melania1987

  • Dokumenty485
  • Odsłony621 795
  • Obserwuję616
  • Rozmiar dokumentów875.9 MB
  • Ilość pobrań450 146

Proby Kristen Boudreaux Easy Charm PL

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Proby Kristen Boudreaux Easy Charm PL.pdf

melania1987
Użytkownik melania1987 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 20 miesiące temu

MELKA . WIELKIE DZIĘKI

Transkrypt ( 25 z dostępnych 167 stron)

Korekta Hanna Lachowska Zdjęcia na okładce © Megan Betteridge/Shutterstock Galen Parks Smith/Wikimedia Commons/CC 3.0 Tytuł oryginału Easy Charm Easy Charm © 2015 by Kristen Proby Published by arrangement with HarperCollins Publishers. All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody właściciela praw autorskich. For the Polish edition Copyright © 2019 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-6986-3 Warszawa 2019. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-954 Warszawa, ul. Królowej Marysieńki 58 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydania elektronicznego P.U. OPCJA

Kobietom, które dzielnie się podnoszą po każdej porażce i nie dają za wygraną, dopóki nie osiągną celu. Kobietom, które mają w sobie ducha walki. I mężczyznom, którzy je kochają i podziwiają.

Prolog Osiem lat temu Gabby Jak zareaguje? Co powie? Co zrobi? Boże święty, jestem w kompletnej rozsypce! Siedzę na werandzie naszego domu na plantacji i czekam na Colby’ego, który ma po mnie podjechać. Jest moim chłopakiem od czterech miesięcy, naprawdę go kocham. Mówię serio, kocham go i zawsze będę kochać. Jest wysoki, przystojny i zabawny. Ciągle mówi mi, że mnie kocha. A miesiąc temu po raz pierwszy się kochaliśmy – i było cudownie! Jak w filmie… Ale teraz czuję się, jakbym miała w brzuchu rój motyli, które właśnie wzbiły się do lotu. Z nerwów przebieram palcami, nie mogę się powstrzymać. Mam nadzieję, że nie będzie na mnie zły. Mam nadzieję, że będzie tak samo podekscytowany jak ja! Stresuję się na samą myśl o tej rozmowie, ale Charly mówi, że zdecydowanie powinnam mu powiedzieć. I ma rację. Dzięki Bogu za starsze siostry! Wreszcie samochód Colby’ego skręca na nasz podjazd. Wiekowy pontiac wydaje mi się dziś jeszcze bardziej hałaśliwy niż zwykle. Pewnie tłumik wyzionął wreszcie ducha. Colby ciągle grzebie w tym samochodzie. A ja nie mam absolutnie nic przeciwko temu, bo w ten sposób mogę się przyglądać, jak podczas pracy naprężają mu się mięśnie. i podawać mu narzędzia. Ileż to razy pieściliśmy się w tym samochodzie…! Wysiada z auta, a ja szeroko się uśmiecham na jego widok. Ciemne okulary przesłaniają intensywnie błękitne oczy, a na ustach błąka mu się ten bezczelny uśmieszek. Ma na sobie T-shirt z nadrukiem zespołu Fall Out Boy i dżinsy. Radośnie zeskakuję po schodach, przejęta naszym spotkaniem. – Cześć, kotek! – mówi, biorąc mnie w ramiona. Pospiesznie się rozgląda, a upewniwszy się, że nikogo nie ma, obdarza mnie namiętnym całusem. – Pięknie dziś wyglądasz! – Dziękuję. – Biorę głęboki wdech i przyklejam do ust pewny siebie uśmiech. – Chodźmy na chwilę do ogrodu, chciałam pogadać. – Nie mamy czasu, kotek. Scott i reszta ekipy już na nas czekają. – To tylko grill – przypominam mu. – A ja mam ci coś ważnego do powiedzenia. Uśmiecha się i zakłada mi kosmyk włosów za ucho, jakbym była niesfornym dzieciakiem, do którego trzeba mieć świętą cierpliwość. Colby uważa, że ma prawo traktować mnie z góry, bo jest ode mnie o całe dwa lata starszy. Poza tym ma się za pana całego świata, no bo przecież mając całe dwadzieścia jeden lat, może już sobie kupić w sklepie piwko i w ogóle. Trochę działa mi to na nerwy. Ale tak w ogóle to najsłodszy chłopak na świecie! – Okej, możemy chwilę pogadać – mówi, a ja prowadzę go w stronę tej ławeczki w ogrodzie, której nie widać z domu. Jest lato i jest gorąco, ale to miejsce jest ukryte w cieniu i

panuje tu miły chłód. – Co się dzieje? – Ja… – Przygryzam dolną wargę i nieśmiało zerkam na niego. – Czy mógłbyś, proszę, zdjąć okulary? Marszczy czoło, ale zdejmuje okulary i uważnie mi się przygląda: – Co jest grane? – Jestem w ciąży. Kilka razy mruga oczami, puszcza moją rękę i gwałtownie się ode mnie odsuwa, teraz już w ogóle się nie dotykamy. – Nie pierdol. – Zrobiłam sześć testów, Colby. – To jest, kurwa, niemożliwe! – Posłuchaj, wiem, że to raczej niespodziewane… – Niespodziewane? – Ze śmiechem potrząsa głową. – Przecież uważaliśmy! – Ale nie za pierwszym razem – przypominam mu. Dobrze to pamiętam. Powiedział, że chce, żebyśmy się naprawdę poczuli, bo pierwszy raz powinien być wyjątkowy. – To był tylko jeden raz, Gabby. Dlaczego ma minę, jakbym próbowała go okłamać? – Mogę ci pokazać testy… – odpowiadam i próbuję wziąć go za rękę, ale gwałtownie się odsuwa. – Nie ma takiej potrzeby. Pozbądź się tego. Na dźwięk tych słów aż się wzdrygam. – Co? – Jestem zszokowana. – Słyszałaś. Pozbądź się tego. Zapłacę. – Nie. Pozbądź się tego? Wstaje, odchodzi kilka kroków, po czym zawraca w moją stronę: – Jeśli myślisz, że zmarnuję sobie życie, bo tak ci się spieszyło, żeby rozłożyć przede mną nogi, to bardzo się mylisz! – Słucham!? – Zrywam się i wbijam mu palec w pierś; teraz jestem już nieźle wkurzona. – Do tańca trzeba dwojga, Colby! A ja nie jestem dziwką. Byłeś moim pierwszym facetem. – To ty tak twierdzisz… Szczęka mi opada. Naprawdę to powiedział? – Przecież się kochamy. – Próbuję zachować zimną krew, ktoś tu musi myśleć racjonalnie. – Możemy spróbować… – Nie kochamy się, Gabby. – Wywraca oczami. – Jezu, ale ty jesteś naiwna! Jest lato, a my dobrze się razem bawimy. Tylko tyle. – Co ty wygadujesz? – Cofam się i obronnym gestem obejmuję brzuch. – Przecież tyle razy mi mówiłeś, że mnie kochasz…? – Taaa, to taki sam sposób jak każdy inny, żeby ci się dobrać do majtek – mówi z naciskiem, po czym parska śmiechem, kiedy z niedowierzaniem wlepiam w niego wzrok. – Tak się kończy umawianie się z dziewicą… – Przestań! Mam dziewiętnaście lat. Nie jestem już dzieckiem. – Masz rację. W taki razie zachowaj się jak dorosła i zajmij się tym. Potrząsam głową, a w oczach wzbierają mi łzy: – Teraz to już sama nie wiem, kim ty naprawdę jesteś…! – Jestem tym samym Colbym, który przed momentem tu przyjechał. Nie mam zamiaru wychowywać dzieciaka, Gabby. Nie piszę się na to. Więc weź się, kurwa, w garść i czym prędzej

się tego pozbądź. Zakłada okulary i odchodzi, a ja stoję w miejscu jak słup soli. Słyszę, jak samochód rusza, po czym odjeżdża. A ja w zwolnionym tempie osuwam się na ławkę.

Rozdział 1 Rhys Ale tu gorąco – mamroczę do telefonu. – Prawie cię nie słyszę! – wrzeszczy do słuchawki moja kuzynka Kate, aż się wzdrygam. – Jaki samochód wynająłeś? – Kabriolet camaro – mówię z uśmieszkiem satysfakcji. – Czarny. – Oczywiście, że czarny. – Jestem pewien, że właśnie wywraca tymi swoimi zielonymi oczami i na myśl o tym parskam śmiechem. – Hej, potrzebuję jakiegoś środka transportu, dopóki tutaj jestem. Ten zajazd znajduje się na pieprzonym końcu świata. – Ale warto tam się wybrać – upiera się. – Cisza i spokój sprawią, że raz dwa dojdziesz do siebie. – Już doszedłem do siebie – zaciskam zęby. – Nic mi nie jest. – Chrzanisz. I, oczywiście, ma rację. Ramię boleśnie daje o sobie znać za każdym razem, gdy próbuję rzucić piłkę, no ale nie mam zamiaru nikomu się do tego przyznawać, a już na pewno nie Kate, która najwyraźniej uważa, że ma prawo mi matkować. – To naprawdę spory kawał za miastem. Wolałbym zatrzymać się bliżej ciebie.. – Jest tam cicho i spokojnie, a poza tym wcale nie jest tak daleko. Przestań jęczeć. Odsuwam telefon od ucha, uważnie mu się przyglądam, po czym upewniam się: – Naprawdę właśnie mi powiedziałaś, żebym przestał jęczeć? – Tak – chichocze. – Zapłacisz mi za to. – Już się boję! Choć tak naprawdę jest jedną z niewielu osób, które się mnie nie boją. – Wypoczywaj. – Teraz jest całkowicie poważna. – Wracaj do zdrowia. A zajazd zapewni ci idealne warunki do tego. Faktycznie, to miejsce jest wystarczająco oddalone od tego całego medialnego cyrku i od trenerów, którzy ciągle trują mi dupę i dopytują, jak tam moje ramię. W tej sytuacji koniec świata to idealne dla mnie miejsce. Zaszyć się na odludziu, przez chwilę pobyć sam ze sobą, odpocząć od natrętnych pytań – będę się czuł jak w niebie! – Chcę się z tobą zobaczyć – mówię, zjeżdżając z autostrady. – Umówmy się jutro na lunch. Dzisiaj spokojnie się rozpakujesz i odpoczniesz po podróży. – Dlaczego uważasz, że tak bardzo potrzebuję odpoczynku? – mamroczę gniewnie pod nosem. – Jestem zdrowym, prawie trzydziestoletnim mężczyzną, Kate. Nie wracam z wojny, mam tylko zwykłą kontuzję barku. Jakkolwiek dochodzenie do siebie jest jak pierdolona bitwa staczana codziennie od nowa, począwszy od tego feralnego dnia kilka miesięcy temu, kiedy to się wydarzyło. – No dobrze, twardzielu. Do zobaczenia jutro na lunchu! – Jej głos brzmi radośnie, wydaje się szczęśliwa, a to wystarcza, żebym i ja poczuł się szczęśliwy. Kate tak długo była nieszczęśliwa. Przeprowadzka do Nowego Orleanu i związek z Elim

Boudreauxem najwyraźniej jej służą. Ale nie uwierzę, dopóki nie zobaczę… – Zadzwoń, jeśli będziesz mnie potrzebowała. – Zawsze jej to mówię na pożegnanie. – Masz to jak w banku. Rozłączamy się. Biorę głęboki wdech i trochę mocniej ściskam kierownicę. Ten samochód świetnie się prowadzi! Kierownica jest gładka jak naga skóra pięknej kobiety. Nie żebym pamiętał, jak to jest dotykać nagą kobietę… Ostatnio byłem zbyt zajęty pierwszoligowym bejsbolem, lekarzami, i realnym zagrożeniem, że będę musiał na zawsze pożegnać się z największą miłością mojego życia, czyli sportem. Może w Luizjanie uda mi się nadrobić zaległości. Nie zaszkodziłoby rozerwać się trochę w towarzystwie jakiejś sympatycznej kobietki. Pocieram ręką usta i szybko odsuwam od siebie tę myśl. Nie potrzebuję teraz rozrywek. Muszę jak najszybciej doprowadzić do porządku ramię, żeby na wiosnę wrócić do ukochanego sportu i drużyny. GPS oznajmia, że dotarłem do celu, zwalniam, żeby skręcić na podjazd, a kiedy przed moimi oczami pojawia się Zajazd Boudreaux, dosłownie opada mi szczęka. Okolona dwoma rzędami potężnych dębów droga prowadzi do drzwi imponującego białego budynku z szerokimi kolumnami i przestronną werandą z przodu. Po obu stronach gościnnych, czerwonych drzwi kołyszą się huśtawki, a nad nimi leniwie obracają się ramiona wiatraków. Drzewa zdają się sięgać samego nieba, a konary aż się uginają od zwisających z nich pędów oplątwy brodaczkowej. Niektóre z nich są tak długie, że sięgają ziemi. Wolno posuwam się w stronę domu. Wokół rozsiane są inne budyneczki, teren zdobią kwitnące ogrody, a pod malowniczym mostkiem przepływa szemrzący strumyk. Bejecznie kolorowy świat amerykańskiego Południa zapiera dech w piersiach. Jeśli raj istnieje, to jestem pewien, że wygląda właśnie tak. Zatrzymuję się obok buicka z rejestracją z Florydy. Dokładnie w tym momencie z domu wychodzi drobniutka jak wróżka kobieta z długimi ciemnymi włosami. Uśmiecha się do mnie przyjaźnie i macha na powitanie. Tak, jeśli raj istnieje, to właśnie ona powinna witać w nim każdego nowo przybyłego. Oczy mam ukryte za ciemnymi okularami, więc pozwalam sobie niespiesznie zmierzyć wzrokiem jej drobniutką postać, od stóp do głów. Z przyjemnością przypatruję się gładkim, gołym nogom i bosym stopom. Ma na sobie dżinsowe szorty i czarny podkoszulek na ramiączkach, a to na pewno z powodu panującego tu gorąca. Gęsta fala ciemnych włosów opada prawie do pasa, nie jestem pewien, jakiego koloru są jej oczy, ale ten uśmiech mógłby zmiękczyć nawet najzimniejsze serce. Zbiega ze schodów, szybko wsuwa na stopy japonki i zbliża się do mnie. – Pewnie jesteś Rhys! Jestem Gabby. – Wyciąga do mnie rękę, a ja, zamiast ją uścisnąć, biorę ją w obie dłonie, podnoszę do ust i delikatnie całuję. Jej oczy – koloru ciemnego złota – rozszerzają się w zaskoczeniu, po czym dziewczyna zaczyna chichotać, a mnie ściska się żołądek. – Siostry ostrzegały, że prawdziwy z ciebie czaruś… – Serio? – Jestem mile połechtany. – Wspominały również o mojej olśniewającej urodzie i szlachetnej naturze? Gabby parska śmiechem i potrząsa głową: – Chyba im to umknęło… – Ranisz moje uczucia. – Niechętnie puszczam jej rękę i kładę dłoń na sercu, jakby

właśnie przeszył je pocisk. – Nic ci nie będzie – odpowiada, opierając ręce na biodrach i wypinając pierś do przodu, a ja pocieram palcami kciuk, bo już mam ochotę znów jej dotknąć. – Pomóc ci z bagażami? – Nie. – Obchodzę samochód i wyciągam z bagażnika jedną jedyną torbę. Sprzęt do wyciskania na razie zostaje w wozie. – Niewiele tego jest. – Tylko tyle? – Marszczy brwi i potrząsa głową. – Kate mówiła, że przyjeżdżasz co najmniej na miesiąc…? – Jestem facetem, Gabby. Kilka par dżinsów, koszulki, ciuchy do ćwiczeń i styknie. To wy, kobiety, nawet na weekend zabieracie ze sobą całą zawartość szafy. Uśmiecha się z wyższością, przechyla głowę i mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów. Nie mam pojęcia, dlaczego tak bardzo chciałbym wiedzieć, jakie myśli kłębią się teraz w jej małej, ślicznej główce. A jednak chciałbym to wiedzieć. Bardzo bym chciał. – Przyjechał? – Z domu wypada mały chłopiec i pędzi po schodach w dół, drzwi z moskitierą gwałtownie się za nim zatrzaskują. – Przyjechałeś! – Owszem, już jestem. – Szeroko się do niego uśmiecham. – A ty pewnie jesteś Sam! Uśmiecha się do mnie szczerbatym uśmiechem: – Rozmawialiśmy przez telefon – mówi. – Pamiętam. – No bo jak mógłbym zapomnieć? Ten uroczy dzieciak przez dwadzieścia minut zasypywał mnie niekończącymi się, inteligentnymi pytaniami. – Jak się miewasz, Sam? – Dobrze. – Nagle wydaje się onieśmielony, przysuwa się do mamy i chowa pod jej ramieniem. Jest taka drobniutka, że nie musi się bardzo schylać, żeby pocałować go w głowę. – Zaprowadzimy Rhysa do jego pokoju? – Gabby pyta Sama, który natychmiast się rozjaśnia i energicznie kiwa głową. – Sprawa jasna! Dostałeś najlepszy pokój w całym domu. – Podchodzi i bierze moją torbę, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. Odwraca się i z niemałym wysiłkiem zmierza w stronę domu. – Mogę wziąć swoją torbę, Sam. – Ja się nią zajmę. Próbuję spłacić kolejne rozbite okno. – Wzdryga się, po czym zaczyna wspinać się po schodach. – Mama mówi, że to jeden z moich obowiązków. Spoglądam pytająco na Gabby, ale ona tylko się uśmiecha i wzrusza ramionami: – W ciągu pięciu miesięcy stłukł cztery okna. – Jak? – pytam, podążając za chłopcem, który tak bardzo przypomina swoją piękną matkę. – Jestem naprawdę dobry w bejsbolu, tak jak ty – informuje mnie poważnie. – Tylko od czasu do czasu twoja piłka ląduje w oknie… Sam jest już nieźle zdyszany od dźwigania ciężkiej torby, więc Gabby wyjmuje ją z jego rąk: – Wystarczy! Możesz odjąć dolara od długu. Sam uśmiecha się triumfalnie, a ja chcę zabrać torbę od Gabby. – Jesteś naszym gościem… – Jeśli naprawdę myślisz, że pozwolę ci dźwigać mój piep… znaczy się chrzaniony bagaż, to nie jesteś taka bystra, na jaką wyglądasz. Zaciska usta, widzę, że zastanawia się, czy nie posłać mnie do diabła za to, że jestem taką seksistowską świnią, ale Sam nagle oznajmia: – Możesz przy mnie mówić „pieprzony”. Słyszałem już to słowo. – Sam!

Parskam śmiechem, ale szybko zasłaniam ręką usta, żeby dzieciak pomyślał, że dostałem ataku kaszlu. – No co? Naprawdę je słyszałem! – Ale tobie nie wolno używać tego słowa – upomina go surowo Gabby. – Jakiego słowa? – Sam jest najwyraźniej wniebowzięty. – Koniec dyskusji, mądralo! Chodź, pokażemy Rhysowi jego pokój – poddaje się Gabby, ale kiedy Sam się odwraca, jej twarz rozpromienia najpiękniejszy uśmiech. Jest olśniewająca! – Dostał ci się pokój na poddaszu – informuje mnie Sam, wspinając się po schodach. – Trzymaliśmy go specjalnie dla ciebie. – Macie komplet? – pytam grzecznie, idąc w górę za Gabby i starając się za bardzo nie gapić na jej kołyszącą się apetycznie tuż przed moimi oczami pupę. – Zwykle mamy komplet w sezonie – wyjaśnia Gabby. – Goście przyjeżdżają i wyjeżdżają. Śniadanie serwuję w jadalni codziennie pomiędzy siódmą a dziewiątą. Jeśli dasz mi wcześniej znać, mogę również przygotować lunch i kolację. – Właśnie wysprzątaliśmy wszystkie pokoje – mówi Sam, przeskakując kolejne kilka schodów. – Sami się tu wszystkim zajmujecie? – Nie – odpowiada Gabby z uśmiechem. – Zatrudniam dwie sprzątaczki, przychodzą codziennie, żeby sprzątnąć pokoje i łazienki. Ja zarządzam pensjonatem i gotuję. – Pomagam sprzątać, żeby spłacić te okna – wyjaśnia Sam, otwierając drzwi. – A to właśnie twój pokój! – To pokój Loraleigh. – Gabby wskazuje na tabliczkę wiszącą obok drzwi i wręcza mi klucz. – Każdy apartament został nazwany na pamiątkę innej kobiety z rodziny, w związku z tym każdy jest urządzony w innym stylu. – Gdzie jest pokój Gabby? – chciałbym wiedzieć. – Kobiety z przeszłości naszej rodziny – uściśla Gabby. – Łazienka jest tutaj. W ten sposób regulujesz temperaturę wody. Daj znać, jeśli będziesz czegoś potrzebował. – Chodźmy porzucać piłkę! – wykrzykuje Sam. – Spokojnie! – ucisza go Gabby, zanim jestem w stanie zareagować. Obserwowanie, jak sobie radzi z synem, jest fascynujące. – Rhys jest naszym gościem, ma za sobą długą podróż. Dlatego teraz damy mu trochę spokoju. Zrozumiano, Samuelu Beauregard? – Tak, mamo – kiwa głową, po czym spogląda na mnie swoimi wielkimi brązowymi oczami. – Przepraszam. – Może porzucamy sobie później? – Nie musisz… – Muszę ćwiczyć, przyda mi się w tym celu partner – uspokajam ją z uśmiechem. – Tak! – Przybijamy z małym piątkę, po czym chłopak zbiega ze schodów. – Mówię serio, Rhys. Nie musisz poświęcać czasu mojemu synowi. Mały jest po prostu bardzo podekscytowany twoim przyjazdem. – To dobry dzieciak. Jej twarz rozjaśnia się w uśmiechu, kiedy spogląda za drzwi, za którymi właśnie zniknął Sam: – Najlepszy. Odchrząkuje, po czym wychodzi, przymykając za sobą drzwi: – Daj znać, gdybyś czegoś potrzebował. – Tak zrobię.

Znika, a ja rzucam torbę na łóżko i rozglądam się dookoła. Ogromne łóżko przykryte jest błękitną narzutą, najwyraźniej uszytą wiele lat temu. Meble są ciemnobrązowe i ciężkie. Szerokie okna, w tej chwili otwarte, wychodzą na szpaler starych dębów. Ukryty w ich cieniu pokój jest chłodny, jest w nim przyjemny przewiew. Niespiesznie wchodzę do łazienki i gwiżdżę przez zęby. Podłoga pokryta jest kafelkami, kabina prysznicowa taka wielka, że spokojnie zmieściłyby się w niej cztery osoby, a miedziana wanna w rogu będzie moją najlepszą przyjaciółką, kiedy po treningu będzie dokuczał mi ból w ramieniu. Opadam na łóżko, głęboko wzdycham, po czym pozwalam ciężkim powiekom opaść, tylko na chwilę. Jak tu cicho! Tylko od czasu do czasu wiatr przynosi strzępki słów Sama i miękką odpowiedź jego matki. Ptaszki śpiewają. Przewracam się na bok i się krzywię, bo podczas nagłego ruchu moje ramię przeszywa ból, dobitnie przypominający mi o tym, dlaczego tutaj jestem. Żeby wyzdrowieć. Żeby wzmocnić ramię i wrócić do pracy. A nie po to, żeby pogrążać się w marzeniach o seksownej właścicielce pensjonatu. Bekon. Czuję bekon. Siadam na łóżku i rozglądam się dookoła, całkowicie zdezorientowany. Jestem w zajeździe. W Luizjanie. Czy przespałem cały cholerny dzień i noc? Marszczę czoło i zerkam na zegarek. Nie, dopiero południe. Niemniej czuję bekon. Jestem głodny jak diabli. Jeszcze nie do końca obudzony schodzę na dół i zaglądam do wielkiej jadalni, w której zamiast jednego wielkiego stołu jest kilka niewielkich stolików porozrzucanych po całym pomieszczeniu. Nie ma tu żywego ducha. Podążając za smakowitym zapachem, trafiam do kuchni, gdzie staję w progu jak wryty na widok wspaniałego widoku przed moimi oczami. Gabby zagląda właśnie do piekarnika, zgięta w pół, dzięki czemu mogę podziwiać jej niewielki, idealny tyłeczek. – Może ci pomóc? – pytam, a ona aż podskakuje, przestraszona. – Przepraszam, nie chciałem cię wystraszyć! – Och, ciągle ktoś tu się zakrada! – mówi, wprawnym ruchem wyciągając z piekarnika blaszkę pełną skwierczącego bekonu. – Robię na lunch gorące bułeczki z bekonem, sałatą i pomidorem. Jesteś głodny? – I to jak! – Dobrze. Przyrządziłam też sałatkę ziemniaczaną. – Odwraca się, żeby sięgnąć do lodówki, a ja czuję, że mam coraz większy apetyt, tyle że wcale nie na jedzenie… Wolałbym raczej nasycić się tą wspaniałą kobietą stojącą przede mną. Podsadzić ją na ladę, położyć na plecach i sprawić, żeby krzyczała moje imię tak długo, aż zapomni własnego. Tyle że to się nigdy nie wydarzy, więc pospiesznie wyrzucam tę myśl z głowy i siadam na stołku. Przypatruję się krzątającej się po kuchni Gabby, która sprawnie przygotowuje kanapki i nakłada sałatkę. – Opowiedz mi o sobie – mówię, zaskakując siebie samego. – Mam na imię Gabby i zajmuję się prowadzeniem pensjonatu. – Powiedz mi coś więcej. – Nie daję zbić się z tropu. Marszczy brwi i zlizuje z kciuka odrobinę sałatki, doprowadzając mnie do natychmiastowej erekcji. – Nie wiem, co cię interesuje. – Próbuję po prostu podtrzymać konwersację – odpowiadam i wzdycham w uniesieniu,

kiedy podsuwa mi pod nos talerz pełen przepysznego jedzenia. – Hm, niewiele jest do dodania – mówi, odgryzając kęs kanapki. – Jakieś hobby? Zainteresowania? Coś w tym stylu. – Pensjonat i syn to moje zainteresowania – odpowiada i posyła mi spojrzenie jasno komunikujące: „Wystarczy!” Jak wystarczy, to wystarczy. Przynajmniej na razie. – Czy mógłbym sobie tu zorganizować prowizoryczną siłownię? – dyplomatycznie zmieniam temat. – A czego potrzebujesz? – Tylko odrobiny miejsca w cieniu. Nie chcę się spalić na tym słońcu. Przez moment zastanawia się, po czym bierze do ust porcję sałatki. – Na końcu posesji mam pustą stodołę. Opróżniliśmy ją zaledwie kilka tygodni temu. Myślę, że mógłbyś tam się urządzić. – Idealnie! – Wiesz, że to praktycznie niemożliwe, żeby polizać własny łokieć? – mówi Sam kolejnego dnia, podtrzymując na moją prośbę sznurek. Dzisiejszego poranka pomaga mi w stodole, gdzie próbuję się zainstalować ze swoją siłownią. – Nie wydaje mi się, żeby to była prawda. – A właśnie, że tak! Popatrz tylko. – Zgina łokieć i bezskutecznie próbuje sięgnąć do niego językiem. – Widzisz? – No dobra, przekonałeś mnie – przyznaję, podając mu końcówkę sznurowej drabinki. – Położymy ją płasko na ziemi. – Po co? – Ponieważ mam zamiar skakać między sznurkami. – Jak podczas gry w klasy? – Tak, coś w tym stylu. – No dobra. – Wzrusza ramionami i pomaga mi równo rozłożyć drabinkę. – A wiesz, że serce krewetki znajduje się w jej głowie? – Dowiaduję się od ciebie dzisiaj tylu interesujących rzeczy! Uśmiecha się z dumą, poprawiając na głowie czapeczkę z logo Chicago Cubs: – Mama mówi, że jestem bystry. – Ma rację. – Zerkam na zegarek i kieruję się w stronę wyjścia. – Wracajmy do domu. – Okej. Nie jest daleko, ale kiedy docieramy do domu, oboje jesteśmy spoceni i spragnieni. Gabby jest w kuchni, zagniata ciasto w misce. Upięła włosy na czubku głowy, na policzku ma mąkę, a jej śliczna buzia jest zachmurzona. – Co się dzieje? – pytam, opierając ręce na ladzie. – No właśnie, mamo, co się dzieje? – Nic. Zagniatam ciasto na cynamonowe bułeczki, które podam jutro na śniadanie. Natychmiast zaczyna cieknąć mi ślinka. Dziewczyna potrafi gotować! Na samo wspomnienie typowo południowej potrawy biscuits and gravy – czyli wytrawnych drożdżówek z sosem – które zaserwowała rano, mój żołądek aż jęczy z rozkoszy. – Mamo, mogę iść do Stanleya? – Nie. – A mogę iść zobaczyć, czy wujek Beau jest w domu? – Nie ma go. Przecież jest w pracy, kochanie.

Samowi rzednie mina, ale ja nie mogę oderwać wzroku od Gabby. Jest cała spięta. Zdecydowanie coś ją dręczy. – A mogę iść poodbijać piłkę na podwórku za domem? – Sam, kocham cię, ale zaczynasz działać mi na nerwy. Nie możesz poczytać książki albo się czymś zająć? – Jadę do miasta, umówiłem się z Kate na lunch. Mogę go ze sobą wziąć. – Tak! – wykrzykuje z entuzjazmem Sam. – Nie trzeba. – Gabby potrząsa głową. – Ale dzięki za propozycję. – To naprawdę żaden problem. – Nie daję za wygraną. – Chętnie go z sobą zabiorę. – Naprawdę będę mógł się przejechać twoją superbryką? – Jasne! – Nie. – Gabby nieruchomieje z rękami pełnymi ciasta i wpatruje się we mnie ze złością. – Bez urazy, ale prawie cię nie znam. Naprawdę myślisz, że pozwolę ci zabrać mojego dzieciaka? Bez słowa wyjmuję z kieszeni telefon, wybieram numer Kate i nie spuszczając wzroku z Gabby, czekam, aż odbierze. – Tylko nie próbuj się wymigać od spotkania! – Bez obaw. Chcę tylko, żebyś powiedziała Gabby, że nie jestem porywaczem i że jeśli pozwoli mi zabrać ze sobą Sama, chłopak będzie bezpieczny i pod dobrą opieką. Nie czekając na odpowiedź Kate, podaję telefon Gabby. Sam w milczeniu obserwuje rozgrywającą się między nami rozgrywkę. Gabby przez chwilę gryzie dolną wargę, po czym z westchnieniem gwałtownie bierze ode mnie telefon i odwraca się plecami, żeby się przywitać z Kate. Puszczam oko do Sama, on odpowiada mi tym samym, po czym szeroko się do mnie uśmiecha swoim bezzębnym uśmiechem. – Kate, niepotrzebnie zawracamy ci głowę… – przerywa i parska śmiechem. – Wyobrażam sobie… Chyba żartujesz! To zabawne. No dobrze… Skoro tak mówisz, Sam bardzo chętnie się spotka z tobą, no i z Elim też. Sam bezgłośnie wyrzuca pięść w powietrze. – Dobrze, dziękuję. Do zobaczenia w niedzielę! Oddaje mi telefon, a ja rozłączam się i wsuwam komórkę z powrotem do kieszeni. – Lepiej? – Możesz go zabrać. – Dzięki, mamo! – Sam rzuca się Gabby w ramiona i całuje ją w policzek. – Jesteś najlepsza! – Dobra, dobra… – Mierzy mnie zatroskanym spojrzeniem surowej mamuśki. – Tylko masz jechać ostrożnie. I pasy mają być cały czas zapięte. Zrozumiano? – Jasne. Będziemy potrzebować fotelika samochodowego? – Nie jestem dzieckiem! – Nie, nie w Luizjanie – wyjaśnia Gabby z uśmiechem. – Jest już na to za duży. – Jesteś gotowy, Sam? – W drogę! Wybiega z domu i pędzi w stronę mojego auta, a ja zatrzymuję się przed Gabby i unoszę jej podbródek, zmuszając ją, żeby spojrzała mi w oczy. – A o tym, co cię gryzie, porozmawiamy później. Podnosi brwi: – Po prostu uważaj na mojego syna i pilnuj swojego nosa.

Zakładam jej za ucho niesforny kosmyk włosów i odchodzę z szerokim uśmiechem na ustach: – Zrobi się.

Rozdział 2 Gabby „Zrobi się” – przedrzeźniam Rhysa, kiedy już zamknęły się za nim drzwi. Jak to możliwe, że każdy chrzaniony facet w moim życiu to ociekający testosteronem samiec alfa? A Rhys ma więcej testosteronu niż jakikolwiek inny mężczyzna, którego poznałam. Jest bardzo wysoki, powiedziałabym, że tylko kilka centymetrów niższy od moich braci, którzy mają ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, co oznacza, że jest wyższy ode mnie o ponad trzydzieści centymetrów. Jego oczy nie są po prostu zielone. Ich zieleń jest tak intensywna, że trawa mogłaby się schować ze wstydu. O ile trawa byłały zdolna do odczuwania wstydu… Zawzięcie ugniatam ciasto. Jakby te oczy nie wystarczyły, to jeszcze ten jego cholerny, bezczelny półuśmieszek, na widok którego – idę o zakład! – połowa śmiertelniczek po prostu zamienia się w żałosną kupkę trzęsącej się galarety u jego stóp. Ale nie ta kobieta. To znaczy, jasne, facet jest seksowny… Wystarczyło muśnięcie jego palców, kiedy mi zakładał kosmyk włosów za ucho, żeby oblała mnie fala gorąca. Jednak to tylko dlatego, że już nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni dotykał mnie facet, który nie byłby ze mną spokrewniony. I to jest naprawdę smutne… – A raczej żałosne – mamroczę pod nosem i z jeszcze większą energią ugniatam ciasto, po czym przykrywam miskę czystą ściereczką i odstawiam na bok, żeby ciasto wyrosło. Dzisiaj przy śniadaniu zajadał się moimi bułeczkami z sosem, a jego kwadratowa szczęka poruszała się seksownie, kiedy żuł jedzenie, jednocześnie słuchając Sama. Nie chodzi o to, że z grzeczności udawał, że jest zainteresowany tym, co mały ma do powiedzenia, on naprawdę był zainteresowany. Facet jest uprzejmy, słodki, a na dodatek rozpala moje libido. Pod mój dach po raz pierwszy od Bóg wie kiedy trafił wolny, seksowny mężczyzna, który jest miły dla mojego syna, poprawia mi włosy, a to oznacza, że chyba umrę z seksualnej frustracji! Ponieważ absolutnie nie ma takiej opcji, żebym poszła do łóżka z Rhysem O’Shaughnessy. Nie żeby było bardzo prawdopodobne, że mnie o to poprosi… W końcu mówimy tutaj o sławnym bejsboliście. Pewnie ma inną dupę w każdym mieście. Niech to, przecież jestem feministką, nie powinnam nazywać innych kobiet „dupami”! Śmieję się sama z siebie, po czym niespiesznym krokiem ruszam na przechadzkę po pustym zajeździe. Ostatnio rzadko bywa tutaj tak pusto, co świetnie wpływa nie tylko na interesy, ale również na moje zdrowie psychiczne. Dzielone między zajazd a Sama dni są tak intensywne, że wieczorem padam jak kłoda i przesypiam całe noce głębokim snem. W moim życiu nie ma czasu na nic innego. Szczególnie na seksownego sportowca z zabójczym uśmiechem i umięśnionymi ramionami. No jasne, że zauważyłam te ramiona! Nie jestem przecież ślepa, prawda?

Rozglądam się dokoła, zadowolona, że chwilowo nie ma tu nic więcej do zrobienia, po czym wychodzę na werandę i wślizguję się na swoją ulubioną huśtawkę. Huśtawki po obu stronach drzwi są identyczne, ale ja zawsze bardziej lubiłam jedną z nich. To z niej rozciąga się najlepszy widok na drzewa i to właśnie tutaj najlepiej mi się myśli. Tyle że teraz tak bardzo ciążą mi powieki. Dlatego podwijam nogi, opieram twarz na ręce i zamykam oczy. Tylko na minutkę… Dzień jest gorący, ale od strony szpaleru starych dębów wieje przyjemny wietrzyk. Czuję zapach róż rosnących z tyłu domu; są teraz w pełnym rozkwicie, ich delikatne główki wyciągają się w stronę słońca. Powinnam wstać i sprawdzić, czy dwa pokoje, do których mają się dziś wprowadzić goście, są gotowe na ich przyjazd. Powinnam zamówić więcej mydełek i szamponików dla gości. Powinnam odpowiedzieć na e-maila, którego otrzymałam dziś rano, tego, który prawie przyprawił mnie o zawał serca. To nie w moim stylu ignorować kogoś ani unikać bezpośredniej konfrontacji, ale tym razem intuicja mi podpowiada, żeby to tak zostawić. Przynajmniej na razie. Poza tym poruszający moje włosy, owiewający kark i twarz wietrzyk jest cudowny, a wokół rozlega się kojący dźwięk nawołujących się nawzajem błękitnych sójek. Dlatego przymykam oczy i pozwalam sobie rozkoszować się ciszą – tylko na kilka minut. – Gabs? Gwałtownie się budzę i natychmiast się prostuję. Przede mną stoi mój nastraszy brat, a zarazem najlepszy przyjaciel – Beau. – Wcześnie dziś wróciłeś – mówię, przeciągając się. – Jest piątek – wzrusza ramionami. – Poza tym to Eli jest pracoholikiem, nie ja. Uśmiecham się szeroko i klepię miejsce na huśtawce koło siebie: – Siadaj. Tak jak cała reszta mojego rodzeństwa, Beau jest wysoki i ciemnowłosy, a jego oczy, jak nas wszystkich, są orzechowe. Jest silny. Spokojny. Odkąd pamiętam, jest moją ostoją. I choć jest ode mnie starszy o dziesięć lat, to właśnie z nim zawsze byłam najbliżej. A to oznacza, że jesteśmy naprawdę blisko, bo mama z tatą zadbali, żeby rodzina Boudreaux trzymała się razem. – Odkąd byłaś dzieckiem, nie widziałem, żebyś spała w dzień – zauważa, zajmując miejsce obok mnie i opierając długie ramię o oparcie huśtawki. – Dobrze się czujesz? – Nic mi nie jest – odpowiadam szybko. – Tak rzadko panuje tu taka cisza i spokój, że powieki same mi się zamknęły. Bacznie mi się przygląda zmrużonymi oczami, przechylił nawet głowę. – Co ci chodzi po głowie, maleńka? Zbyt dobrze mnie zna… – Nic. – Niewinnie wzruszam ramionami. – Na co niby mogłabym narzekać? Oprócz tego, że choć mam już dwadzieścia siedem lat i świetnie potrafię sama o siebie zadbać, ty ciągle mieszkasz w domku za zajazdem. Mówię serio, powinieneś sobie wreszcie znaleźć dziewczynę! – Nie rozmawiamy o mnie. – A może właśnie powinniśmy porozmawiać o tobie – odpowiadam, odwracając się w jego stronę. – Już nie potrzebuję opieki, nie musisz tu mieszkać. – Lubię to miejsce – odpowiada spokojnie. – Jest mi tu dobrze. – Ale codziennie tracisz mnóstwo czasu, żeby dojechać do pracy. – Jest mi tu dobrze – powtarza. – Poza tym nie podoba mi się myśl, że ty i Sam mielibyście tu mieszkać całkiem sami.

– Potrafię… – Tak, tak, wiem, że potrafisz zadbać o was oboje. Jesteś jedną z najsilniejszych osób, jakie znam, ale niech mnie!, wszyscy czujemy się spokojniejsi, kiedy masz mnie pod ręką. – Widzę, jak zaciska szczęki, w ten sposób dając do zrozumienia, że ma już dość tej dyskusji i że udało mi się go rozdrażnić. Wobec tego pochylam się i cmokam go w policzek. – Przecież wiesz, że cię kocham. – Przy tobie nawet dalajlama straciłby cierpliwość! – No wie wiem… – odpowiadam. – On jest raczej cierpliwy. Może jakiś inny lama… Beau parska śmiechem i potrząsa głową. – Posłuchaj – mówię, jakby nigdy nic. – Kiedy Colby po raz ostatni się z tobą kontaktował, to ciągle mieszkał w San Francisco, tak? Uśmiech natychmiast znika z twarzy Beau, brat pochyla się w moją stronę: – Próbował się z tobą skontaktować? – Nie – kłamię. – Pytam z ciekawości. Uważnie mi się przygląda, po czym wreszcie odpowiada: – Tak. Nadal jest w San Francisco. Z ulgą kiwam głową. – Jeśli kiedykolwiek spróbuje się z tobą skontaktować, chcę się o tym natychmiast dowiedzieć – ostrzega Beau. – Przecież zrzekł się praw rodzicielskich – przypominam mu. – Czego by mógł ode mnie chcieć? – Wiem, byłem przy tym – odpowiada posępnie. – Obiecaj, że mi powiesz, jeśli do ciebie napisze albo zadzwoni. Boże, nienawidzę okłamywać własnego brata! Ale przecież nic się nie stało, więc nie ma powodu, żeby go niepokoić. A poza tym sama potrafię o siebie zadbać. – Jasne. – Obiecaj mi, do cholery! – No dobra, obiecuję. Jeeezu, powinieneś być śledczym, czy coś w tym stylu… Próbuję wstać, ale on stanowczym ruchem chwyta mnie za ramię i sadza z powrotem. – Mówię serio, Gabs. Nie pytałaś mnie o niego od siedmiu lat. Konkretnie mówiąc od dnia, kiedy urodził się Sam. Skąd to nagłe zainteresowanie? – Ponieważ chciałam się upewnić, że nadal dzieli nas kilka tysięcy kilometrów. Tylko tyle. Dokładnie w tym momencie przed zajazdem zatrzymuje się samochód Rhysa, ze środka wyskakuje Sam i biegnie co sił w nogach w moją stronę. – Cześć, mały! – wołam, kiedy się wspina po schodach. – Cześć, mamo! Cześć, wujku Beau! – Obejmuje nas oboje na powitanie, po czym zwraca się do mnie, tak podekscytowany, że aż podskakuje. – Mamo, w życiu nie zgadniesz…! – Spokojnie! Dobrze się bawiłeś? – Tak, mamo. – Lunch ci smakował? – Zerkam na Rhysa, który właśnie dołącza do nas na werandzie, z tym swoim uśmieszkiem na nieprzyzwoicie wręcz przystojnej twarzy. Opiera się biodrem o balustradę i krzyżuje ręce na piersi, a ja czuję, że nagle w głowie mam całkowitą pustkę. Cholernie gorący facet! – Tak, mamo! Jadłem po’ boy, bagietkę z krewetkami. – To dobrze. Rhys, miałeś już okazję poznać mojego brata, Beau?

Mężczyźni krótko kiwają na przywitanie głowami, a Sam marszczy brwi, ciągle aż drży z podniecenia, tak bardzo chce podzielić się z nami nowinami. – Spotkaliśmy się w firmie – wyjaśnia Beau. – Mamo, muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego! – No dobrze, zamieniam się w słuch. Dawaj. – No więc… Yyyy… – Przestępuje z nogi na nogę, wpatrując się we mnie tymi swoimi wielkimi brązowymi oczami, a ja czuję, że serce mi rośnie, tak troszeczkę. Ten mały ideał jest mój. To ja go stworzyłam. Jakie to niesamowite! – Panna Kate ma w pracy koleżankę, która ma suczkę… Oho! – I ta suczka ma szczeniaczki… A jasne, że tak! Niegrzeczna dziewczynka… – I panna Kate powiedziała, że jeśli się zgodzisz, to kupi mi jednego, bo w przyszłym miesiącu mam urodziny. To będzie taki wcześniejszy prezent. Jego oczy są pełne podekscytowania i nadziei. – Posłuchaj, kolego, przecież wiesz, że niektórzy z naszych gości mają alergię na zwierzęta. Właśnie jednym zdaniem udało mi się zgasić światło w oczach mojego dziecka. Prawdziwa ze mnie matka roku, niech to! – Tak, mamo. – A jaki to pies? – pytam z westchnieniem i słyszę, że siedzący obok Beau parska śmiechem, za co natychmiast dostaje kuksańca w żebra. – To psy gończe – odpowiada Rhys z szerokim uśmiechem. – Krótka sierść, łagodny, nie gryzie. Spoglądam na niego zmrużonymi oczami, jakbym chciała zapytać, po czyjej właściwie jest stronie. – No właśnie, wcale nie gryzie! – powtarza Sam triumfalnie. – W ogóle! No i będę po nim sprzątał. Poza tym może ze mną spać i nie będziemy go wpuszczać do pokoi gościnnych, więc goście nie dostaną przez niego alergii. Mamo, obiecuję, że ten piesek to będzie najfajniejsza sprawa na całym świecie! – Hm… Na całym świecie, mówisz? Energicznie przytakuje, po czym wstrzymuje oddech i bierze moją w twarz w swoje kochane, spocone rączki, po czym opiera czoło o moje: – Proszę cię, mamo… – Nauczysz go jakichś sztuczek? Przytakuje. – I nauczysz go załatwiania się na zewnątrz? Kiwa głową z jeszcze większym entuzjazmem. – A wyściskasz mnie i wycałujesz? Uśmiecha się, nieśmiała nadzieja zamienia się w pełnię szczęścia i Sam wskakuje mi w ramiona, oplata szczupłe ramionka wokół mojej szyi i mocno mnie przytula, po czym całuje w policzek. Dwa razy. I nie ma przy tym miny, jakby miał się zarazić ospą wietrzną! – Własny szczeniak to wielka odpowiedzialność – zaznaczam surowo. – I mnóstwo pracy. – Potrafię ciężko pracować, mam to po tobie – mówi, a ja dobrze wiem, że próbuje się podlizać.

Beau znowu parska cichym śmiechem, a ja po raz kolejny ładuję mu kuksańca w bok. Tak dla hecy! – No dobrze, w takim razie zadzwonię do panny Kate, żeby jej powiedzieć, że się zgadzam na szczeniaka. – Tak! – Skacze w górę, po czym wykonuje własną wersję tańca radości, przybijając żółwika z Beau i Rhysem i znów mnie ściskając. – Jesteś najlepszą mamą ze wszystkich mam! – Pewnie to samo mówisz wszystkim innym mamom – odpowiadam, zatapiając nos w jego włosach i przez chwilę wdychając ich zapach. Moje dziecko tak szybko rośnie! – Nie, tylko tobie. – Okej, musimy się teraz przygotować na przyjazd wieczornych gości. Muszę też zrobić kolację. Beau, zjesz z nami? – A co będziesz przygotowywać? – Kotlety ze szparagami i ryż z czerwoną fasolą. – Ryż z czerwoną fasolą mamy? – Tak, to ona mnie nauczyła go przyrządzać – odpowiadam, potrząsając głową. – W takim razie możesz na mnie liczyć – mówi Beau. – Na mnie też – dodaje Sam, tak jakby miał inny wybór. Spoglądam pytająco na Rhysa. Minę ma poważną, ale w oczach skrzą mu się wesołe iskierki. – A pan, panie O’Shaughnessy? – Wchodzę w to. – Hm, w takim razie muszę się brać do roboty! – Kochanie, ten zajazd jest po prostu cudowny! Uśmiecham się do przemiłej pani Baker, po czym dolewam jej wina. – Jest dokładnie tak, jak mówiła Ethel. Tak się cieszę, że namówiła mnie i Carla, żebyśmy tu przyjechali! – A mnie jest bardzo przyjemnie panią gościć – odpowiadam. To moja ulubiona pora dnia. Goście wracają do zajazdu po dniu pełnym przygód. Niektórzy idą prosto swoich pokojów, żeby odpocząć. Inni siadają na zewnątrz, żeby nacieszyć oczy malowniczymi bagnami na brzegu rzeki. A jeszcze inni wolą zaszyć się w salonie, gdzie mogą spokojnie sączyć wino i gawędzić. Ku mojemu zaskoczeniu Rhys postanowił zejść na dół i dołączyć do pogawędki. Choć sam jest przecież gościem, nie udało mi się go przekonać, żeby zostawił brudne naczynia. Po prostu zakasał rękawy i wziął się do roboty, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. A teraz zabawia Carla Bakera rozmową o bejsbolu. Sam przycupnął u ich stóp i wodzi zafascynowanymi oczami od jednego do drugiego, kiedy tak rozmawiają o rundach i piłkach, czyli o sprawach, o których nie mam zielonego pojęcia. Ponieważ w moim świecie bejsbol to nuda. Niemniej mam zamiar być na każdym meczu Sama i będę się tam świetnie bawić. Ponieważ go kocham. – Sam. – Pochylam się i mówię do niego miękko. – Czas do łóżka, kochanie. – Ale rozmawiamy o bejsbolu! To taka męska rozmowa. – Tak, rozumiem i przykro mi, że muszę ją przerwać, ale jeden z mężczyzn musi już iść do łóżka. A tak się złożyło, że jesteś nim właśnie ty. – Carl też już musi iść do łóżka – chichocze pani Baker, upijając kolejny łyk wina. – Mamo, to są ważne sprawy! – Sen też jest ważny. Nie żartuję. I nie mam zamiaru tego powtarzać.

Ciężko wzdycha i niechętnie wstaje: – Tylko nie mówcie beze mnie o niczym ważnym! – Zrobi się. – Rhys mierzwi mu włosy. – Dobranoc, mały! – Dobranoc. Powłócząc nogami, Sam dociera do drzwi, za którymi znajduje się nasze mieszkanie, po czym gwałtownie się odwraca. – Mamo! Zapomniałem ci powiedzieć! – O czym? – Krzyżuję ręce na piersi, czuję, że przyjdzie mi stoczyć bitwę, żeby położyć dzieciaka do łóżka. Odkąd pamiętam, zawsze musieliśmy o to walczyć. Mały potwór! – Yyyyy. – Marszczy nos, intensywnie się nad czymś zastanawiając. – Wujek Eli powiedział, żeby cię pozdrowić. – Świetnie, w takim razie mnie pozdrowiłeś. Dobranoc. – Branoc… – odpowiada Sam i wychodzi z salonu, jednak po chwili jego główka wychyla się zza drzwi. – Mamo? – Tak? Rhys zasłania usta ręką, żeby ukryć uśmiech. Udaje, że pisze esemesa. – Dzwoniłaś już do panny Kate? – Zadzwonię do niej jutro. Kiwa głową i znika za drzwiami, ale po chwili jego czoło i oczy znów się pojawiają. – Dobijasz mnie, synu! – Otulisz mnie…? – pyta cichutko. – Przebierz się w piżamę, umyj zeby i wskakuj do łóżka, a ja zaraz przyjdę, żeby cię otulić. Kiwa głową i z westchnieniem znika za drzwiami, tym razem naprawdę. – Utrapienie! – mruczę pod nosem. – Nie bez powodu są takie urocze, kiedy przychodzą na świat, a na dodatek tak ładnie wtedy pachną. Inaczej nie przetrwałyby dłużej niż do etapu, kiedy uczą się chodzić. – Po prostu boi się, że ominie go coś ciekawego – mówi pan Baker. – Poza tym na pewno jest podekscytowany tym, że jego ulubiony bejsbolista tutaj się zatrzymał. – To prawda – odpowiadam. Sprawdzam, czy nie brakuje babeczek i ciastek, po czym oddalam się, żeby powiedzieć „dobranoc” synkowi, który już jest w piżamce i leży grzecznie w łóżeczku. Natomiast nie dałabym głowy, czy naprawdę umył zęby. – Zęby wyszorowane? – Moja szczoteczka jest wilgotna. – To jeszcze nie oznacza, że umyłeś zęby… – uśmiecham się przebiegle. Posyła mi niewinny, wręcz anielski uśmiech, a ja siadam obok niego i starannie otulam go kołdrą: – Kocham cię, syneczku. – Ja też cię kocham. – Oczy same mu się zamykają. Ma to po mnie, przez cały dzień w biegu, ale kiedy przyłoży policzek do poduszki, natychmiast zasypia. – Dziękuję, że się zgodziłaś na szczeniaczka. – Nie będziesz mi taki wdzięczny, kiedy będziesz sprzątał jego kupki. Chichocze na dźwięk słowa „kupki”, a ja całuję go w policzek, a potem w czoło. – Dobranoc. Kiedy wychodzę z pokoju, oczy ma już zamknięte. Zostawiam uchylone drzwi, a w przedpokoju nie gaszę światła, tak jak lubi.

Tymczasem salon opustoszał, goście udali się na spoczynek. Słyszę kroki i ciche głosy na górze, ale resztę wieczoru mam dla siebie. Dzięki Bogu! Powoli udaję się do kuchni, nakładam na talerzyk kawałek ciasta brzoskwiniowego, wychodzę na werandę i znowu zajmuję swoje ulubione miejsce. Światła są wyłączone, czuję się swobodnie w ciemności otulającej brzeg rzeki i zajazd, przyglądam się świetlikom tańczącym w koronach drzew. – Wydawało mi się, że słyszę, jak wychodzisz – mówi Rhys, dołączając do mnie z dwoma kieliszkami wina. – Przepraszam, myślałam, że wszyscy już poszli. Potrzebujesz czegoś? Chcę wstać, ale on uspokajająco potrząsa głową: – Nie, niczego mi nie brakuje. Pomyślałem, że dobrze ci zrobi kieliszek wina. Podaje mi schłodzony kieliszek wypełniony moim ulubionym winem. – Skąd wiedziałeś, że to moje ulubione wino? – Ponieważ trzymasz je w swojej lodówce, a nie w tej dostępnej dla gości. – A jednak ty się do niego dobrałeś… – Unoszę znacząco brwi i upijam łyk. Słodkie wino idealnie pasuje do ciasta. Rhys tylko wzrusza ramionami i również upija łyk wina: – Ciasto jest boskie. – O, tak! Postanowiłam podążyć za głosem serca i zaprowadził mnie on prosto do lodówki. Śmieje się, a ja muszę mocniej ścisnąć widelec, bo po ramieniu przechodzą mi ciarki. Facet ma w sobie to coś. Jest seksowny. Cholernie seksowny. Kończę ciasto i odstawiam talerzyk na podłogę, po czym wygodnie usadawiam się ze swoim winem. Rhys stoi oparty o barierkę, twarzą jest zwrócony w moją stronę, ale jest tak ciemno, że prawie go nie widzę. – Jak ci się podoba Luizjana? – pytam. – Jest piękna. Ale jest gorąco – Owszem, jest gorąco – zgadzam się. – Za to na werandzie jest chłodno i przyjemnie. – To dzięki drzewom. – Mogę? – Wskazuje miejsce na huśtawce koło mnie. – Jasne. – Co masz na myśli, mówiąc, że to dzięki drzewom? – pyta, opierając ramię o oparcie huśtawki, całkiem tak jak Beau dziś po południu. Jestem nieznośnie świadoma tego, że koniuszki jego palców muskają moje ramię, posyłając impulsy elektryczne, które pobudzają moje sutki. Cholerne sutki! – Te drzewa zostały posadzone setki lat temu, w czasach, kiedy nikomu nawet się nie śniło o tym domu – odpowiadam, próbując zachować profesjonalizm. Tę opowieść mogłabym powtarzać kilka razy dziennie. I zwykle to robię. – Nie jest jasne, czy zostały zasadzone z myślą o tym, że na końcu alei zostanie zbudowany dom, ale wiemy na pewno, że tworzą tunel aerodynamiczny. Rzeka Missisipi płynie tam. – Wskazuję przed siebie. – Wiatr znad rzeki wieje prosto między tymi masywnymi drzewami, zapewniając posesji naturalną klimatyzację. Moi przodkowie po prostu otwierali drzwi i okna, żeby wpuścić do środka chłodne powietrze. Na szczęście w międzyczasie

wynaleziono klimatyzację, którą zamontowaliśmy. – Zerkam na Rhysa, teraz wyraźnie go widzę. Z mojej twarzy znika uśmiech na widok wpatrzonych we mnie głęboko zielonych oczu. – Jesteś cholernie piękna, Gabby. Marszczę brwi i opuszczam wzrok, ale mamroczę: – Dziękuję. – Nie wierzysz mi? – Nie jestem idiotką – odpowiadam, podnosząc na niego wzrok. – Pochodzę z pięknej rodziny. Silnej rodziny. Kiwa głową: – Silna też z pewnością jesteś. To miejsce jest niesamowite. Na dźwięk tych słów muszę się uśmiechnąć: – Dziękuję. Podnosi z mojego ramienia kosmyk włosów i leniwie nakręca go na swoje palce. – Od jak dawna tu mieszkasz? – pyta. – Od zawsze. Podnosi pytająco brwi na znak, że chce, żebym kontynuowała. – W ciągu roku szkolnego mieszkaliśmy w mieście, tutaj przyjeżdżaliśmy na lato. Kiedy tata umarł, mama chciała na stałe zamieszkać w mieście, więc pomyślałam, że mogłabym tu zostać i zamienić rodzinny dom w zajazd. Od zawsze chodziło mi to po głowie. – Gdzie jest tata Sama? – pyta. Nie jest wścibski, w jego głosie nie ma też osądzania. Gdybym wyczuła coś takiego, natychmiast posłałabym go do piekła. Ale zamiast tego mówię po prostu: – Zostawił nas. – Od dawna go nie ma? – Od momentu, kiedy mu powiedziałam, że jestem w ciąży. – Biorę głęboki wdech, po czym powoli wypuszczam powietrze z płuc. – Ale… wiesz co? – Co? – Jego strata. – I tu masz cholerną rację! To jego strata. Gwałtownie odwracam głowę, zaskoczona jego gniewnym tonem. Puszcza kosmyk moich włosów, po czym zatapia całą rękę we włosach na moim karku, pozwalając im swobodnie spływać między palcami. To najmilsza pieszczota od… od bardzo dawna. – Porzucił ciebie i Sama. Co za idiota! – Byliśmy młodzi. – To idiota. – Znów przeczesuje palcami moje włosy, a ja mam ochotę mruczeć jak kotka. – Masz piękne włosy. – Dziękuję. – Wróćmy teraz do naszej porannej rozmowy. Marszczę brwi: – Jakiej rozmowy? Parska cichym śmiechem: – Nie udawaj głupiej, Gabby! Co się tak wytrąciło z równowagi, że tak się wyżywałaś na Bogu ducha winnym cieście na cynamonowe bułeczki? Przygryzam dolną wargę i odwracam twarz, ale chwyta mnie za podbródek i odwraca z powrotem w swoją stronę. – Nic mi nie jest – mówię stanowczo. – Powiedział ci ktoś kiedyś, że pieprzysz głupoty? – Nie jest wściekły, nadal jest

całkowicie spokojny, gdy tak leniwie przeczesuje moje włosy palcami, jednocześnie nazywając mnie kłamczuchą. – To nie są żadne głupoty. Naprawdę nic mi nie brakuje. – To mało powiedziane, że nic ci nie brakuje. Jesteś piękna. – Wiesz, że nie to miałam na myśli. Uśmiecha się do mnie szeroko tym swoim seksownym uśmieszkiem, który sprawia, że nie mogę usiedzieć na miejscu. – Posłuchaj, nie znasz mnie. Dopiero przyjechałeś. Nie możesz wiedzieć, czy dzisiaj rano coś mnie trapiło. – Z trudem przełykam ślinę, bo Rhys kładzie teraz rękę na moim karku i zaczyna delikatnie masować zmęczone mięśnie. – Nie znam cię – przyznaje mi rację. – Jeszcze cię nie znam. Ale potrafię rozpoznać, kiedy ktoś jest zmartwiony albo wzburzony. A ty dziś rano byłaś bardzo zmartwiona. – Wiesz, nie potrzebuję faceta, żeby mi z buciorami wchodził w życie i próbował rozwiązywać moje problemy. – W takim razie po co potrzebujesz faceta? – pyta, a w jego zielonych oczach pojawiają się szelmowskie iskierki. – Przede wszystkim chciałabym faceta, który nie stanie się jednym z tych problemów – odpowiadam miękko. Bo tak to naprawdę wygląda. Przełyka ślinę i przygląda się swojej dłoni masującej mój kark. – Rozumiem cię. – To dobrze. – Chcesz o tym pogadać? Parskam śmiechem, bo cała ta sytuacja jest jakaś absurdalna! Siedzę tutaj, w prawie całkowitej ciemności z najgorętszym facetem, jakiego spotkałam od… wow, jakiego w ogóle w życiu spotkałam!, a on najwyraźniej nie rozumie znaczenia słowa „nie”. – Powiedzmy, że czasami duchy przeszłości postanawiają nagle o sobie przypomnieć i ugryźć cię w tyłek. – Chciałbym cię ugryźć w tyłek – stwierdza beznamiętnie. Oczy mi się rozszerzają, a serce zaczyna bić jak szalone, ale zanim jestem w stanie coś mu odpowiedzieć, dodaje – A jeśli ktoś w jakimś sposób cię zranił, zabiję go. – Nie, nikt mi nic nie zrobił. – Słyszę, że głos mi się trzęsie. Rhys przyciąga moją twarz do swojej i wbija we mnie spojrzenie. – Mówię serio. – Ja też. Kiwa głową: – W takim razie wszystko w porządku. – Powinnam już się kłaść. Jutro muszę być na nogach o świcie. – Codziennie musisz być na nogach o świcie – odpowiada, a w jego głosie, o ile się nie mylę, wyczuwam szczerą troskę. – Oprócz poniedziałków. Z niedzieli na poniedziałek nie mam gości, więc mogę trochę odpocząć, zjeść kolację z rodziną, a w poniedziałek trochę pomarudzić rano w łóżku. Więc, tak dla twojej informacji, w poniedziałek sam musisz sobie zorganizować śniadanie. – Dam sobie radę. Dlaczego nie zatrudnisz więcej personelu? – Ponieważ nie potrzebuję więcej ludzi. Mam dziewczyny, które codziennie przychodzą posprzątać. A z resztą daję sobie radę sama. – Ale nie musisz tego robić. – To mój zajazd.

– Powiedzieć, że twoja rodzina jest bogata, to nic nie powiedzieć, Gabby. Mogłabyś sobie pozwolić na tyle personelu, że ty i twój syn nie musielibyście się zaharowywać na śmierć. Gwałtownie mrugam oczami, strącam z karku jego dłoń i staję twarzą do niego. – Tak, moja rodzina jest bogata, ale zajazd jest mój. Jeżeli albo kiedy będę potrzebować więcej ludzi, po prostu ich zatrudnię, ale w tym momencie nie ma takiej potrzeby. A jeśli masz jakiś problem z tym, w jaki sposób wychowuję syna… – Hej, uspokój się! Nie powiedziałem, że mam problem z tym, jak wychowujesz Sam! Uważam, że to świetny dzieciak. Jasne, próbuj teraz ratować tyłek… – Oprócz tego, że twoim zdaniem robię mu krzywdę, oczekując, że będzie wykonywał obowiązki domowe i płacił za rzeczy, które zniszczył. – Chłopakowi nie dzieje się absolutnie żadna krzywda, a to, że od najmłodszych lat wpajasz mu etykę pracy, to naprawdę świetna sprawa! – A jednak mam wrażenie, że przed chwilą mnie obraziłeś. – Nie, po prostu się o ciebie martwię. Znowu udało mu się mnie wkurzyć! – Nie musisz się o mnie martwić. Jesteś tutaj gościem. Po prostu ciesz się pobytem w zajeździe i nie myśl już o mnie. – To niemożliwe… – mamrocze pod nosem, pocierając ręka usta. Szorstki odgłos skóry ocierającej się o zarost wydaje się głośny w absolutnej ciszy tego wieczoru, aż mnie ręka swędzi, żeby też go tam dotknąć. I nie tylko tam… A to oznacza, że muszę się stąd jak najszybciej ewakuować. – Czy mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić? Poważnie mi się przygląda przez chwilę, po czym potrząsa głową: – Nie, Gabby. Nic więcej nie możesz dla mnie zrobić. – W takim razie dobranoc – kiwam głową.