pod kołdrą. – Cóż, jak już mówiłem, jest tu Russell. Jeszcze go nie wpuściłem, ale wątpię, by ucieszył go widok faceta w twoim łóżku. Właściwie to mam pewność, że się wkurzy na widok Cole’a – doprecyzowuje Aubry, wskazując na śpiącego mężczyznę. Z mojego gardła wydobywa się jęk. On ma rację. Mój chłopak się zdenerwuje. Russell i tak ma już własne teorie dotyczące Cole’a i nie chcę dolewać oliwy do ognia. Nigdy nie pozwoliłam zostać mu na noc, a jeśli zastanie w moim łóżku Cole’a, będzie to punkt przełomowy naszego

związku. Podczas ostatniej swojej bytności Cole przypadkowo napomknął, że moje łóżko jest w tym mieszkaniu najwygodniejsze. Russell go zapytał, skąd może to wiedzieć, na co Cole odparł, że przecież często na nim śpi. Przerodziło się to w paskudną kłótnię między mną a Russellem. Niemal z nim przez to zerwałam, bo ostatnie, czego mi trzeba, to aby ktoś mi mówił, co mam robić – ale w tej chwili potrzebuję Russella w swoim życiu. Klękam i zaczynam potrząsać Cole’em. – Cole, musisz wstać. Cole, obudźsię. Na jego twarzy pojawia się leniwy uśmiech, który prezentuje dołeczek w prawym policzku. – Hmm… Blake… Odwracam się i posyłam Aubry’emu błagalne spojrzenie, on jednak śmieje się i kręci głową. Idiota. Piorunuję go wzrokiem. – Aubry, możesz wpuścić Russella i jakoś się nim zająć? – syczę. Wzrusza ramionami. – Proszę bardzo. Ale nie wkurzaj się na mnie, kiedy zaskoczy cię brytyjska inwazja – burczy i wycofuje się do salonu. Kręcę głową i potrząsam ramieniem Cole’a. – Cole, obudź się! – mówię głośno. Otwiera zielone oczy i siadazaskoczony. – Co? – pyta z konsternacją. – Miałem właśnie ekstrasen. Przewracam oczami. – Przyszedł Russell. Musisz wstać i iść do pokoju gościnnego… proszę cię – błagam. Przez chwilę patrzy na mnie, mrużąc oczy, następnie zdusza przekleństwo i wstaje. Przeciąga się, a ja mam doskonały widok na umięśnione plecy i ten

jego fantastyczny tyłek osłonięty czarnymi bokserkami. Zamykam oczy i walczę z pokusą zaciśnięcia dłoni na jego pośladkach. Cholera, takie uzależnienie od innych jest do bani. Ojczym Russella to pan Morris z kancelarii prawnej Lewis, Smith i Morris – jednej z największych w Chicago. Dowiedziałam się o tym dwa lata temu, kiedy się poznaliśmy na prawie. Dlatego właśnie zaczęłam się przy nim kręcić. Przez jakiś czas byliśmy przyjaciółmi, a w tym roku staliśmy się parą. Fakt, że jest inteligentny, czarujący, przystojny i ma seksowny brytyjski akcent, bycie z nim czyni bezbolesnym. I szczerze go lubię. To fajny facet, sympatyczny i nie irytuje mnie. O ile tylko nie będzie mnie próbował namawiać na pogawędki o przeszłości, przez jakiś czas powinno być dobrze. Na palcach jednej ręki mogę policzyć osoby, którym ufam. Na nieszczęście dla Russella moja dłoń ma tylko pięć palców i wszystkie są już zajęte przez ludzi godnych zaufania, więc dla niego nie ma miejsca. Cole zerka na mnie ze znaczącym uśmiechem i już wiem, że przyłapał mnie na gapieniu się. Wzruszam ramionami, a on chichocze. – Możemy sprawić, aby sobie poszedł, wiesz? – mówi chrapliwie z szelmowskim błyskiem w oku. Moje zdradzieckie serce przyspiesza i budzą się motyle w brzuchu. – Nie, Cole. Nie możemy – wzdycham. – Wyjdź z tego pokoju, dobrze? Do zobaczenia później. I dzięki za zeszłą noc. Nawet nie pytam, co tu robi, bo znam odpowiedź. Dzisiaj są moje dwudzieste piąte urodziny. To dzień, którego w żadnym razie nie świętuję. Nie przyjmuję prezentów. Nie odbieram telefonów. Nic. Moje urodziny przypominają mi o dniu, w którym wszystko mi odebrano. Przypominają mi o śmierci. – Jasne, mała. Zawsze możesz na mnie liczyć – odpowiada ze smutkiem w oczach i powagą w głosie. – Zawsze. Nim zdążę coś dodać, przechodzi przez łazienkę do przylegającego z jej

drugiej strony pokoju dla gości. Russell puka cicho, po czym otwiera drzwi, a ja w tym czasie wstaję z łóżka. Czuję, jak krew odpływa mi z twarzy. O mały włos. Co się dzieje, że dzisiaj faceci walą do mnie drzwiami i oknami? – Hej, co tu robisz? – pytam z uśmiechem, starając się zamaskować skrępowanie. – To twoje… Cóż, dowiedziałem się, że dzisiaj są twoje… że to dzień, którego nie lubisz świętować. Kiedy słyszę to zagmatwane wyjaśnienie, znikają moje obawy. Dobry z niego chłopak; nie chce wypowiedzieć tego słowa na „u”. W sumie to możliwe, że nawet chętnie bym je usłyszała. W jego ustach wszystko brzmi tak fajnie. To pewnie przez ten akcent. – Kto ci powiedział? – pytam cicho. – Aimee. Mam nadzieję, że się na nią nie pogniewasz – odpowiada nieśmiało i robi kilka powolnych kroków w moją stronę. Uśmiecham się do niego i jednocześnie obmyślam, w jaki sposób skopię tyłek Aimee. To jedna z moich przyjaciółek z prawa. Na początku chciałam się do niej zbliżyć z powodu jej ojca chrzestnego. To Mark Lewis z kancelarii Lewis, Smith i Morris. Tak też się składa, że to mój prawnik. Nie potrafię się wyzbyć wrażenia, że w jakiś sposób jest powiązany z moją przeszłością, nigdy go jednak nie spotkałam. Im lepiej poznawałam Aimee, tym bardziej ją lubiłam, więc darowałam sobie bycie Inspektorem Gadgetem i po prostu się z nią zaprzyjaźniłam. Co rusz jej powtarzam, że chcę się wybrać do domu jej rodziców, używając pretekstu, że chcę zobaczyć, gdzie mieszka burmistrz. Jej ojciec jest burmistrzem Chicago – Aimee woli, aby nikt o tym fakcie nie wiedział. Twierdzi, że nienawidzi jeździć do domu, bo jest to strasznie przygnębiające. Dla mnie nie ma to znaczenia; naprawdę chcę się przekonać, czy uda mi się znaleźć jakąś skazę na wizerunku Marka Lewisa.

– W porządku, o ile tylko niczego mi nie przyniosłeś. To skomplikowane – mówię, bo nie mam ochoty niczego wyjaśniać. – Nie przyniosłem ci prezentu ani tortu, ani niczego w tym rodzaju. Chciałbym cię zabrać na kolację, ale nie po to, aby świętować dzisiejszy dzień, lecz by świętować nas i nasz związek. Może tak być? Zamykam oczy. – Russell, to mimo wszystko świętowanie – mamroczę podnosem. – Musisz jeść, Blake. To tylko posiłek. – Zazwyczaj nie jem tego dnia – odpowiadam cicho i udaję się do łazienki, aby umyć zęby. Nie chcę prowadzić tej rozmowy, ani teraz, ani nigdy. – Możesz zaczekać na mnie w salonie? Wezmę szybkiprysznic. Podchodzi do mnie i bierze w ramiona. – Jasne, ale przemyśl kwestię kolacji, dobrze? – pyta błagalnie, po czym daje mi szybkiego buziaka i wychodzi z pokoju. Kiedy drzwi zamykają się za nim, robię głęboki wydech. Podchodzę do drzwi i zamykam je na klucz. Zawsze tak robię, kiedy biorę prysznic. Podskakuję, kiedy odwracam się i widzę, że w drzwiach łączących łazienkę z moim pokojem stoi Cole. – No co? – szepczę ostro, podchodząc do niego. – Nic. Zamknęłaś je na klucz. – Uśmiecha się znacząco i wskazuje głową na drzwi. – Zawsze tak robię, przecież o tym wiesz – warczę. – Nie, kiedy ja tu jestem, tak nie robisz – ripostuje. Przechylam głowę i z mojego gardła wydobywa się coś na kształt jęku frustracji. Cole się śmieje. – Co znowu? – Urocza jesteś, kiedy się denerwujesz – oświadcza, a w jego zielonych

oczach tańczy rozbawienie. – Daj mi spokój. – Napieram na jego klatkę piersiową obiema dłońmi. Pod nimi wibruje jego śmiech, a przez moje ciało przebiega dreszcz. Jego śmiech to jeden z najseksowniejszych dźwięków, jakie miałam okazję słyszeć. Oczywiście nie licząc akcentu Russella. Przewracam oczami. – Cole, pospiesz się. Muszę się wysikać i wziąć prysznic. – No to śmiało. Robiłaś przy mnie gorsze rzeczy – mówi, unosząc brew. – Możesz się pospieszyć? Nie powinniśmy być tu w tym samym czasie, kiepsko by to wyglądało. Robi krok w moją stronę i niespiesznie lustruje mnie wzrokiem od stóp do czubka głowy, a ja czuję się przez to naga. Przesuwa językiem po dolnej wardze, ja zaś czuję ból w podbrzuszu. Gdybym potrafiła coś z siebie wydusić, zapytałabym go, dlaczego to robi, ale w tej chwili potrafię się skupić jedynie na jego nagim torsie. – Możemy tu być oboje – mówi i przysuwa się jeszcze bliżej, aż czuję jego oddech na policzku. – Ja jeszcze śpię. Pomóc ci się rozebrać? – mruczy i przesuwa opuszkami palców po moich ramionach. Oddech mi przyspiesza. Z całych sił staram się zachować spokój, a tymczasem powietrze między nami wprost iskrzy pożądaniem. – Cole, proszę cię – jęczę. – Prosisz o co, mała? – pyta chrapliwie. Zakłada mi pasmo włosów za lewe ucho i muska je delikatnie. Jego płonące spojrzenie ześlizguje się na moje usta, a ja je zagryzam, próbując powstrzymać jęk pragnienia. Na ten widok jego oddech zwiększa tempo. Odrzucam głowę z pełnym frustracji jękiem i głośno wciągam powietrze, kiedy wyczuwam jego usta na swojej szyi. – Cole – dyszę błagalnie. – Proszę, nie. Proszę.

Nieruchomieje i wypuszcza powietrze na moją szyję, przyprawiając mnie o dreszcz. – Dobrze. Wrócę do swojego pokoju – mówi szorstko, a jego spojrzenie wwierca się w moją twarz. – Wiedz jedynie, że będę miał bardzo niegrzeczne myśli i będę robił bardzo niegrzeczne rzeczy, wyobrażając sobie ciebie nagą i mokrą. Zamykam oczy i zaciskam mocno uda, a on ze śmiechem wraca do pokoju dla gości. Cholerny Cole. Biorąc bardzo zimny prysznic, zaczynam wspominać swój koszmar i dzień, o którym próbuję zapomnieć od dwudziestu jeden lat.

2 [WTEDY] – Mamo! – zapiszczałam. – Mamo! Uklękłam w otaczającej ją kałuży krwi i zaczęłam nią potrząsać. W pewnym momencie do kuchni wszedł nieznajomy mężczyzna. Jedno oko miał niebieskie, a drugie ciemne i błyszczące, które wyglądało jak szklane. Choć wcale tego nie chciałam, nie potrafiłam przestać się w nie wpatrywać. To oko było brązowe; prawdziwe oko miał niebieskie. Był łysy, na twarzy miał gęsty jasny zarost i był bardzo duży. Pomyślałam, że wygląda jak potwór w horrorze. Wszedł do kuchni i rozejrzał się, krzycząc coś, czego nie rozumiałam. Zadrżałam na myśl, co to może być. Także się rozejrzałam i dostrzegłam zakrwawione czapeczki urodzinowe i muffinki, które przed pójściem spać pomogłam mamie polukrować. Kiedy się odwrócił, aby wyjść, w drzwiach kuchni zobaczyłam Nathana. To z nim bawiłam się kiedyś na farmie; wyglądał tak, jakby płakał. Chciałam zapytać go, co robi w moim domu, ale zastygłam w bezruchu. Nathan i ja wpatrywaliśmy się w siebie, dopóki mężczyzna ze szklanym okiem nie szarpnął go za ramię i nie zawołał czegoś. W uszach słyszałam bębnienie niepozwalające mi zrozumieć jego słów. Kiedy Nathan wyszedł, pragnęłam zerwać się z podłogi i pobiec za nim; on sprawiał, że czułam się bezpieczna. Przypomniało mi się, jak na farmie spadłam z drzewa, na które uwielbialiśmy się wspinać, a Nathan zeskoczył, aby mi pomóc. Pocałował moje podrapane kolana i łokcie i zaprowadził do taty.

Do kuchni wszedł pan, który wyglądał znajomo. Był młody i miał błękitne oczy, w których malowało się zmęczenie. Jego oczy były tak zmęczone, jak u tatusia, kiedy wracał z pracy. Miał krótkie jasne włosy. Jego także widywałam chyba na farmie. Przypominał mi kogoś, ale byłam zbyt wykończona, aby się nad tym zastanawiać. Kiedy zobaczył mamę, do jego oczu napłynęły łzy. Po chwili wpatrywania się w nią wyszedł. Kiedy wrócił, wycierał twarz. Rzekł do mnie: – Zamknij oczy, maleńka. Zobaczyłam, jak wchodzi jeszcze inny mężczyzna – ten akurat miał ciemne włosy. Rozejrzał się po kuchni i na widok mojej matki otworzył szeroko oczy. Wydawał się przerażony, przez co ja poczułam jeszcze większy strach. Ten pan był dorosły. Jak to możliwe, że on także siębał? Zrobiłam, co mi kazano, a Błękitnooki uszczypnął mnie czymś, po czym wziął na ręce. Próbowałam ponownie otworzyć oczy, ale nie byłam w stanie. Nagle poczułam się potwornie zmęczona. Zmarszczyłam nos; wokół mnie unosił się zapach krwi i stacji benzynowej. Chciałam się rozejrzeć, ale nie mogłam otworzyć oczu, mimo że je o to błagałam. Musiałam zobaczyć mamusię. Musiałam zobaczyć tatusia. Musiałam zobaczyć Nathana. Musiałam obudzić się z tego potwornego koszmaru. W wyschniętych ustach miałam coś, co sprawiało, że pozostawały otwarte, a mimo to były zamknięte. Wysunęłam język i posmakowałam to coś. Okazało się twarde i sztywne; to był jakiś materiał. Kiedy oczy w końcu mnie posłuchały, zobaczyłam czarną podłogę, a zaraz potem uderzyłam o twardą ścianę. Zajęczałam. – Zwolnij, kurwa. Zrobisz im krzywdę! – zawołał ktoś. Rozpoznałam, że głos ten należy do Błękitnookiego. – A czy to ważne? I tak ich zabijemy – odparł drugi. – W porządku. Zatrzymaj się tam – rzekł ten młody. Jedziemy samochodem? Jestem w samochodzie? Ciężko oddychając,

rozejrzałam się. Było ciemno, ale kiedy pojazd zwolnił, minęliśmy latarnię, więc udało mi się coś dostrzec. To był van, taki jak ten, w którym tatuś przewoził kartony. Próbowałam się odwrócić, żeby zobaczyć coś więcej niż ścianę, ale lepkie ubrania nie bardzo pozwalały mi się ruszać. Kiedy w końcu mi się udało, zobaczyłam Nathana. On także był obwiązany sznurkiem, a w ustach miał jakiś materiał. Jego zielone oczy były szeroko otwarte i wyglądało na to, że jest równie przerażony jak ja. Po twarzy płynęły mu łzy; ja też pociągałam nosem. Serce zaczęło mi szybciej bić, kiedy usłyszałam, że mężczyźni wysiadają z samochodu i zamykają za sobą drzwi. Nie widziałam niczego oprócz Nathana. Nie chciałam widzieć niczego oprócz niego. Mężczyźni coś krzyczeli, po czym drzwi ponownie się otworzyły, a potem poczułam, jak van opada, kiedy zajęli swoje miejsca i trzasnęli drzwiami. – No dobra, to dokąd ich zabierasz? – zapytał jeden z nich. – Tym się nie przejmuj. Już ci mówiłem, nie musisz tegowiedzieć. – Jasne, a jeśli Jamie mnie zapyta? Nie potrafię kłamać. – W jego głosie pobrzmiewała desperacja. – Będziesz musiał. Pamiętaj, wieczorem załatwię ci bilet na samolot. Wyjedziesz stąd razem z rodziną. Tylko trzymaj się, kurwa, z daleka. Będę cię miał na oku. Jeśli zbliżysz się do Jamiego albo któregoś z jego ludzi, zacznę likwidować twoją rodzinę. – Wcale nie chciałem się w to mieszać. Szklane Oko za daleko się posunął. Nikt nie miał zginąć, a już na pewno nie ona. Co on sobie myślał? Jak mógł to zrobić? – Usłyszałam od ich strony pociąganie nosem, jeden z nich przepraszał drugiego. Ale za co? Samochód się zatrzymał, a ja odruchowo przysunęłam się szybko do Nathana. Wtulaliśmy się w siebie, dopóki tylne drzwi nie otworzyły się i nie napotkaliśmy spojrzenia błękitnych oczu. Nie wiedziałam dlaczego, ale dzięki niemu czułam się bezpieczniej. Ucieszyłam się, że to on, a nie ktoś inny. Może dlatego, że w jego oczach widziałam smutek. Niemniej im dłużej tam stał, tym bardziej bolał mnie brzuch. Przysunęłam się maksymalnie blisko

Nathana, a on zrobił to samo, aż kuliliśmy się ramię w ramię. – Przykro mi. Tak bardzo mi przykro – szepnął Błękitnooki. – Muszę was rozdzielić. Tak będzie bezpieczniej dla was obojga. Wszystko będzie dobrze. Nachylił się i wziął na ręce Nathana, z którego gardła wydobył się zduszony krzyk. Z mojego także. Błękitnooki przerzucił go sobie przez ramię i się rozejrzał. Nathan przestał krzyczeć i odwrócił głowę, tak że go widziałam. Zdawałam sobie sprawę, że próbuje być odważny. Mój odważny przyjaciel. Moim ciałem wstrząsał szloch, kiedy patrzyłam, jak oddala się ode mnie. Kiedy moje łzy wyschły, odezwał się ten drugi mężczyzna. – Przykro mi, dziewczynko. Nie tak to miało wyglądać. – Głos mu się łamał. – Wiem, że tego nie rozumiesz, ale naprawdę mi przykro. Chciałam, aby ludzie przestali mi to mówić. Wrócił Błękitnooki i zamknął tylne drzwi, po czym usiadł na swoim miejscu. – Zabiorę cię teraz do dobrego domu, maleńka. Zamieszkasz u swojej cioci Shelley. Dobrze się tobą zaopiekuje. Zasnęłam, płacząc, zastanawiając się, gdzie zostawiliśmy Nathana. Miałam nadzieję, że wrócił do domu, do swojej rodziny. Kiedy się obudziłam, leżałam w łóżku, nieskrępowana żadnym sznurem, a przyglądała mi się jakaś pani z jasnymi włosami i życzliwymi niebieskimi oczami. Rozpłakała się, kiedy zapytałam, gdzie jest moja mamusia. – Twoja mamusia jest teraz aniołkiem w niebie, laleczko – odparła ciocia Shelley, a po jej policzkach płynęły łzy. – Zawsze będzie przytobie. – Znasz moją mamusię? – zapytałam cicho. – Tak. Znam ją bardzo dobrze. – Głos jej się łamał. – Wiesz, gdzie jest mój tatuś? – Zgarbiłam się. – Nie, skarbie, nie wiem – odpowiedziała i pogładziła mnie po włosach. Przez kilka miesięcy codziennie pytałam ją o moich rodziców. Pewnego

dnia obudziłam się wyzuta z nadziei i przestałam to robić. Ciocia Shelley starała się, aby było mi u niej dobrze. Zabrała mnie do terapeuty, kiedy nie przestawałam rysować kobiet z jasnymi włosami leżących w czerwonych kałużach. Terapeuta zadawał mi mnóstwo pytań i pewnego dnia ciocia Shelley przestała mnie tam zabierać. Uczyła mnie w domu, dopóki nie skończyłam dziesięciu lat i nie zdiagnozowano u niej raka piersi. Przeszła podwójną mastektomię i pokonała raka, ale i tak zapisała mnie do miejscowej podstawówki, do której chodziło kilka moich koleżanek z zajęć tanecznych. Okazało się, że moja edukacja jest na całkiem niezłym poziomie i szkoła pozwoliła mi przeskoczyć jedną klasę, ale ciocia Shelley nie zdecydowała się na to. Powiedziała, że zaadaptowanie się do szkoły to nie byle co i że lepiej, aby gimnazjum nie było moim pierwszym szkolnym doświadczeniem. Kiedy miałam dwanaście lat, lekarze zdiagnozowali u cioci Shelley chłoniaka i dali jej cztery miesiące życia. Ani słowem nie wspomniała mi o tym, że umiera. – Jestem chora, cukiereczku – rzekła pewnego wieczoru podczas kolacji. Ściągnęłam brwi. – Na co? – Mam raka – odparła drżącym głosem. Wciągnęłam głośno powietrze. W szkole było parę osób, których krewni zmarli na raka. – Umrzesz? – zapytałamcicho. Jej oczy wypełniły się łzami. – Bogu potrzebny kolejny anioł do pomocy, ale nie wiem, kiedy mnie do siebie zawoła. Powiedziała, że mnie kocha i że trafię do ludzi, którzy dobrze się mną zaopiekują. Jej sąsiadka, Phoebe, zawiezie mnie do dobrej kobiety, Maggie

Parker. Poprosiła, abym jej obiecała, że będę się dobrze zachowywać, dobrze uczyć i podążać za marzeniami. Wszystko jej obiecałam. Oddałabym jej cały świat, gdybym tylko mogła. Pewnego wieczoru po zajęciach tanecznych leżałam w łóżku z ciocią Shelley, która była podłączona do różnych monitorów. Mocno mnie do siebie tuliła. Zamieszkała z nami pielęgniarka, co mi uświadomiło, że sprawy mają się naprawdę kiepsko. Ciocia Shelley odmawiała pójścia do szpitala i zostawienia mnie samej. Gdy tak leżałam obok niej, opowiadając o matematyce i fizyce, zapytała, kim chcę być, kiedy dorosnę. Odparłam, że chcę wsadzać złych ludzi do więzienia. Zasugerowała zawód prawniczki albo policjantki, bo byłam odważna i bezinteresowna. Spojrzałam na nią z uśmiechem. – Kocham cię, ciociu Shelley. W jej oczach pojawiły się łzy i pożałowałam, że nie ugryzłam się w język. Nie wiedziałam, co mnie naszło. Musiałam to powiedzieć i już. Po raz pierwszy powiedziałam, że ją kocham, nie dlatego, że wcześniej nie darzyłam jej tym uczuciem, ale aż do teraz te słowa nie chciały mi przejść przez gardło. – Ja ciebie też kocham, Blakey – odparła. Zasnęłyśmy ramię w ramię. Następnego dnia odeszła. Po raz drugi w życiu czułam się samotna, opuszczona i skrzywdzona. Na szczęście czułam się tak tylko przez tydzień – do czasu, aż trafiłam do domu Maggie. To tam poznałam ludzi, których uważałam za swoją prawdziwą rodzinę. Ludzi, których uwielbiałam, za których gotowa byłabym umrzeć i dzięki którym jakoś się trzymałam. Ludzi, których gotowa byłam od siebie odepchnąć, by ich uchronić przed ranami, które mogłam im zadać.

3 [TERAZ] – To co, miło spędziłaś weekend? – pyta Cole, przerywając niekrępującą ciszę. Wiozę go właśnie na lotnisko. Przewracam oczami i wbrew sobie uśmiecham się. – Byłeś tu przez cały weekend, powinieneś wiedzieć, że tak. – Podobało ci się to, że tu byłem przez cały weekend? – pyta i daje mi żartobliwego kuksańca w żebra. Piszczę i uchylam się przed nim. – Było w porządku – mówię i wzruszam ramionami. Jego cichy śmiech sprawia, że nieco mocniej zaciskam dłonie na kierownicy. Kiedy zatrzymujemy się na kolejnym czerwonym świetle, odwracam się w jego stronę. Wszystkie myśli uciekają jednak z mojej głowy w chwili, kiedy nasze spojrzenia się spotykają i w jego oczach dostrzegam połączenie smutku i pożądania. Wiem, że w moim przypadku jest tak samo. Z transu wyrywa nas klakson samochodu; odchrząkuję i ruszam z miejsca. Po jakimś czasie zatrzymuję się przed lotniskiem O’Hare i przyglądam się, jak Cole wysiada i otwiera tylne drzwi. Zakłada granatową sportową marynarkę i sięga po torbę. – No to do zobaczenia… Dzięki, że przyleciałeś – mówię cicho ze wzrokiem wbitym w przednią szybę. Od zawsze mam problem z żegnaniem

się, a szczególnie nie lubię pożegnań z Cole’em. Słyszę, jak wzdycha głośno; przechylam głowę, kiedy czuję, że wsiada z powrotem do samochodu. Nachyla się i serce zaczyna mi walić jak młotem, kiedy ujmuje dłoń, którą trzymam na dźwigni zmiany biegów. – Nie musisz mi dziękować. Do zobaczenia niedługo, mała – mruczy i delikatnie muska ustami moją dłoń, a ja czuję, że cała sięroztapiam. Sama nie wiem, jak długo siedzę i wpatruję się w drzwi, za którymi zniknął Cole, nim mój mózg zaczyna w końcu znowu funkcjonować. Potrząsam głową i na przednim fotelu dostrzegam małe, czarne, aksamitne pudełeczko. Moja pierwsza myśl: cholera. Coś zostawił. Ściska mnie w żołądku na widok rozmiaru pudełeczka. To może być pierścionek. O mój Boże, czy on się zamierza oświadczyć? Nie jestem w stanie nawet o tym myśleć, ale i tak biorę pudełeczko do ręki. Nie wiem, dlaczego uwielbiam się tak zadręczać. Biorę głęboki oddech, po czym je otwieram. To łańcuszek z zawieszką w kształcie minimalistycznego srebrnego klucza. Jest niesamowity. Nie analizując tego dalej, zatrzaskuję pudełeczko i rzucam je na fotel pasażera, po czym ruszam w drogę powrotną. W domu zabieram się za porządkowanie poczty i znajduję list zkancelarii Lewis, Smith i Morris. Dowiaduję się z niego, że jest coś, czym muszę się zająć w gabinecie Marka. Nie rozumiem, co jeszcze mógłby dla mnie mieć. Kiedy skończyłam osiemnaście lat, odziedziczyłam majątek cioci Shelley, który uczynił mnie bogatszą o pięćset trzydzieści tysięcy dolarów. Miałam już wtedy pieniądze, które otrzymywałam przez te lata, kiedy mieszkałam w domu Maggie. Za ich część wynajęłam dla siebie i Aubry’ego mieszkanie, w którym obecnie mieszkamy. Przed znalezieniem porządnej pracy pomagał mi opłacać rachunki, ja z kolei płaciłam czynsz. Teraz dzielimy się czynszem i rachunkami, bo Aubry twierdzi, że nie chce być pasożytem. Przeczytawszy list, od razu dzwonię do Cole’a i nagrywam mu wiadomość, w której pytam, czy otrzymał podobne pismo. Wspominam także o tym cholernym pudełeczku. Kiedy Cole trafił do domu Maggie, jego tata

otworzył dla niego rachunek w banku. Według Maggie jego ojciec twierdził, że nie jest już w stanie dłużej się nim opiekować i błagał ją, aby go wzięła do siebie. Zostawił jej informacje dotyczące rachunku, które miała przekazać Cole’owi, kiedy skończy osiemnaście lat. Cole wynajął detektywa, który prześledził drogę znajdujących się na koncie pieniędzy, licząc, że odnajdzie w ten sposób swojego tatę, nic to jednak nie dało. Wiem, że jego sytuacja jest inna, bo w przeciwieństwie do Cole’a ja zawsze wiedziałam, dlaczego otrzymałam spadek i po kim. Niemniej istnieje sporo aspektów mojej przeszłości, których nie rozumiem. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek uzyskamy odpowiedzi, których tak pragniemy. Dzwonię do kancelarii i proszę, aby podczas mojej wizyty był obecny Mark Lewis, jednak godzinę później otrzymuję telefon z informacją, że nie będzie go wtedy w mieście. Kiedy otwieram drzwi Aimee, pika trzymany w mojej dłoni telefon. Esemes od Cole’a. ŻADNEGO LISTU, MAŁA. INFORMUJ MNIE NA BIEŻĄCO. PUDEŁKO JEST DLA CIEBIE. Ściągam na chwilę usta, ale długo nie wytrzymuję i na mojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Wyczuwam też na sobie wzrok Aimee, jestem jednak zbyt skoncentrowana na telefonie, aby zwracać teraz na nią uwagę. JEST PIĘKNY. Chwilę później otrzymuję odpowiedź. TAK JAK I TY ;) Jego słowa oraz emotikonka na końcu sprawiają, że chowając telefon do tylnej kieszeni spodni, uśmiecham się jak nastolatka. – Hej, piękna – wita się ze mną Aimee. Całujemy się w obydwa policzki, jak Europejki, którymi nie jesteśmy, po czym udajemy się do kuchni. Aimee siada na stołku barowym przy wyspie. – Głodna jesteś? – pytam ją, nalewając do kieliszka czerwone wino.

Zawsze o to pytam, jakby odpowiedź miała mnie powstrzymać przed raczeniem winem i jedzeniem. Miłością do gotowania zaraziła mnie Maggie. Gotuje o wiele lepiej niż ja, ale staram się jej dorównać. Moim ulubionym elementem gotowania jest picie przy tym czerwonego wina. – Wiesz, że zjem wszystko, co mi dasz, o ile tylko nie przestaniesz dolewać tego wina – odpowiada Aimee z przebiegłym uśmiechem. – No więc… coś nowego, o czym chcesz mi powiedzieć? – pyta z uniesioną brwią, mierząc wzrokiem moje szorty. – Nieszczególnie. To tylkoCole. Kręci głową. – Koniecznie muszę go niedługopoznać. Śmieję się lekko. – Och, zanim zapomnę, wiesz może, czy Mark będzie w tym tygodniu w mieście? – pytam nonszalancko. – Hmm… Raczej tak. Słyszałam, jak tata mówił o ważnej rozprawie w przyszłym tygodniu. Pewnie ma przed nią sporo pracy. Czemu pytasz? – Tak się tylko zastanawiałam. Muszę tam zajrzeć w tygodniu i chciałam go poznać. Pomyślałam więc, że skoro tam będę, to może poproszę o spotkanie. – Nadal nie rozumiem, czemu miałby być twoim prawnikiem. Chyba coś ci się pomyliło. On nie zajmuje się prawem majątkowym, a jedynie karnym. Majątkowym para się Morris. Powinnaś porozmawiać o tym z Russellem. Nie wiem, czemu Shelley powierzyła swoje sprawy Markowi, ale wiem, że się nie mylę. To on składa na wszystkim swój podpis. W kwestiach związanych z moim spadkiem wolno mi się spotykać tylko z jego asystentką, Veronicą Stein. Wiem to, bo w przeszłości poprosiłam o spotkanie z Danielem Morrisem i nie uzyskałam na nie zgody. Zapytałam o to Daniela pewnego dnia, kiedy Russell zaprosił mnie do swojego domu na kolację, a on odparł, że Mark lubi spotykać się osobiście ze swoimi klientami. Nie