PROLOG
Nie pamiętała już, dlaczego biegnie. Wiedziała tylko, że nie może się zatrzymać. Jeśli
stanie - przegra. To wyścig, w którym są tylko dwie lokaty: pierwsza i ostatnia.
Instynktownie czuła, że musi jak najszybciej oddalić się z tego miejsca; że nie może
ani na moment zwolnić kroku. Ulewny deszcz całkowicie przemoczył jej ubranie, lecz nie
zważała na to. Nie reagowała już nawet na suchy trzask piorunów i przecinające niebo
błyskawice. Nie przerażała jej ciemność. Już dawno przestała się obawiać rzeczy tak
banalnych jak ponure mroki nocy czy gwałtowna burza. A jednak bała się: niejasny a
przemożny strach owładnął nią całkowicie. Był jedynym zrozumiałym odczuciem. Zrodzony
w najgłębszych zakamarkach duszy, zdawał się rozpełzać po ciele i umyśle. To on gnał ją do
przodu, choć zmęczone ciało podnosiło bunt.
Nie wiedziała, gdzie jest ani jak się tu znalazła. Nie pamiętała smukłych, targanych
wiatrem drzew. Nic dla niej nie znaczył łomot fal roztrzaskujących się o nabrzeże ani zapach
przesiąkniętych deszczem kwiatów, które deptała, biegnąc i idąc na przemian nieznaną drogą.
Łkała. Paroksyzmy płaczu targały jej udręczonym ciałem. Nie była w stanie jasno
myśleć, nogi miała jak z waty. Najprościej byłoby zwinąć się w kłębek i zasnąć pod jednym z
przydrożnych drzew, poddać się. A jednak coś jeszcze pchało ją do przodu, nie tylko
przerażenie i dezorientacja. Była silna - choć nawet jej samej trudno było w to uwierzyć.
Czuła, że jest w stanie dokonać rzeczy przekraczających ludzką wytrzymałość, byle znaleźć
się jak najdalej od tamtego miejsca.
Nie miała pojęcia, jak długo trwa ten upiorny marsz. Deszcz i łzy oślepiały ją.
Reflektory dostrzegła dopiero wówczas, gdy nieomal się na nie nadziała. Znieruchomiała
pośrodku szosy niczym przestraszony zając.
Znaleźli ją. Dopadli. Zanim osunęła się nieprzytomna na asfalt, usłyszała jeszcze ryk
klaksonu i przeraźliwy pisk opon.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Budzi się.
- Dzięki Bogu.
- Zechciałby się pan odsunąć i pozwolić mi ją zbadać, sir? Za chwilę może znowu nam
odpłynąć.
Przez gęstą jak wata mgłę zaczęły przenikać głosy, niewyraźne i odległe. Poczuła
obezwładniający strach. Była półprzytomna, lecz mimo to rozumiała, że nie udało się jej
uciec. Z trudem łapała oddech, starając się nie okazywać przerażenia. Zacisnęła pięści;
ukłucie paznokci wpijających się w ciało pozwoliło jej zyskać poczucie kontroli nad sobą.
Powoli uniosła powieki. Rozmyty, zamglony obraz zaczął się wyostrzać. Im
wyraźniejsza stawała się pochylona nad nią twarz, tym mniejszy odczuwała lęk.
Nie znała tej twarzy. To nie był nikt z nich. Przecież by ich rozpoznała! Zawahała się,
lecz nie poruszyła. Okrągła, sympatyczna twarz ze starannie przyciętą, siwą, kędzierzawą
bródką kontrastowała z gładką, łysą głową. Oczy były przenikliwe, zmęczone, lecz miłe. Gdy
mężczyzna delikatnie ujął jej dłoń, nie próbowała się wyrywać.
- Spokojnie, moja droga - powiedział ciepłym, niskim głosem, gładząc grzbiet jej
dłoni, aż rozluźniła palce. - Jesteś już bezpieczna.
Czuła, że bada jej puls, lecz nadal patrzyła mu prosto w oczy. Bezpieczna... Z
nieufnością rozejrzała się wokół. Szpital? Tak, jest w szpitalu. Sala była elegancka i dość
duża. Pachniało kwiatami i środkami dezynfekcyjnymi. Nagle jej wzrok padł na stojącego z
boku mężczyznę.
Był nienagannie ubrany, a z postawy przypominał wojskowego. Włosy, choć
przyprószone siwizną, pozostały ciemne i gęste. Miał pociągłą, arystokratyczną twarz o
pięknych rysach. Niezwykle surową, pomyślała, lecz bladą, bardzo bladą, co podkreślały
cienie pod oczami. Mimo swego eleganckiego stroju wyglądał jakby nie spał od wielu dni.
- Kochanie - wyszeptał drżącym głosem, ujmując jej dłoń leżącą bezwładnie na kocu.
Gdy przyciskał ją do ust, w oczach stanęły mu łzy. Miała wrażenie, iż ta mocna dłoń zaczęła
nieznacznie drżeć. - Znów jesteś z nami, najdroższa.
Wiedziona współczuciem nie cofnęła ręki, lecz ponownie przyjrzała się jego twarzy.
- Kim pan jest? - wyszeptała z trudem. Mężczyzna odskoczył jak oparzony, a potem
spojrzał jej głęboko w oczy.
- Kim ja...?
- Jest jeszcze bardzo słaba, sir. - Lekarz delikatnie odsunął go od łóżka. Widziała, jak
kładzie dłoń na ramieniu starszego mężczyzny, lecz nie umiała powiedzieć, czy był to gest
pocieszenia, czy przyjacielskie klepnięcie. - Potrzeba czasu, aby doszła do siebie - dodał z
zawodową troską.
Leżąc na plecach, obserwowała znaki, jakie lekarz daje tamtemu. Poczuła, że robi jej
się niedobrze. Zdała sobie sprawę, że jest rozpalona i sucha. Czuła, że ma ciało, które jest
obolałe, lecz wewnątrz była pustka. Gdy ponownie się odezwała, drgnęła, bo jej głos
zabrzmiał zaskakująco donośnie. Mężczyźni spojrzeli w jej stronę.
- Nie wiem, gdzie jestem. - Czuła pulsowanie w skroniach. - Nie wiem, kim jestem.
- Wiele przeszłaś, kochanie. - Głos lekarza brzmiał czule i spokojnie, lecz jego myśli
pogalopowały. Amnezja? Jeżeli w ciągu najbliższej doby ta pacjentka nie odzyska pamięci,
będzie potrzebował najlepszego specjalisty.
- Nic nie pamiętasz?
Drugi mężczyzna trwał w bezruchu od chwili, gdy się po raz pierwszy odezwała.
Teraz, nadal nieruchomy, patrzył na nią zaczerwienionymi z niewyspania oczami.
Zmieszana, walcząc z nową falą lęku, próbowała się unieść, lecz lekarz powstrzymał
ją stanowczo i pomógł z powrotem oprzeć się na poduszkach. Pamiętała ucieczkę, burzę,
ciemność i zbliżające się światła samochodu. Zacisnęła powieki, usiłując zachować zimną
krew. Nie potrafiła pojąć, czemu jest to dla niej takie ważne. Otworzyła oczy i odezwała się
głosem, który tym razem był pełen bólu.
- Nie wiem, kim jestem. Powiedzcie mi, proszę.
- Najpierw musisz trochę odpocząć - odparł lekarz.
Drugi mężczyzna natychmiast skarcił go spojrzeniem, które było - jak zauważyła
kątem oka - władcze, niemal aroganckie.
- Jesteś moją córką - wyjaśnił, zdecydowanym ruchem ujmując jej dłoń, która już nie
drżała. - Jesteś Jej Wysokością Gabriellą de Cordina.
Koszmar czy baśń? - zastanawiała się, nie odrywając od niego wzroku. Jej ojciec? Jej
Wysokość Cordina...
Miała wrażenie, że rozpoznaje nazwisko, lecz o co chodzi z tą całą gadką o
królewskiej krwi? Nie spuszczała z niego wzroku. Nie, ten człowiek nie potrafiłby kłamać.
Jego rysy były jak wyrzeźbione z kamienia, lecz w spojrzeniu kryła się głębia uczuć, która
przyciągała niczym magnes.
- Jeśli ja jestem księżniczką... - zaczęła, niemal się uśmiechając - czy znaczy to, że pan
jest królem?
Przysięgłaby, iż kamienne dotąd oblicze na ułamek sekundy przeciął tajemniczy błysk.
Rozbawienie? Nie mógł się nie uśmiechnąć. Może traumatyczne przeżycia zaburzyły jej
pamięć, lecz przecież nadal jest jego małą Brie.
- Cordina jest księstwem - rzekł tonem wyjaśnienia.
- Ja jestem księciem Armand, a ty jesteś moim najstarszym dzieckiem. Masz dwóch
braci, Aleksandra i Ben - netta.
Ojciec i bracia. Rodzina, korzenie... Nie czuła absolutnie nic.
- A moja matka?
Tym razem bez trudu wyczytała z jego twarzy ból.
- Zmarła, gdy miałaś dwadzieścia lat. Od tamtej pory wypełniasz nie tylko swoje, lecz
także jej obowiązki.
- Głos, zrazu oficjalny i beznamiętny, stał się czuły.
- Mówimy do ciebie Brie. - Odwrócił jej dłoń tak, by mogła zobaczyć pierścień
wysadzany szafirami i diamentami. - Dałem ci go na dwudzieste pierwsze urodziny, prawie
cztery lata temu.
Spojrzała na szlachetne kamienie i na mocną, piękną dłoń, która trzymała jej rękę. Nic
nie pamiętała. Ale coś czuła - ufność. Gdy ponownie na niego spojrzała, udało się jej lekko
uśmiechnąć.
- Wyśmienity gust, Wasza Wysokość. - Odwzajemnił uśmiech, lecz miała wrażenie,
że jest bliski płaczu, podobnie zresztą jak ona. Ta rozmowa zaczynała ją wykańczać. - Jestem
potwornie zmęczona - westchnęła, przymykając oczy.
- Nic dziwnego, po takich przejściach. - Lekarz poklepał ją po dłoni; nie miała pojęcia,
że wykonywał ten gest setki razy od dnia jej narodzin. - Odpoczynek jest najlepszym
lekarstwem, moja miła.
Książę Armand niechętnie puścił dłoń córki.
- Będę w pobliżu - oznajmił. Czuła, że za chwilę opuszczą ją siły.
- Dziękuję. - Poczekawszy na odgłos zamykanych drzwi, zwróciła się do krzątającego
się po pokoju lekarza. - Czy ja naprawdę jestem tą, za którą on mnie uważa?
- Nikt tego nie wie lepiej ode mnie. - Lekarz pogładził ją po policzku bardziej dla
skontrolowania temperatury niż z potrzeby ducha. - Byłem przy twojej matce, gdy
przychodziłaś na świat. Odbierałem poród. Dwadzieścia pięć lat temu, w lipcu. A teraz proszę
odpoczywać, Wasza Wysokość.
Książę Armand przemierzał korytarz żwawym, wyćwiczonym krokiem. Za nim
podążało dwóch strażników Gwardii Królewskiej. Chciał być sam. Boże, jak mocno pragnął
spędzić w samotności choćby pięć minut. Potrzebował spokoju, by ukoić targające nim uczu-
cia, by zwalczyć nieznośne napięcie. Mało brakowało, a straciłby córkę, swój największy
skarb. Teraz, gdy zdołał ją odzyskać, ukochana Brie patrzyła na niego jak na obcego
człowieka.
W przestronnej, słonecznej poczekalni czekało kolejnych trzech strażników Gwardii i
liczni przedstawiciele departamentu policji Cordiny. Aleksander, starszy syn i dziedzic,
spacerował, paląc papierosa. Po ojcu odziedziczył ciemne, otwarte spojrzenie i żołnierską
posturę. Nie potrafił jedynie kontrolować się tak dobrze jak stary książę.
Niczym wulkan, pomyślał Armand, patrząc na dwudziestotrzyletniego księcia. Burzy
się i kipi, lecz nie wybucha.
Na obitej różowym pluszem kanapie siedział Bennett. W wieku dwudziestu lat
zapowiadał się na playboya. Mimo że także przejął po nim ciemną karnację, książę musiał
przyznać, iż najmłodszy odziedziczył urodę matki. Często postępował lekkomyślnie i często
bywał niedyskretny, lecz dzięki niebywałej urodzie i wdziękowi osobistemu cieszył się
szczególnymi względami zarówno poddanych, jak i dziennikarzy. Podobnie jak żeńskiej
połowy Europy, pomyślał Armand z przekąsem.
Obok Bennetta siedział wezwany przez Armanda Amerykanin. Obaj synowie byli zbyt
pogrążeni we własnych myślach, by zauważyć pojawienie się ojca. Tylko uwagi
Amerykanina nic nie mogło umknąć. I właśnie dlatego Armand go wezwał.
Reeve MacGee bez słowa przyglądał się wejściu starego księcia na scenę. Dobrze się
trzyma, zauważył, lecz przecież nie spodziewał się niczego innego. Miał okazję spotkać
władcę Cordiny zaledwie kilka razy, lecz ojciec Reeve'a studiował z nim w Oksfordzie, gdzie
zrodziła się przyjaźń i wzajemny szacunek, które przetrwały mimo upływu lat i dzielącej ich
odległości.
Armand został władcą małego, uroczego kraju nad Morzem Śródziemnym, zaś ojciec
Reeve'a - dyplomatą. Reeve wychował się wśród polityków i protokołu, lecz dla siebie wybrał
mniej publiczne zajęcie - pracę tajnego agenta. Jednak po dziesięciu latach zgłębiania
najbardziej skrywanych tajemnic i poczynań mieszkańców swojego kraju, Reeve oddał
legitymację i założył własny interes. Przyszedł czas, gdy miał dosyć postępowania zgodnie z
zasadami, jakie mu narzucali inni. Jego własne zasady bywały surowsze i trudniej je było zła-
mać. Doświadczenie, jakie zdobył, pracując w Wydziale Zabójstw, a następnie w Służbach
Specjalnych, nauczyło go zawierzać przede wszystkim własnemu instynktowi.
Reeve urodził się w zamożnej rodzinie. Z czasem, dzięki swym zdolnościom, zdołał
pomnożyć majątek przodków. Początkowo traktował tę pracę jako źródło dochodów i
ekscytujących wrażeń. Teraz nie musiał się już martwić o pieniądze i starannie wybierał
zlecenia. Jeśli klient zdołał go zaintrygować, decydował się zająć jego sprawą.
Dla ludzi z zewnątrz, a czasem i dla samego siebie, był jedynie początkującym
farmerem. Prawie rok temu kupił kawałek ziemi, realizując marzenie o ucieczce z miasta. To
była jego odpowiedź na wyzwanie życia. Po dziesięciu latach codziennego lawirowania
między dobrem i złem, prawem i bezprawiem, miał już totalnie dosyć.
Przekonując sam siebie, iż spłacił wszelkie zobowiązania, porzucił służbę publiczną.
Prywatny detektyw może wybierać sobie klientów. Może pracować we własnym tempie i
decydować o wysokości wynagrodzenia. Jeśli zlecenie okazuje się niebezpieczne, radzi sobie
z nim na swój własny sposób. A jednak w ciągu ostatnich paru lat Reeve brał coraz mniej
prywatnych spraw i powoli wycofywał się z interesu. Farma stanowiła szansę. Obiecał sobie,
iż pewnego dnia stanie się całym jego życiem. Dla Armanda zrobił wyjątek. Aby spełnić jego
prośbę, zdecydował się opóźnić pierwsze wiosenne siewy.
Wyglądał bardziej jak wojownik niż farmer. Gdy wstał, by powitać księcia, jego
wysokie, szczupłe ciało poruszyło się płynnie. Schludna lniana marynarka, gładki markowy
podkoszulek i klubowe spodnie sprawiały, iż zależnie od nastroju potrafił sprawiać wrażenie
oficjalnego lub przeciwnie, rozluźnionego. Należał do tych ludzi, których ubrania, bez
względu na to, jak są atrakcyjne, stanowią jedynie tło dla właściciela.
Jako pierwsza przyciągała uwagę twarz - być może z powodu delikatnych rysów
odziedziczonych po irlandzkich i szkockich przodkach. Gdyby nie spędzał tak dużo czasu na
powietrzu, miałby bez wątpienia bladą skórę. Ciemne włosy, choć starannie ostrzyżone,
niepokornie opadały mu na oczy. Szerokie usta nadawały tej poważnej twarzy dziwnie
szelmowski wyraz. Wrażenia dopełniały piękne, stalowobłękitne oczy. Reeve potrafił ich
użyć zarówno, by oczarować, jak i zastraszyć.
- Wasza Wysokość...
Słowa Reeve'a natychmiast przykuły uwagę Aleksandra i Bennetta.
- Co z Brie? - zapytali jednocześnie, lecz podczas gdy Bennett natychmiast
podskoczył do ojca, Aleksander nie ruszył się z miejsca. Nerwowo zdusił papierosa w
popielniczce.
- Była przytomna - odparł krótko Armand. - Udało mi się z nią porozmawiać.
- Jak się czuje? - Bennett patrzył na ojca ciemnymi, zatroskanymi oczami. - Kiedy
będziemy mogli ją zobaczyć?
- Jest bardzo zmęczona - stwierdził Armand, pocieszająco poklepując syna po
ramieniu. - Może jutro.
Aleksander, nie ruszając się spod okna, syknął:
- Czy ona wie, kto...
- Później o tym porozmawiamy - uciął ojciec. Gdyby nie arystokratyczne
wychowanie, młody książę zapewne powiedziałby coś więcej. Zbyt dobrze znał jednak
zasady i ograniczenia, jakie niesie z sobą tytuł.
- Niedługo zabierzemy ją do domu - powiedział spokojnie, bliski rzucenia ojcu
wyzwania. - Być może Gabriella jest tu lepiej strzeżona, lecz wolę, aby wróciła do domu jak
najszybciej.
- Póki jeszcze jest tam, musimy koniecznie ją odwiedzić - wtrącił Bennett. - Na pewno
ucieszy się na widok znajomych twarzy.
Znajome twarze... Armand utkwił wzrok w oknie za plecami syna. Dla Brie nie ma
żadnych znajomych twarzy. Wyjaśni im to, ale później, kiedy będą sami. Na razie musi
zachować spokój, jak przystało na władcę.
- Możecie odejść - rzucił. Beznamiętnie wypowiedziana, oficjalna formułka mocno
dotknęła obu synów. Wiedział o tym, ale nie zmienił tonu. - Jutro będzie w lepszej formie. A
teraz muszę zamienić parę słów z Reeve'em. - Gestem nakazał młodzieńcom, by opuścili
pomieszczenie. Widząc, że się zawahali, uniósł brwi, lecz nie potrafił zdobyć się na bardziej
stanowcze wyegzekwowanie posłuszeństwa.
- Czy coś ją boli? - nie ustępował Aleksander.
Spojrzenie Armanda złagodniało. Mogli to zauważyć jedynie ci, którzy dobrze go
znali.
- Nie, przysięgam. Wkrótce sam się przekonasz - dodał, widząc, że odpowiedź nie
zadowoliła pierworodnego syna. - Gabriella jest silna - oznajmił z dumą.
Aleksander posłusznie skinął głową. To, co miał do powiedzenia, będzie musiało
poczekać. Bracia wyszli w towarzystwie straży. Armand odprowadził synów wzrokiem, po
czym zwrócił się do Reeve'a.
- Zapraszam. - Wskazał gestem jedne z drzwi. - Rozgościmy się na razie w gabinecie
doktora Franco.
Przeszedł przez korytarz, zdając się nie zauważać ochrony. Reeve nie potrafił nie
dostrzegać tych ludzi o czujnych oczach; ich bliskość odczuwał niemal boleśnie. Nic
dziwnego. Historia uprowadzenia w rodzinie królewskiej wprawiła obywateli w stan
niebywałej nerwowości. Armand otworzył drzwi, przepuścił go przodem i zamknął gabinet.
- Siadaj - zaprosił i sięgnął do kieszeni, z której wyjął ciemnobrązowy papieros, jeden
z dziesięciu, na które sobie dziennie pozwalał. Nim zdążył sięgnąć po zapalniczkę, Reeve
podał mu ogień. - Jestem ci bardzo wdzięczny za to, że przyjechałeś. Nie miałem do tej pory
okazji ci podziękować.
- Nie ma takiej potrzeby, Wasza Wysokość. Jeszcze nic nie zrobiłem.
Armand wypuścił kłąb dymu. W obecności syna przyjaciela mógł się nareszcie
rozluźnić, przynajmniej odrobinę.
- Myślisz zapewne, że jestem zbyt surowy dla moich synów - zaczął, zerkając na
rozmówcę.
- Myślę, że Wasza Wysokość zna ich lepiej niż ja.
Armand zasiadł w klubowym fotelu.
- Po ojcu masz dyplomację we krwi - zauważył z uśmiechem.
- Czasami.
- Jeśli się nie mylę, odziedziczyłeś również jego bystrość umysłu - ciągnął władca
Cordiny.
- Dziękuję, Wasza Wysokość - odparł uprzejmie Reeve, choć nie był pewien, czy
ojciec byłby zadowolony z takiego porównania.
- Proszę, mów mi po imieniu. - Po raz pierwszy od chwili, gdy jego córka odzyskała
przytomność, Armand poczuł, że przestaje kontrolować emocje. Nerwowym ruchem potarł
czoło. - Jestem gotów powoływać się na przyjaźń z twoim ojcem, Reeve - powiedział z wysił-
kiem. - Zbyt mocno kocham moją córkę, nie mam wyboru.
Amerykanin obrzucił siedzącego naprzeciwko mężczyznę badawczym wzrokiem.
Teraz dostrzegał coś więcej niż władcze maniery: widział ojca desperacko walczącego o
córkę. Bez słowa sięgnął po papierosa i zapalił go, dając Armandowi kilka dodatkowych mi-
nut.
- Proszę mi wszystko opowiedzieć.
- Ona nic nie pamięta, Reeve.
- Nie pamięta, kto ją uprowadził? - Były agent z niezwykłą uwagą obserwował noski
swoich butów. - Czy widziała ich?
- Ona nic nie pamięta - powtórzył dobitnie Armand, unosząc głowę. - Nawet własnego
imienia.
Reeve skinieniem głowy dał znak, że przyjmuje wyjaśnienia do wiadomości, nie dając
po sobie poznać, jak gorączkową pracę wykonywały jego szare komórki.
- Chwilowa utrata pamięci jest chyba częstym skutkiem traumatycznych przeżyć -
stwierdził. - Co na to lekarz?
- Niedługo będę z nim rozmawiał - westchnął Armand. Sześć dni nadludzkiego
wysiłku zostawiło na nim swoje piętno, lecz postanowił nie dać po sobie nic poznać. -
Przyjechałeś, Reeve, bo cię o to prosiłem. Nigdy nie zapytałeś dlaczego.
- To prawda.
- Jesteś obywatelem amerykańskim i nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań.
Zapach tytoniu z Wirginii mieszał się z francuskim.
- Wiem.
Armand zacisnął wargi. Zupełnie jak ojciec, pomyślał. I podobnie jak ojcu można mu
całkowicie zaufać. Czuł, że mógłby powierzyć temu człowiekowi najcenniejsze sekrety.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że praca dla mnie może się wiązać z
niebezpieczeństwem? - upewnił się, choć wiedział, jaka będzie odpowiedź.
- Każdy przywódca jest na nie narażony.
- Tak. A dzięki pokrewieństwu i bliskości, również jego dzieci.
Starszy pan na chwilę spuścił wzrok na swoje dłonie, na złoty książęcy pierścień. Był
księciem krwi. Był także ojcem. Do tej pory nigdy nie musiał decydować, co jest ważniejsze.
Urodził się, został wychowany i ukształtowany zgodnie z zasadami. Armand zawsze wierzył,
że najważniejsze są zobowiązania wobec ludzi.
- Moje dzieci posiadają naturalnie własną ochronę - dodał, rozgniatając ze złością
papierosa. - Brie, to znaczy Gabriella, niechętnie odnosi się do ochroniarzy.
Jest straszliwie uparta, gdy chodzi o prywatność. Być może ją rozpuściłem. To
spokojny kraj, Reeve. Naród kocha królewską rodzinę. To, że moja córka raz na jakiś czas
wymykała się ochronie, nie miało większego znaczenia.
- Tym razem też?
- Bardzo chciała pojechać na wieś. Robi to od czasu do czasu. Tytuł, który nosi, nie
wiąże się ze zbyt wieloma obowiązkami. Dla Gabrielli taki wyjazd na łono natury jest jak
zawór bezpieczeństwa. Jeszcze sześć dni temu wydawało mi się, że to nieszkodliwa
odskocznia, dlatego na wszystko zezwalałem.
Ton głosu Armanda uzmysłowił Reeve'owi, że książę rządził rodziną podobnie jak
państwem: sprawiedliwie, lecz w sposób zdecydowany.
- Sześć dni temu - powiedział powoli Reeve - uprowadzono twoją córkę.
Armand w milczeniu skinął głową. Musi stawić czoło faktom, emocje jedynie
utrudniają działanie.
- Teraz, dopóki nie wiemy, kto i dlaczego ją uprowadził, jest całkowicie bezbronna -
westchnął. - Powierzyłbym Gwardii Królewskiej własne życie, lecz nie życie mojej córki.
Reeve delikatnie strzepnął papieros. Zaczynał mu się jawić obraz sytuacji.
- Nie pracuję już w policji, Armandzie. A ty nie potrzebujesz gliny - odparł z powagą.
- Prowadzisz własną działalność. O ile się nie mylę, jesteś kimś w rodzaju eksperta w
sprawach terroryzmu.
- W moim kraju - podkreślił Reeve. - A to zupełnie inna sprawa. - Czuł, że ciekawość
zaczyna brać górę nad zdrowym rozsądkiem. Zły na siebie, zmarszczył brwi. - Przez lata
nieraz miałem okazję nawiązywać kontakty. Mógłbym ci dać nazwiska dobrych ludzi. Jeśli
szukasz kandydatów do Gwardii Królewskiej...
- Szukam człowieka, któremu mógłbym powierzyć życie córki - uciął Armand. Mimo
iż mówił cicho, w jego głosie zabrzmiała stanowczość i brak tolerancji dla sprzeciwu. -
Szukam człowieka, który ma doświadczenie w delikatnym rozwiązywaniu potencjalnie
niezręcznych spraw. Obserwowałem przebieg twojej kariery.
- Posłał dziwnie nieśmiały uśmiech w kierunku nieruchomej twarzy Reeve'a. - Mam
trochę znajomości w Waszyngtonie. Miałeś nadzwyczajne osiągnięcia. Ojciec może być z
ciebie dumny.
Na wspomnienie ojca Reeve poruszył się niespokojnie. Cholernie osobista sprawa,
pomyślał. Będzie mu trudno ją przyjąć i być obiektywnym. Lepiej będzie uprzejmie
odmówić.
- Doceniam to - odrzekł - ale nie jestem gliną. Nie jestem ochroniarzem. Jestem
farmerem.
W głębi poważnych oczu swego rozmówcy dostrzegł ognik rozbawienia i poczuł się
nagle jak mały chłopiec.
- Wiem, słyszałem. Może i tak być, jeśli tak ci bardziej odpowiada. Ale potrzebujecie,
Reeve. Bardzo. Nie musisz dawać mi teraz odpowiedzi.
Armand doskonale wyczuwał, kiedy może nalegać, a kiedy należy odpuścić.
- Przemyśl, co ci powiedziałem. Jutro wrócimy do naszej rozmowy i być może
będziesz też mógł zobaczyć się z Gabriellą. Tymczasem czuj się jak u siebie w domu.
- Wstał, sygnalizując koniec rozmowy. - Mój samochód zabierze cię z powrotem do
pałacu. Ja jeszcze tu zostanę.
Ciepłe światło późnego poranka kładło się na podłodze szpitalnej sali, Walcząc z
przemożną chęcią zapalenia papierosa, Reeve przyglądał się wzorom, jakie słońce malowało
w pokoju. Rano, przy śniadaniu w apartamencie Armanda, miał sposobność ponownie
porozmawiać z księciem.
Determinacja władcy nie była dla niego niczym nadzwyczajnym; jego ojciec
zachowywałby się tak samo. Przeklinając pod nosem, wyjrzał przez okno na góry, które
malowniczo okalały Cordinę.
Czemu, do diabła, zdecydował się tu przyjechać? Jego ziemia leży tysiące kilometrów
stąd i czeka na zaoranie. Tymczasem on bawi w maleńkim, bajkowym kraju, gdzie powietrze
uwodzi świeżością, a błękitne morze jest na wyciągnięcie ręki. Nie powinien tu przyjeżdżać.
Trzeba było od razu znaleźć jakąś wymówkę, kiedy tylko Armand się z nim skontaktował. I
czemu, gdy ojciec zadzwonił, by wesprzeć prośbę księcia, nie krzyczał o leżących odłogiem
polach i zbożu czekającym na wysianie?
Z westchnieniem musiał przyznać, że dobrze zna odpowiedź. Przyjaźń wiążąca
ambasadora Francisa MacGee i Jego Wysokość Armanda z Cordiny była głęboka i
prawdziwa. Armand przyleciał do Stanów na pogrzeb jego matki. Nie sposób zapomnieć, jak
wiele wsparcie przyjaciela znaczyło wówczas dla jego ojca.
Nie zapomniał też księżniczki, którą poznał dziesięć lat temu, gdy wraz z rodzicami
udał się w podróż do Cordiny. Dziś zobaczył ją w szpitalnym łóżku, bladą, słabą i bezbronną.
Wówczas właśnie obchodziła szesnaste urodziny, wspominał. Sam miał dwadzieścia
kilka lat, pracował już w policji i był człowiekiem twardo stąpającym po ziemi. Nie wierzył w
bajki. Tymczasem Gabriella zdawała się być postacią ze świata baśni.
Doskonale pamiętał sukienkę, którą miała na sobie tamtego wieczoru: bladozielony,
suto marszczony jedwab ciasno oplatał jej niewiarygodnie wąską talię. Na głowie miała
przepaskę wysadzaną brylantami, które migotały wśród bujnych kasztanowych włosów. Deli-
katna, dziewczęca twarz przyciągała wzrok mlecznobiałą cerą i zaróżowionymi policzkami,
lecz dopiero usta, pełne i obiecujące, koncentrowały na sobie uwagę. No i oczy...
Właśnie one najmocniej wryły się Reeve'owi w pamięć. Ozdobione pięknymi,
ciemnymi brwiami i długimi rzęsami, przypominały dwa topazy. Teraz niechętnie odwrócił
się, by na nią spojrzeć.
Nadal miała delikatne rysy. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe dodawały jej
godności. Skórę miała bladą, jak gdyby całe życie i młodość zostały z niej wypłukane. Włosy,
zaczesane do tyłu, odsłaniały szlachetną twarz. Leżącą bezwładnie na pościeli dłoń ozdabiały
diamenty i szafiry. Reeve zwrócił uwagę na krótkie, zaniedbane paznokcie, sprawiające
wrażenie połamanych lub obgryzionych. Do nadgarstka miała podłączoną kroplówkę.
Pamiętał, że szesnaście lat temu nosiła bransoletkę z pereł.
Wspomnienie ich spotkania przed laty obudziło w nim gniew. Od uprowadzenia minął
tydzień, dwa dni od wieczoru, gdy dwoje młodych ludzi odnalazło ją nieprzytomną na
poboczu szosy. Pamiętał zapach perfum, jakich użyła dziesięć lat temu, a ona nie pamiętała
własnego imienia.
Niektóre układanki można pozostawić na półce i zapomnieć o nich. Nad innymi
można chwilę pomyśleć, a potem i tak dołączą do poprzednich. Ale są też takie, które
intrygują i kuszą.
Armand postąpił sprytnie, pomyślał Reeve z przekąsem, nawet bardzo sprytnie,
zmuszając go do odwiedzenia Gabrielli. I co zamierzasz zrobić w jej sprawie? - zapytał sam
siebie. Nic, bo w twoim życiu właśnie otwiera się nowy rozdział, który sam dla siebie
napisałeś. Człowiek, który usiłuje coś zbudować, nie ma czasu na mieszanie się w sprawy
innych.
Stał ze zmarszczonym czołem, całkowicie pochłonięty własnymi myślami. Takim
zobaczyła go Brie, gdy otworzyła oczy. Popatrzyła na ponurą, pełną złości twarz, na
roziskrzone, błękitne oczy, wąskie usta, i zamarła. Co jest jawą, a co snem? Na krótką chwilę
oderwała wzrok od mężczyzny, by upewnić się, że nadal tam jest. Zacisnęła palce na
prześcieradle, lecz gdy się odezwała, jej głos zabrzmiał spokojnie.
- Kim pan jest?
Wiele rzeczy mogło się zmienić w ciągu ostatnich dziesięciu lat lub tygodnia, lecz nie
jej oczy, brązowe, głębokie, fascynujące.
- Nazywam się Reeve MacGee, jestem przyjacielem pani ojca - powiedział, nie
wyjmując rąk z kieszeni.
Brie odprężyła się odrobinę. Pamiętała mężczyznę o zmęczonych oczach i wojskowej
postawie, który przedstawił się jako jej ojciec. Nikt, kto tego nie przeżył, nie zrozumie, jak
przykra i frustrująca jest noc spędzona na poszukiwaniu w pamięci okruchów własnego życia.
- Czy my się znamy?
- Poznaliśmy się parę lat temu, Wasza Wysokość - odparł. Oczy, które niegdyś
fascynowały u młodej dziewczyny, a teraz u kobiety, zdawały się go pożerać. Czegoś jej
brakuje, pomyślał. Rozpaczliwie potrzebuje pomocy. - Obchodziła pani szesnaste urodziny.
Wyglądała pani wspaniale - dodał miękko.
- Czy pan jest Amerykaninem, panie Reeve MacGee?
Zawahał się na chwilę, mrużąc oczy.
- Tak. Skąd pani wie?
- Akcent. - W oczach dziewczyny pojawiło się zmieszanie. Czuł, że za wszelką cenę
stara się podążać za wątłą nitką, jaką niespodziewanie jej podsunięto.
- Byłam tam... Czyja tam byłam?
- Tak, Wasza Wysokość.
On wie, przeszło jej nagle przez głowę. Wie to, czego ona może się jedynie domyślać.
Pustka, och, ta piekielna pustka w głowie. Czuła, jak do oczu napływają jej łzy.
- Potrafi pan sobie wyobrazić, jakie to straszne? - zapytała cicho. - Budzę się rano i nic
nie pamiętam. Moje życie to pusta księga. Muszę czekać, aż inni pomogą mija zapełnić. Co
się ze mną stało?
- Wasza Wysokość...
- Musi mnie pan tak tytułować? - zaoponowała.
W wielkich oczach dostrzegł błysk zniecierpliwienia. Usiłował się nie uśmiechnąć.
Usiłował nie pokazać po sobie, jak bardzo ją podziwia.
- Nie - odparł, siadając na krawędzi łóżka. - A jak mam się do pani zwracać?
- Po imieniu. - Brie ze zniechęceniem spojrzała na bandaż na nadgarstku. Musi jak
najszybciej mieć to za sobą, postanowiła, unosząc się na łokciach. - Czyli Gabriella, jak mi
powiedziano.
- Większość ludzi nazywa cię Brie.
Przez chwilę w milczeniu usiłowała odnaleźć jakieś wspomnienia. Na próżno - białe
karty księgi jej życia pozostawały nie zapisane.
- Niech będzie. - Z ubolewaniem pokiwała głową.
- Powiedz mi w takim razie, co się ze mną stało.
- Nie znamy szczegółów - przyznał.
- Musicie znać! - Nie spuszczała z niego wzroku.
- Powiedz mi chociaż to, co wiesz.
Przyglądał się jej. Była delikatna, to prawda, lecz pod kruchą powłoką tkwił stalowy
rdzeń. Na nim będzie musiała odbudować swoje życie.
- W zeszłą niedzielę po południu pojechałaś na wieś - zaczął. - Następnego dnia
znaleziono twój samochód porzucony na poboczu. Potem były telefony z żądaniami okupu.
Wiemy więc tyle, że zostałaś uprowadzona i przetrzymywana w ukryciu.
Przemilczał pogróżki, w których porywacze opisywali, co zrobią księżniczce, jeśli nie
dostaną pieniędzy. Nie wymienił też zawrotnej sumy, jakiej domagali się bandyci.
Porwanie. Brie wyciągnęła rękę i oplotła palcami dłoń Amerykanina. Widziała obrazy,
cienie. Mały, ciemny pokój. Zapach... Nafta i pleśń. Pamiętała mdłości i ból głowy. Poczuła
powracający, paniczny strach.
- Trudno będzie to odtworzyć - wymamrotała. - Nie wiem dlaczego, ale jestem pewna,
że mówisz prawdę. Tylko że wszystko rysuje się tak niewyraźnie...
- Nie jestem lekarzem, ale uważam, że niczego nie można robić na siłę - odparł
pogodnie. Walka tej dziewczyny o odnalezienie samej siebie wywarła na nim ogromne
wrażenie. - Kiedy przyjdzie odpowiedni moment, wszystko sobie przypomnisz.
- Łatwo ci mówić. Ktoś mnie okradł z mojego życia, panie MacGee... A jaka jest
twoja rola w tym wszystkim? - zainteresowała się niespodziewanie. - Byliśmy kochankami?
Reeve uniósł brwi. Potrafi być szczera. I wcale nie sprawia wrażenia zbyt przejętej
taką możliwością, pomyślał, uśmiechając się półgębkiem. Nie pytając o pozwolenie, sięgnął
po papierosa.
- Nie. - Podsunął jej paczkę, a Brie poczęstowała się, nie mając pojęcia, czy pali, czy
też nie. - Jak już mówiłem, spotkaliśmy się jeden jedyny raz, kiedy miałaś szesnaście lat. Nasi
ojcowie się przyjaźnią. Nie byliby zachwyceni, gdybym cię uwiódł.
- Rozumiem. - Zaciągnęła się i natychmiast poczuła, jak dym pali jej gardło i wypełnia
płuca, zmuszając do gwałtownego zaczerpnięcia oddechu. Zgasiła papieros tym samym,
nieświadomie władczym ruchem, z jakim wcześniej po niego sięgała. - W takim razie co tu
robisz?
- Twój ojciec poprosił mnie o przyjazd. Martwi się o twoje bezpieczeństwo.
Zatrzymała wzrok na pierścionku, który zdobił jej dłoń. Ładny, oceniła. Gdy jednak
spojrzała na paznokcie, poczuła, że coś się nie zgadza. Dlaczego, nosząc taki pierścień, nie
zadbała o dłonie? Gdzieś z najgłębszych pokładów świadomości dotarło jakieś niewyraźne,
ulotne wspomnienie. Brie zacisnęła pięści, na próżno usiłując przywołać blednący obraz.
- Jeśli ojciec martwi się o moje bezpieczeństwo - ciągnęła nieświadoma, iż Reeve
uważnie śledzi wyraz jej twarzy - to co to ma wspólnego z tobą?
- Mam trochę doświadczenia w tej dziedzinie - stwierdził krótko. - Książę Armand
prosił, żebym się tobą zaopiekował.
Zmarszczyła czoło, nie wiedząc, iż w ten właśnie sposób ma zwyczaj wyrażać
zainteresowanie.
- Ochroniarz? - spytała z właściwym sobie zniecierpliwieniem. - Nie sądzę, żeby mi
się to spodobało.
Reeve, mimo całego współczucia dla Brie, zaczynał mieć dosyć. Poświęcił swój
wolny czas i przeleciał parę tysięcy kilometrów, a jej się to nie podoba!
- Wasza Wysokość musi wiedzieć, że nawet księżniczka bywa zmuszona robić rzeczy,
których nie lubi. Można do tego przywyknąć - stwierdził nieco sarkastycznie.
- Nie sądzę, panie MacGee - odparowała spokojnie. - Jestem przekonana, że nie
zniosłabym kogoś kręcącego się koło mnie. Kiedy wrócę do domu... - Zamilkła,
uświadamiając sobie, iż słowo „dom” nie niosło ze sobą żadnego konkretnego znaczenia. -
Kiedy wrócę do domu - powtórzyła - znajdę jakiś sposób na rozwiązanie tego problemu.
Możesz przekazać mojemu ojcu, że odrzuciłam twoją propozycję.
- Decyzja nie należy do ciebie, tylko do twojego ojca - odparł Reeve, wstając.
Brie mogła teraz ocenić, iż mimo przeciętnego wzrostu robił wrażenie. I nie chodziło
o szlachetne rysy ani dobrane ze smakiem, choć swobodne ubrania. Czuło się, że jeśli ten
facet zechce postawić na swoim, zrobi to bez względu na okoliczności.
Jego obecność sprawiała, że czuła się niespokojna. Nie wiedziała dlaczego, a co
gorsza nie miała pojęcia, czy powinna wiedzieć. Za to on wiedział i właśnie z tego powodu
nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Jej życie było wystarczająco skomplikowane bez
człowieka takiego jak Reeve.
Zapytała, czy byli kochankami, gdyż możliwość ta intrygowała ją i przerażała
zarazem. Gdy zaprzeczył, nie poczuła ulgi, a jedynie pustkę, która towarzyszyła jej od dwóch
dni. Może jest kobietą wiodącą samotne życie?
- Powiedziano mi, że mam prawie dwadzieścia pięć lat, panie MacGee.
- Musisz tak się do mnie zwracać? - zaoponował, umyślnie naśladując ton jej głosu.
Uśmiechnęła się. Na krótką chwilę beztroski promyk rozświetlił jej śliczną twarz.
- Jestem dorosła - ciągnęła - i sama decyduję o swoim życiu - zaznaczyła uparcie.
- Należysz do królewskiego rodu. Niektórych decyzji nie podejmujesz sama -
przypomniał, ruszając do drzwi. Już z ręką na klamce, zawahał się. - A skoro się nie zgadzasz,
to i lepiej. Mam ważniejsze sprawy na głowie niż opieka nad rozkapryszoną księżniczką -
stwierdził z cierpkim uśmiechem.
Poczekała, aż drzwi się zamkną, i usiadła na łóżku. Czuła się otumaniona. Przez
krótką chwilę pragnęła położyć się z powrotem i czekać, by ktoś przyszedł i pomógł jej się
podnieść. Zrozumiała jednak, że nie wytrzyma leżenia na wznak ani minuty dłużej. Spuściła
ostrożnie nogi na podłogę i poczekała, aż minie zawrót głowy. Ostrożnie, powoli ruszyła w
kierunku wiszącego na ścianie lustra.
Do tej pory starała się tego uniknąć. Nie pamiętała, jak wygląda, i oczami wyobraźni
widziała tysiące postaci. Czy któraś z nich to ona? Jak może żądać odpowiedzi na to pytanie,
skoro nie zna nawet koloru własnych oczu! Nabrawszy głęboko powietrza, stanęła przed
lustrem i uniosła głowę.
Zbyt chuda, było jej pierwszą myślą. Zbyt blada. Ale, dodała z głupim uczuciem ulgi,
niebrzydka. Być może oczy mają dziwny odcień, lecz nie są małe ani zezowate. Twarz bardzo
mizerna. Delikatna, przestraszona. W jej rysach nie było nic, co by przypominało mężczyznę,
, który przedstawiał się jako jej ojciec. W jego wzroku widziała siłę. W swoim - słabość.
- Kim jesteś? - zapytała, kładąc dłoń na lustrzanej tafli.
Wreszcie, wbrew sobie samej, poddała się rozpaczy i wybuchnęła płaczem.
ROZDZIAŁ DRUGI
To się więcej nie powtórzy, obiecała sobie, wychodząc spod gorącego, przynoszącego
odprężenie prysznica. Nie ukryje twarzy w dłoniach, nie podda się przeciwnościom losu.
Stawi im czoło. Tylko w ten sposób zdoła znaleźć odpowiedzi na nurtujące ją pytania.
Zacznijmy od nowa. Narzuciła znaleziony na szafce szlafrok - turkusowy, o lekko
wytartych mankietach. Z zadowoleniem otuliła się miękkim frotte. W szafce nie było nic
więcej. Zirytowana Brie zadzwoniła po pielęgniarkę.
- Proszę mi przynieść moje ubranie - zażądała.
- Ale Wasza Wysokość, nie powinna...
- Porozmawiam z moim lekarzem - ucięła. - A na razie potrzebuję szczotki do włosów,
kosmetyków i odpowiedniego ubrania. - Skrzyżowała ręce na piersi, pragnąc wyglądać
bardziej stanowczo. - Jeszcze dziś rano chcę wrócić do domu.
Nie sposób spierać się z przedstawicielką królewskiej rodziny. Siostra ukłoniła się i
poszła po lekarza.
- Czy mogę w czymś pomóc? - zagadnął od progu. Był uprzejmy, jowialny i
cierpliwy. Wyobraziła sobie niewysoki, lecz solidny ceglany mur ukryty za ścianą mchu i
bluszczu. - Wasza Wysokość nie ma potrzeby wstawać z łóżka.
- Doktorze Franco - zaczęła, gotowa sprawdzić samą siebie. - Doceniam pańskie
umiejętności i uprzejmość, lecz jadę dziś do domu.
- Dom? - zmrużył oczy, podchodząc do niej. - Droga Gabriello...
- Nie. - Przecząco pokręciła głową w odpowiedzi na pytanie, które nie padło. - Nie
pamiętam.
Franco skinął głową.
- Rozmawiałem z doktorem Kijinskim. On ma o wiele większe doświadczenie w
leczeniu podobnych zaburzeń. Dzisiaj po południu zjawi się tu na konsultacje.
- Chętnie zobaczę się z panem Kijinskim, doktorze Franco, ale nie dziś po południu.
Wsunęła dłonie do głębokich kieszeni szlafroka i wyczuła pod palcami coś niedużego
i cienkiego. Wyciągnąwszy spinkę do włosów, ścisnęła ją niczym największy skarb, jak
gdyby ten kawałek metalu miał być wytrychem, którym niedługo otworzy sobie przeszłość.
- Muszę sobie jakoś poradzić. Może gdy wrócę do miejsca, które powinnam znać
najlepiej, zacznę sobie coś przypominać. Wczoraj, po wyjściu mojego... ojca zapewniał mnie
pan, że amnezja jest chwilowa i że poza szokiem i zmęczeniem nic poważniejszego mi nie
dolega. A więc równie dobrze mogę odpoczywać i odzyskiwać siły w domu.
- Nie wiem, czy któreś z was to pamięta, lecz dokładnie to samo Gabriella powiedziała
kilka godzin po operacji usunięcia migdałków. - Armand stał w drzwiach, obserwując, jak
jego drobna córka hardo przeciwstawia się groźnemu niczym czołg lekarzowi. - Jej Wysokość
wróci do domu - zawyrokował, nie patrząc na medyka. Nim zdążyła się uśmiechnąć, dokoń-
czył: - Da mi pan listę z wytycznymi co do jej dalszej pielęgnacji. Jeśli nie zechce się
podporządkować, zostanie odesłana z powrotem. Obiecuję.
Chciała zaprotestować, lecz słowa uwięzły jej w gardle. Schyliła głowę. To, co miało
świadczyć o bezwarunkowym posłuszeństwie, zostało przekreślone aroganckim uniesieniem
brwi. Poruszony znajomym gestem Armand mocno zacisnął palce wokół jej dłoni. Obdarzała
go tym spojrzeniem tysiące razy, zawsze wtedy, gdy o coś się targowała, by w końcu
otrzymać to, co chciała.
- Poślę po twoje rzeczy - rzucił.
- Dziękuję.
Oboje zauważyli, iż nie dodała: „ojcze”.
W godzinę później opuszczała szpital. Miała na sobie lekką, wiosenną sukienkę. Gdy
odkryła, że dobrze sobie radzi z kosmetykami, poczuła jednocześnie ulgę i satysfakcję.
Delikatne cienie na powiekach i subtelna warstwa pudru skutecznie maskująca worki pod
oczami sprawiły, że wychodziła ze szpitala jako całkiem inna osoba. Rozpuszczone włosy
falowały, muskając ramiona. Pachniała francuskimi perfumami i czuła, że właśnie takie lubi.
Wiedziała, że czekający na nią samochód to limuzyna, przestronna i pachnąca
bogactwem. Nie pamiętała jednak, by wcześniej nią jeździła, nic też nie mówiła jej twarz
szofera, który z szerokim uśmiechem pomógł jej wsiąść do środka. W milczeniu czekała, aż
ojciec zajmie miejsce naprzeciwko.
- Wyglądasz o wiele lepiej - pochwalił.
Tyle rzeczy powinni sobie powiedzieć, lecz nie potrafili znaleźć słów. Zamiast nich
grały uczucia. Brie nie czuła się dziwnie w luksusowej limuzynie. Nie przeszkadzał jej ciężar
grubego pierścionka, który nosiła na palcu. Na nogach miała włoskie buty. Starte podeszwy
świadczyły, iż były często używane. Niewątpliwie przez nią, gdyż pasowały idealnie. Musiała
to być ukochana para.
Zapach wody kolońskiej ojca kojąco wpłynął na jej nerwy. Spojrzała na księcia
pytającym wzrokiem.
- Wiem, że mówię po francusku równie dobrze jak po angielsku. Wiem, bo zdarza mi
się myśleć w tym języku - wyjaśniła. - Wiem, jak pachną róże. Wiem, w którą stronę mam
patrzeć, żeby zobaczyć wschód słońca nad wodą, i jak wygląda świt. Nie wiem, czy jestem
uprzejma, czy samolubna. Nie wiem, jakiego koloru są ściany w moim pokoju. Nie wiem, czy
potrafiłam ułożyć sobie życie, czy też je zmarnowałam.
Z ciężkim sercem obserwował, jak siedząc naprzeciw niego, usiłuje wytłumaczyć,
dlaczego nie jest w stanie dać mu miłości, która mu się należała.
- Mógłbym ci to wszystko powiedzieć. Skinęła głową, równie opanowana jak on.
- Ale nie powiesz.
- Myślę, że dowiesz się więcej, jeśli będziesz sama wszystko odkrywać.
- Być może... - Spuściła wzrok i przeciągnęła palcami po torebce z białej, wężowej
skóry. - W każdym razie zdążyłam już odkryć, że jestem niecierpliwa.
Posłał jej szybki uśmiech, który chętnie odwzajemniła. Musi ci to wystarczyć na dobry
początek, powiedziała sobie w duchu i utkwiła wzrok w pejzażu za oknem. Od dłuższego
czasu pięli się w górę malowniczą, smaganą wiatrem drogą. Liczne drzewa, także palmy,
szelestem liści akompaniowały ich podróży. Po obu stronach szosy piętrzyły się potężne,
surowe skały, w szczelinach których tkwiły dzikie kwiaty. Strome zbocze nikło poniżej w
lazurowych wodach spokojnego morza.
Gdy spoglądała w górę, w kierunku, w którym zmierzali, widziała malownicze
miasteczko z różowo - białymi domkami przylepionymi na krańcu skalistego półwyspu. Jak w
bajce, pomyślała, uświadamiając sobie, iż nie czuje zaskoczenia. Gdy dojeżdżali do celu, była
całkowicie spokojna. Miasteczko z bliska wyglądało równie uroczo. Przytulone do skał
domki, wspólnie balansujące na nieprzyjaznym gruncie, sprawiały wrażenie zadowolonych z
wzajemnej bliskości. Były schludne i zdawały się z godnością nosić swój wiek.
Żadnych drapaczy chmur, żadnych korków. Coś w głębi jej duszy rozpoznawało to
miejsce, lecz była również pewna, że znała inne, duże i zatłoczone miasta, w których
wieżowce trwają w nieustannym wyścigu o miano najwyższego. A jednak to tu był jej dom.
Nie czuła potrzeby się sprzeczać. Tu i nigdzie indziej.
- Nie opowiesz mi nic o mnie samej? - spytała, patrząc Armandowi prosto w oczy. -
Opowiedz mi chociaż o Cordinie.
Lubił jej towarzystwo; widziała to w sposobie, w jaki niemal niezauważalnie uniósł
kąciki ust.
- Jesteśmy starym państwem - odparł z dumą w głosie. - Bissetowie - tak brzmi nasze
nazwisko rodowe - mieszkają tu i rządzą tymi ziemiami od siedemnastego wieku. Przedtem
Cordina znajdowała się w różnych rękach. Panowali tu Hiszpanie, Maurowie, znowu
Hiszpanie i wreszcie Francuzi. Jesteśmy, jak widzisz, miastem portowym, a nasze
strategiczne położenie nad Morzem Śródziemnym od wieków czyniło z nas smakowity kąsek.
W 1657 roku nasz przodek, Armand Bis - set, dostał Księstwo Cordiny. Od tamtej pory
pozostaje w naszych rękach i pozostanie tak długo, jak długo będziemy mieć męskiego
potomka. Tytułu nie można przekazać córce.
- Rozumiem. - Schyliła głowę w zamyśleniu. - Osobiście mogę być za to wdzięczna,
lecz z punktu widzenia polityki to dość przestarzałe.
- Nieraz mi to mówiłaś - westchnął.
- Aha. - Odwróciła głowę, by popatrzeć na dzieci bawiące się w parku przy tryskającej
radośnie fontannie. Minęli sklep z barwnymi sukienkami, piekarnię, której wystawę ozdabiały
różowe i białe pudełeczka, oraz dom, przed którym na trawniku pyszniły się krzewy azalii. -
Czy Bissetowie dobrze rządzili?
Jakież to typowe dla niej, pomyślał. Nic nie pamięta, lecz dociekliwy umysł jest żądny
informacji.
- Cordina cieszy się pokojem - odparł. - Jesteśmy członkiem ONZ. Państwem rządzę
ja wraz z Loubetem, sekretarzem stanu. Mamy Radę Korony, która obraduje trzy razy w roku.
W sprawach międzynarodowych muszę się z nimi konsultować. Wszystkie prawa muszą
zostać zatwierdzone przez obieralną Radę Narodową.
- Czy w rządzie są kobiety? W zamyśleniu potarł brodę.
- Widzę, że nadal masz smykałkę do polityki. Tak, są. Nie byłabyś zadowolona,
gdybym podał ci dane procentowe, lecz Cordina mimo to jest państwem postępowym.
- Może „postępowe” to nie jest właściwe określenie - zauważyła.
- Być może. - Uśmiechnął, się wspominając, ile razy dyskutowali na ten temat. -
Przemysł stoczniowy ze zrozumiałych względów stanowi naszą najmocniejszą stronę, lecz
turystyka plasuje się tuż za nim. Mamy piękny, stary kraj o godnym pozazdroszczenia
klimacie. Rządzimy się sprawiedliwie. Nasz kraj jest mały, lecz ważny.
Tym razem nie zamierzała podważać słów ojca. Całkowicie pochłonął ją
oszałamiający widok pałacu. Stał w miejscu najodpowiedniejszym dla tego typu budowli - w
najwyżej położonym punkcie półwyspu, zwrócony w stronę morza, do którego prowadziło
strome, skaliste urwisko.
To był widok, którego sam król Artur by nie zapomniał! Brie pałac jawił się jako
rzeczywistość ze snu - podobnie jak wiele rzeczy, które poznawała wcześniej.
Wzniesiono go z białego kamienia, ozdabiając niezliczoną ilością skrzydeł, tarasów i
wieżyczek. Równie dobrze musiał służyć obronie, jak celom reprezentacyjnym. Pozostał
przez wieki niezmieniony. Górował nad stolicą niczym jej stróż i błogosławieństwo.
Otwartych bram strzegły straże. W schludnych, czerwonych mundurach gwardziści
wyglądali elegancko, choć nieco zabawnie. Brie przypomniała sobie nagle o Reevie.
- Rozmawiałam z twoim przyjacielem, panem MacGee - oznajmiła
niezobowiązującym tonem, odrywając wzrok od pałacu. Najpierw interesy, kotku,
postanowiła. Miała wrażenie, że tak właśnie zazwyczaj postępuje.
- Podobno prosiłeś go o opiekę nade mną. Choć doceniam twoją troskę, uważam, że
pomysł, aby w moje życie wkroczył jeszcze jeden nieznajomy, jest odrobinę niewłaściwy. -
W jej głosie zabrzmiał cierpki ton.
- Reeve jest synem jednego z moich najdawniejszych i najbliższych przyjaciół. Nie
jest obcy - wyjaśnił Armand.
- Dla mnie jest. Z tego, co mówi, wynika, że spotkaliśmy się tylko raz, prawie dziesięć
lat temu. Nawet gdybym go pamiętała, i tak byłby dla mnie obcym człowiekiem.
Zawsze podziwiał sposób, w jaki jego córka potrafiła w razie potrzeby wykorzystać
umiejętność logicznego rozumowania. Tym razem nie mógł pozwolić, by podziw przeważył
nad zdrowym rozsądkiem.
- Reeve MacGee w Stanach był w policji i zajmował się sprawami bezpieczeństwa, a
teraz właśnie tego potrzebujemy.
Brie pomyślała o ubranych w czerwone mundury gwardzistach przy bramie i
mężczyźnie o byczym karku, który siedział w samochodzie za nimi.
- Czy ochrona, którą zatrudniasz, nie wystarczy? Armand poczekał z odpowiedzią do
czasu, gdy limuzyna zatrzymała się przed wejściem do pałacu.
- Gdyby wystarczyła, nie szukałbym nikogo. - Wysiadł z samochodu i odwrócił się, by
pomóc córce. - Witaj w domu, Gabriello.
Ich dłonie pozostały złączone. Armand czuł, że nie jest gotowa, by wejść do środka, i
cierpliwie czekał.
Wciągnęła w nozdrza intensywną woń kwiatów. Pachniało jaśminami, wanilią,
ziołami i rosnącymi na dziedzińcu różami. Białe kamienie niemal oślepiały na tle soczystej,
zielonej trawy. Na pewno był tu kiedyś most zwodzony, pomyślała, zaskoczona swoją
pewnością siebie. Teraz wytarte kamienne schodki prowadziły do potężnych, mahoniowych
drzwi. Niektóre pałacowe okna zdobiły witraże. Na najwyższej z wież powiewała
śnieżnobiała, przecięta krwistoczerwoną kreską flaga.
Budynek zdawał się wzywać ją do siebie, a spokój, jakim emanował, dawał poczucie
bezpieczeństwa. Był równie realny jak strach, który odczuwała jeszcze tak niedawno. A
jednak nie potrafiła powiedzieć, które z okien należały do niej. Przecież przyjechałaś po to,
żeby się tego dowiedzieć, głupia babo, upomniała samą siebie i energicznie ruszyła ku
domowi.
Zdążyła przejść kilka kroków, gdy drzwi otworzyły się z hukiem i z pałacu wybiegł
młody mężczyzna o gęstych, czarnych włosach i sylwetce tancerza.
- Brie! - Rzucił się jej na szyję z siłą i entuzjazmem młodości. Z zadowoleniem
stwierdziła, iż pachnie końmi. - Właśnie wróciłem ze stajni, kiedy Aleks powiedział, że jesteś
w drodze do domu.
Od razu poczuła, że ów młody człowiek musi bardzo mocno ją kochać, i ponad jego
ramieniem bezradnie spojrzała na ojca.
- Twoja siostra musi odpocząć, Bennetcie - pospieszył z komentarzem nieoceniony
Armand.
- Naturalnie. Tu odpocznie najlepiej. - Szeroki uśmiech nie schodził z pięknej,
ogorzałej twarzy. Wyglądał tak młodo, tak radośnie. Gdy zobaczył, że Brie mu się przygląda,
zapytał: - Nic nie pamiętasz? W dalszym ciągu?
Pragnęła go przytulić, czuła, że bardzo tego potrzebuje. Ale na razie mogła jedynie
odwzajemnić uścisk dłoni.
- Przykro mi.
Otworzył usta, lecz nie powiedział słowa, a tylko ciasno objął ramieniem jej talię.
- Nonsens - skwitował wesoło. - Teraz, gdy już jesteś w domu, błyskawicznie
odzyskasz pamięć. Aleks i ja nie mogliśmy się ciebie doczekać. Wspaniale, że już wróciłaś.
Mówił szybko i była pewna, że usiłuje w ten sposób uspokoić tak ją, jak i samego
siebie. Weszli do holu, przestronnego, z freskami na suficie i wypolerowaną posadzką. Nie
wiedziała, dokąd prowadzą długie, szerokie schody. Serce waliło jej jak młotem, postanowiła
więc skoncentrować się na kojących zapachach. Świeże kwiaty i wosk cytrynowy. Słyszała
stukot własnych obcasów na posadzce.
Na stoliku stała wysoka, lśniąca waza. Wiedziała, że pochodzi z czasów dynastii
Ming, podobnie jak była pewna, że stolik jest w stylu Ludwika XIV. Potrafiła nazwać i
skatalogować przedmioty, lecz nie była w stanie określić, co ją z nimi wiąże. Promienie
słońca wpadające przez dwa wysokie łukowe okna nie rozgrzewały jej skóry.
Ucieczka! Gwałtowna potrzeba wyrwania się z tego miejsca kłębiła się w niej z coraz
większą siłą. Pragnęła odwrócić się na pięcie i znaleźć w bezpiecznej, bezosobowej sali
szpitalnej. Tam nie musiałaby sprostać tylu oczekiwaniom, odpowiadać na wszystkie wiszące
w powietrzu, nie zadane pytania. Nie czułaby wszechobecnej miłości domowników, której nie
była w stanie odwzajemnić. Czy kiedykolwiek będzie do tego zdolna?
Bennett zrozumiał, że jest spięta, i mocno ją objął.
- Wszystko będzie dobrze, Brie.
W jakiś niewytłumaczalny sposób znalazła siłę, by się uśmiechnąć.
- Tak, wiem.
W głębi holu otworzyły się drzwi. Brie wiedziała, że ma przed sobą drugiego brata.
Podobieństwo do księcia było niezaprzeczalne. Ze wszystkich sił starała się odnaleźć w sobie
jakieś uczucia.
Nie miał gładkiej urody Bennetta. Jego rysy były znacznie surowsze niż u młodszego
brata. Wyczuwała w nim tę samą godność, która towarzyszyła każdemu ruchowi ich ojca.
Ależ tak, przypomniała sobie, przecież jest dziedzicem. A to wiąże się z wieloma obowiąz-
kami, już w młodym wieku.
- Gabriello! - Aleksander nie podbiegł do niej, jak to wcześniej uczynił Bennett, lecz
podszedł spokojnie. Wreszcie stanął przed nią i ujął w dłonie jej twarz. Zrobił to w sposób tak
naturalny, że była pewna, iż w przeszłości postępował podobnie setki razy. W przeszłości,
której nie mam, pomyślała czując ciepło jego palców na policzkach. - Tęskniliśmy za tobą.
- Ja... - zająknęła się. Co powinna powiedzieć? Co powinna czuć? Wiedziała jedynie,
że dłużej tego nie wytrzyma, że wcale nie jest tak dobrze przygotowana, jak się jej wydawało.
Wtem zza ramienia Aleksandra wyłonił się Reeve. Widocznie musiał rozmawiać z jej
bratem. Teraz stał z tyłu, obserwując spotkanie rodzinne. Być może będzie kiedyś tego
żałować, lecz teraz potrzebowała jego spokojnej bezstronności. Starając się nie stracić
panowania nad sobą, dotknęła ręki Aleksandra.
- Przepraszam, jestem bardzo zmęczona.
W oczach brata dojrzała błysk, którego nie potrafiła sobie wytłumaczyć.
- Ależ oczywiście. Powinnaś odpocząć. Zaprowadzę cię na górę.
- Nie. - Dokładała wszelkich starań, by odmowa nie zabrzmiała niegrzecznie. -
Wybacz mi, potrzebuję trochę czasu. Może pan MacGee zechce zaprowadzić mnie do mojego
pokoju.
- Siostrzyczko...
Protest Bennetta został natychmiast ukrócony przez Aleksandra.
- Reeve, wiesz, gdzie są pokoje Gabrielli.
- Naturalnie. - Amerykanin podszedł i wziął ją pod rękę, gestem pozbawionym
emocjonalnego zaangażowania. - Wasza Wysokość?
Krętymi schodami poprowadził ją na górę. Na moment odwróciła głowę, by spojrzeć
na trzech odprowadzających ją wzrokiem mężczyzn. Czuła, że dzielą ich dziesiątki mil, że nic
ich nie łączy. Wzburzone emocje sprawiły, że resztę drogi pokonała w milczeniu.
Z niczym nie kojarzyły się jej szerokie, lśniące korytarze ani wielobarwne arrasy czy
misternie drapowane zasłony. Minęli pokojówkę, której na widok księżniczki łzy napłynęły
do oczu.
- Jak to możliwe, że tak mnie kochają? - mruknęła do siebie samej.
Reeve szedł, delikatnie podtrzymując ją za ramię.
- Ludzie zazwyczaj chcą być kochani.
- I nigdy się nie zastanawiają, czy na to zasługują? - Pokręciła głową. - Czuję się
zupełnie tak, jakbym weszła w cudze ciało. To ciało ma przeszłość, a ja nie.
Z jego wnętrza, jak z jakiejś wieży obserwuję, w jaki sposób istnieję dla innych.
- Możesz wykorzystać ten dystans. Posłała mu przelotne, zaciekawione spojrzenie.
- A niby jak?
- Masz możliwość oglądania ludzi wokół siebie, nie nastawiając się w stosunku do
nich w żaden sposób - wyjaśnił z powagą. - Jesteś całkowicie neutralna, jeśli chodzi o
uczucia. Obserwujesz ich bez uprzedzeń. To może ci pomóc zrozumieć siebie.
- Więc rozumiesz, dlaczego poprosiłam cię, żebyś mnie odprowadził do pokoju?
Jej towarzysz, milcząc, zatrzymał się przed pięknie rzeźbionymi drzwiami.
- Tak, masz rację - rzekła z namysłem. - Jeszcze przed chwilą myślałam, że nie zniosę
ani jednego obcego więcej w moim życiu - wyznała szczerze. - A jednak... Nie żywisz w
stosunku do mnie żadnych uczuć, więc ja nie czuję się zobowiązana ich odwzajemniać.
Pilnowanie mnie i zachowanie trzeźwego spojrzenia na sytuację nie sprawia ci najmniejszego
problemu.
Patrzył na nią w mdłym świetle korytarza. Żaden mężczyzna nie byłby w stanie
pilnować tej kobiety, zachowując trzeźwość umysłu, lecz wolał jej tego nie mówić.
- Tam, na dole, bałaś się, prawda?
Brie uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.
- Prawda.
- A więc zdecydowałaś się mi zaufać.
- Nie. - Powiedziała to, uśmiechając się uroczo. Reeve dostrzegł w niej coś z owej
dziewczyny z diamentami we włosach, którą poznał przed laty. Ale to wspomnienie niosło ze
NORA ROBERTS CZAS NIEPAMIĘCI
PROLOG Nie pamiętała już, dlaczego biegnie. Wiedziała tylko, że nie może się zatrzymać. Jeśli stanie - przegra. To wyścig, w którym są tylko dwie lokaty: pierwsza i ostatnia. Instynktownie czuła, że musi jak najszybciej oddalić się z tego miejsca; że nie może ani na moment zwolnić kroku. Ulewny deszcz całkowicie przemoczył jej ubranie, lecz nie zważała na to. Nie reagowała już nawet na suchy trzask piorunów i przecinające niebo błyskawice. Nie przerażała jej ciemność. Już dawno przestała się obawiać rzeczy tak banalnych jak ponure mroki nocy czy gwałtowna burza. A jednak bała się: niejasny a przemożny strach owładnął nią całkowicie. Był jedynym zrozumiałym odczuciem. Zrodzony w najgłębszych zakamarkach duszy, zdawał się rozpełzać po ciele i umyśle. To on gnał ją do przodu, choć zmęczone ciało podnosiło bunt. Nie wiedziała, gdzie jest ani jak się tu znalazła. Nie pamiętała smukłych, targanych wiatrem drzew. Nic dla niej nie znaczył łomot fal roztrzaskujących się o nabrzeże ani zapach przesiąkniętych deszczem kwiatów, które deptała, biegnąc i idąc na przemian nieznaną drogą. Łkała. Paroksyzmy płaczu targały jej udręczonym ciałem. Nie była w stanie jasno myśleć, nogi miała jak z waty. Najprościej byłoby zwinąć się w kłębek i zasnąć pod jednym z przydrożnych drzew, poddać się. A jednak coś jeszcze pchało ją do przodu, nie tylko przerażenie i dezorientacja. Była silna - choć nawet jej samej trudno było w to uwierzyć. Czuła, że jest w stanie dokonać rzeczy przekraczających ludzką wytrzymałość, byle znaleźć się jak najdalej od tamtego miejsca. Nie miała pojęcia, jak długo trwa ten upiorny marsz. Deszcz i łzy oślepiały ją. Reflektory dostrzegła dopiero wówczas, gdy nieomal się na nie nadziała. Znieruchomiała pośrodku szosy niczym przestraszony zając. Znaleźli ją. Dopadli. Zanim osunęła się nieprzytomna na asfalt, usłyszała jeszcze ryk klaksonu i przeraźliwy pisk opon.
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Budzi się. - Dzięki Bogu. - Zechciałby się pan odsunąć i pozwolić mi ją zbadać, sir? Za chwilę może znowu nam odpłynąć. Przez gęstą jak wata mgłę zaczęły przenikać głosy, niewyraźne i odległe. Poczuła obezwładniający strach. Była półprzytomna, lecz mimo to rozumiała, że nie udało się jej uciec. Z trudem łapała oddech, starając się nie okazywać przerażenia. Zacisnęła pięści; ukłucie paznokci wpijających się w ciało pozwoliło jej zyskać poczucie kontroli nad sobą. Powoli uniosła powieki. Rozmyty, zamglony obraz zaczął się wyostrzać. Im wyraźniejsza stawała się pochylona nad nią twarz, tym mniejszy odczuwała lęk. Nie znała tej twarzy. To nie był nikt z nich. Przecież by ich rozpoznała! Zawahała się, lecz nie poruszyła. Okrągła, sympatyczna twarz ze starannie przyciętą, siwą, kędzierzawą bródką kontrastowała z gładką, łysą głową. Oczy były przenikliwe, zmęczone, lecz miłe. Gdy mężczyzna delikatnie ujął jej dłoń, nie próbowała się wyrywać. - Spokojnie, moja droga - powiedział ciepłym, niskim głosem, gładząc grzbiet jej dłoni, aż rozluźniła palce. - Jesteś już bezpieczna. Czuła, że bada jej puls, lecz nadal patrzyła mu prosto w oczy. Bezpieczna... Z nieufnością rozejrzała się wokół. Szpital? Tak, jest w szpitalu. Sala była elegancka i dość duża. Pachniało kwiatami i środkami dezynfekcyjnymi. Nagle jej wzrok padł na stojącego z boku mężczyznę. Był nienagannie ubrany, a z postawy przypominał wojskowego. Włosy, choć przyprószone siwizną, pozostały ciemne i gęste. Miał pociągłą, arystokratyczną twarz o pięknych rysach. Niezwykle surową, pomyślała, lecz bladą, bardzo bladą, co podkreślały cienie pod oczami. Mimo swego eleganckiego stroju wyglądał jakby nie spał od wielu dni. - Kochanie - wyszeptał drżącym głosem, ujmując jej dłoń leżącą bezwładnie na kocu. Gdy przyciskał ją do ust, w oczach stanęły mu łzy. Miała wrażenie, iż ta mocna dłoń zaczęła nieznacznie drżeć. - Znów jesteś z nami, najdroższa. Wiedziona współczuciem nie cofnęła ręki, lecz ponownie przyjrzała się jego twarzy. - Kim pan jest? - wyszeptała z trudem. Mężczyzna odskoczył jak oparzony, a potem spojrzał jej głęboko w oczy. - Kim ja...?
- Jest jeszcze bardzo słaba, sir. - Lekarz delikatnie odsunął go od łóżka. Widziała, jak kładzie dłoń na ramieniu starszego mężczyzny, lecz nie umiała powiedzieć, czy był to gest pocieszenia, czy przyjacielskie klepnięcie. - Potrzeba czasu, aby doszła do siebie - dodał z zawodową troską. Leżąc na plecach, obserwowała znaki, jakie lekarz daje tamtemu. Poczuła, że robi jej się niedobrze. Zdała sobie sprawę, że jest rozpalona i sucha. Czuła, że ma ciało, które jest obolałe, lecz wewnątrz była pustka. Gdy ponownie się odezwała, drgnęła, bo jej głos zabrzmiał zaskakująco donośnie. Mężczyźni spojrzeli w jej stronę. - Nie wiem, gdzie jestem. - Czuła pulsowanie w skroniach. - Nie wiem, kim jestem. - Wiele przeszłaś, kochanie. - Głos lekarza brzmiał czule i spokojnie, lecz jego myśli pogalopowały. Amnezja? Jeżeli w ciągu najbliższej doby ta pacjentka nie odzyska pamięci, będzie potrzebował najlepszego specjalisty. - Nic nie pamiętasz? Drugi mężczyzna trwał w bezruchu od chwili, gdy się po raz pierwszy odezwała. Teraz, nadal nieruchomy, patrzył na nią zaczerwienionymi z niewyspania oczami. Zmieszana, walcząc z nową falą lęku, próbowała się unieść, lecz lekarz powstrzymał ją stanowczo i pomógł z powrotem oprzeć się na poduszkach. Pamiętała ucieczkę, burzę, ciemność i zbliżające się światła samochodu. Zacisnęła powieki, usiłując zachować zimną krew. Nie potrafiła pojąć, czemu jest to dla niej takie ważne. Otworzyła oczy i odezwała się głosem, który tym razem był pełen bólu. - Nie wiem, kim jestem. Powiedzcie mi, proszę. - Najpierw musisz trochę odpocząć - odparł lekarz. Drugi mężczyzna natychmiast skarcił go spojrzeniem, które było - jak zauważyła kątem oka - władcze, niemal aroganckie. - Jesteś moją córką - wyjaśnił, zdecydowanym ruchem ujmując jej dłoń, która już nie drżała. - Jesteś Jej Wysokością Gabriellą de Cordina. Koszmar czy baśń? - zastanawiała się, nie odrywając od niego wzroku. Jej ojciec? Jej Wysokość Cordina... Miała wrażenie, że rozpoznaje nazwisko, lecz o co chodzi z tą całą gadką o królewskiej krwi? Nie spuszczała z niego wzroku. Nie, ten człowiek nie potrafiłby kłamać. Jego rysy były jak wyrzeźbione z kamienia, lecz w spojrzeniu kryła się głębia uczuć, która przyciągała niczym magnes. - Jeśli ja jestem księżniczką... - zaczęła, niemal się uśmiechając - czy znaczy to, że pan jest królem?
Przysięgłaby, iż kamienne dotąd oblicze na ułamek sekundy przeciął tajemniczy błysk. Rozbawienie? Nie mógł się nie uśmiechnąć. Może traumatyczne przeżycia zaburzyły jej pamięć, lecz przecież nadal jest jego małą Brie. - Cordina jest księstwem - rzekł tonem wyjaśnienia. - Ja jestem księciem Armand, a ty jesteś moim najstarszym dzieckiem. Masz dwóch braci, Aleksandra i Ben - netta. Ojciec i bracia. Rodzina, korzenie... Nie czuła absolutnie nic. - A moja matka? Tym razem bez trudu wyczytała z jego twarzy ból. - Zmarła, gdy miałaś dwadzieścia lat. Od tamtej pory wypełniasz nie tylko swoje, lecz także jej obowiązki. - Głos, zrazu oficjalny i beznamiętny, stał się czuły. - Mówimy do ciebie Brie. - Odwrócił jej dłoń tak, by mogła zobaczyć pierścień wysadzany szafirami i diamentami. - Dałem ci go na dwudzieste pierwsze urodziny, prawie cztery lata temu. Spojrzała na szlachetne kamienie i na mocną, piękną dłoń, która trzymała jej rękę. Nic nie pamiętała. Ale coś czuła - ufność. Gdy ponownie na niego spojrzała, udało się jej lekko uśmiechnąć. - Wyśmienity gust, Wasza Wysokość. - Odwzajemnił uśmiech, lecz miała wrażenie, że jest bliski płaczu, podobnie zresztą jak ona. Ta rozmowa zaczynała ją wykańczać. - Jestem potwornie zmęczona - westchnęła, przymykając oczy. - Nic dziwnego, po takich przejściach. - Lekarz poklepał ją po dłoni; nie miała pojęcia, że wykonywał ten gest setki razy od dnia jej narodzin. - Odpoczynek jest najlepszym lekarstwem, moja miła. Książę Armand niechętnie puścił dłoń córki. - Będę w pobliżu - oznajmił. Czuła, że za chwilę opuszczą ją siły. - Dziękuję. - Poczekawszy na odgłos zamykanych drzwi, zwróciła się do krzątającego się po pokoju lekarza. - Czy ja naprawdę jestem tą, za którą on mnie uważa? - Nikt tego nie wie lepiej ode mnie. - Lekarz pogładził ją po policzku bardziej dla skontrolowania temperatury niż z potrzeby ducha. - Byłem przy twojej matce, gdy przychodziłaś na świat. Odbierałem poród. Dwadzieścia pięć lat temu, w lipcu. A teraz proszę odpoczywać, Wasza Wysokość. Książę Armand przemierzał korytarz żwawym, wyćwiczonym krokiem. Za nim podążało dwóch strażników Gwardii Królewskiej. Chciał być sam. Boże, jak mocno pragnął
spędzić w samotności choćby pięć minut. Potrzebował spokoju, by ukoić targające nim uczu- cia, by zwalczyć nieznośne napięcie. Mało brakowało, a straciłby córkę, swój największy skarb. Teraz, gdy zdołał ją odzyskać, ukochana Brie patrzyła na niego jak na obcego człowieka. W przestronnej, słonecznej poczekalni czekało kolejnych trzech strażników Gwardii i liczni przedstawiciele departamentu policji Cordiny. Aleksander, starszy syn i dziedzic, spacerował, paląc papierosa. Po ojcu odziedziczył ciemne, otwarte spojrzenie i żołnierską posturę. Nie potrafił jedynie kontrolować się tak dobrze jak stary książę. Niczym wulkan, pomyślał Armand, patrząc na dwudziestotrzyletniego księcia. Burzy się i kipi, lecz nie wybucha. Na obitej różowym pluszem kanapie siedział Bennett. W wieku dwudziestu lat zapowiadał się na playboya. Mimo że także przejął po nim ciemną karnację, książę musiał przyznać, iż najmłodszy odziedziczył urodę matki. Często postępował lekkomyślnie i często bywał niedyskretny, lecz dzięki niebywałej urodzie i wdziękowi osobistemu cieszył się szczególnymi względami zarówno poddanych, jak i dziennikarzy. Podobnie jak żeńskiej połowy Europy, pomyślał Armand z przekąsem. Obok Bennetta siedział wezwany przez Armanda Amerykanin. Obaj synowie byli zbyt pogrążeni we własnych myślach, by zauważyć pojawienie się ojca. Tylko uwagi Amerykanina nic nie mogło umknąć. I właśnie dlatego Armand go wezwał. Reeve MacGee bez słowa przyglądał się wejściu starego księcia na scenę. Dobrze się trzyma, zauważył, lecz przecież nie spodziewał się niczego innego. Miał okazję spotkać władcę Cordiny zaledwie kilka razy, lecz ojciec Reeve'a studiował z nim w Oksfordzie, gdzie zrodziła się przyjaźń i wzajemny szacunek, które przetrwały mimo upływu lat i dzielącej ich odległości. Armand został władcą małego, uroczego kraju nad Morzem Śródziemnym, zaś ojciec Reeve'a - dyplomatą. Reeve wychował się wśród polityków i protokołu, lecz dla siebie wybrał mniej publiczne zajęcie - pracę tajnego agenta. Jednak po dziesięciu latach zgłębiania najbardziej skrywanych tajemnic i poczynań mieszkańców swojego kraju, Reeve oddał legitymację i założył własny interes. Przyszedł czas, gdy miał dosyć postępowania zgodnie z zasadami, jakie mu narzucali inni. Jego własne zasady bywały surowsze i trudniej je było zła- mać. Doświadczenie, jakie zdobył, pracując w Wydziale Zabójstw, a następnie w Służbach Specjalnych, nauczyło go zawierzać przede wszystkim własnemu instynktowi. Reeve urodził się w zamożnej rodzinie. Z czasem, dzięki swym zdolnościom, zdołał pomnożyć majątek przodków. Początkowo traktował tę pracę jako źródło dochodów i
ekscytujących wrażeń. Teraz nie musiał się już martwić o pieniądze i starannie wybierał zlecenia. Jeśli klient zdołał go zaintrygować, decydował się zająć jego sprawą. Dla ludzi z zewnątrz, a czasem i dla samego siebie, był jedynie początkującym farmerem. Prawie rok temu kupił kawałek ziemi, realizując marzenie o ucieczce z miasta. To była jego odpowiedź na wyzwanie życia. Po dziesięciu latach codziennego lawirowania między dobrem i złem, prawem i bezprawiem, miał już totalnie dosyć. Przekonując sam siebie, iż spłacił wszelkie zobowiązania, porzucił służbę publiczną. Prywatny detektyw może wybierać sobie klientów. Może pracować we własnym tempie i decydować o wysokości wynagrodzenia. Jeśli zlecenie okazuje się niebezpieczne, radzi sobie z nim na swój własny sposób. A jednak w ciągu ostatnich paru lat Reeve brał coraz mniej prywatnych spraw i powoli wycofywał się z interesu. Farma stanowiła szansę. Obiecał sobie, iż pewnego dnia stanie się całym jego życiem. Dla Armanda zrobił wyjątek. Aby spełnić jego prośbę, zdecydował się opóźnić pierwsze wiosenne siewy. Wyglądał bardziej jak wojownik niż farmer. Gdy wstał, by powitać księcia, jego wysokie, szczupłe ciało poruszyło się płynnie. Schludna lniana marynarka, gładki markowy podkoszulek i klubowe spodnie sprawiały, iż zależnie od nastroju potrafił sprawiać wrażenie oficjalnego lub przeciwnie, rozluźnionego. Należał do tych ludzi, których ubrania, bez względu na to, jak są atrakcyjne, stanowią jedynie tło dla właściciela. Jako pierwsza przyciągała uwagę twarz - być może z powodu delikatnych rysów odziedziczonych po irlandzkich i szkockich przodkach. Gdyby nie spędzał tak dużo czasu na powietrzu, miałby bez wątpienia bladą skórę. Ciemne włosy, choć starannie ostrzyżone, niepokornie opadały mu na oczy. Szerokie usta nadawały tej poważnej twarzy dziwnie szelmowski wyraz. Wrażenia dopełniały piękne, stalowobłękitne oczy. Reeve potrafił ich użyć zarówno, by oczarować, jak i zastraszyć. - Wasza Wysokość... Słowa Reeve'a natychmiast przykuły uwagę Aleksandra i Bennetta. - Co z Brie? - zapytali jednocześnie, lecz podczas gdy Bennett natychmiast podskoczył do ojca, Aleksander nie ruszył się z miejsca. Nerwowo zdusił papierosa w popielniczce. - Była przytomna - odparł krótko Armand. - Udało mi się z nią porozmawiać. - Jak się czuje? - Bennett patrzył na ojca ciemnymi, zatroskanymi oczami. - Kiedy będziemy mogli ją zobaczyć? - Jest bardzo zmęczona - stwierdził Armand, pocieszająco poklepując syna po ramieniu. - Może jutro.
Aleksander, nie ruszając się spod okna, syknął: - Czy ona wie, kto... - Później o tym porozmawiamy - uciął ojciec. Gdyby nie arystokratyczne wychowanie, młody książę zapewne powiedziałby coś więcej. Zbyt dobrze znał jednak zasady i ograniczenia, jakie niesie z sobą tytuł. - Niedługo zabierzemy ją do domu - powiedział spokojnie, bliski rzucenia ojcu wyzwania. - Być może Gabriella jest tu lepiej strzeżona, lecz wolę, aby wróciła do domu jak najszybciej. - Póki jeszcze jest tam, musimy koniecznie ją odwiedzić - wtrącił Bennett. - Na pewno ucieszy się na widok znajomych twarzy. Znajome twarze... Armand utkwił wzrok w oknie za plecami syna. Dla Brie nie ma żadnych znajomych twarzy. Wyjaśni im to, ale później, kiedy będą sami. Na razie musi zachować spokój, jak przystało na władcę. - Możecie odejść - rzucił. Beznamiętnie wypowiedziana, oficjalna formułka mocno dotknęła obu synów. Wiedział o tym, ale nie zmienił tonu. - Jutro będzie w lepszej formie. A teraz muszę zamienić parę słów z Reeve'em. - Gestem nakazał młodzieńcom, by opuścili pomieszczenie. Widząc, że się zawahali, uniósł brwi, lecz nie potrafił zdobyć się na bardziej stanowcze wyegzekwowanie posłuszeństwa. - Czy coś ją boli? - nie ustępował Aleksander. Spojrzenie Armanda złagodniało. Mogli to zauważyć jedynie ci, którzy dobrze go znali. - Nie, przysięgam. Wkrótce sam się przekonasz - dodał, widząc, że odpowiedź nie zadowoliła pierworodnego syna. - Gabriella jest silna - oznajmił z dumą. Aleksander posłusznie skinął głową. To, co miał do powiedzenia, będzie musiało poczekać. Bracia wyszli w towarzystwie straży. Armand odprowadził synów wzrokiem, po czym zwrócił się do Reeve'a. - Zapraszam. - Wskazał gestem jedne z drzwi. - Rozgościmy się na razie w gabinecie doktora Franco. Przeszedł przez korytarz, zdając się nie zauważać ochrony. Reeve nie potrafił nie dostrzegać tych ludzi o czujnych oczach; ich bliskość odczuwał niemal boleśnie. Nic dziwnego. Historia uprowadzenia w rodzinie królewskiej wprawiła obywateli w stan niebywałej nerwowości. Armand otworzył drzwi, przepuścił go przodem i zamknął gabinet. - Siadaj - zaprosił i sięgnął do kieszeni, z której wyjął ciemnobrązowy papieros, jeden z dziesięciu, na które sobie dziennie pozwalał. Nim zdążył sięgnąć po zapalniczkę, Reeve
podał mu ogień. - Jestem ci bardzo wdzięczny za to, że przyjechałeś. Nie miałem do tej pory okazji ci podziękować. - Nie ma takiej potrzeby, Wasza Wysokość. Jeszcze nic nie zrobiłem. Armand wypuścił kłąb dymu. W obecności syna przyjaciela mógł się nareszcie rozluźnić, przynajmniej odrobinę. - Myślisz zapewne, że jestem zbyt surowy dla moich synów - zaczął, zerkając na rozmówcę. - Myślę, że Wasza Wysokość zna ich lepiej niż ja. Armand zasiadł w klubowym fotelu. - Po ojcu masz dyplomację we krwi - zauważył z uśmiechem. - Czasami. - Jeśli się nie mylę, odziedziczyłeś również jego bystrość umysłu - ciągnął władca Cordiny. - Dziękuję, Wasza Wysokość - odparł uprzejmie Reeve, choć nie był pewien, czy ojciec byłby zadowolony z takiego porównania. - Proszę, mów mi po imieniu. - Po raz pierwszy od chwili, gdy jego córka odzyskała przytomność, Armand poczuł, że przestaje kontrolować emocje. Nerwowym ruchem potarł czoło. - Jestem gotów powoływać się na przyjaźń z twoim ojcem, Reeve - powiedział z wysił- kiem. - Zbyt mocno kocham moją córkę, nie mam wyboru. Amerykanin obrzucił siedzącego naprzeciwko mężczyznę badawczym wzrokiem. Teraz dostrzegał coś więcej niż władcze maniery: widział ojca desperacko walczącego o córkę. Bez słowa sięgnął po papierosa i zapalił go, dając Armandowi kilka dodatkowych mi- nut. - Proszę mi wszystko opowiedzieć. - Ona nic nie pamięta, Reeve. - Nie pamięta, kto ją uprowadził? - Były agent z niezwykłą uwagą obserwował noski swoich butów. - Czy widziała ich? - Ona nic nie pamięta - powtórzył dobitnie Armand, unosząc głowę. - Nawet własnego imienia. Reeve skinieniem głowy dał znak, że przyjmuje wyjaśnienia do wiadomości, nie dając po sobie poznać, jak gorączkową pracę wykonywały jego szare komórki. - Chwilowa utrata pamięci jest chyba częstym skutkiem traumatycznych przeżyć - stwierdził. - Co na to lekarz?
- Niedługo będę z nim rozmawiał - westchnął Armand. Sześć dni nadludzkiego wysiłku zostawiło na nim swoje piętno, lecz postanowił nie dać po sobie nic poznać. - Przyjechałeś, Reeve, bo cię o to prosiłem. Nigdy nie zapytałeś dlaczego. - To prawda. - Jesteś obywatelem amerykańskim i nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań. Zapach tytoniu z Wirginii mieszał się z francuskim. - Wiem. Armand zacisnął wargi. Zupełnie jak ojciec, pomyślał. I podobnie jak ojcu można mu całkowicie zaufać. Czuł, że mógłby powierzyć temu człowiekowi najcenniejsze sekrety. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że praca dla mnie może się wiązać z niebezpieczeństwem? - upewnił się, choć wiedział, jaka będzie odpowiedź. - Każdy przywódca jest na nie narażony. - Tak. A dzięki pokrewieństwu i bliskości, również jego dzieci. Starszy pan na chwilę spuścił wzrok na swoje dłonie, na złoty książęcy pierścień. Był księciem krwi. Był także ojcem. Do tej pory nigdy nie musiał decydować, co jest ważniejsze. Urodził się, został wychowany i ukształtowany zgodnie z zasadami. Armand zawsze wierzył, że najważniejsze są zobowiązania wobec ludzi. - Moje dzieci posiadają naturalnie własną ochronę - dodał, rozgniatając ze złością papierosa. - Brie, to znaczy Gabriella, niechętnie odnosi się do ochroniarzy. Jest straszliwie uparta, gdy chodzi o prywatność. Być może ją rozpuściłem. To spokojny kraj, Reeve. Naród kocha królewską rodzinę. To, że moja córka raz na jakiś czas wymykała się ochronie, nie miało większego znaczenia. - Tym razem też? - Bardzo chciała pojechać na wieś. Robi to od czasu do czasu. Tytuł, który nosi, nie wiąże się ze zbyt wieloma obowiązkami. Dla Gabrielli taki wyjazd na łono natury jest jak zawór bezpieczeństwa. Jeszcze sześć dni temu wydawało mi się, że to nieszkodliwa odskocznia, dlatego na wszystko zezwalałem. Ton głosu Armanda uzmysłowił Reeve'owi, że książę rządził rodziną podobnie jak państwem: sprawiedliwie, lecz w sposób zdecydowany. - Sześć dni temu - powiedział powoli Reeve - uprowadzono twoją córkę. Armand w milczeniu skinął głową. Musi stawić czoło faktom, emocje jedynie utrudniają działanie. - Teraz, dopóki nie wiemy, kto i dlaczego ją uprowadził, jest całkowicie bezbronna - westchnął. - Powierzyłbym Gwardii Królewskiej własne życie, lecz nie życie mojej córki.
Reeve delikatnie strzepnął papieros. Zaczynał mu się jawić obraz sytuacji. - Nie pracuję już w policji, Armandzie. A ty nie potrzebujesz gliny - odparł z powagą. - Prowadzisz własną działalność. O ile się nie mylę, jesteś kimś w rodzaju eksperta w sprawach terroryzmu. - W moim kraju - podkreślił Reeve. - A to zupełnie inna sprawa. - Czuł, że ciekawość zaczyna brać górę nad zdrowym rozsądkiem. Zły na siebie, zmarszczył brwi. - Przez lata nieraz miałem okazję nawiązywać kontakty. Mógłbym ci dać nazwiska dobrych ludzi. Jeśli szukasz kandydatów do Gwardii Królewskiej... - Szukam człowieka, któremu mógłbym powierzyć życie córki - uciął Armand. Mimo iż mówił cicho, w jego głosie zabrzmiała stanowczość i brak tolerancji dla sprzeciwu. - Szukam człowieka, który ma doświadczenie w delikatnym rozwiązywaniu potencjalnie niezręcznych spraw. Obserwowałem przebieg twojej kariery. - Posłał dziwnie nieśmiały uśmiech w kierunku nieruchomej twarzy Reeve'a. - Mam trochę znajomości w Waszyngtonie. Miałeś nadzwyczajne osiągnięcia. Ojciec może być z ciebie dumny. Na wspomnienie ojca Reeve poruszył się niespokojnie. Cholernie osobista sprawa, pomyślał. Będzie mu trudno ją przyjąć i być obiektywnym. Lepiej będzie uprzejmie odmówić. - Doceniam to - odrzekł - ale nie jestem gliną. Nie jestem ochroniarzem. Jestem farmerem. W głębi poważnych oczu swego rozmówcy dostrzegł ognik rozbawienia i poczuł się nagle jak mały chłopiec. - Wiem, słyszałem. Może i tak być, jeśli tak ci bardziej odpowiada. Ale potrzebujecie, Reeve. Bardzo. Nie musisz dawać mi teraz odpowiedzi. Armand doskonale wyczuwał, kiedy może nalegać, a kiedy należy odpuścić. - Przemyśl, co ci powiedziałem. Jutro wrócimy do naszej rozmowy i być może będziesz też mógł zobaczyć się z Gabriellą. Tymczasem czuj się jak u siebie w domu. - Wstał, sygnalizując koniec rozmowy. - Mój samochód zabierze cię z powrotem do pałacu. Ja jeszcze tu zostanę. Ciepłe światło późnego poranka kładło się na podłodze szpitalnej sali, Walcząc z przemożną chęcią zapalenia papierosa, Reeve przyglądał się wzorom, jakie słońce malowało w pokoju. Rano, przy śniadaniu w apartamencie Armanda, miał sposobność ponownie porozmawiać z księciem.
Determinacja władcy nie była dla niego niczym nadzwyczajnym; jego ojciec zachowywałby się tak samo. Przeklinając pod nosem, wyjrzał przez okno na góry, które malowniczo okalały Cordinę. Czemu, do diabła, zdecydował się tu przyjechać? Jego ziemia leży tysiące kilometrów stąd i czeka na zaoranie. Tymczasem on bawi w maleńkim, bajkowym kraju, gdzie powietrze uwodzi świeżością, a błękitne morze jest na wyciągnięcie ręki. Nie powinien tu przyjeżdżać. Trzeba było od razu znaleźć jakąś wymówkę, kiedy tylko Armand się z nim skontaktował. I czemu, gdy ojciec zadzwonił, by wesprzeć prośbę księcia, nie krzyczał o leżących odłogiem polach i zbożu czekającym na wysianie? Z westchnieniem musiał przyznać, że dobrze zna odpowiedź. Przyjaźń wiążąca ambasadora Francisa MacGee i Jego Wysokość Armanda z Cordiny była głęboka i prawdziwa. Armand przyleciał do Stanów na pogrzeb jego matki. Nie sposób zapomnieć, jak wiele wsparcie przyjaciela znaczyło wówczas dla jego ojca. Nie zapomniał też księżniczki, którą poznał dziesięć lat temu, gdy wraz z rodzicami udał się w podróż do Cordiny. Dziś zobaczył ją w szpitalnym łóżku, bladą, słabą i bezbronną. Wówczas właśnie obchodziła szesnaste urodziny, wspominał. Sam miał dwadzieścia kilka lat, pracował już w policji i był człowiekiem twardo stąpającym po ziemi. Nie wierzył w bajki. Tymczasem Gabriella zdawała się być postacią ze świata baśni. Doskonale pamiętał sukienkę, którą miała na sobie tamtego wieczoru: bladozielony, suto marszczony jedwab ciasno oplatał jej niewiarygodnie wąską talię. Na głowie miała przepaskę wysadzaną brylantami, które migotały wśród bujnych kasztanowych włosów. Deli- katna, dziewczęca twarz przyciągała wzrok mlecznobiałą cerą i zaróżowionymi policzkami, lecz dopiero usta, pełne i obiecujące, koncentrowały na sobie uwagę. No i oczy... Właśnie one najmocniej wryły się Reeve'owi w pamięć. Ozdobione pięknymi, ciemnymi brwiami i długimi rzęsami, przypominały dwa topazy. Teraz niechętnie odwrócił się, by na nią spojrzeć. Nadal miała delikatne rysy. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe dodawały jej godności. Skórę miała bladą, jak gdyby całe życie i młodość zostały z niej wypłukane. Włosy, zaczesane do tyłu, odsłaniały szlachetną twarz. Leżącą bezwładnie na pościeli dłoń ozdabiały diamenty i szafiry. Reeve zwrócił uwagę na krótkie, zaniedbane paznokcie, sprawiające wrażenie połamanych lub obgryzionych. Do nadgarstka miała podłączoną kroplówkę. Pamiętał, że szesnaście lat temu nosiła bransoletkę z pereł. Wspomnienie ich spotkania przed laty obudziło w nim gniew. Od uprowadzenia minął tydzień, dwa dni od wieczoru, gdy dwoje młodych ludzi odnalazło ją nieprzytomną na
poboczu szosy. Pamiętał zapach perfum, jakich użyła dziesięć lat temu, a ona nie pamiętała własnego imienia. Niektóre układanki można pozostawić na półce i zapomnieć o nich. Nad innymi można chwilę pomyśleć, a potem i tak dołączą do poprzednich. Ale są też takie, które intrygują i kuszą. Armand postąpił sprytnie, pomyślał Reeve z przekąsem, nawet bardzo sprytnie, zmuszając go do odwiedzenia Gabrielli. I co zamierzasz zrobić w jej sprawie? - zapytał sam siebie. Nic, bo w twoim życiu właśnie otwiera się nowy rozdział, który sam dla siebie napisałeś. Człowiek, który usiłuje coś zbudować, nie ma czasu na mieszanie się w sprawy innych. Stał ze zmarszczonym czołem, całkowicie pochłonięty własnymi myślami. Takim zobaczyła go Brie, gdy otworzyła oczy. Popatrzyła na ponurą, pełną złości twarz, na roziskrzone, błękitne oczy, wąskie usta, i zamarła. Co jest jawą, a co snem? Na krótką chwilę oderwała wzrok od mężczyzny, by upewnić się, że nadal tam jest. Zacisnęła palce na prześcieradle, lecz gdy się odezwała, jej głos zabrzmiał spokojnie. - Kim pan jest? Wiele rzeczy mogło się zmienić w ciągu ostatnich dziesięciu lat lub tygodnia, lecz nie jej oczy, brązowe, głębokie, fascynujące. - Nazywam się Reeve MacGee, jestem przyjacielem pani ojca - powiedział, nie wyjmując rąk z kieszeni. Brie odprężyła się odrobinę. Pamiętała mężczyznę o zmęczonych oczach i wojskowej postawie, który przedstawił się jako jej ojciec. Nikt, kto tego nie przeżył, nie zrozumie, jak przykra i frustrująca jest noc spędzona na poszukiwaniu w pamięci okruchów własnego życia. - Czy my się znamy? - Poznaliśmy się parę lat temu, Wasza Wysokość - odparł. Oczy, które niegdyś fascynowały u młodej dziewczyny, a teraz u kobiety, zdawały się go pożerać. Czegoś jej brakuje, pomyślał. Rozpaczliwie potrzebuje pomocy. - Obchodziła pani szesnaste urodziny. Wyglądała pani wspaniale - dodał miękko. - Czy pan jest Amerykaninem, panie Reeve MacGee? Zawahał się na chwilę, mrużąc oczy. - Tak. Skąd pani wie? - Akcent. - W oczach dziewczyny pojawiło się zmieszanie. Czuł, że za wszelką cenę stara się podążać za wątłą nitką, jaką niespodziewanie jej podsunięto. - Byłam tam... Czyja tam byłam?
- Tak, Wasza Wysokość. On wie, przeszło jej nagle przez głowę. Wie to, czego ona może się jedynie domyślać. Pustka, och, ta piekielna pustka w głowie. Czuła, jak do oczu napływają jej łzy. - Potrafi pan sobie wyobrazić, jakie to straszne? - zapytała cicho. - Budzę się rano i nic nie pamiętam. Moje życie to pusta księga. Muszę czekać, aż inni pomogą mija zapełnić. Co się ze mną stało? - Wasza Wysokość... - Musi mnie pan tak tytułować? - zaoponowała. W wielkich oczach dostrzegł błysk zniecierpliwienia. Usiłował się nie uśmiechnąć. Usiłował nie pokazać po sobie, jak bardzo ją podziwia. - Nie - odparł, siadając na krawędzi łóżka. - A jak mam się do pani zwracać? - Po imieniu. - Brie ze zniechęceniem spojrzała na bandaż na nadgarstku. Musi jak najszybciej mieć to za sobą, postanowiła, unosząc się na łokciach. - Czyli Gabriella, jak mi powiedziano. - Większość ludzi nazywa cię Brie. Przez chwilę w milczeniu usiłowała odnaleźć jakieś wspomnienia. Na próżno - białe karty księgi jej życia pozostawały nie zapisane. - Niech będzie. - Z ubolewaniem pokiwała głową. - Powiedz mi w takim razie, co się ze mną stało. - Nie znamy szczegółów - przyznał. - Musicie znać! - Nie spuszczała z niego wzroku. - Powiedz mi chociaż to, co wiesz. Przyglądał się jej. Była delikatna, to prawda, lecz pod kruchą powłoką tkwił stalowy rdzeń. Na nim będzie musiała odbudować swoje życie. - W zeszłą niedzielę po południu pojechałaś na wieś - zaczął. - Następnego dnia znaleziono twój samochód porzucony na poboczu. Potem były telefony z żądaniami okupu. Wiemy więc tyle, że zostałaś uprowadzona i przetrzymywana w ukryciu. Przemilczał pogróżki, w których porywacze opisywali, co zrobią księżniczce, jeśli nie dostaną pieniędzy. Nie wymienił też zawrotnej sumy, jakiej domagali się bandyci. Porwanie. Brie wyciągnęła rękę i oplotła palcami dłoń Amerykanina. Widziała obrazy, cienie. Mały, ciemny pokój. Zapach... Nafta i pleśń. Pamiętała mdłości i ból głowy. Poczuła powracający, paniczny strach. - Trudno będzie to odtworzyć - wymamrotała. - Nie wiem dlaczego, ale jestem pewna, że mówisz prawdę. Tylko że wszystko rysuje się tak niewyraźnie...
- Nie jestem lekarzem, ale uważam, że niczego nie można robić na siłę - odparł pogodnie. Walka tej dziewczyny o odnalezienie samej siebie wywarła na nim ogromne wrażenie. - Kiedy przyjdzie odpowiedni moment, wszystko sobie przypomnisz. - Łatwo ci mówić. Ktoś mnie okradł z mojego życia, panie MacGee... A jaka jest twoja rola w tym wszystkim? - zainteresowała się niespodziewanie. - Byliśmy kochankami? Reeve uniósł brwi. Potrafi być szczera. I wcale nie sprawia wrażenia zbyt przejętej taką możliwością, pomyślał, uśmiechając się półgębkiem. Nie pytając o pozwolenie, sięgnął po papierosa. - Nie. - Podsunął jej paczkę, a Brie poczęstowała się, nie mając pojęcia, czy pali, czy też nie. - Jak już mówiłem, spotkaliśmy się jeden jedyny raz, kiedy miałaś szesnaście lat. Nasi ojcowie się przyjaźnią. Nie byliby zachwyceni, gdybym cię uwiódł. - Rozumiem. - Zaciągnęła się i natychmiast poczuła, jak dym pali jej gardło i wypełnia płuca, zmuszając do gwałtownego zaczerpnięcia oddechu. Zgasiła papieros tym samym, nieświadomie władczym ruchem, z jakim wcześniej po niego sięgała. - W takim razie co tu robisz? - Twój ojciec poprosił mnie o przyjazd. Martwi się o twoje bezpieczeństwo. Zatrzymała wzrok na pierścionku, który zdobił jej dłoń. Ładny, oceniła. Gdy jednak spojrzała na paznokcie, poczuła, że coś się nie zgadza. Dlaczego, nosząc taki pierścień, nie zadbała o dłonie? Gdzieś z najgłębszych pokładów świadomości dotarło jakieś niewyraźne, ulotne wspomnienie. Brie zacisnęła pięści, na próżno usiłując przywołać blednący obraz. - Jeśli ojciec martwi się o moje bezpieczeństwo - ciągnęła nieświadoma, iż Reeve uważnie śledzi wyraz jej twarzy - to co to ma wspólnego z tobą? - Mam trochę doświadczenia w tej dziedzinie - stwierdził krótko. - Książę Armand prosił, żebym się tobą zaopiekował. Zmarszczyła czoło, nie wiedząc, iż w ten właśnie sposób ma zwyczaj wyrażać zainteresowanie. - Ochroniarz? - spytała z właściwym sobie zniecierpliwieniem. - Nie sądzę, żeby mi się to spodobało. Reeve, mimo całego współczucia dla Brie, zaczynał mieć dosyć. Poświęcił swój wolny czas i przeleciał parę tysięcy kilometrów, a jej się to nie podoba! - Wasza Wysokość musi wiedzieć, że nawet księżniczka bywa zmuszona robić rzeczy, których nie lubi. Można do tego przywyknąć - stwierdził nieco sarkastycznie. - Nie sądzę, panie MacGee - odparowała spokojnie. - Jestem przekonana, że nie zniosłabym kogoś kręcącego się koło mnie. Kiedy wrócę do domu... - Zamilkła,
uświadamiając sobie, iż słowo „dom” nie niosło ze sobą żadnego konkretnego znaczenia. - Kiedy wrócę do domu - powtórzyła - znajdę jakiś sposób na rozwiązanie tego problemu. Możesz przekazać mojemu ojcu, że odrzuciłam twoją propozycję. - Decyzja nie należy do ciebie, tylko do twojego ojca - odparł Reeve, wstając. Brie mogła teraz ocenić, iż mimo przeciętnego wzrostu robił wrażenie. I nie chodziło o szlachetne rysy ani dobrane ze smakiem, choć swobodne ubrania. Czuło się, że jeśli ten facet zechce postawić na swoim, zrobi to bez względu na okoliczności. Jego obecność sprawiała, że czuła się niespokojna. Nie wiedziała dlaczego, a co gorsza nie miała pojęcia, czy powinna wiedzieć. Za to on wiedział i właśnie z tego powodu nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Jej życie było wystarczająco skomplikowane bez człowieka takiego jak Reeve. Zapytała, czy byli kochankami, gdyż możliwość ta intrygowała ją i przerażała zarazem. Gdy zaprzeczył, nie poczuła ulgi, a jedynie pustkę, która towarzyszyła jej od dwóch dni. Może jest kobietą wiodącą samotne życie? - Powiedziano mi, że mam prawie dwadzieścia pięć lat, panie MacGee. - Musisz tak się do mnie zwracać? - zaoponował, umyślnie naśladując ton jej głosu. Uśmiechnęła się. Na krótką chwilę beztroski promyk rozświetlił jej śliczną twarz. - Jestem dorosła - ciągnęła - i sama decyduję o swoim życiu - zaznaczyła uparcie. - Należysz do królewskiego rodu. Niektórych decyzji nie podejmujesz sama - przypomniał, ruszając do drzwi. Już z ręką na klamce, zawahał się. - A skoro się nie zgadzasz, to i lepiej. Mam ważniejsze sprawy na głowie niż opieka nad rozkapryszoną księżniczką - stwierdził z cierpkim uśmiechem. Poczekała, aż drzwi się zamkną, i usiadła na łóżku. Czuła się otumaniona. Przez krótką chwilę pragnęła położyć się z powrotem i czekać, by ktoś przyszedł i pomógł jej się podnieść. Zrozumiała jednak, że nie wytrzyma leżenia na wznak ani minuty dłużej. Spuściła ostrożnie nogi na podłogę i poczekała, aż minie zawrót głowy. Ostrożnie, powoli ruszyła w kierunku wiszącego na ścianie lustra. Do tej pory starała się tego uniknąć. Nie pamiętała, jak wygląda, i oczami wyobraźni widziała tysiące postaci. Czy któraś z nich to ona? Jak może żądać odpowiedzi na to pytanie, skoro nie zna nawet koloru własnych oczu! Nabrawszy głęboko powietrza, stanęła przed lustrem i uniosła głowę. Zbyt chuda, było jej pierwszą myślą. Zbyt blada. Ale, dodała z głupim uczuciem ulgi, niebrzydka. Być może oczy mają dziwny odcień, lecz nie są małe ani zezowate. Twarz bardzo
mizerna. Delikatna, przestraszona. W jej rysach nie było nic, co by przypominało mężczyznę, , który przedstawiał się jako jej ojciec. W jego wzroku widziała siłę. W swoim - słabość. - Kim jesteś? - zapytała, kładąc dłoń na lustrzanej tafli. Wreszcie, wbrew sobie samej, poddała się rozpaczy i wybuchnęła płaczem.
ROZDZIAŁ DRUGI To się więcej nie powtórzy, obiecała sobie, wychodząc spod gorącego, przynoszącego odprężenie prysznica. Nie ukryje twarzy w dłoniach, nie podda się przeciwnościom losu. Stawi im czoło. Tylko w ten sposób zdoła znaleźć odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Zacznijmy od nowa. Narzuciła znaleziony na szafce szlafrok - turkusowy, o lekko wytartych mankietach. Z zadowoleniem otuliła się miękkim frotte. W szafce nie było nic więcej. Zirytowana Brie zadzwoniła po pielęgniarkę. - Proszę mi przynieść moje ubranie - zażądała. - Ale Wasza Wysokość, nie powinna... - Porozmawiam z moim lekarzem - ucięła. - A na razie potrzebuję szczotki do włosów, kosmetyków i odpowiedniego ubrania. - Skrzyżowała ręce na piersi, pragnąc wyglądać bardziej stanowczo. - Jeszcze dziś rano chcę wrócić do domu. Nie sposób spierać się z przedstawicielką królewskiej rodziny. Siostra ukłoniła się i poszła po lekarza. - Czy mogę w czymś pomóc? - zagadnął od progu. Był uprzejmy, jowialny i cierpliwy. Wyobraziła sobie niewysoki, lecz solidny ceglany mur ukryty za ścianą mchu i bluszczu. - Wasza Wysokość nie ma potrzeby wstawać z łóżka. - Doktorze Franco - zaczęła, gotowa sprawdzić samą siebie. - Doceniam pańskie umiejętności i uprzejmość, lecz jadę dziś do domu. - Dom? - zmrużył oczy, podchodząc do niej. - Droga Gabriello... - Nie. - Przecząco pokręciła głową w odpowiedzi na pytanie, które nie padło. - Nie pamiętam. Franco skinął głową. - Rozmawiałem z doktorem Kijinskim. On ma o wiele większe doświadczenie w leczeniu podobnych zaburzeń. Dzisiaj po południu zjawi się tu na konsultacje. - Chętnie zobaczę się z panem Kijinskim, doktorze Franco, ale nie dziś po południu. Wsunęła dłonie do głębokich kieszeni szlafroka i wyczuła pod palcami coś niedużego i cienkiego. Wyciągnąwszy spinkę do włosów, ścisnęła ją niczym największy skarb, jak gdyby ten kawałek metalu miał być wytrychem, którym niedługo otworzy sobie przeszłość. - Muszę sobie jakoś poradzić. Może gdy wrócę do miejsca, które powinnam znać najlepiej, zacznę sobie coś przypominać. Wczoraj, po wyjściu mojego... ojca zapewniał mnie
pan, że amnezja jest chwilowa i że poza szokiem i zmęczeniem nic poważniejszego mi nie dolega. A więc równie dobrze mogę odpoczywać i odzyskiwać siły w domu. - Nie wiem, czy któreś z was to pamięta, lecz dokładnie to samo Gabriella powiedziała kilka godzin po operacji usunięcia migdałków. - Armand stał w drzwiach, obserwując, jak jego drobna córka hardo przeciwstawia się groźnemu niczym czołg lekarzowi. - Jej Wysokość wróci do domu - zawyrokował, nie patrząc na medyka. Nim zdążyła się uśmiechnąć, dokoń- czył: - Da mi pan listę z wytycznymi co do jej dalszej pielęgnacji. Jeśli nie zechce się podporządkować, zostanie odesłana z powrotem. Obiecuję. Chciała zaprotestować, lecz słowa uwięzły jej w gardle. Schyliła głowę. To, co miało świadczyć o bezwarunkowym posłuszeństwie, zostało przekreślone aroganckim uniesieniem brwi. Poruszony znajomym gestem Armand mocno zacisnął palce wokół jej dłoni. Obdarzała go tym spojrzeniem tysiące razy, zawsze wtedy, gdy o coś się targowała, by w końcu otrzymać to, co chciała. - Poślę po twoje rzeczy - rzucił. - Dziękuję. Oboje zauważyli, iż nie dodała: „ojcze”. W godzinę później opuszczała szpital. Miała na sobie lekką, wiosenną sukienkę. Gdy odkryła, że dobrze sobie radzi z kosmetykami, poczuła jednocześnie ulgę i satysfakcję. Delikatne cienie na powiekach i subtelna warstwa pudru skutecznie maskująca worki pod oczami sprawiły, że wychodziła ze szpitala jako całkiem inna osoba. Rozpuszczone włosy falowały, muskając ramiona. Pachniała francuskimi perfumami i czuła, że właśnie takie lubi. Wiedziała, że czekający na nią samochód to limuzyna, przestronna i pachnąca bogactwem. Nie pamiętała jednak, by wcześniej nią jeździła, nic też nie mówiła jej twarz szofera, który z szerokim uśmiechem pomógł jej wsiąść do środka. W milczeniu czekała, aż ojciec zajmie miejsce naprzeciwko. - Wyglądasz o wiele lepiej - pochwalił. Tyle rzeczy powinni sobie powiedzieć, lecz nie potrafili znaleźć słów. Zamiast nich grały uczucia. Brie nie czuła się dziwnie w luksusowej limuzynie. Nie przeszkadzał jej ciężar grubego pierścionka, który nosiła na palcu. Na nogach miała włoskie buty. Starte podeszwy świadczyły, iż były często używane. Niewątpliwie przez nią, gdyż pasowały idealnie. Musiała to być ukochana para. Zapach wody kolońskiej ojca kojąco wpłynął na jej nerwy. Spojrzała na księcia pytającym wzrokiem.
- Wiem, że mówię po francusku równie dobrze jak po angielsku. Wiem, bo zdarza mi się myśleć w tym języku - wyjaśniła. - Wiem, jak pachną róże. Wiem, w którą stronę mam patrzeć, żeby zobaczyć wschód słońca nad wodą, i jak wygląda świt. Nie wiem, czy jestem uprzejma, czy samolubna. Nie wiem, jakiego koloru są ściany w moim pokoju. Nie wiem, czy potrafiłam ułożyć sobie życie, czy też je zmarnowałam. Z ciężkim sercem obserwował, jak siedząc naprzeciw niego, usiłuje wytłumaczyć, dlaczego nie jest w stanie dać mu miłości, która mu się należała. - Mógłbym ci to wszystko powiedzieć. Skinęła głową, równie opanowana jak on. - Ale nie powiesz. - Myślę, że dowiesz się więcej, jeśli będziesz sama wszystko odkrywać. - Być może... - Spuściła wzrok i przeciągnęła palcami po torebce z białej, wężowej skóry. - W każdym razie zdążyłam już odkryć, że jestem niecierpliwa. Posłał jej szybki uśmiech, który chętnie odwzajemniła. Musi ci to wystarczyć na dobry początek, powiedziała sobie w duchu i utkwiła wzrok w pejzażu za oknem. Od dłuższego czasu pięli się w górę malowniczą, smaganą wiatrem drogą. Liczne drzewa, także palmy, szelestem liści akompaniowały ich podróży. Po obu stronach szosy piętrzyły się potężne, surowe skały, w szczelinach których tkwiły dzikie kwiaty. Strome zbocze nikło poniżej w lazurowych wodach spokojnego morza. Gdy spoglądała w górę, w kierunku, w którym zmierzali, widziała malownicze miasteczko z różowo - białymi domkami przylepionymi na krańcu skalistego półwyspu. Jak w bajce, pomyślała, uświadamiając sobie, iż nie czuje zaskoczenia. Gdy dojeżdżali do celu, była całkowicie spokojna. Miasteczko z bliska wyglądało równie uroczo. Przytulone do skał domki, wspólnie balansujące na nieprzyjaznym gruncie, sprawiały wrażenie zadowolonych z wzajemnej bliskości. Były schludne i zdawały się z godnością nosić swój wiek. Żadnych drapaczy chmur, żadnych korków. Coś w głębi jej duszy rozpoznawało to miejsce, lecz była również pewna, że znała inne, duże i zatłoczone miasta, w których wieżowce trwają w nieustannym wyścigu o miano najwyższego. A jednak to tu był jej dom. Nie czuła potrzeby się sprzeczać. Tu i nigdzie indziej. - Nie opowiesz mi nic o mnie samej? - spytała, patrząc Armandowi prosto w oczy. - Opowiedz mi chociaż o Cordinie. Lubił jej towarzystwo; widziała to w sposobie, w jaki niemal niezauważalnie uniósł kąciki ust. - Jesteśmy starym państwem - odparł z dumą w głosie. - Bissetowie - tak brzmi nasze nazwisko rodowe - mieszkają tu i rządzą tymi ziemiami od siedemnastego wieku. Przedtem
Cordina znajdowała się w różnych rękach. Panowali tu Hiszpanie, Maurowie, znowu Hiszpanie i wreszcie Francuzi. Jesteśmy, jak widzisz, miastem portowym, a nasze strategiczne położenie nad Morzem Śródziemnym od wieków czyniło z nas smakowity kąsek. W 1657 roku nasz przodek, Armand Bis - set, dostał Księstwo Cordiny. Od tamtej pory pozostaje w naszych rękach i pozostanie tak długo, jak długo będziemy mieć męskiego potomka. Tytułu nie można przekazać córce. - Rozumiem. - Schyliła głowę w zamyśleniu. - Osobiście mogę być za to wdzięczna, lecz z punktu widzenia polityki to dość przestarzałe. - Nieraz mi to mówiłaś - westchnął. - Aha. - Odwróciła głowę, by popatrzeć na dzieci bawiące się w parku przy tryskającej radośnie fontannie. Minęli sklep z barwnymi sukienkami, piekarnię, której wystawę ozdabiały różowe i białe pudełeczka, oraz dom, przed którym na trawniku pyszniły się krzewy azalii. - Czy Bissetowie dobrze rządzili? Jakież to typowe dla niej, pomyślał. Nic nie pamięta, lecz dociekliwy umysł jest żądny informacji. - Cordina cieszy się pokojem - odparł. - Jesteśmy członkiem ONZ. Państwem rządzę ja wraz z Loubetem, sekretarzem stanu. Mamy Radę Korony, która obraduje trzy razy w roku. W sprawach międzynarodowych muszę się z nimi konsultować. Wszystkie prawa muszą zostać zatwierdzone przez obieralną Radę Narodową. - Czy w rządzie są kobiety? W zamyśleniu potarł brodę. - Widzę, że nadal masz smykałkę do polityki. Tak, są. Nie byłabyś zadowolona, gdybym podał ci dane procentowe, lecz Cordina mimo to jest państwem postępowym. - Może „postępowe” to nie jest właściwe określenie - zauważyła. - Być może. - Uśmiechnął, się wspominając, ile razy dyskutowali na ten temat. - Przemysł stoczniowy ze zrozumiałych względów stanowi naszą najmocniejszą stronę, lecz turystyka plasuje się tuż za nim. Mamy piękny, stary kraj o godnym pozazdroszczenia klimacie. Rządzimy się sprawiedliwie. Nasz kraj jest mały, lecz ważny. Tym razem nie zamierzała podważać słów ojca. Całkowicie pochłonął ją oszałamiający widok pałacu. Stał w miejscu najodpowiedniejszym dla tego typu budowli - w najwyżej położonym punkcie półwyspu, zwrócony w stronę morza, do którego prowadziło strome, skaliste urwisko. To był widok, którego sam król Artur by nie zapomniał! Brie pałac jawił się jako rzeczywistość ze snu - podobnie jak wiele rzeczy, które poznawała wcześniej.
Wzniesiono go z białego kamienia, ozdabiając niezliczoną ilością skrzydeł, tarasów i wieżyczek. Równie dobrze musiał służyć obronie, jak celom reprezentacyjnym. Pozostał przez wieki niezmieniony. Górował nad stolicą niczym jej stróż i błogosławieństwo. Otwartych bram strzegły straże. W schludnych, czerwonych mundurach gwardziści wyglądali elegancko, choć nieco zabawnie. Brie przypomniała sobie nagle o Reevie. - Rozmawiałam z twoim przyjacielem, panem MacGee - oznajmiła niezobowiązującym tonem, odrywając wzrok od pałacu. Najpierw interesy, kotku, postanowiła. Miała wrażenie, że tak właśnie zazwyczaj postępuje. - Podobno prosiłeś go o opiekę nade mną. Choć doceniam twoją troskę, uważam, że pomysł, aby w moje życie wkroczył jeszcze jeden nieznajomy, jest odrobinę niewłaściwy. - W jej głosie zabrzmiał cierpki ton. - Reeve jest synem jednego z moich najdawniejszych i najbliższych przyjaciół. Nie jest obcy - wyjaśnił Armand. - Dla mnie jest. Z tego, co mówi, wynika, że spotkaliśmy się tylko raz, prawie dziesięć lat temu. Nawet gdybym go pamiętała, i tak byłby dla mnie obcym człowiekiem. Zawsze podziwiał sposób, w jaki jego córka potrafiła w razie potrzeby wykorzystać umiejętność logicznego rozumowania. Tym razem nie mógł pozwolić, by podziw przeważył nad zdrowym rozsądkiem. - Reeve MacGee w Stanach był w policji i zajmował się sprawami bezpieczeństwa, a teraz właśnie tego potrzebujemy. Brie pomyślała o ubranych w czerwone mundury gwardzistach przy bramie i mężczyźnie o byczym karku, który siedział w samochodzie za nimi. - Czy ochrona, którą zatrudniasz, nie wystarczy? Armand poczekał z odpowiedzią do czasu, gdy limuzyna zatrzymała się przed wejściem do pałacu. - Gdyby wystarczyła, nie szukałbym nikogo. - Wysiadł z samochodu i odwrócił się, by pomóc córce. - Witaj w domu, Gabriello. Ich dłonie pozostały złączone. Armand czuł, że nie jest gotowa, by wejść do środka, i cierpliwie czekał. Wciągnęła w nozdrza intensywną woń kwiatów. Pachniało jaśminami, wanilią, ziołami i rosnącymi na dziedzińcu różami. Białe kamienie niemal oślepiały na tle soczystej, zielonej trawy. Na pewno był tu kiedyś most zwodzony, pomyślała, zaskoczona swoją pewnością siebie. Teraz wytarte kamienne schodki prowadziły do potężnych, mahoniowych drzwi. Niektóre pałacowe okna zdobiły witraże. Na najwyższej z wież powiewała śnieżnobiała, przecięta krwistoczerwoną kreską flaga.
Budynek zdawał się wzywać ją do siebie, a spokój, jakim emanował, dawał poczucie bezpieczeństwa. Był równie realny jak strach, który odczuwała jeszcze tak niedawno. A jednak nie potrafiła powiedzieć, które z okien należały do niej. Przecież przyjechałaś po to, żeby się tego dowiedzieć, głupia babo, upomniała samą siebie i energicznie ruszyła ku domowi. Zdążyła przejść kilka kroków, gdy drzwi otworzyły się z hukiem i z pałacu wybiegł młody mężczyzna o gęstych, czarnych włosach i sylwetce tancerza. - Brie! - Rzucił się jej na szyję z siłą i entuzjazmem młodości. Z zadowoleniem stwierdziła, iż pachnie końmi. - Właśnie wróciłem ze stajni, kiedy Aleks powiedział, że jesteś w drodze do domu. Od razu poczuła, że ów młody człowiek musi bardzo mocno ją kochać, i ponad jego ramieniem bezradnie spojrzała na ojca. - Twoja siostra musi odpocząć, Bennetcie - pospieszył z komentarzem nieoceniony Armand. - Naturalnie. Tu odpocznie najlepiej. - Szeroki uśmiech nie schodził z pięknej, ogorzałej twarzy. Wyglądał tak młodo, tak radośnie. Gdy zobaczył, że Brie mu się przygląda, zapytał: - Nic nie pamiętasz? W dalszym ciągu? Pragnęła go przytulić, czuła, że bardzo tego potrzebuje. Ale na razie mogła jedynie odwzajemnić uścisk dłoni. - Przykro mi. Otworzył usta, lecz nie powiedział słowa, a tylko ciasno objął ramieniem jej talię. - Nonsens - skwitował wesoło. - Teraz, gdy już jesteś w domu, błyskawicznie odzyskasz pamięć. Aleks i ja nie mogliśmy się ciebie doczekać. Wspaniale, że już wróciłaś. Mówił szybko i była pewna, że usiłuje w ten sposób uspokoić tak ją, jak i samego siebie. Weszli do holu, przestronnego, z freskami na suficie i wypolerowaną posadzką. Nie wiedziała, dokąd prowadzą długie, szerokie schody. Serce waliło jej jak młotem, postanowiła więc skoncentrować się na kojących zapachach. Świeże kwiaty i wosk cytrynowy. Słyszała stukot własnych obcasów na posadzce. Na stoliku stała wysoka, lśniąca waza. Wiedziała, że pochodzi z czasów dynastii Ming, podobnie jak była pewna, że stolik jest w stylu Ludwika XIV. Potrafiła nazwać i skatalogować przedmioty, lecz nie była w stanie określić, co ją z nimi wiąże. Promienie słońca wpadające przez dwa wysokie łukowe okna nie rozgrzewały jej skóry. Ucieczka! Gwałtowna potrzeba wyrwania się z tego miejsca kłębiła się w niej z coraz większą siłą. Pragnęła odwrócić się na pięcie i znaleźć w bezpiecznej, bezosobowej sali
szpitalnej. Tam nie musiałaby sprostać tylu oczekiwaniom, odpowiadać na wszystkie wiszące w powietrzu, nie zadane pytania. Nie czułaby wszechobecnej miłości domowników, której nie była w stanie odwzajemnić. Czy kiedykolwiek będzie do tego zdolna? Bennett zrozumiał, że jest spięta, i mocno ją objął. - Wszystko będzie dobrze, Brie. W jakiś niewytłumaczalny sposób znalazła siłę, by się uśmiechnąć. - Tak, wiem. W głębi holu otworzyły się drzwi. Brie wiedziała, że ma przed sobą drugiego brata. Podobieństwo do księcia było niezaprzeczalne. Ze wszystkich sił starała się odnaleźć w sobie jakieś uczucia. Nie miał gładkiej urody Bennetta. Jego rysy były znacznie surowsze niż u młodszego brata. Wyczuwała w nim tę samą godność, która towarzyszyła każdemu ruchowi ich ojca. Ależ tak, przypomniała sobie, przecież jest dziedzicem. A to wiąże się z wieloma obowiąz- kami, już w młodym wieku. - Gabriello! - Aleksander nie podbiegł do niej, jak to wcześniej uczynił Bennett, lecz podszedł spokojnie. Wreszcie stanął przed nią i ujął w dłonie jej twarz. Zrobił to w sposób tak naturalny, że była pewna, iż w przeszłości postępował podobnie setki razy. W przeszłości, której nie mam, pomyślała czując ciepło jego palców na policzkach. - Tęskniliśmy za tobą. - Ja... - zająknęła się. Co powinna powiedzieć? Co powinna czuć? Wiedziała jedynie, że dłużej tego nie wytrzyma, że wcale nie jest tak dobrze przygotowana, jak się jej wydawało. Wtem zza ramienia Aleksandra wyłonił się Reeve. Widocznie musiał rozmawiać z jej bratem. Teraz stał z tyłu, obserwując spotkanie rodzinne. Być może będzie kiedyś tego żałować, lecz teraz potrzebowała jego spokojnej bezstronności. Starając się nie stracić panowania nad sobą, dotknęła ręki Aleksandra. - Przepraszam, jestem bardzo zmęczona. W oczach brata dojrzała błysk, którego nie potrafiła sobie wytłumaczyć. - Ależ oczywiście. Powinnaś odpocząć. Zaprowadzę cię na górę. - Nie. - Dokładała wszelkich starań, by odmowa nie zabrzmiała niegrzecznie. - Wybacz mi, potrzebuję trochę czasu. Może pan MacGee zechce zaprowadzić mnie do mojego pokoju. - Siostrzyczko... Protest Bennetta został natychmiast ukrócony przez Aleksandra. - Reeve, wiesz, gdzie są pokoje Gabrielli.
- Naturalnie. - Amerykanin podszedł i wziął ją pod rękę, gestem pozbawionym emocjonalnego zaangażowania. - Wasza Wysokość? Krętymi schodami poprowadził ją na górę. Na moment odwróciła głowę, by spojrzeć na trzech odprowadzających ją wzrokiem mężczyzn. Czuła, że dzielą ich dziesiątki mil, że nic ich nie łączy. Wzburzone emocje sprawiły, że resztę drogi pokonała w milczeniu. Z niczym nie kojarzyły się jej szerokie, lśniące korytarze ani wielobarwne arrasy czy misternie drapowane zasłony. Minęli pokojówkę, której na widok księżniczki łzy napłynęły do oczu. - Jak to możliwe, że tak mnie kochają? - mruknęła do siebie samej. Reeve szedł, delikatnie podtrzymując ją za ramię. - Ludzie zazwyczaj chcą być kochani. - I nigdy się nie zastanawiają, czy na to zasługują? - Pokręciła głową. - Czuję się zupełnie tak, jakbym weszła w cudze ciało. To ciało ma przeszłość, a ja nie. Z jego wnętrza, jak z jakiejś wieży obserwuję, w jaki sposób istnieję dla innych. - Możesz wykorzystać ten dystans. Posłała mu przelotne, zaciekawione spojrzenie. - A niby jak? - Masz możliwość oglądania ludzi wokół siebie, nie nastawiając się w stosunku do nich w żaden sposób - wyjaśnił z powagą. - Jesteś całkowicie neutralna, jeśli chodzi o uczucia. Obserwujesz ich bez uprzedzeń. To może ci pomóc zrozumieć siebie. - Więc rozumiesz, dlaczego poprosiłam cię, żebyś mnie odprowadził do pokoju? Jej towarzysz, milcząc, zatrzymał się przed pięknie rzeźbionymi drzwiami. - Tak, masz rację - rzekła z namysłem. - Jeszcze przed chwilą myślałam, że nie zniosę ani jednego obcego więcej w moim życiu - wyznała szczerze. - A jednak... Nie żywisz w stosunku do mnie żadnych uczuć, więc ja nie czuję się zobowiązana ich odwzajemniać. Pilnowanie mnie i zachowanie trzeźwego spojrzenia na sytuację nie sprawia ci najmniejszego problemu. Patrzył na nią w mdłym świetle korytarza. Żaden mężczyzna nie byłby w stanie pilnować tej kobiety, zachowując trzeźwość umysłu, lecz wolał jej tego nie mówić. - Tam, na dole, bałaś się, prawda? Brie uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. - Prawda. - A więc zdecydowałaś się mi zaufać. - Nie. - Powiedziała to, uśmiechając się uroczo. Reeve dostrzegł w niej coś z owej dziewczyny z diamentami we włosach, którą poznał przed laty. Ale to wspomnienie niosło ze