ROZDZIAŁ 1
Pod wysokim sufitem salonu w hotelu Mariscombe House
Sophie Wells właśnie kończyła przygotowania do sesji zdjęciowej.
Pierwotny plan sfotografowania Roperów w stylu Marksa i
Spencera, en famille pod chmurką na letniej łączce, zniweczyła
koszmarna pogoda. Od rana lało jak z cebra, ale przełożenie sesji
nie wchodziło w grę, gdyż następnego dnia dwoje członków
rodziny wracało do Australii.
Emma Roper jednak doskonale wiedziała, czego chce.
Wcześniej oznajmiła przez telefon: „Okej, skoro nie możemy
wyjść na świeże powietrze, zrobimy jedną z tych całkiem białych
sesji – no wiesz, nowoczesnych i bardzo modnych. Wszyscy
ubierzemy się na biało i będzie zupełnie jak w reklamie marki
Boden”. Zachwycona sobą i swoją artystyczną wizją, dodała: „No
to załatwione. Widzimy się w hotelu o trzeciej. Będzie świetnie!”.
Niektórzy klienci lubili, gdy sugerowano im styl i oprawę
sesji; inni, tak jak Emma Roper, woleli sami zająć się reżyserią.
Sophie przystała na to bez problemu i przytaszczyła ze sobą
odpowiednie oświetlenie, a do tego białe muślinowe tło na
stojakach i jeszcze więcej muślinu na podłogę. Skoro Emma uparła
się na styl Boden, musiała dostać dokładnie to, czego chciała.
Sophie cofnęła się o krok, żeby ocenić końcowy rezultat i
poprawić reflektor. W tym samym momencie zza drzwi wychyliła
się elegancka głowa Dot Strachan.
– Ojoj, przydałyby się okulary przeciwsłoneczne! – Mrużąc
oczy przed jaskrawą bielą scenerii, dodała radośnie: –
Zastanawiałam się, czy nie masz ochoty na kawę, skarbie.
Sophie marzyła o tym, żeby na starość przypominać Dot
Strachan. W wieku siedemdziesięciu dwóch lat Dot miała nie tylko
niewymuszoną klasę, ale też zabójcze kości policzkowe i
jasnoniebieskie oczy, które błyszczały na tle wiecznie opalonej
skóry, oraz zaczesane do tyłu jasnoblond włosy. Naturalnie nie
brakowało jej zmarszczek, ale tych pozytywnych, które powstały
wskutek częstych uśmiechów i udanego życia. Pracowała bez
wytchnienia, przez co kierowanie hotelem wydawało się łatwe, i
nigdy w życiu nie włożyła niegustownego stroju.
– Dziękuję, ale lepiej nie. – Sophie z grymasem na ustach
wskazała na wszechobecną biel. – Jak znam swoje szczęście, zaraz
coś wyleję. Poza tym wszystko w porządku, Roperowie za chwilę
tu będą. Skończymy przed czwartą. Jeszcze raz dziękuję, że
pozwoliłaś mi zająć salon bez wcześniejszej zapowiedzi.
– Nie ma problemu – odparła Dot. – Mówiłam ci już, że
zawsze jesteś tu mile widziana. Kiedy zjawią się klienci, każę Rose
przysłać ich prosto do ciebie.
Jeśli już człowiek przywyknie do kalifornijskich plaż dla
surferów, szare i deszczowe popołudnie na północnym brzegu
Kornwalii raczej nie spełni jego oczekiwań. Taką aurę trudno
nazwać pogodną. W dzieciństwie Josh Strachan spędzał letnie
wakacje w St Carys, teraz jednak nie miał ochoty na kontakt z
lodowatymi falami, pozostawiając to prawdziwym twardzielom i
zapaleńcom takim jak Griff, mieszaniec jego babci. Ten potomek
długowłosego teriera szczekał jak opętany i rzucał się na płytkie
fale, które zalewały plażę. Josh pokręcił głową, zdumiony
niepohamowanym entuzjazmem psa.
Dobrze, dosyć tego dobrego, pomyślał. Ulewa jeszcze się
nasiliła, więc nadszedł czas na powrót. Josh gwizdnął na psa.
Griff rozmyślnie go zignorował, zupełnie jak pięciolatek na
placu zabaw, zdecydowany postawić na swoim i jeszcze raz
zjechać ze zjeżdżalni.
Cóż, Josh przyjechał do Wielkiej Brytanii zaledwie tydzień
temu i dopiero się poznawali. Przyłożywszy dłonie do ust, zawołał
stanowczo:
– Griff! Do nogi, ale już!
Cholerny kundel jednak najwyraźniej uparł się, żeby robić
mu na złość. I pomyśleć, że Josh uwierzył Dot, gdy kłamała mu w
żywe oczy, że pies jest doskonale ułożony.
Podszedł do brzegu i zsunął buty. Za trzecim razem zdołał
złapać Griffa, przyczepić mu smycz do obroży i zaciągnąć go na
piasek. Mimo tych wysiłków dopadła ich grzywa fali, mocząc
nogawki dżinsów Josha. Spiorunował psa wzrokiem, na co Griff
odpowiedział krnąbrnym merdaniem ogona.
Chryste, woda była naprawdę lodowata.
Gdy szli plażą Mariscombe w kierunku schodów wyrąbanych
w klifie, który sprawiał, że z hotelu roztaczał się niezrównany
widok, Josh przypominał sobie opuszczone kalifornijskie plaże.
Santa Monica, Laguna, Huntington... Fenomenalne piaski,
niesamowite fale, idealna pogoda przez okrągły rok...
To nie była jednak Wielka Brytania. To nie był dom. Niemal
cały jego czas pochłaniała praca z ludźmi, których nawet nie lubił,
więc nie miał kiedy surfować. Dlatego właśnie podjął decyzję,
żeby odejść, zostawić za sobą ten sztuczny, stresujący świat i
szukać lepszego życia wśród ludzi, których towarzystwo
sprawiałoby mu przyjemność.
Taki przynajmniej był plan. Po klapie z Go Destry już nigdy
więcej nie chciał oglądać rozwydrzonych i marudnych nastolatków
z Ameryki.
– Teraz ty oprzyj brodę na lewej dłoni, a ty lekko się odchyl...
Wy dwoje unieście głowy, żebyście oboje widzieli mamę... –
Szczerze mówiąc, ustawianie do zdjęcia piątki dzieci i jednej
dorosłej osoby było równie skomplikowane jak dyrygowanie
orkiestrą. – A pani niech oprze ręce na ich ramionach... O właśnie,
doskonale. Teraz popatrzcie na siebie i powiedzcie: „Wyglądasz
bosko!”.
Rodzeństwo wrzasnęło do siebie tę kwestię, wybuchając na
końcu śmiechem, a Sophie pstryknęła piętnaście albo dwadzieścia
zdjęć.
– Świetnie, a teraz powiedzcie to samo komuś innemu.
Doskonale...
Wśród śmichów-chichów i powtarzających się okrzyków:
„Wyglądasz bosko!” nikt nie usłyszał skrobania po drugiej stronie
drzwi. W następnej chwili klamka ustąpiła, drzwi otworzyły się
szeroko i ogromnie podekscytowany Griff rzucił się niczym
włochata torpeda na nieskazitelną grupę bodeńską.
Włochata, mokra i ubłocona torpeda.
– ŁAAA! – Dziewczęta z krzykiem próbowały odepchnąć
psa, gdy wspinał się na chłopców, szaleńczo merdając ogonem i
zostawiając na wszystkim ślady brudnych łap.
– Nie! Griff, siad! – krzyknęła Sophie, a pies jak zawsze ją
zignorował.
Emma zamarła z przerażenia, za to jej synowie pokładali się
ze śmiechu. Białe tło było teraz upstrzone ciemnymi plamami
błota.
– Moja sukienka! – zawodziła Emma. – Moja piękna, biała
sukienka!
– Niegrzeczny pies! – Sophie odłożyła aparat, po czym
wzięła Griffa na ręce. Świadoma, że katastrofa nie wynikła z jego
winy, ze skruchą pokręciła głową. – Za chwileczkę wracam –
powiedziała do Emmy.
Gdy wyszła z salonu, od razu się zorientowała, co zaszło.
Przy wejściu w dalszej części korytarza, plecami do niej stał
wysoki brunet z zaczesanymi do tyłu mokrymi włosami, w
przemoczonej szaro-białej koszuli i przemoczonych dżinsach.
Mówił coś szybko do telefonu w prawej ręce, z lewej zaś zwisała
mu cienka smycz, na której końcu brakowało psa.
Sophie podeszła bliżej.
– Nie ma problemu – usłyszała głos mężczyzny. – Załatwię
to. Cześć.
Kiedy skończył i wsunął aparat do kieszeni spodni, postukała
go w ramię.
– Przepraszam? Chyba pan coś zgubił.
Odwrócił się, unosząc brwi, i nagle zobaczył, kogo przytulała
do piersi.
– A, tak. Dziękuję.
Jak widać, niesłychanie się przejął.
– Nie może pan spuszczać Griffa ze smyczy i zostawiać go
bez opieki, żeby robił tu demolkę.
– Wcale go nie spuściłem ze smyczy – odparł, zdumiony jej
tonem. – Zostawiłem psa w jego koszyku w gabinecie na zapleczu.
– Przecież zwierzak jest cały mokry i ubłocony!
– Szedłem po ręcznik, żeby osuszyć psa, kiedy zadzwonił
telefon. To była pilna rozmowa.
– Proszę za mną – zażądała Sophie. – Zobaczy pan, co
narobił.
– O Jezu. – Opuścił brwi i westchnął ciężko, po czym ruszył
za dziewczyną.
Gdy dotarli do zamkniętych drzwi salonu, oznajmił z
niezadowoleniem:
– Zaraz, zaraz, nie może mnie pani obwiniać za to, co tam się
stało. Po wejściu do hotelu sprawdziłem drzwi. Wszystkie były
pozamykane.
Sophie dobrze wiedziała, z kim ma do czynienia. Dotąd na
siebie nie wpadli, nie było jednak tajemnicą, że Josh Strachan
wrócił do St Carys i zamieszkał w hotelu, który trzy lata wcześniej
kupił wspólnie ze swoją babcią.
O rany, naprawdę niczego mu nie brakowało. To fascynujące,
że można się na kogoś wściekać i jednocześnie doskonale zdawać
sobie sprawę z tego, jak bardzo jest atrakcyjny.
– Twierdzi pan, że Dot nie uprzedziła pana o popisowej
sztuczce Griffa?
Po tych słowach Sophie postawiła psa na podłodze i lekko
dotknęła mosiężnej klamki. Griff błyskawicznie wystrzelił w górę,
uwiesił się zębami na klamce, a potem, próbując ją opuścić, przez
chwilę bujał się i szaleńczo wyginał niczym akrobata z Cirque du
Soleil. Gdy drzwi otworzyły się gwałtownie, Sophie złapała psa.
– Voilà – oznajmiła.
Przyglądając się pobojowisku, Josh Strachan wyszeptał
bezgłośnie: „O cholera”. Całkiem dobrze świadczyło o nim jeszcze
to, że natychmiast podniósł obie ręce i powiedział do
zgromadzonych w salonie:
– Naprawdę przepraszam, to wyłącznie moja wina. Nie
wiedziałem, że potrafi otwierać drzwi.
Większość zignorowała jego słowa, zbyt zajęta rechotaniem i
robieniem sobie zdjęć komórkami. Tylko Emma, matka dzieci,
przeszyła Josha złowieszczym spojrzeniem.
– Wszystko przepadło – oświadczyła. – Cała nasza piękna
sesja...
– Wiem i bardzo przepraszam, ale czy moglibyśmy przełożyć
ją na inny dzień? Pokryję koszty, rzecz jasna.
– Bliźnięta odlatują jutro rano do Australii, więc nie, nie
moglibyśmy. Ale dziękuję, że popsuł pan coś tak ważnego. – Głos
Emmy zadrżał, a jej oczy wypełniły się łzami. – Nie wierzę, że to
się dzieje naprawdę – dodała załamana.
– Ja to załatwię. – Sophie wepchnęła Griffa w ramiona Josha.
– Proszę go stąd zabrać i wysuszyć. Potrzebujemy pięciu minut,
potem niech pan przyprowadzi psa z powrotem.
– Z powrotem? – Spojrzał na nią jak na wariatkę.
– Niby dlaczego ten pies ma tu wracać? – spytała Emma
piskliwie.
– Proszę wrócić. – Sophie machnęła ręką, żeby Josh wyszedł
razem z Griffem, po czym odwróciła się do Emmy. – Wszystko
jest pod kontrolą, niech pani nie płacze.
– Ale przecież wszystko przepadło!
– To oczywiste, że jest pani zdenerwowana. Czy jednak nie
chodzi głównie o to, że chłopcy lecą jutro do Australii?
Emma odetchnęła i ostrożnie osuszyła oczy chusteczką.
– Oczywiście, że tak. – Pokiwała głową. – Nie mogę się z
tym pogodzić. Mają zaledwie osiemnaście lat... To moje
maleństwa... Jak ja sobie bez nich poradzę?
– Ale to też wielka przygoda.
– Może dla nich. – Emma zwiesiła ramiona. – Ja nie przestaję
się niepokoić. Przez cały czas liczyłam na to, że zmienią zdanie i
zostaną w domu. – Jej głos znowu zadrżał. – Ale nic z tego. Bóg
jeden wie, jak dadzą sobie radę... Jeśli każdego ranka nie dostaną
czystych skarpet, wkładają brudne z poprzedniego dnia!
– Tak, wiem, będzie pani ciężko – powiedziała Sophie ze
współczuciem. – Ale dzięki temu się usamodzielnią. Zobaczy pani.
– Znowu płacze? – Jeden z chłopców z uśmiechem pokręcił
głową. – Daj spokój, mamo. Wyluzuj, będzie dobrze.
Emma uśmiechnęła się do niego przez łzy.
– Wiem, skarbie. Staram się.
Sophie wzięła do ręki aparat fotograficzny, po czym
zaprowadziła kobietę pod ścianę i posadziła ją w okiennym
wykuszu.
– Niech pani na to zerknie – poprosiła.
Pokazała jej pierwsze zdjęcia, a następnie kilka ujęć
zrobionych po tym, jak Griff wpadł do pomieszczenia. Element
zaskoczenia znakomicie się sprawdził. Wcześniej sztywne i spięte
twarze dzieci zmieniły się nie do poznania.
– Nie są takie jak na co dzień? – zapytała Sophie. – Mniej
skrępowane?
– Po to chce pani tego psa z powrotem? Żeby zrobić więcej
takich zdjęć? – Emma pociągnęła nosem. – To niezupełnie w stylu
Boden.
– Wiem. Będą bardziej na luzie. Ludzie uśmiechają się
właśnie na widok takich fotografii. Naprawdę – zapewniła ją
Sophie. – Wyjdą świetnie, choć nietypowo. I nie będzie pani
musiała za nie płacić.
ROZDZIAŁ 2
Rodzina opuściła hotel czterdzieści minut później. Josh
obserwował z okna na górze, jak w zacinającym deszczu biegną
przez parking i ładują się do niebieskiego busa. Wyglądało na to,
że przygody w trakcie sesji nie pozostawią trwałych śladów na ich
psychice.
Na dole przekonał się, że fotografka z zapałem sprząta salon,
przywracając mu codzienny wygląd. Griff tymczasem zdążył się
zmęczyć i teraz drzemał na dywaniku przed kominkiem.
Nieświadoma uważnego spojrzenia Josha dziewczyna zebrała
upaćkane przez psa płachty muślinu i upchnęła je w metalowej
walizce. Potem odczepiła tło od stojaka, sprawnie je zwinęła i
schowała do długiej kartonowej tuby. Jej sięgające do ramion
włosy we wszystkich blond odcieniach kołysały się niesfornie.
Ubrała się w czarny top i szare dżinsy, dzięki czemu odciski łap
Griffa nie były widoczne na jej stroju. Podczas pracy podciągnęła
rękawy i teraz pobrzękiwała srebrnymi bransoletkami na lewym
nadgarstku. Miała naturalny biust i okrągłą pupę, co bardzo
przypadło Joshowi do gustu, zwłaszcza po latach spędzonych w
Los Angeles, gdzie większość dziewczyn miała nieproporcjonalną
sylwetkę à la lalka Barbie.
– Już prawie skoń... – Odwróciła się i ujrzała go w drzwiach.
– Ach, to pan. – Wyprostowała się i machnęła głową na Griffa. –
Przyszedł pan po niego? Pada z nóg. Właśnie skończyłam sesję.
– Wiem, widziałem, jak ta rodzina odjeżdża. Szczerze
przepraszam. Dot rzeczywiście wspomniała mi o otwieraniu drzwi
– przyznał Josh. – Po prostu wyleciało mi to z głowy. Mogę zwalić
winę na zmęczenie po locie z Ameryki?
Sophie popatrzyła na niego wymownie.
– Tylko jeśli jest pan kompletnym mięczakiem – odparła. –
Miał pan tydzień na to, żeby stanąć na nogi.
Jej oczy w srebrzystoszarym kolorze były błyszczące i
rozmigotane. Na ciemnych wyrazistych brwiach dziewczyny
dostrzegł złocisty połysk, a na lewej skroni smużkę błota.
Nieczęsto używał tego określenia, ale teraz przyszło mu do
głowy, że biła od niej joie de vivre.
– Fakt. – Pokiwał głową. – To tylko moja wina. No i jak
wyszły zdjęcia?
– Proszę za mną, a sam się pan przekona.
Poprowadziła go przez salon, wzięła do ręki aparat i pokazała
mu fotografie, zaczynając od kilku sprzed wypadku z psem i
kończąc na drugim etapie sesji.
– Świetne – przyznał Josh z uznaniem. Naprawdę był pod
wrażeniem. – A więc to nie była aż taka porażka.
– Tylko dlatego, że jestem absolutnie genialna – stwierdziła.
Podobało mu się jej podejście.
– Jak pani ma na imię?
– Sophie.
– Miło mi, Sophie. Jestem Josh.
– Wiem. Odkąd wróciłeś, wszyscy mówią tylko o tobie. Nie
zauważyłeś?
– Niespecjalnie. No, może trochę. Z biegiem czasu człowiek
przestaje zwracać uwagę na takie rzeczy. – Umilkł na chwilę. –
Masz wizytówkę?
Wręczyła mu kartonik, który wyjęła z kieszeni czarnej
płóciennej torby.
„Sophie Wells. Fotografie portretowe, ślubne i reklamowe”,
głosił srebrny napis na czarnym tle. Na dole wizytówki widniały
adres i numer telefonu. Josh zauważył kluczyk przy jednej ze
srebrnych bransoletek Sophie. Wyciągnął rękę i musnął go palcem.
– A to do czego? – zapytał.
– Do tajnej skrytki w szwajcarskim banku.
– Niesamowite. Nie miałem pojęcia, że w szwajcarskich
bankach używa się kluczyków yale.
Uśmiechnęła się, a na jej lewym policzku pojawił się
dołeczek.
– Zaczęłam go nosić po tym, jak trzy razy w ciągu jednego
tygodnia zatrzasnęły mi się drzwi do mieszkania.
– Wiesz, naprawdę fatalnie się czuję w związku z tymi
zdjęciami. – Josh westchnął.
– Niepotrzebnie. Powiedziałam Emmie, że zrobię je za
darmo.
– Czyli dołożysz do interesu. To jeszcze gorzej.
Sophie pokręciła głową.
– Efekt końcowy spodoba się wszystkim, więc Emma chętnie
zapłaci – odparła.
– Ale ich ubrania...
– Mają farmę, plamy z błota nie są więc dla nich nowością.
Emma powiedziała, że spiorą się w wysokiej temperaturze.
– Płakała, kiedy wróciłem tu z Griffem.
– Tak, ale to akurat nie twoja wina. Spokojnie, dziś jest twój
szczęśliwy dzień – dodała radośnie. – Upiekło ci się.
Josh doszedł do wniosku, że nigdy nie zrozumie kobiet.
Dobrze, że skończyło się tak, a nie inaczej.
– No to w porządku – mruknął, nieco zdekoncentrowany
widokiem jej rzęs. Zastanawiał się, czy pod tuszem końcówki też
są złociste, jak brwi. – Skoro tak mówisz... Mogę zadać ci osobiste
pytanie?
– Możesz spróbować.
Był oczarowany jej uśmiechem, poczuciem humoru i
zadziornym sposobem bycia. No dobrze – i jej niesamowitym
ciałem.
– Jesteś singielką?
Gdyby kogoś miała, musiałaby powiedzieć z pogodną
rezygnacją: „Jaka szkoda” i na tym zakończyć kwestię.
– Ja? Nie, z nikim się nie spotykam. – Pokręciła głową. –
Jestem stuprocentową singielką.
Doskonale.
– A miałabyś ochotę któregoś wieczoru pójść ze mną na
kolację? – spytał Josh, zachwycony jej szczerością.
– To rzeczywiście musiałby być wieczór – zauważyła i z
powagą pokiwała głową. – W przeciwnym razie wyskoczylibyśmy
na śniadanie albo lunch.
– Zdecydowanie chodziło mi o wieczór – odparł. – Może być
nawet dzisiejszy, gdybyś się zgodziła.
Szło jak z płatka.
– Och, dzisiaj nie mogę – odparła dziewczyna.
– Rozumiem, nie ma co się spieszyć. To może piątek albo
sobota? Kiedy bardziej ci pasuje?
Zanim jeszcze skończył mówić, Sophie pokręciła głową.
– Wybacz, ale nie – oznajmiła. – To znaczy dziękuję za
zaproszenie, ale nie mogę się z tobą umówić na kolację.
– No tak. – Josh nie krył zdumienia. – Wcale?
– Wcale – przytaknęła.
– Jasne. W porządku.
Ale wcale nie było w porządku. O co właściwie chodziło?
Zostawiła w domu małe dziecko albo starą krewną, która
wymagała nieustannej opieki?
– Można zapytać dlaczego? – zaryzykował.
Oczy Sophie zalśniły.
– O rany, obraziłeś się?
– Jasne, że nie – skłamał.
Spojrzała na niego wymownie.
– Moim zdaniem się obraziłeś – oświadczyła. –
Niepotrzebnie. Po prostu jestem teraz bardzo zajęta.
– To może za parę tygodni? – Nie mógł uwierzyć, że się tak
narzuca.
– Słuchaj, jeszcze raz dziękuję, ale nie. Tak naprawdę nie
chcę się umawiać na kolację... z nikim.
I kolejny cios.
– Nie ma problemu. – Josh żałował swojego pytania.
– Przepraszam.
– Spokojnie, za parę miesięcy moje ego dojdzie do siebie. –
Uśmiechnął się niemrawo. – Nic mi nie będzie.
– Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. – Usta Sophie drgnęły.
Cudownie, na dodatek się z niego nabijała.
– To oczywiste – skwitował tylko.
W momencie gdy wnuk Dot Strachan dostawał kosza, ona
sama musiała sobie radzić z końskimi zalotami w innej części
hotelu.
Mój Boże, to nadal było trudne. Naprawdę nie chciała ranić
uczuć tego biedaka, ale zdecydowanie przesadzał.
– Więc jak będzie, hm? Propozycja nie do odrzucenia,
prawda? Impreza w klubie golfowym zapowiada się po prostu
byczo, sama przyznasz! – Wąsy Edgara nastroszyły się
entuzjastycznie. – Temat przewodni to lata pięćdziesiąte. Nasze
czasy! Wszyscy ubiorą się stosownie do okazji. W zeszłym roku
wynajęli sobowtóra Elvisa, żeby dodać zabawie rumieńców!
Dot zastanawiała się, czy woda po goleniu Old Spice nadal
jest w sprzedaży, czy też jej rozmówca obkupił się przed laty i
teraz stopniowo zużywał swoje zapasy. Poza tym wizja
kołyszącego się Edgara w obcisłych rurkach wystarczyłaby, żeby
każdemu odechciało się jeść.
Dot wiedziała jednak, że Edgar był samotny, wspomniał jej o
tym wiele, a nawet bardzo wiele razy. Owdowiał zaledwie nieco
ponad rok wcześniej i od jakiegoś czasu rozpaczliwie usiłował
znaleźć sobie nową żonę. Tęsknił za towarzystwem, za kimś, kto
by o niego zadbał, bo nie miał pojęcia o gotowaniu, i siłą rzeczy
brał na cel każdą kobietę w mniej więcej odpowiednim wieku.
Szczególnie zaś zagiął parol na Dot.
Było to smutne i ogromnie mu współczuła, ale niestety,
musiał sobie poszukać kogoś innego, jeśli chciał znaleźć partnerkę
na wieczorek w stylu lat pięćdziesiątych w klubie golfowym.
– Mówisz, że chodzi o sobotę? Och, Edgarze, obawiam się,
że ten wieczór mam już zajęty.
– Naprawdę? O nie, to fatalnie! – Zrobił podejrzliwą minę,
jakby doszedł do wniosku, że Dot mydli mu oczy. – A dokąd
idziesz?
– Na przyjęcie, z Lawrence’em. – To akurat była prawda.
Krzaczaste brwi Edgara wystrzeliły do góry.
– Z byłym mężem? Pfff! – prychnął z nieskrywaną
dezaprobatą. – Szczerze mówiąc, dziwi mnie, że chcesz mieć z
nim cokolwiek wspólnego po tym, jak cię potraktował.
– To przyjęcie u naszych wspólnych przyjaciół. Możemy iść
osobno i ignorować się przez cały wieczór, psując zabawę
wszystkim... – Dot na moment umilkła. – Albo możemy zachować
się jak dorośli i przyjść razem.
Edgar dał upust rozczarowaniu, posapując i prychając.
– Cóż, powiem tylko, że Lawrence na to nie zasłużył –
oświadczył w końcu.
– Wiem – zgodziła się Dot. Uznała, że pora wracać do pracy.
Ostentacyjnie spojrzała na zegarek i z miną niesłychanie zajętej
osoby oznajmiła radośnie: – Na szczęście Lawrence również zdaje
sobie z tego sprawę.
ROZDZIAŁ 3
W ten sobotni poranek Tula Kaye miała wyrzuty sumienia,
ale niezbyt dokuczliwe. W przeciwnym wypadku nie jechałaby
autostradą M5 z Birmingham do St Carys.
Ale nie mogło być inaczej. Przez ostatnie trzy dni pracowała
jak wariatka w pubie. W końcu każdy zasługiwał na chwilę
relaksu. Życie na pewno nie sprowadzało się do dreptania z domu
do pracy i z powrotem w strugach deszczu po brudnych ulicach
Aston. Kiedy wczoraj paskudna pogoda nieoczekiwanie ustąpiła
pola oślepiającemu słońcu, a temperatura podskoczyła do
dwudziestu paru stopni, wszystkim poprawiły się humory. To
jednak nie wystarczyło. Po południu, w przerwie między lunchem
a wieczorną zmianą, Tula utknęła przed komputerem, oglądając
przekaz na żywo z kamery na plaży Mariscombe.
Zgodnie z prognozą pogody nadchodzący weekend miał być
całkowicie słoneczny i to ostatecznie przesądziło sprawę.
Nadciągała pierwsza fala rozkosznych letnich upałów. Tula
chwyciła telefon i wystukała SMS-a do Sophie: „Cześć, dużo zajęć
w weekend?”.
Robiła, co mogła, żeby się zbytnio nie nakręcać. Naturalnie
nic nie powstrzymałoby jej od wizyty w St Carys, nawet gdyby
Sophie pracowała, ale bez niej to nie byłoby to samo.
Usłyszała cichy dźwięk nadchodzącej wiadomości:
„Parę godzin w niedzielę rano, poza tym mam wolne. Słońce
świeci! Wpadniesz???”.
Nie powinna. Ale i tak zamierzała.
„Tak – wystukała. – Jeśli nie masz nic przeciwko”.
„Nic a nic – odpisała Sophie. – Hura! Będzie ubaw. Buziaki”.
I tak oto klamka zapadła. Tula z radością wyszperała kilka
letnich ciuchów, wrzuciła je do małej walizki i pobiegła na
wieczorną zmianę do baru Bailey’s.
Jak na prawdziwą królową przestępczego półświatka
przystało, sprytnie rzuciła kilka luźnych uwag, które wkrótce
mogły się przydać. Cóż, nie było to godne pochwały, ale nigdy
wcześniej nie uciekała się do tak niecnych środków. W końcu
chyba każdy miał prawo choć raz w życiu symulować chorobę?
Przecież niektórzy wycinali taki numer co drugi tydzień i wcale nie
spędzało im to snu z powiek.
Przez cały wieczór harowała jak wół, radośnie i
mimochodem wspominając, że jej współlokatorka pichci dzisiaj
curry z krewetkami. Podkreślała przy tym, że umiera z głodu, więc
po powrocie do domu liczy na choćby niewielką porcję na kolację.
O północy, gdy wszyscy wychodzili z baru, zastanawiała się
jeszcze głośno, czyby nie kupić frytek na wynos, ale od razu
oznajmiła, że tego nie zrobi, bo po prostu nie może się doczekać
pysznego curry z krewetkami.
Otóż to. Dopracowała wszystko w najdrobniejszych
szczegółach.
Sztuczka polegała na tym, żeby wyjechać o piątej rano i
dzięki temu uniknąć korków, które w taki piękny dzień były
pewne. Po trzystu czterdziestu sześciu kilometrach i prawie
czterech godzinach jazdy Tula w końcu dotarła do St Carys.
Humor dodatkowo jej się poprawił, kiedy na własne oczy ujrzała
to, co wcześniej mogła podziwiać jedynie na ekranie komputera.
Warto było symulować chorobę. Morze lśniło niczym turkusowe
sari, a jego żywy kolor zlewał się na horyzoncie z błękitem nieba.
Krzyki mew i świeży zapach ozonu syciły jej zmysły. Niemal
czuła sól na języku. Gorące promienie słońca w Kornwalii jakimś
cudem sprawiały jej większą przyjemność niż w Birmingham.
Wjechała krętą drogą do miasta, zostawiła samochód na
parkingu i wpadła do piekarni na promenadzie, żeby kupić
kornwalijski pasztecik z mięsem i cztery ciepłe pączki z jabłkami.
Sophie otworzyła drzwi i zamachała na powitanie.
– Hura, jesteś! – wykrzyknęła. – Fantastycznie! Jak ci nie
wstyd? – Zmarszczyła nos. – Jeszcze nie ma dziewiątej, a ty już
zaczęłaś się obżerać.
– Nie mogłam się oprzeć – oznajmiła Tula bez cienia
skruchy.
Kupno i zjedzenie porządnego pasztecika zaraz po
przyjeździe to był jej rytuał. Na znak pojednania wyciągnęła przed
siebie rękę z drugą torbą.
– Kupiłam też pączki – dodała.
– Mhm. Z jabłkami? – Sophie za nimi przepadała.
– Nie, z kocią karmą i musztardą.
– Świetnie.
W porze lunchu plaża zaczęła zapełniać się ludźmi, a Tula
zdążyła złapać trochę opalenizny. Niestety, w kolorze
czerwonawym, nie brązowym, ale na początek dobre i to. Doszła
do wniosku, że jeśli nałoży grubą warstwę samoopalacza, nada
skórze złocistoróżany odcień.
– No dobrze, to co z tym facetem, z którym się umówiłaś
tydzień czy dwa tygodnie temu? – Sophie przetoczyła się na bok i
zerknęła na przyjaciółkę znad okularów.
– Z którym? – zapytała Tula bez entuzjazmu.
– Z Tomem? Chyba tak miał na imię. Strasznie się na niego
napaliłaś.
– No tak. Okazało się, że bez wzajemności. Byliśmy w kinie.
– Skrzywiła się na samo wspomnienie. – A on zasnął.
– O nie...
– Potem poszliśmy coś zjeść. Byłam urocza i rozmowna, a
ten znowu przysnął. Wybacz, ale to wcale nie jest zabawne. – Tula
zamachnęła się na Sophie, która walczyła ze śmiechem. –
Przysięgam na Boga, byłam fantastyczną rozmówczynią, a on po
prostu mnie nie docenił.
– Może pracował na nocną zmianę?
– To byłaby doskonała wymówka, prawda? Ale nie, nie
pracował. Przeprosił i powiedział, że nie wie, dlaczego jest tak
zmęczony. Wtedy zażartowałam, że pewnie straszna ze mnie
nudziara.
– I co on na to?
– Wzruszył ramionami i ziewnął, jak kompletny dupek.
Poważnie, co za porażka... – Tula westchnęła z frustracją. – Jeśli
ktoś był nudziarzem, to raczej on.
– Okropność. No cóż, jego strata. A Danny z pracy?
– Danny jest świetny, uwielbiam go. Któregoś wieczoru
wyskoczyliśmy na curry.
– Serio? Nieźle. – Sophie z entuzjazmem pokiwała głową.
– Może i nieźle... – mruknęła Tula. – Wyznał mi, że jest
gejem.
– Och.
– Po tym, jak próbowałam go pocałować.
– Ups.
– No więc musiałam udawać, że wiedziałam od początku, a
ten buziak był dla żartu, a Danny udawał, że mi wierzy, ale oboje
wiedzieliśmy, że to wcale nie był żart. Znowu zrobiłam z siebie
totalną kretynkę. – Westchnęła teatralnie. – Niby jak odróżnić geja
od hetero? Powinien być na to jakiś sposób. Danny nie jest
zniewieściały. To przystojny facet, zawsze wesoły i życzliwy.
Fajny z niego kumpel, można z nim o wszystkim pogadać... Jasna
cholera... – Umilkła, gdy dotarł do niej sens tych słów. – Jak
mogłam być taka głupia? Jasne, że to gej.
– Ale jest dobrym przyjacielem – pocieszyła ją Sophie. – To
już coś, prawda? Dobrzy przyjaciele wystarczają na dłużej niż
chłopak.
– Na pewno na dłużej niż każdy z moich chłopaków.
Tula wiedziała, że w przypadku spraw sercowych jest swoim
najgorszym wrogiem, ale nic nie mogła na to poradzić. Gdy tylko
ktoś wpadł jej w oko i sytuacja zaczynała nabierać rumieńców,
ogarniał ją nadmierny entuzjazm, przez co zachowywała się
niczym małe dziecko, które dostało upragnioną zabawkę, i w
rezultacie facet zawsze uciekał w popłochu.
– A co u ciebie? – spytała. – Pojawił się ktoś interesujący?
– Nie. – Sophie pokręciła głową, czego zresztą Tula się
spodziewała.
– Nigdy się nie zmienisz?
– Kto wie?
– Nie czujesz się samotna?
– Tak szczerze, to nie.
Najdziwniejsze było, że Sophie mówiła prawdę.
Zrezygnowała z mężczyzn w swoim życiu i wyglądało na to, że
wcale nie tęskni za związkiem. Tula bardzo jej zazdrościła takiego
podejścia, ale, rzecz jasna, nie powodu, dla którego tak się działo.
Mimo wszystko taka niezależność na pewno była przyjemna.
Tula żałowała, że sama nie jest choćby w jednym procencie równie
zdeterminowana i skupiona na karierze. Inna sprawa, że jej zajęcie
raczej trudno było uznać za rozwojowe.
Może i była to tylko praca za barem, ale dzięki niej Tula
miała z czego opłacić rachunki. A skoro o pracy mowa...
– Gotowa na lody? – Podniosła się ciężko, otrzepała nogi z
piasku i włożyła na bikini szorty oraz koszulkę.
– Nie musisz się ubierać – zauważyła Sophie. – Sprzedają je
w kawiarence na plaży.
– Wiem, ale uwielbiam lodziarnię na promenadzie, tę, w
której byłyśmy w zeszłym roku. Pamiętasz lody jeżynowe?
Sophie skinęła głową.
– Masz rację, są najlepsze – przyznała. – Też takie chcę. Ale
lepiej kup w miseczkach zamiast w wafelkach, żeby się nie
rozpuściły, zanim wrócisz.
Boże, ile stopni, pomyślała Tula na widok schodów. Gdy w
końcu dotarła na szczyt, musiała się zatrzymać, żeby złapać
oddech. Zmęczenie było karą za jej oszustwo. Sophie poczułaby
się bardzo rozczarowana, gdyby się dowiedziała o fałszywej
chorobie. Etyka zawodowa nie pozwalała jej wykręcać się od
pracy.
Tula wiedziała, że jeśli zadzwoni do szefa z plaży, usłyszy on
głosy urlopowiczów w tle, a do tego szum fal. Rozejrzała się po
okolicy. Po lewej stronie zaczynała się tłoczna promenada, po
prawej ciągnęła się prowadząca do hotelu wąska ścieżka.
Okrzyki dzieciaków też by ją pogrążyły, skręciła więc w
prawo, wybierając dyskretniejszą opcję. Teren wokół hotelu był
naprawdę uroczy i z przyjemnością mu się przyglądała. Po chwili
zauważyła odosobnioną drewnianą ławkę pod sklepionym
przejściem, porośniętym kapryfolium. Usadowiła się na niej i
wyjęła telefon. Najłatwiej byłoby wysłać SMS-a, ale tylko zupełny
amator zawiadomiłby w ten sposób szefa o swojej chorobie.
Patrick i tak był wyjątkowo podejrzliwy.
Należało to załatwić porządnie, przez telefon. Chrypliwym
głosem.
Nacisnęła guzik, a trzysta kilometrów dalej, w Birmingham,
zadzwonił telefon.
Jak poradziłaby sobie z tym zadaniem Kate Winslet?
– Bar Bailey’s. – Głos Patricka był równie szorstki jak jego
charakter.
– Och... Patrick, to ty? – zapytała Tula dramatycznym
szeptem, jak bardzo dzielna, ale zgięta z bólu i niezdolna do
opuszczenia łóżka pracownica miesiąca.
– Co jest, Tula? – spytał jeszcze bardziej obcesowo, jeśli to w
ogóle było możliwe.
Zza hotelu wyłonił się wysoki mężczyzna. Szedł po trawniku
w jej kierunku – nie celowo, Bogu dzięki, po prostu zmierzał do
ścieżki prowadzącej do schodów na plażę. Tula odwróciła się
bokiem.
– Przepraszam, Patrick – wyszeptała. – Naprawdę chyba nie
zdołam...
– Co? Mów głośniej, dziewczyno, nic nie słyszę.
Jestem chora, kretynie!
– Nie dam rady przyjść wieczorem do pracy – powiedziała
nieco głośniej, ale nadal tak, jakby stała nad grobem. – To chyba
zatrucie pokarmowe po curry z krewetkami, które zjadłam wczoraj
wieczorem... Och, Patrick. Myślałam, że umrę. Nigdy w życiu nie
czułam się tak podle.
Kątem oka ujrzała, że mężczyzna przechodzi obok, więc
obróciła się jeszcze bardziej.
– No to gdzie jesteś? – spytał Patrick. – W szpitalu?
Naprawdę ucieszyłoby go, gdyby leżała na oddziale
intensywnej terapii, podłączona do ratującego życie sprzętu?
– Nie – wychrypiała, łapiąc się za brzuch, żeby jej głos
brzmiał jeszcze bardziej przekonująco. – Wymiotowałam przez
całą noc i cały ranek, właściwie bez przerwy, ale oczywiście jeśli
za kilka godzin poczuję się lepiej, przyjdę na swoją zmianę. Wiesz,
że nie chcę cię zawieść, ale czuję się tak, że wątpię...
– Czyli nie przyjdziesz – przerwał jej bezceremonialnie. –
Wspaniale. A jutro wieczorem?
Nędzny dupek. Co za wrażliwość.
– Chyba tak... Jeśli to jednodniówka, do jutra stanę na nogi...
– No mam nadzieję – warknął Patrick. – I obyś nie robiła
mnie w konia.
Bezczelny.
– Jestem chora, Patrick – wyskrzeczała zirytowana Tula. –
Nie myśl sobie, że kłamię. Czy kiedykolwiek cię zawiodłam?
Na to pytanie nie miał odpowiedzi, bo rzeczywiście nigdy go
nie zawiodła, więc tylko prychnął i przerwał połączenie.
Tula przyglądała się mężczyźnie, który dotarł już do
schodów. Miał szerokie ramiona, ciemne włosy i nieźle
prezentował się z tyłu. Przez moment zastanawiała się, czy przód
pasuje do reszty.
Tak czy inaczej, nadeszła pora na lody jeżynowe.
Zadowolona, że ma już za sobą męczącą rozmowę, wsunęła
telefon do kieszeni szortów i beztrosko ruszyła w kierunku
promenady.
ROZDZIAŁ 4
Leżąc na plecach z zamkniętymi oczami, Sophie
rozkoszowała się cudownym ciepłem słońca. Doszła do wniosku,
że naprawdę powinna częściej tu przychodzić, spędzanie całego
dnia na plaży jednak zawsze wydawało się jej luksusem, na który
nie mogła sobie pozwolić. Najważniejszy był rozwój firmy. Gdyby
Tula dziś nie przyjechała, Sophie zapewne skupiłaby się na pracy.
Teraz cieszyło ją, że tak się nie stało. Kilka godzin wolnego to była
miła odmiana.
Wsunęła ręce pod głowę i rozgarnęła palcami suchy, drobny
piasek, wsłuchując się w szum fal oraz krzyki mew, które
nurkowały i zataczały koła nad wodą. W powietrzu unosił się
zapach mleczka do opalania Ambre Solaire, a znad oceanu wiał
lekki wietrzyk.
Najedzona Sophie przeciągnęła się z satysfakcją. Poza
lodami jeżynowymi pochłonęły jeszcze rybę z frytkami oraz draże
Maltesers, które popiły dietetyczną colą. To był cudowny dzień,
spędzony na plotkowaniu, kąpieli, a potem na grze w siatkówkę z
innymi plażowiczami. Teraz cieszyły się ostatnimi godzinami
słońca i przysłuchiwały strzępom rozmów na plaży. Dzieciaki
zajęte były budową zamków z piasku i kopaniem fos, pary
sprzeczały się dla zabicia czasu, a grupka zrobionych na bóstwo
dziewcząt tuż obok Sophie i Tuli lustrowała wzrokiem facetów, na
bieżąco ich komentując.
– Ten w żółtych bermudach? Nieźle zbudowany.
– Nie najgorszy, ale ja bym wolała tego opalonego blondyna.
Fajny sześciopak.
– Tak, ale ma paskudny nos. W sumie można mieć duży nos,
ale taki to już przesada.
– Daj spokój, to tylko nos, można go zoperować. Widzisz
tego bruneta z długimi włosami? Przystojniak, ale ma za długi
korpus w stosunku do nóg... Na to nic nie pomoże.
Rozległy się chichoty. Sophie uniosła powieki i przechyliła
głowę, żeby sprawdzić, co robi Tula. Jak można się było
spodziewać, oparta na łokciach podziwiała widoki, czyli
oczywiście komentowanych przez dziewczyny mężczyzn.
Wiadomo, Tula nie przegapiłaby takiej okazji.
Podążając za jej spojrzeniem, Sophie zobaczyła, jak Josh
Strachan wyłania się z wody z deską surfingową. Potrząsnął mokrą
głową i zerknął w ich kierunku, wzbudzając natychmiastowe
zainteresowanie młodocianych ekspertek od męskiej urody.
– No, to rozumiem. Ale ciało! – oświadczyła z podziwem ta
najbardziej hałaśliwa. – Jak mogłyśmy go przegapić?
Odpowiedź była całkiem prosta – od mniej więcej godziny
Josh surfował i zapewne po raz pierwszy wyszedł z wody. Sophie,
która zauważyła go już wcześniej, przyglądała się teraz, jak szedł
w kierunku kawiarenki.
– Rozepnij kombinezon, rozepnij kombinezon – skandowała
cicho inna dziewczyna. – No dalej, pokaż klatę.
– Ponurak – mruknęła ta głośna, gdy Josh, nadal w zapiętym
kombinezonie, znikł jej z pola widzenia. – Chyba tam pójdę i
kupię sobie drinka. Niech widzi, co stracił.
– Czekaj, wraca. Teraz ma psa! Oooooo, popatrz, jaki
słodki...
Taki właśnie był Griff. Kiedy akurat nie ganiał uwalany
błotem i nie obracał wszystkiego w perzynę, prezentował się wręcz
uroczo. Sophie z powrotem wcisnęła słuchawki do uszu,
podkręciła dźwięk iPoda do maksimum, żeby nie słyszeć
paplaniny dziewcząt za sobą, i zamknęła oczy.
Chwilę później ktoś polizał jej palce u stóp. A właściwie nie
ktoś, tylko coś. Sophie wzdrygnęła się, po czym gwałtownie
usiadła i ujrzała Griffa. Stał obok, z wywalonym jęzorem, i wesoło
merdał.
Na drugim końcu smyczy znajdował się Josh.
– Wybacz. – Uśmiechnął się do niej bez cienia skruchy. – Już
wcześniej mi się wydawało, że to ty. Cześć.
Ostatnim razem widział ją w pozycji pionowej, ubraną w
dżinsy i top, a do tego z rozpuszczonymi włosami. Dziś były
ściągnięte w kucyk, a Sophie leżała w bikini i ciemnych okularach
zakrywających połowę twarzy.
– Przez cały czas byłeś w morzu, a ja byłam tutaj –
oznajmiła, zsuwając okulary. – Niby jak mogłeś mnie rozpoznać z
tej odległości?
Dziewczyny za nią umilkły. Josh Strachan wydawał się lekko
zdumiony.
– Rozpoznałem cię po torbie – wyjaśnił uprzejmie.
Sophie zerknęła na pokaźną torbę, którą wszędzie ze sobą
nosiła. Uszyta z farbowanej turkusowej skóry i nabijana w całości
srebrnymi ćwiekami, w których odbijało się słońce, przez co lśniły
niczym diamenty, torba rzeczywiście bardzo się wyróżniała.
– A pani? – Ton Josha wyraźnie się zmienił. – Lepiej się pani
czuje?
Co to niby miało znaczyć? Sophie otworzyła usta, kiedy
nagle zorientowała się, że mówił do Tuli, przez co pytanie wydało
się jej jeszcze mniej sensowne.
Tula najwyraźniej doszła do identycznego wniosku.
– Słucham? – spytała.
– Widziałem wcześniej, jak pani pływała i grała w siatkówkę.
To chyba cudowne ozdrowienie. – Umilkł i ruchem głowy wskazał
reklamówkę pełną pustych opakowań po napojach i przekąskach. –
Po tym zepsutym curry z krewetkami, które pani zaszkodziło
wczoraj wieczorem.
Wczoraj wieczorem? Co on wygadywał?
– Coś ci się pomyliło – wtrąciła Sophie. – Wczoraj
wieczorem Tuli tutaj nie było.
Josh uśmiechnął się pobłażliwie.
– Przecież nie twierdzę, że była – odparł.
Jeśli na zatłoczonej, hałaśliwej plaży mogła zapaść
niezręczna cisza, to tak się właśnie stało. Co dziwniejsze, Tula
oblała się rumieńcem. Dziewczyny za nimi wytrzeszczały oczy.
Tula pokręciła głową i tonem godnym przedszkolaka
oświadczyła:
– Przykro mi, ale nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
Nigdy nie umiała kłamać.
ROZDZIAŁ 1 Pod wysokim sufitem salonu w hotelu Mariscombe House Sophie Wells właśnie kończyła przygotowania do sesji zdjęciowej. Pierwotny plan sfotografowania Roperów w stylu Marksa i Spencera, en famille pod chmurką na letniej łączce, zniweczyła koszmarna pogoda. Od rana lało jak z cebra, ale przełożenie sesji nie wchodziło w grę, gdyż następnego dnia dwoje członków rodziny wracało do Australii. Emma Roper jednak doskonale wiedziała, czego chce. Wcześniej oznajmiła przez telefon: „Okej, skoro nie możemy wyjść na świeże powietrze, zrobimy jedną z tych całkiem białych sesji – no wiesz, nowoczesnych i bardzo modnych. Wszyscy ubierzemy się na biało i będzie zupełnie jak w reklamie marki Boden”. Zachwycona sobą i swoją artystyczną wizją, dodała: „No to załatwione. Widzimy się w hotelu o trzeciej. Będzie świetnie!”. Niektórzy klienci lubili, gdy sugerowano im styl i oprawę sesji; inni, tak jak Emma Roper, woleli sami zająć się reżyserią. Sophie przystała na to bez problemu i przytaszczyła ze sobą odpowiednie oświetlenie, a do tego białe muślinowe tło na stojakach i jeszcze więcej muślinu na podłogę. Skoro Emma uparła się na styl Boden, musiała dostać dokładnie to, czego chciała. Sophie cofnęła się o krok, żeby ocenić końcowy rezultat i poprawić reflektor. W tym samym momencie zza drzwi wychyliła się elegancka głowa Dot Strachan. – Ojoj, przydałyby się okulary przeciwsłoneczne! – Mrużąc oczy przed jaskrawą bielą scenerii, dodała radośnie: – Zastanawiałam się, czy nie masz ochoty na kawę, skarbie. Sophie marzyła o tym, żeby na starość przypominać Dot Strachan. W wieku siedemdziesięciu dwóch lat Dot miała nie tylko niewymuszoną klasę, ale też zabójcze kości policzkowe i jasnoniebieskie oczy, które błyszczały na tle wiecznie opalonej skóry, oraz zaczesane do tyłu jasnoblond włosy. Naturalnie nie brakowało jej zmarszczek, ale tych pozytywnych, które powstały wskutek częstych uśmiechów i udanego życia. Pracowała bez
wytchnienia, przez co kierowanie hotelem wydawało się łatwe, i nigdy w życiu nie włożyła niegustownego stroju. – Dziękuję, ale lepiej nie. – Sophie z grymasem na ustach wskazała na wszechobecną biel. – Jak znam swoje szczęście, zaraz coś wyleję. Poza tym wszystko w porządku, Roperowie za chwilę tu będą. Skończymy przed czwartą. Jeszcze raz dziękuję, że pozwoliłaś mi zająć salon bez wcześniejszej zapowiedzi. – Nie ma problemu – odparła Dot. – Mówiłam ci już, że zawsze jesteś tu mile widziana. Kiedy zjawią się klienci, każę Rose przysłać ich prosto do ciebie. Jeśli już człowiek przywyknie do kalifornijskich plaż dla surferów, szare i deszczowe popołudnie na północnym brzegu Kornwalii raczej nie spełni jego oczekiwań. Taką aurę trudno nazwać pogodną. W dzieciństwie Josh Strachan spędzał letnie wakacje w St Carys, teraz jednak nie miał ochoty na kontakt z lodowatymi falami, pozostawiając to prawdziwym twardzielom i zapaleńcom takim jak Griff, mieszaniec jego babci. Ten potomek długowłosego teriera szczekał jak opętany i rzucał się na płytkie fale, które zalewały plażę. Josh pokręcił głową, zdumiony niepohamowanym entuzjazmem psa. Dobrze, dosyć tego dobrego, pomyślał. Ulewa jeszcze się nasiliła, więc nadszedł czas na powrót. Josh gwizdnął na psa. Griff rozmyślnie go zignorował, zupełnie jak pięciolatek na placu zabaw, zdecydowany postawić na swoim i jeszcze raz zjechać ze zjeżdżalni. Cóż, Josh przyjechał do Wielkiej Brytanii zaledwie tydzień temu i dopiero się poznawali. Przyłożywszy dłonie do ust, zawołał stanowczo: – Griff! Do nogi, ale już! Cholerny kundel jednak najwyraźniej uparł się, żeby robić mu na złość. I pomyśleć, że Josh uwierzył Dot, gdy kłamała mu w żywe oczy, że pies jest doskonale ułożony. Podszedł do brzegu i zsunął buty. Za trzecim razem zdołał złapać Griffa, przyczepić mu smycz do obroży i zaciągnąć go na piasek. Mimo tych wysiłków dopadła ich grzywa fali, mocząc
nogawki dżinsów Josha. Spiorunował psa wzrokiem, na co Griff odpowiedział krnąbrnym merdaniem ogona. Chryste, woda była naprawdę lodowata. Gdy szli plażą Mariscombe w kierunku schodów wyrąbanych w klifie, który sprawiał, że z hotelu roztaczał się niezrównany widok, Josh przypominał sobie opuszczone kalifornijskie plaże. Santa Monica, Laguna, Huntington... Fenomenalne piaski, niesamowite fale, idealna pogoda przez okrągły rok... To nie była jednak Wielka Brytania. To nie był dom. Niemal cały jego czas pochłaniała praca z ludźmi, których nawet nie lubił, więc nie miał kiedy surfować. Dlatego właśnie podjął decyzję, żeby odejść, zostawić za sobą ten sztuczny, stresujący świat i szukać lepszego życia wśród ludzi, których towarzystwo sprawiałoby mu przyjemność. Taki przynajmniej był plan. Po klapie z Go Destry już nigdy więcej nie chciał oglądać rozwydrzonych i marudnych nastolatków z Ameryki. – Teraz ty oprzyj brodę na lewej dłoni, a ty lekko się odchyl... Wy dwoje unieście głowy, żebyście oboje widzieli mamę... – Szczerze mówiąc, ustawianie do zdjęcia piątki dzieci i jednej dorosłej osoby było równie skomplikowane jak dyrygowanie orkiestrą. – A pani niech oprze ręce na ich ramionach... O właśnie, doskonale. Teraz popatrzcie na siebie i powiedzcie: „Wyglądasz bosko!”. Rodzeństwo wrzasnęło do siebie tę kwestię, wybuchając na końcu śmiechem, a Sophie pstryknęła piętnaście albo dwadzieścia zdjęć. – Świetnie, a teraz powiedzcie to samo komuś innemu. Doskonale... Wśród śmichów-chichów i powtarzających się okrzyków: „Wyglądasz bosko!” nikt nie usłyszał skrobania po drugiej stronie drzwi. W następnej chwili klamka ustąpiła, drzwi otworzyły się szeroko i ogromnie podekscytowany Griff rzucił się niczym włochata torpeda na nieskazitelną grupę bodeńską. Włochata, mokra i ubłocona torpeda.
– ŁAAA! – Dziewczęta z krzykiem próbowały odepchnąć psa, gdy wspinał się na chłopców, szaleńczo merdając ogonem i zostawiając na wszystkim ślady brudnych łap. – Nie! Griff, siad! – krzyknęła Sophie, a pies jak zawsze ją zignorował. Emma zamarła z przerażenia, za to jej synowie pokładali się ze śmiechu. Białe tło było teraz upstrzone ciemnymi plamami błota. – Moja sukienka! – zawodziła Emma. – Moja piękna, biała sukienka! – Niegrzeczny pies! – Sophie odłożyła aparat, po czym wzięła Griffa na ręce. Świadoma, że katastrofa nie wynikła z jego winy, ze skruchą pokręciła głową. – Za chwileczkę wracam – powiedziała do Emmy. Gdy wyszła z salonu, od razu się zorientowała, co zaszło. Przy wejściu w dalszej części korytarza, plecami do niej stał wysoki brunet z zaczesanymi do tyłu mokrymi włosami, w przemoczonej szaro-białej koszuli i przemoczonych dżinsach. Mówił coś szybko do telefonu w prawej ręce, z lewej zaś zwisała mu cienka smycz, na której końcu brakowało psa. Sophie podeszła bliżej. – Nie ma problemu – usłyszała głos mężczyzny. – Załatwię to. Cześć. Kiedy skończył i wsunął aparat do kieszeni spodni, postukała go w ramię. – Przepraszam? Chyba pan coś zgubił. Odwrócił się, unosząc brwi, i nagle zobaczył, kogo przytulała do piersi. – A, tak. Dziękuję. Jak widać, niesłychanie się przejął. – Nie może pan spuszczać Griffa ze smyczy i zostawiać go bez opieki, żeby robił tu demolkę. – Wcale go nie spuściłem ze smyczy – odparł, zdumiony jej tonem. – Zostawiłem psa w jego koszyku w gabinecie na zapleczu. – Przecież zwierzak jest cały mokry i ubłocony!
– Szedłem po ręcznik, żeby osuszyć psa, kiedy zadzwonił telefon. To była pilna rozmowa. – Proszę za mną – zażądała Sophie. – Zobaczy pan, co narobił. – O Jezu. – Opuścił brwi i westchnął ciężko, po czym ruszył za dziewczyną. Gdy dotarli do zamkniętych drzwi salonu, oznajmił z niezadowoleniem: – Zaraz, zaraz, nie może mnie pani obwiniać za to, co tam się stało. Po wejściu do hotelu sprawdziłem drzwi. Wszystkie były pozamykane. Sophie dobrze wiedziała, z kim ma do czynienia. Dotąd na siebie nie wpadli, nie było jednak tajemnicą, że Josh Strachan wrócił do St Carys i zamieszkał w hotelu, który trzy lata wcześniej kupił wspólnie ze swoją babcią. O rany, naprawdę niczego mu nie brakowało. To fascynujące, że można się na kogoś wściekać i jednocześnie doskonale zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo jest atrakcyjny. – Twierdzi pan, że Dot nie uprzedziła pana o popisowej sztuczce Griffa? Po tych słowach Sophie postawiła psa na podłodze i lekko dotknęła mosiężnej klamki. Griff błyskawicznie wystrzelił w górę, uwiesił się zębami na klamce, a potem, próbując ją opuścić, przez chwilę bujał się i szaleńczo wyginał niczym akrobata z Cirque du Soleil. Gdy drzwi otworzyły się gwałtownie, Sophie złapała psa. – Voilà – oznajmiła. Przyglądając się pobojowisku, Josh Strachan wyszeptał bezgłośnie: „O cholera”. Całkiem dobrze świadczyło o nim jeszcze to, że natychmiast podniósł obie ręce i powiedział do zgromadzonych w salonie: – Naprawdę przepraszam, to wyłącznie moja wina. Nie wiedziałem, że potrafi otwierać drzwi. Większość zignorowała jego słowa, zbyt zajęta rechotaniem i robieniem sobie zdjęć komórkami. Tylko Emma, matka dzieci, przeszyła Josha złowieszczym spojrzeniem.
– Wszystko przepadło – oświadczyła. – Cała nasza piękna sesja... – Wiem i bardzo przepraszam, ale czy moglibyśmy przełożyć ją na inny dzień? Pokryję koszty, rzecz jasna. – Bliźnięta odlatują jutro rano do Australii, więc nie, nie moglibyśmy. Ale dziękuję, że popsuł pan coś tak ważnego. – Głos Emmy zadrżał, a jej oczy wypełniły się łzami. – Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę – dodała załamana. – Ja to załatwię. – Sophie wepchnęła Griffa w ramiona Josha. – Proszę go stąd zabrać i wysuszyć. Potrzebujemy pięciu minut, potem niech pan przyprowadzi psa z powrotem. – Z powrotem? – Spojrzał na nią jak na wariatkę. – Niby dlaczego ten pies ma tu wracać? – spytała Emma piskliwie. – Proszę wrócić. – Sophie machnęła ręką, żeby Josh wyszedł razem z Griffem, po czym odwróciła się do Emmy. – Wszystko jest pod kontrolą, niech pani nie płacze. – Ale przecież wszystko przepadło! – To oczywiste, że jest pani zdenerwowana. Czy jednak nie chodzi głównie o to, że chłopcy lecą jutro do Australii? Emma odetchnęła i ostrożnie osuszyła oczy chusteczką. – Oczywiście, że tak. – Pokiwała głową. – Nie mogę się z tym pogodzić. Mają zaledwie osiemnaście lat... To moje maleństwa... Jak ja sobie bez nich poradzę? – Ale to też wielka przygoda. – Może dla nich. – Emma zwiesiła ramiona. – Ja nie przestaję się niepokoić. Przez cały czas liczyłam na to, że zmienią zdanie i zostaną w domu. – Jej głos znowu zadrżał. – Ale nic z tego. Bóg jeden wie, jak dadzą sobie radę... Jeśli każdego ranka nie dostaną czystych skarpet, wkładają brudne z poprzedniego dnia! – Tak, wiem, będzie pani ciężko – powiedziała Sophie ze współczuciem. – Ale dzięki temu się usamodzielnią. Zobaczy pani. – Znowu płacze? – Jeden z chłopców z uśmiechem pokręcił głową. – Daj spokój, mamo. Wyluzuj, będzie dobrze. Emma uśmiechnęła się do niego przez łzy.
– Wiem, skarbie. Staram się. Sophie wzięła do ręki aparat fotograficzny, po czym zaprowadziła kobietę pod ścianę i posadziła ją w okiennym wykuszu. – Niech pani na to zerknie – poprosiła. Pokazała jej pierwsze zdjęcia, a następnie kilka ujęć zrobionych po tym, jak Griff wpadł do pomieszczenia. Element zaskoczenia znakomicie się sprawdził. Wcześniej sztywne i spięte twarze dzieci zmieniły się nie do poznania. – Nie są takie jak na co dzień? – zapytała Sophie. – Mniej skrępowane? – Po to chce pani tego psa z powrotem? Żeby zrobić więcej takich zdjęć? – Emma pociągnęła nosem. – To niezupełnie w stylu Boden. – Wiem. Będą bardziej na luzie. Ludzie uśmiechają się właśnie na widok takich fotografii. Naprawdę – zapewniła ją Sophie. – Wyjdą świetnie, choć nietypowo. I nie będzie pani musiała za nie płacić.
ROZDZIAŁ 2 Rodzina opuściła hotel czterdzieści minut później. Josh obserwował z okna na górze, jak w zacinającym deszczu biegną przez parking i ładują się do niebieskiego busa. Wyglądało na to, że przygody w trakcie sesji nie pozostawią trwałych śladów na ich psychice. Na dole przekonał się, że fotografka z zapałem sprząta salon, przywracając mu codzienny wygląd. Griff tymczasem zdążył się zmęczyć i teraz drzemał na dywaniku przed kominkiem. Nieświadoma uważnego spojrzenia Josha dziewczyna zebrała upaćkane przez psa płachty muślinu i upchnęła je w metalowej walizce. Potem odczepiła tło od stojaka, sprawnie je zwinęła i schowała do długiej kartonowej tuby. Jej sięgające do ramion włosy we wszystkich blond odcieniach kołysały się niesfornie. Ubrała się w czarny top i szare dżinsy, dzięki czemu odciski łap Griffa nie były widoczne na jej stroju. Podczas pracy podciągnęła rękawy i teraz pobrzękiwała srebrnymi bransoletkami na lewym nadgarstku. Miała naturalny biust i okrągłą pupę, co bardzo przypadło Joshowi do gustu, zwłaszcza po latach spędzonych w Los Angeles, gdzie większość dziewczyn miała nieproporcjonalną sylwetkę à la lalka Barbie. – Już prawie skoń... – Odwróciła się i ujrzała go w drzwiach. – Ach, to pan. – Wyprostowała się i machnęła głową na Griffa. – Przyszedł pan po niego? Pada z nóg. Właśnie skończyłam sesję. – Wiem, widziałem, jak ta rodzina odjeżdża. Szczerze przepraszam. Dot rzeczywiście wspomniała mi o otwieraniu drzwi – przyznał Josh. – Po prostu wyleciało mi to z głowy. Mogę zwalić winę na zmęczenie po locie z Ameryki? Sophie popatrzyła na niego wymownie. – Tylko jeśli jest pan kompletnym mięczakiem – odparła. – Miał pan tydzień na to, żeby stanąć na nogi. Jej oczy w srebrzystoszarym kolorze były błyszczące i rozmigotane. Na ciemnych wyrazistych brwiach dziewczyny dostrzegł złocisty połysk, a na lewej skroni smużkę błota.
Nieczęsto używał tego określenia, ale teraz przyszło mu do głowy, że biła od niej joie de vivre. – Fakt. – Pokiwał głową. – To tylko moja wina. No i jak wyszły zdjęcia? – Proszę za mną, a sam się pan przekona. Poprowadziła go przez salon, wzięła do ręki aparat i pokazała mu fotografie, zaczynając od kilku sprzed wypadku z psem i kończąc na drugim etapie sesji. – Świetne – przyznał Josh z uznaniem. Naprawdę był pod wrażeniem. – A więc to nie była aż taka porażka. – Tylko dlatego, że jestem absolutnie genialna – stwierdziła. Podobało mu się jej podejście. – Jak pani ma na imię? – Sophie. – Miło mi, Sophie. Jestem Josh. – Wiem. Odkąd wróciłeś, wszyscy mówią tylko o tobie. Nie zauważyłeś? – Niespecjalnie. No, może trochę. Z biegiem czasu człowiek przestaje zwracać uwagę na takie rzeczy. – Umilkł na chwilę. – Masz wizytówkę? Wręczyła mu kartonik, który wyjęła z kieszeni czarnej płóciennej torby. „Sophie Wells. Fotografie portretowe, ślubne i reklamowe”, głosił srebrny napis na czarnym tle. Na dole wizytówki widniały adres i numer telefonu. Josh zauważył kluczyk przy jednej ze srebrnych bransoletek Sophie. Wyciągnął rękę i musnął go palcem. – A to do czego? – zapytał. – Do tajnej skrytki w szwajcarskim banku. – Niesamowite. Nie miałem pojęcia, że w szwajcarskich bankach używa się kluczyków yale. Uśmiechnęła się, a na jej lewym policzku pojawił się dołeczek. – Zaczęłam go nosić po tym, jak trzy razy w ciągu jednego tygodnia zatrzasnęły mi się drzwi do mieszkania. – Wiesz, naprawdę fatalnie się czuję w związku z tymi
zdjęciami. – Josh westchnął. – Niepotrzebnie. Powiedziałam Emmie, że zrobię je za darmo. – Czyli dołożysz do interesu. To jeszcze gorzej. Sophie pokręciła głową. – Efekt końcowy spodoba się wszystkim, więc Emma chętnie zapłaci – odparła. – Ale ich ubrania... – Mają farmę, plamy z błota nie są więc dla nich nowością. Emma powiedziała, że spiorą się w wysokiej temperaturze. – Płakała, kiedy wróciłem tu z Griffem. – Tak, ale to akurat nie twoja wina. Spokojnie, dziś jest twój szczęśliwy dzień – dodała radośnie. – Upiekło ci się. Josh doszedł do wniosku, że nigdy nie zrozumie kobiet. Dobrze, że skończyło się tak, a nie inaczej. – No to w porządku – mruknął, nieco zdekoncentrowany widokiem jej rzęs. Zastanawiał się, czy pod tuszem końcówki też są złociste, jak brwi. – Skoro tak mówisz... Mogę zadać ci osobiste pytanie? – Możesz spróbować. Był oczarowany jej uśmiechem, poczuciem humoru i zadziornym sposobem bycia. No dobrze – i jej niesamowitym ciałem. – Jesteś singielką? Gdyby kogoś miała, musiałaby powiedzieć z pogodną rezygnacją: „Jaka szkoda” i na tym zakończyć kwestię. – Ja? Nie, z nikim się nie spotykam. – Pokręciła głową. – Jestem stuprocentową singielką. Doskonale. – A miałabyś ochotę któregoś wieczoru pójść ze mną na kolację? – spytał Josh, zachwycony jej szczerością. – To rzeczywiście musiałby być wieczór – zauważyła i z powagą pokiwała głową. – W przeciwnym razie wyskoczylibyśmy na śniadanie albo lunch. – Zdecydowanie chodziło mi o wieczór – odparł. – Może być
nawet dzisiejszy, gdybyś się zgodziła. Szło jak z płatka. – Och, dzisiaj nie mogę – odparła dziewczyna. – Rozumiem, nie ma co się spieszyć. To może piątek albo sobota? Kiedy bardziej ci pasuje? Zanim jeszcze skończył mówić, Sophie pokręciła głową. – Wybacz, ale nie – oznajmiła. – To znaczy dziękuję za zaproszenie, ale nie mogę się z tobą umówić na kolację. – No tak. – Josh nie krył zdumienia. – Wcale? – Wcale – przytaknęła. – Jasne. W porządku. Ale wcale nie było w porządku. O co właściwie chodziło? Zostawiła w domu małe dziecko albo starą krewną, która wymagała nieustannej opieki? – Można zapytać dlaczego? – zaryzykował. Oczy Sophie zalśniły. – O rany, obraziłeś się? – Jasne, że nie – skłamał. Spojrzała na niego wymownie. – Moim zdaniem się obraziłeś – oświadczyła. – Niepotrzebnie. Po prostu jestem teraz bardzo zajęta. – To może za parę tygodni? – Nie mógł uwierzyć, że się tak narzuca. – Słuchaj, jeszcze raz dziękuję, ale nie. Tak naprawdę nie chcę się umawiać na kolację... z nikim. I kolejny cios. – Nie ma problemu. – Josh żałował swojego pytania. – Przepraszam. – Spokojnie, za parę miesięcy moje ego dojdzie do siebie. – Uśmiechnął się niemrawo. – Nic mi nie będzie. – Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. – Usta Sophie drgnęły. Cudownie, na dodatek się z niego nabijała. – To oczywiste – skwitował tylko. W momencie gdy wnuk Dot Strachan dostawał kosza, ona sama musiała sobie radzić z końskimi zalotami w innej części
hotelu. Mój Boże, to nadal było trudne. Naprawdę nie chciała ranić uczuć tego biedaka, ale zdecydowanie przesadzał. – Więc jak będzie, hm? Propozycja nie do odrzucenia, prawda? Impreza w klubie golfowym zapowiada się po prostu byczo, sama przyznasz! – Wąsy Edgara nastroszyły się entuzjastycznie. – Temat przewodni to lata pięćdziesiąte. Nasze czasy! Wszyscy ubiorą się stosownie do okazji. W zeszłym roku wynajęli sobowtóra Elvisa, żeby dodać zabawie rumieńców! Dot zastanawiała się, czy woda po goleniu Old Spice nadal jest w sprzedaży, czy też jej rozmówca obkupił się przed laty i teraz stopniowo zużywał swoje zapasy. Poza tym wizja kołyszącego się Edgara w obcisłych rurkach wystarczyłaby, żeby każdemu odechciało się jeść. Dot wiedziała jednak, że Edgar był samotny, wspomniał jej o tym wiele, a nawet bardzo wiele razy. Owdowiał zaledwie nieco ponad rok wcześniej i od jakiegoś czasu rozpaczliwie usiłował znaleźć sobie nową żonę. Tęsknił za towarzystwem, za kimś, kto by o niego zadbał, bo nie miał pojęcia o gotowaniu, i siłą rzeczy brał na cel każdą kobietę w mniej więcej odpowiednim wieku. Szczególnie zaś zagiął parol na Dot. Było to smutne i ogromnie mu współczuła, ale niestety, musiał sobie poszukać kogoś innego, jeśli chciał znaleźć partnerkę na wieczorek w stylu lat pięćdziesiątych w klubie golfowym. – Mówisz, że chodzi o sobotę? Och, Edgarze, obawiam się, że ten wieczór mam już zajęty. – Naprawdę? O nie, to fatalnie! – Zrobił podejrzliwą minę, jakby doszedł do wniosku, że Dot mydli mu oczy. – A dokąd idziesz? – Na przyjęcie, z Lawrence’em. – To akurat była prawda. Krzaczaste brwi Edgara wystrzeliły do góry. – Z byłym mężem? Pfff! – prychnął z nieskrywaną dezaprobatą. – Szczerze mówiąc, dziwi mnie, że chcesz mieć z nim cokolwiek wspólnego po tym, jak cię potraktował. – To przyjęcie u naszych wspólnych przyjaciół. Możemy iść
osobno i ignorować się przez cały wieczór, psując zabawę wszystkim... – Dot na moment umilkła. – Albo możemy zachować się jak dorośli i przyjść razem. Edgar dał upust rozczarowaniu, posapując i prychając. – Cóż, powiem tylko, że Lawrence na to nie zasłużył – oświadczył w końcu. – Wiem – zgodziła się Dot. Uznała, że pora wracać do pracy. Ostentacyjnie spojrzała na zegarek i z miną niesłychanie zajętej osoby oznajmiła radośnie: – Na szczęście Lawrence również zdaje sobie z tego sprawę.
ROZDZIAŁ 3 W ten sobotni poranek Tula Kaye miała wyrzuty sumienia, ale niezbyt dokuczliwe. W przeciwnym wypadku nie jechałaby autostradą M5 z Birmingham do St Carys. Ale nie mogło być inaczej. Przez ostatnie trzy dni pracowała jak wariatka w pubie. W końcu każdy zasługiwał na chwilę relaksu. Życie na pewno nie sprowadzało się do dreptania z domu do pracy i z powrotem w strugach deszczu po brudnych ulicach Aston. Kiedy wczoraj paskudna pogoda nieoczekiwanie ustąpiła pola oślepiającemu słońcu, a temperatura podskoczyła do dwudziestu paru stopni, wszystkim poprawiły się humory. To jednak nie wystarczyło. Po południu, w przerwie między lunchem a wieczorną zmianą, Tula utknęła przed komputerem, oglądając przekaz na żywo z kamery na plaży Mariscombe. Zgodnie z prognozą pogody nadchodzący weekend miał być całkowicie słoneczny i to ostatecznie przesądziło sprawę. Nadciągała pierwsza fala rozkosznych letnich upałów. Tula chwyciła telefon i wystukała SMS-a do Sophie: „Cześć, dużo zajęć w weekend?”. Robiła, co mogła, żeby się zbytnio nie nakręcać. Naturalnie nic nie powstrzymałoby jej od wizyty w St Carys, nawet gdyby Sophie pracowała, ale bez niej to nie byłoby to samo. Usłyszała cichy dźwięk nadchodzącej wiadomości: „Parę godzin w niedzielę rano, poza tym mam wolne. Słońce świeci! Wpadniesz???”. Nie powinna. Ale i tak zamierzała. „Tak – wystukała. – Jeśli nie masz nic przeciwko”. „Nic a nic – odpisała Sophie. – Hura! Będzie ubaw. Buziaki”. I tak oto klamka zapadła. Tula z radością wyszperała kilka letnich ciuchów, wrzuciła je do małej walizki i pobiegła na wieczorną zmianę do baru Bailey’s. Jak na prawdziwą królową przestępczego półświatka przystało, sprytnie rzuciła kilka luźnych uwag, które wkrótce mogły się przydać. Cóż, nie było to godne pochwały, ale nigdy
wcześniej nie uciekała się do tak niecnych środków. W końcu chyba każdy miał prawo choć raz w życiu symulować chorobę? Przecież niektórzy wycinali taki numer co drugi tydzień i wcale nie spędzało im to snu z powiek. Przez cały wieczór harowała jak wół, radośnie i mimochodem wspominając, że jej współlokatorka pichci dzisiaj curry z krewetkami. Podkreślała przy tym, że umiera z głodu, więc po powrocie do domu liczy na choćby niewielką porcję na kolację. O północy, gdy wszyscy wychodzili z baru, zastanawiała się jeszcze głośno, czyby nie kupić frytek na wynos, ale od razu oznajmiła, że tego nie zrobi, bo po prostu nie może się doczekać pysznego curry z krewetkami. Otóż to. Dopracowała wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Sztuczka polegała na tym, żeby wyjechać o piątej rano i dzięki temu uniknąć korków, które w taki piękny dzień były pewne. Po trzystu czterdziestu sześciu kilometrach i prawie czterech godzinach jazdy Tula w końcu dotarła do St Carys. Humor dodatkowo jej się poprawił, kiedy na własne oczy ujrzała to, co wcześniej mogła podziwiać jedynie na ekranie komputera. Warto było symulować chorobę. Morze lśniło niczym turkusowe sari, a jego żywy kolor zlewał się na horyzoncie z błękitem nieba. Krzyki mew i świeży zapach ozonu syciły jej zmysły. Niemal czuła sól na języku. Gorące promienie słońca w Kornwalii jakimś cudem sprawiały jej większą przyjemność niż w Birmingham. Wjechała krętą drogą do miasta, zostawiła samochód na parkingu i wpadła do piekarni na promenadzie, żeby kupić kornwalijski pasztecik z mięsem i cztery ciepłe pączki z jabłkami. Sophie otworzyła drzwi i zamachała na powitanie. – Hura, jesteś! – wykrzyknęła. – Fantastycznie! Jak ci nie wstyd? – Zmarszczyła nos. – Jeszcze nie ma dziewiątej, a ty już zaczęłaś się obżerać. – Nie mogłam się oprzeć – oznajmiła Tula bez cienia skruchy. Kupno i zjedzenie porządnego pasztecika zaraz po
przyjeździe to był jej rytuał. Na znak pojednania wyciągnęła przed siebie rękę z drugą torbą. – Kupiłam też pączki – dodała. – Mhm. Z jabłkami? – Sophie za nimi przepadała. – Nie, z kocią karmą i musztardą. – Świetnie. W porze lunchu plaża zaczęła zapełniać się ludźmi, a Tula zdążyła złapać trochę opalenizny. Niestety, w kolorze czerwonawym, nie brązowym, ale na początek dobre i to. Doszła do wniosku, że jeśli nałoży grubą warstwę samoopalacza, nada skórze złocistoróżany odcień. – No dobrze, to co z tym facetem, z którym się umówiłaś tydzień czy dwa tygodnie temu? – Sophie przetoczyła się na bok i zerknęła na przyjaciółkę znad okularów. – Z którym? – zapytała Tula bez entuzjazmu. – Z Tomem? Chyba tak miał na imię. Strasznie się na niego napaliłaś. – No tak. Okazało się, że bez wzajemności. Byliśmy w kinie. – Skrzywiła się na samo wspomnienie. – A on zasnął. – O nie... – Potem poszliśmy coś zjeść. Byłam urocza i rozmowna, a ten znowu przysnął. Wybacz, ale to wcale nie jest zabawne. – Tula zamachnęła się na Sophie, która walczyła ze śmiechem. – Przysięgam na Boga, byłam fantastyczną rozmówczynią, a on po prostu mnie nie docenił. – Może pracował na nocną zmianę? – To byłaby doskonała wymówka, prawda? Ale nie, nie pracował. Przeprosił i powiedział, że nie wie, dlaczego jest tak zmęczony. Wtedy zażartowałam, że pewnie straszna ze mnie nudziara. – I co on na to? – Wzruszył ramionami i ziewnął, jak kompletny dupek. Poważnie, co za porażka... – Tula westchnęła z frustracją. – Jeśli ktoś był nudziarzem, to raczej on. – Okropność. No cóż, jego strata. A Danny z pracy?
– Danny jest świetny, uwielbiam go. Któregoś wieczoru wyskoczyliśmy na curry. – Serio? Nieźle. – Sophie z entuzjazmem pokiwała głową. – Może i nieźle... – mruknęła Tula. – Wyznał mi, że jest gejem. – Och. – Po tym, jak próbowałam go pocałować. – Ups. – No więc musiałam udawać, że wiedziałam od początku, a ten buziak był dla żartu, a Danny udawał, że mi wierzy, ale oboje wiedzieliśmy, że to wcale nie był żart. Znowu zrobiłam z siebie totalną kretynkę. – Westchnęła teatralnie. – Niby jak odróżnić geja od hetero? Powinien być na to jakiś sposób. Danny nie jest zniewieściały. To przystojny facet, zawsze wesoły i życzliwy. Fajny z niego kumpel, można z nim o wszystkim pogadać... Jasna cholera... – Umilkła, gdy dotarł do niej sens tych słów. – Jak mogłam być taka głupia? Jasne, że to gej. – Ale jest dobrym przyjacielem – pocieszyła ją Sophie. – To już coś, prawda? Dobrzy przyjaciele wystarczają na dłużej niż chłopak. – Na pewno na dłużej niż każdy z moich chłopaków. Tula wiedziała, że w przypadku spraw sercowych jest swoim najgorszym wrogiem, ale nic nie mogła na to poradzić. Gdy tylko ktoś wpadł jej w oko i sytuacja zaczynała nabierać rumieńców, ogarniał ją nadmierny entuzjazm, przez co zachowywała się niczym małe dziecko, które dostało upragnioną zabawkę, i w rezultacie facet zawsze uciekał w popłochu. – A co u ciebie? – spytała. – Pojawił się ktoś interesujący? – Nie. – Sophie pokręciła głową, czego zresztą Tula się spodziewała. – Nigdy się nie zmienisz? – Kto wie? – Nie czujesz się samotna? – Tak szczerze, to nie. Najdziwniejsze było, że Sophie mówiła prawdę.
Zrezygnowała z mężczyzn w swoim życiu i wyglądało na to, że wcale nie tęskni za związkiem. Tula bardzo jej zazdrościła takiego podejścia, ale, rzecz jasna, nie powodu, dla którego tak się działo. Mimo wszystko taka niezależność na pewno była przyjemna. Tula żałowała, że sama nie jest choćby w jednym procencie równie zdeterminowana i skupiona na karierze. Inna sprawa, że jej zajęcie raczej trudno było uznać za rozwojowe. Może i była to tylko praca za barem, ale dzięki niej Tula miała z czego opłacić rachunki. A skoro o pracy mowa... – Gotowa na lody? – Podniosła się ciężko, otrzepała nogi z piasku i włożyła na bikini szorty oraz koszulkę. – Nie musisz się ubierać – zauważyła Sophie. – Sprzedają je w kawiarence na plaży. – Wiem, ale uwielbiam lodziarnię na promenadzie, tę, w której byłyśmy w zeszłym roku. Pamiętasz lody jeżynowe? Sophie skinęła głową. – Masz rację, są najlepsze – przyznała. – Też takie chcę. Ale lepiej kup w miseczkach zamiast w wafelkach, żeby się nie rozpuściły, zanim wrócisz. Boże, ile stopni, pomyślała Tula na widok schodów. Gdy w końcu dotarła na szczyt, musiała się zatrzymać, żeby złapać oddech. Zmęczenie było karą za jej oszustwo. Sophie poczułaby się bardzo rozczarowana, gdyby się dowiedziała o fałszywej chorobie. Etyka zawodowa nie pozwalała jej wykręcać się od pracy. Tula wiedziała, że jeśli zadzwoni do szefa z plaży, usłyszy on głosy urlopowiczów w tle, a do tego szum fal. Rozejrzała się po okolicy. Po lewej stronie zaczynała się tłoczna promenada, po prawej ciągnęła się prowadząca do hotelu wąska ścieżka. Okrzyki dzieciaków też by ją pogrążyły, skręciła więc w prawo, wybierając dyskretniejszą opcję. Teren wokół hotelu był naprawdę uroczy i z przyjemnością mu się przyglądała. Po chwili zauważyła odosobnioną drewnianą ławkę pod sklepionym przejściem, porośniętym kapryfolium. Usadowiła się na niej i wyjęła telefon. Najłatwiej byłoby wysłać SMS-a, ale tylko zupełny
amator zawiadomiłby w ten sposób szefa o swojej chorobie. Patrick i tak był wyjątkowo podejrzliwy. Należało to załatwić porządnie, przez telefon. Chrypliwym głosem. Nacisnęła guzik, a trzysta kilometrów dalej, w Birmingham, zadzwonił telefon. Jak poradziłaby sobie z tym zadaniem Kate Winslet? – Bar Bailey’s. – Głos Patricka był równie szorstki jak jego charakter. – Och... Patrick, to ty? – zapytała Tula dramatycznym szeptem, jak bardzo dzielna, ale zgięta z bólu i niezdolna do opuszczenia łóżka pracownica miesiąca. – Co jest, Tula? – spytał jeszcze bardziej obcesowo, jeśli to w ogóle było możliwe. Zza hotelu wyłonił się wysoki mężczyzna. Szedł po trawniku w jej kierunku – nie celowo, Bogu dzięki, po prostu zmierzał do ścieżki prowadzącej do schodów na plażę. Tula odwróciła się bokiem. – Przepraszam, Patrick – wyszeptała. – Naprawdę chyba nie zdołam... – Co? Mów głośniej, dziewczyno, nic nie słyszę. Jestem chora, kretynie! – Nie dam rady przyjść wieczorem do pracy – powiedziała nieco głośniej, ale nadal tak, jakby stała nad grobem. – To chyba zatrucie pokarmowe po curry z krewetkami, które zjadłam wczoraj wieczorem... Och, Patrick. Myślałam, że umrę. Nigdy w życiu nie czułam się tak podle. Kątem oka ujrzała, że mężczyzna przechodzi obok, więc obróciła się jeszcze bardziej. – No to gdzie jesteś? – spytał Patrick. – W szpitalu? Naprawdę ucieszyłoby go, gdyby leżała na oddziale intensywnej terapii, podłączona do ratującego życie sprzętu? – Nie – wychrypiała, łapiąc się za brzuch, żeby jej głos brzmiał jeszcze bardziej przekonująco. – Wymiotowałam przez całą noc i cały ranek, właściwie bez przerwy, ale oczywiście jeśli
za kilka godzin poczuję się lepiej, przyjdę na swoją zmianę. Wiesz, że nie chcę cię zawieść, ale czuję się tak, że wątpię... – Czyli nie przyjdziesz – przerwał jej bezceremonialnie. – Wspaniale. A jutro wieczorem? Nędzny dupek. Co za wrażliwość. – Chyba tak... Jeśli to jednodniówka, do jutra stanę na nogi... – No mam nadzieję – warknął Patrick. – I obyś nie robiła mnie w konia. Bezczelny. – Jestem chora, Patrick – wyskrzeczała zirytowana Tula. – Nie myśl sobie, że kłamię. Czy kiedykolwiek cię zawiodłam? Na to pytanie nie miał odpowiedzi, bo rzeczywiście nigdy go nie zawiodła, więc tylko prychnął i przerwał połączenie. Tula przyglądała się mężczyźnie, który dotarł już do schodów. Miał szerokie ramiona, ciemne włosy i nieźle prezentował się z tyłu. Przez moment zastanawiała się, czy przód pasuje do reszty. Tak czy inaczej, nadeszła pora na lody jeżynowe. Zadowolona, że ma już za sobą męczącą rozmowę, wsunęła telefon do kieszeni szortów i beztrosko ruszyła w kierunku promenady.
ROZDZIAŁ 4 Leżąc na plecach z zamkniętymi oczami, Sophie rozkoszowała się cudownym ciepłem słońca. Doszła do wniosku, że naprawdę powinna częściej tu przychodzić, spędzanie całego dnia na plaży jednak zawsze wydawało się jej luksusem, na który nie mogła sobie pozwolić. Najważniejszy był rozwój firmy. Gdyby Tula dziś nie przyjechała, Sophie zapewne skupiłaby się na pracy. Teraz cieszyło ją, że tak się nie stało. Kilka godzin wolnego to była miła odmiana. Wsunęła ręce pod głowę i rozgarnęła palcami suchy, drobny piasek, wsłuchując się w szum fal oraz krzyki mew, które nurkowały i zataczały koła nad wodą. W powietrzu unosił się zapach mleczka do opalania Ambre Solaire, a znad oceanu wiał lekki wietrzyk. Najedzona Sophie przeciągnęła się z satysfakcją. Poza lodami jeżynowymi pochłonęły jeszcze rybę z frytkami oraz draże Maltesers, które popiły dietetyczną colą. To był cudowny dzień, spędzony na plotkowaniu, kąpieli, a potem na grze w siatkówkę z innymi plażowiczami. Teraz cieszyły się ostatnimi godzinami słońca i przysłuchiwały strzępom rozmów na plaży. Dzieciaki zajęte były budową zamków z piasku i kopaniem fos, pary sprzeczały się dla zabicia czasu, a grupka zrobionych na bóstwo dziewcząt tuż obok Sophie i Tuli lustrowała wzrokiem facetów, na bieżąco ich komentując. – Ten w żółtych bermudach? Nieźle zbudowany. – Nie najgorszy, ale ja bym wolała tego opalonego blondyna. Fajny sześciopak. – Tak, ale ma paskudny nos. W sumie można mieć duży nos, ale taki to już przesada. – Daj spokój, to tylko nos, można go zoperować. Widzisz tego bruneta z długimi włosami? Przystojniak, ale ma za długi korpus w stosunku do nóg... Na to nic nie pomoże. Rozległy się chichoty. Sophie uniosła powieki i przechyliła głowę, żeby sprawdzić, co robi Tula. Jak można się było
spodziewać, oparta na łokciach podziwiała widoki, czyli oczywiście komentowanych przez dziewczyny mężczyzn. Wiadomo, Tula nie przegapiłaby takiej okazji. Podążając za jej spojrzeniem, Sophie zobaczyła, jak Josh Strachan wyłania się z wody z deską surfingową. Potrząsnął mokrą głową i zerknął w ich kierunku, wzbudzając natychmiastowe zainteresowanie młodocianych ekspertek od męskiej urody. – No, to rozumiem. Ale ciało! – oświadczyła z podziwem ta najbardziej hałaśliwa. – Jak mogłyśmy go przegapić? Odpowiedź była całkiem prosta – od mniej więcej godziny Josh surfował i zapewne po raz pierwszy wyszedł z wody. Sophie, która zauważyła go już wcześniej, przyglądała się teraz, jak szedł w kierunku kawiarenki. – Rozepnij kombinezon, rozepnij kombinezon – skandowała cicho inna dziewczyna. – No dalej, pokaż klatę. – Ponurak – mruknęła ta głośna, gdy Josh, nadal w zapiętym kombinezonie, znikł jej z pola widzenia. – Chyba tam pójdę i kupię sobie drinka. Niech widzi, co stracił. – Czekaj, wraca. Teraz ma psa! Oooooo, popatrz, jaki słodki... Taki właśnie był Griff. Kiedy akurat nie ganiał uwalany błotem i nie obracał wszystkiego w perzynę, prezentował się wręcz uroczo. Sophie z powrotem wcisnęła słuchawki do uszu, podkręciła dźwięk iPoda do maksimum, żeby nie słyszeć paplaniny dziewcząt za sobą, i zamknęła oczy. Chwilę później ktoś polizał jej palce u stóp. A właściwie nie ktoś, tylko coś. Sophie wzdrygnęła się, po czym gwałtownie usiadła i ujrzała Griffa. Stał obok, z wywalonym jęzorem, i wesoło merdał. Na drugim końcu smyczy znajdował się Josh. – Wybacz. – Uśmiechnął się do niej bez cienia skruchy. – Już wcześniej mi się wydawało, że to ty. Cześć. Ostatnim razem widział ją w pozycji pionowej, ubraną w dżinsy i top, a do tego z rozpuszczonymi włosami. Dziś były ściągnięte w kucyk, a Sophie leżała w bikini i ciemnych okularach
zakrywających połowę twarzy. – Przez cały czas byłeś w morzu, a ja byłam tutaj – oznajmiła, zsuwając okulary. – Niby jak mogłeś mnie rozpoznać z tej odległości? Dziewczyny za nią umilkły. Josh Strachan wydawał się lekko zdumiony. – Rozpoznałem cię po torbie – wyjaśnił uprzejmie. Sophie zerknęła na pokaźną torbę, którą wszędzie ze sobą nosiła. Uszyta z farbowanej turkusowej skóry i nabijana w całości srebrnymi ćwiekami, w których odbijało się słońce, przez co lśniły niczym diamenty, torba rzeczywiście bardzo się wyróżniała. – A pani? – Ton Josha wyraźnie się zmienił. – Lepiej się pani czuje? Co to niby miało znaczyć? Sophie otworzyła usta, kiedy nagle zorientowała się, że mówił do Tuli, przez co pytanie wydało się jej jeszcze mniej sensowne. Tula najwyraźniej doszła do identycznego wniosku. – Słucham? – spytała. – Widziałem wcześniej, jak pani pływała i grała w siatkówkę. To chyba cudowne ozdrowienie. – Umilkł i ruchem głowy wskazał reklamówkę pełną pustych opakowań po napojach i przekąskach. – Po tym zepsutym curry z krewetkami, które pani zaszkodziło wczoraj wieczorem. Wczoraj wieczorem? Co on wygadywał? – Coś ci się pomyliło – wtrąciła Sophie. – Wczoraj wieczorem Tuli tutaj nie było. Josh uśmiechnął się pobłażliwie. – Przecież nie twierdzę, że była – odparł. Jeśli na zatłoczonej, hałaśliwej plaży mogła zapaść niezręczna cisza, to tak się właśnie stało. Co dziwniejsze, Tula oblała się rumieńcem. Dziewczyny za nimi wytrzeszczały oczy. Tula pokręciła głową i tonem godnym przedszkolaka oświadczyła: – Przykro mi, ale nie mam pojęcia, o czym pan mówi. Nigdy nie umiała kłamać.