metryczka

  • Dokumenty132
  • Odsłony87 625
  • Obserwuję45
  • Rozmiar dokumentów178.0 MB
  • Ilość pobrań44 761

Roberts Nora - 01 - Święte grzechy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - 01 - Święte grzechy.pdf

metryczka Dokumenty
Użytkownik metryczka wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 266 stron)

NORA ROBERTS ŚWIĘTE GRZECHY Przekład Katarzyna Głowacka

1 15 sierpnia - kolejny dzień z bezchmurnym, rozpalonym do białości niebem. Powietrze, którego nie mącił najlŜejszy nawet wietrzyk, było tak nasycone wilgocią, iŜ zdawało się, Ŝe moŜna w niej pływać. Prognoza pogody, w wiadomościach nadanych o szóstej, a następ- nie o jedenastej, nie była optymistyczna. Wszystko wskazywało na to, Ŝe to dopiero początek. Podczas długich, leniwych dni lata fala upałów nękająca od dwóch tygodni rejon Waszyngtonu stała się prawdziwym tematem dnia. Senat przerwał posiedzenia aŜ do września, tak więc na Kapitolu Ŝycie toczyło się jakby w zwolnionym tempie. Prezydent odpoczywał w Camp David przed męczącą podróŜą do Europy. Polityka jak zwykle nadawała ton Ŝyciu miasta, ale tak naprawdę Waszyngton opanowali tu- ryści i uliczni sprzedawcy. TuŜ przed Smithsonian popisywał się jakiś mim, spoceni ludzie tłum- nie zatrzymywali się bardziej dla złapania oddechu niŜ dla złoŜenia hoł- du sztuce. Piękne letnie suknie kleiły się do wilgotnych ciał, a dzieciaki natarczywie domagały się lodów. Młodzi i starzy podąŜali do Rock Creek Park, aby skorzystać z cienia i wody, które chroniły przez nieznośnym Ŝarem. Chłodzące napoje pochłaniane były litrami, a piwo i wino w nie mniejszych ilościach, choć moŜe nieco bardziej dyskretnie. Butelki zni- kały natychmiast, kiedy w pobliŜu pojawiała się ochrona parku. Podczas niezliczonych pikników i przyrządzanych na powietrzu posiłków ludzie ociekali potem, spalali hot dogi i przyglądali się maluchom raczkującym na trawie. Matki krzykliwie upominały dzieci, aby nie zbliŜały się do wody, nie biegały w pobliŜu drogi lub wyrzuciły trzymany w ręku ka- mień czy kij. Muzyka z przenośnych odbiorników radiowych była jak- 7

zwykle głośna i agresywna, a „gorące nagrania", jak nazywali je disc jockeye, podnosiły i tak juŜ wysoką temperaturę. Studenci w małych grupkach przysiadali na kamieniach tuŜ nad stru- mykiem i zawzięcie dyskutowali na temat losów świata, inni młodzi lu- dzie wylegując się na trawie zdawali się bardziej zainteresowani własną opalenizną. Ci natomiast, którzy mieli wystarczająco duŜo czasu i ben- zyny, uciekali na plaŜę lub w góry. Kilku znalazło nawet w sobie tyle energii, aby urządzić zawody w rzucaniu frisbie, i rozebrani do szortów demonstrowali wspaniale opalone torsy. Młoda, niezwykle urodziwa dziewczyna siedziała pod drzewem, szki- cując coś od niechcenia. Jeden z graczy, bezskutecznie usiłując zwrócić jej uwagę na swoje bicepsy - efekt pracy ostatnich sześciu miesięcy - wybrał skuteczniejszą, jak się zdaje, metodę i oto szybujący w powietrzu dysk wylądował z plaśnięciem na bloku rysunkowym dziewczyny. Kiedy pod- niosła głowę zagniewana, tuŜ nad sobą ujrzała skruszoną twarz winowajcy. - Przepraszam. Wyleciał mi z rąk - tłumaczył się. Dziewczyna odgarniając z twarzy kaskadę czarnych włosów podała mu dysk. - W porządku - powiedziała i nawet nie spojrzawszy na niego, po- wróciła do przerwanego zajęcia. Młodość rzadko się jednak poddaje. Przykucnąwszy więc przy dziew- czynie, z zainteresowaniem przyglądał się jej szkicom. O sztuce miał bardzo blade pojęcie, ale jakie to w końcu miało znaczenie. Hej, to naprawdę dobre. Gdzie studiujesz? Przejrzała zamiary natręta i juŜ chciała go spławić, kiedy zauwaŜyła jego uśmiech - musiała przyznać, Ŝe był doprawdy zniewalający. - W Georgetown. - Nie Ŝartuj! Ja teŜ. Prawo. - Rod! Gramy czy nie? - dobiegł głos zniecierpliwionego partnera. - Często tu przychodzisz? - zapytał Rod, ignorując przyjaciela. Dziewczyna miała ogromne brązowe oczy. Nigdy jeszcze takich nie widział. - Od czasu do czasu. - MoŜe byśmy... - Rod, chodźŜe wreszcie. Rod spojrzał na spoconego, nieco otyłego przyjaciela, po czym zno- wu w chłodne brązowe oczy dziewczyny i nie miał juŜ wątpliwości, ja- kiego dokona wyboru. - Później, Pete - zawołał i niedbałym ruchem wyrzucił frisbie wy- soko w powietrze. 8

- Koniec gry? - zapytała dziewczyna, przyglądając się lotowi krąŜka. Uśmiechnął się od ucha do ucha i dotykając nieśmiało jej włosów powiedział: - To zaleŜy. Pete głośno złorzecząc rzucił się w pogoń za dyskiem. Dopiero co zapłacił za niego aŜ sześć dolców. Omal nie wpadł na psa i cały czas śledząc lot krąŜka, w nadziei Ŝe nie wyląduje on w strumieniu, zbiegł po zboczu. Skórzane sandały, które miał na nogach, kosztowały go znacz- nie więcej. Tymczasem frisbie najwyraźniej leciał wprost do wody, co widząc Pete zaczął głośno kląć, nie licząc się juŜ ze słowami. Dysk ude- rzywszy w drzewo nagle jednak zmienił kierunek i poszybował w zaroś- la. Zlany potem Pete, myślami juŜ przy zimnym mooseheadzie, rzucił się w plątaninę krzewów. Nagle serce mu zamarło, a krew uderzyła do głowy. Zanim przy- szedł do siebie, gwałtownie zwymiotował zjedzony niedawno lunch skła- dający się z praŜynek i dwóch hotdogów. Jego frisbie wylądował zaledwie o kilka centymetrów od brzegu stru- mienia. Nowiutki, czerwony, lśnił na śnieŜnobiałej dłoni, która zdawała się podawać Pete'owi zgubę. W krzakach leŜała Carla Johnson, dwudziestotrzyletnia studentka szkoły dramatycznej, w wolnych godzinach dorabiająca jako kelnerka. Jakieś dwanaście do piętnastu godzin wcześniej została uduszona hu- merałem*. Detektyw Ben Paris skończywszy raport o zabójstwie niejakiej John- son, pełen ponurych myśli usiadł przy biurku. Pisząc na maszynie jedynie dwoma palcami, ale za to z szybkością karabinu maszynowego, zanoto- wał wszystkie związane ze sprawą fakty. Teraz ponownie je odtwarzał. To nie był napad o podłoŜu seksualnym czy rabunkowym. Pod ciałem ofia- ry znaleziono torebkę z kwotą dwudziestu trzech dolarów i siedemdzie- sięciu sześciu centów oraz plastikową Mastercard, a na palcu zamordo- wanej wciąŜ tkwił okazały pierścień z opalem, wartości co najmniej pięćdziesięciu dolców. śadnego więc motywu, Ŝadnych podejrzeń. Ab- solutnie nic. Ben i jego partner spędzili całe popołudnie przesłuchując rodzinę ofiary. Wyjątkowo wredna robota, pomyślał. Konieczna, ale wredna. * Humerał - w liturgii rzymskiej biała lniana chusta (niekiedy z kapturem), okrywająca szyję i ramiona księdza, wkładana pod albę. 9

Za kaŜdym razem otrzymywali te same odpowiedzi. Carla chciała zo- stać aktorką. Studia całkowicie ją pochłaniały, co nie znaczy, Ŝe nie spotykała się z chłopcami. Jednak zawsze były to tylko przelotne zna- jomości. Miała bardzo wygórowane ambicje, niestety nigdy ich nie zrealizowała. Ben ponownie zaczął przeglądać raport i zatrzymał się przy narzę- dziu zbrodni. UŜywany przez księŜy humerał. Przypięta była do niego kartka. Kiedy detektyw przybył na miejsce zbrodni, uklęknął, aby ją prze- czytać. „Grzechy są jej odpuszczone." - Amen - wyszeptał Ben i głęboko westchnął. Była spokojna wrześniowa noc. Zegar dawno juŜ wybił pierwszą, kiedy Barbara Clayton, skracając sobie drogę, szła przez trawnik tuŜ przy katedrze w Waszyngtonie. Powietrze było ciepłe, a niebo skrzyło się milionem gwiazd. Kobieta zdawała się jednak zupełnie tego nie dostrze- gać. Idąc mówiła do siebie, wyraźnie zagniewana. JuŜ ona się rano roz- prawi z tym przeklętym mechanikiem o lisiej twarzy. Da mu popalić! Co za drań! Dobrze, Ŝe ma juŜ tylko kawałek do przejścia. Niestety rano będzie musiała jechać do pracy autobusem! Ten sukinsyn drogo jej za to zapłaci! Spadająca gwiazda przemknęła nagle po niebie, pozostawiając świet- listy ślad. Barbara nawet tego nie zauwaŜyła, nie zauwaŜył równieŜ męŜ- czyzna, który ją obserwował. Wiedział, Ŝe tu przyjdzie. CzyŜ nie powie- dziano mu, aby tu właśnie na nią czekał? CzyŜ jego głowa nawet teraz nie pękała od siły Głosu? Został wybrany, obarczono go strasznym cię- Ŝarem, ale chwała stanie się jego udziałem. - Dominus vobiscum - wyszeptał i mocno ścisnął w dłoniach deli- katny materiał humerału. Kiedy dokonał dzieła, poczuł gwałtowny przypływ siły. Jego mięś- nie drŜały z podniecenia, a krew radośnie pulsowała. Był oczyszczony. A teraz równieŜ i ona. Wolno i bardzo delikatnie powiódł kciukiem po jej czole, ustach i sercu, kreśląc znak krzyŜa. Szybko udzielił jej rozgrze- szenia. Głos ostrzegł go, Ŝe wielu nie zrozumie szlachetnych pobudek jego czynu. Pozostawiając ciało w mroku, ruszył przed siebie; oczy lśniły mu od łez radości i uniesienia. 10

- Media nas tym udupią. - Kapitan Harris walnął pięścią w gazetę rozłoŜoną na stole. - Całe to sakramenckie miasto ogarnęła panika. Niech no się tylko dowiem, kto sprzedał tę historię prasie... Tracił panowanie nad sobą. Nie zdarzało się to często. Wprawdzie siedział za biurkiem, był jednak gliną i to, jak twierdził, cholernie do- brym gliną. Dobry glina nie traci panowania nad sobą. Aby zyskać na czasie, złoŜył gazetę i obrzucił wzrokiem siedzących w pokoju kolegów. TeŜ cholernie dobre gliny, przyznał w duchu. Nie tolerowałby innych. Ben Paris usiadł na rogu biurka, bawiąc się przyciskiem z pleksigla- su. Harris doskonale wiedział, Ŝe kiedy Ben się nad czymś zastanawia, zawsze uwaŜnie przygląda się swoim dłoniom. Jest młody, pomyślał, ale dziesięć lat w słuŜbie zrobiło swoje. Solidny gliniarz, choć czasem tro- chę zbyt wielki indywidualista. Dwie pochwały za odwagę miały swoją wymowę. Gdy Harris był mniej napięty, bawiło go nawet, Ŝe Ben wyglą- da jak tajniak w wersji hollywoodzkiego scenarzysty - pociągła twarz, szczupła, ale umięśniona sylwetka, ciemnowłosy, śniada karnacja. Wło- sy, gęste i trochę za długie jak na klasyczną fryzurę, na pewno wyszły spod ręki jednego z najlepszych fryzjerów w Georgetown. Jasnozielone oczy patrzyły badawczo i przenikliwie. TuŜ obok siedział Ed Jackson, partner Bena. Jego ponad dwumetro- wy wzrost i studziesięciokilogramowa waga budziły powszechny respekt. Broda była gęsta i tak ruda jak kędzierzawe włosy na głowie, a oczy niebieskie i przyjazne. Z odległości pięćdziesięciu jardów policyjną splu- wą potrafił zrobić dziurę wielkości dwudziestopięciocentówki. Harris odłoŜył na bok gazetę, lecz nie usiadł. - A więc co macie? Ben bawił się przyciskiem, przerzucając go z ręki do ręki. Po chwili go odłoŜył. - Poza budową ciała i kolorem włosów ofiary nie miały ze sobą nic wspólnego. śadnych wspólnych znajomych, Ŝadnych wspólnie odwie- dzanych miejsc. O Carli Johnson wiesz juŜ wszystko. Barbara Clayton pracowała w sklepie z konfekcją. Rozwiedziona, bezdzietna. Rodzina mieszka w Marylandzie. Środowisko robotnicze. Była z kimś związana jakieś trzy miesiące temu. Sprawy się jednak skomplikowały. On wyje- chał do Los Angeles. Sprawdzamy go, lecz wygląda na to, Ŝe jest czysty. - Sięgnął do kieszeni po papierosa, chwytając wymowne spojrzenie part- nera. - To juŜ szósty - rzucił mimochodem Ed. - Ben próbuje zejść poni- Ŝej paczki dziennie - wyjaśnił i sięgnął po raport. 11

- Clayton spędziła wieczór w barze na Wisconsin. Coś w rodzaju babskiego wieczoru z przyjaciółką, która z nią pracuje. Według tej przy- jaciółki Clayton wyszła około pierwszej. Jej samochód znaleziono ze- psuty kilka przecznic dalej. Wygląda na to, Ŝe miała problemy z prze- kładnią. Najwidoczniej postanowiła przejść ten kawałek na piechotę. Jej mieszkanie znajduje się zaledwie pół mili dalej. - Jedyne, co łączy ofiary, to płeć, jasna karnacja i blond włosy. - Ben wciągnął głęboko w płuca dym, po czym delikatnie go wypuścił. - Zostały zamordowane. Na jego terenie, pomyślał Harris, i potraktował to jak osobiste wy- zwanie. - Narzędzie zbrodni: uŜywana przez księŜy szarfa. - Humerał - poprawił go Ben. - To powinno ułatwić nam zadanie. Ten facet uŜywa najlepszego, jedwabnego. - Tu na pewno go nie kupił - wtrącił Ed. - W kaŜdym razie nie w tym roku. Sprawdziliśmy kaŜdy sklep z dewocjonaliami, kaŜdy ko- ściół. Wpadliśmy na trop trzech miejsc, gdzie uŜywa się właśnie takich. - Tekst, który morderca pozostawiał przy zwłokach, pisany jest na papierze dostępnym w kaŜdym najmniejszym nawet sklepiku - dodał Ben. - Jednym słowem, nie macie nic. - Jednym słowem - Ben znowu zaciągnął się dymem - nie mamy nic. Harris w milczeniu obserwował swoich współpracowników. Mógł- by zaŜądać, aby Ben zaczął nosić krawat, a Ed przystrzygł brodę. Ale przecieŜ nie o to w końcu chodziło. To byli jego najlepsi ludzie. Paris, przy duŜym uroku osobistym i pozornej niefrasobliwości, miał instynkt lisa, a umysł przenikliwy i ostry jak brzytwa. Jackson był uosobieniem sumienności i dokładności, jakie spotkać moŜna jedynie u starej panny. Ta ponura sprawa przypominała skomplikowaną układankę, a Jackson sprawiał wraŜenie, jakby nigdy nie był zmęczony dopasowywaniem jej elementów. Harris poczuł dym z papierosa i przypomniał sobie, Ŝe zrezygnował z palenia dla własnego dobra. - Jeszcze raz porozmawiajcie ze wszystkimi - zwrócił się do poli- cjantów. - Chcę mieć dokładny raport o tym chłopaku Clayton oraz listę klientów sklepów z dewocjonaliami. - Znów spojrzał na gazetę. - Chcę mieć tego typa. - Księdza - mruknął Ben, przebiegając wzrokiem po nagłówkach. - Prasa zawsze lubi jakoś nazywać psychopatów. 12

- I poświęca im duŜo uwagi - dodał Harris. - Zdejmijmy go więc z tych nagłówków i wsadźmy za kratki. Doktor Teresa Court, zmęczona nocnym ślęczeniem nad papierami, popijała kawę i przeglądała prasę. Mijał tydzień od drugiego juŜ mor- derstwa, a „Ksiądz", jak go nazywała prasa, wciąŜ pozostawał na wol- ności. Wcale nie uwaŜała, aby czytanie o nim było najlepszym sposo- bem, by rozpocząć dzień, ale to względy zawodowe ją do tego skłaniały. Nie mogła się pogodzić ze śmiercią tych dwóch młodych kobiet, ale musiała analizować fakty i stawiać diagnozy. Takiej właśnie pracy się poświęciła. Jej Ŝycie zawodowe to nieustanny kontakt z cudzymi pro- blemami, cierpieniem i frustracją. Chciała więc, aby przynajmniej jej prywatny świat był prosty i uporządkowany. Wzrastała w dobrobycie, wśród rzeczy pięknych i ludzi wykształconych. Było więc zupełnie na- turalne, Ŝe na ścianie miała sztych Matisse'a, a na stole kryształ Bacca- rata. Właściwie odpowiadały jej raczej czyste linie i pastele, ale od czasu do czasu chętnie wybierała coś bardziej ekstrawaganckiego, jak na przy- kład ten abstrakcyjny obraz olejny nad biurkiem, uderzający dynami- zmem i jaskrawymi barwami. Doskonale godziła ze sobą zarówno po- trzebę surowości, jak i łagodności. Być zadowoloną, i to w kaŜdej sytuacji, to jedno z najwaŜniejszych zadań, które przed sobą stawiała. Kawa wystygła, więc odsunęła ją na bok. Po chwili to samo zrobiła z leŜącymi tuŜ przed nią papierami. Szkoda, pomyślała, Ŝe tak mało wie o mordercy i jego ofiarach i Ŝe nie zna wszystkich szczegółów tej okrop- nej sprawy. Zaraz jednak przypomniała sobie stare powiedzenie, Ŝe z Ŝy- czeniami naleŜy być ostroŜnym, poniewaŜ czasami lubią się spełniać. Rzuciwszy okiem na zegarek, szybko podniosła się zza biurka. Nie mia- ła juŜ czasu zastanawiać się nad całą tą historią. Czekali na nią pacjenci. Miasta we wschodniej części Stanów najpiękniejsze są jesienią. Lato zamienia je w rozŜarzoną do białości pustynię, zima topi w błocie i sza- rości, za to jesień obdarza niezwykłym bogactwem kolorów i jakimś dziwnym dostojeństwem. O drugiej nad ranem w pewien chłodny październikowy dzień Ben Paris nagle obudził się. Nie potrafił zrozumieć, co przerwało jego tak ciekawie zapowiadający się sen z trzema blondynkami w roli głównej. Wstał i nago przeszedł do szafy po papierosy. Dwudziesty drugi, poli- czył w duchu. 13

Zapalił czekając, aŜ znany, gorzki smak wypełni usta, po czym udał się do kuchni przygotować sobie kawę. Włączył świetlówkę przy ku- chence i rozejrzał się uwaŜnie za karaluchami. Nie zauwaŜył, aby co- kolwiek pomknęło w stronę szpar. Zapalił gaz pod czajnikiem i pomy- ślał, Ŝe ostatnia dezynsekcja okazała się skuteczna. Sięgając po filiŜankę, odsunął na bok pocztę z dwóch dni, która wciąŜ czekała na otwarcie. W ostrym świetle kuchennym twarz Bena była zacięta, wręcz zło- wroga. Smukłość jego ciała graniczyła z chudością, która robiłaby jesz- cze większe wraŜenie, gdyby nie delikatny zarys mięśni. Nagle zaczął myśleć o morderstwie. Sama kawa na pewno by go nie otrzeźwiła. Ale kiedy umysł juŜ funkcjonował, ciało natychmiast za nim podąŜało. Sys- tematyczne treningi zrobiły swoje. Chudy bury kot skoczył na stół: bacz- nie przyglądał się, jak Ben pije kawę i pali papierosa. Po czym widząc jego roztargnienie, całą swoją uwagę skupił na wieczornej misce mleka i rozpoczął ceremonię mycia. Od tego popołudnia, gdy odnaleziono pierwszą ofiarę, nie poczynili Ŝadnych istotnych postępów w wykryciu mordercy. Kiedy wydawało się, Ŝe natrafili wreszcie na coś, co mogło być nitką wiodącą do kłębka, trop szybko okazywał się fałszywy. Ślepy zaułek, pomyślał Ben. Nic, kompletnie nic. W ciągu miesiąca odnotowano wprawdzie pięć przypadków zgłoszenia się rzekomych morderców, ale wszyscy okazali się psychopatami, którzy za wszelką cenę chcieli zwrócić na siebie uwagę. Minęło dwadzieścia sześć dni od drugiego morderstwa, a oni wciąŜ tkwili w punkcie zerowym. Ben zdawał sobie sprawę, Ŝe w miarę upły- wu czasu ślady ulegają coraz większemu zatarciu. Kiedy dla prasy spra- wa przestała być tematem dnia, ludzie jakby zaczęli odzyskiwać spokój. Benowi wcale się to nie podobało. Przypalając kolejnego papierosa, pomyślał, Ŝe tak właśnie wygląda cisza przed burzą. W zamyśleniu wyj- rzał przez okno w chłodną, rozjaśnioną przez księŜyc noc. Doug's znajdował się zaledwie pięć mil od mieszkania Bena. Ten niewielki klub kończył właśnie swoją działalność. Światła w pomiesz- czeniach były juŜ wygaszone, muzycy opuścili lokal, a w powietrzu unosił się zapach rozlanego alkoholu. Francie Bowers wyszła tylnym wyjściem, narzucając na siebie sweter. Bardzo bolały ją nogi. ChociaŜ przed wyj- ściem zmieniła obuwie na wygodne tenisówki, po sześciu godzinach chodzenia na wysokich obcasach zupełnie nie czuła palców u stóp. Jed- nak sute napiwki pozwalały zapomnieć o bólu. Praca kelnerki roznoszącej 14

drinki wymagała ustawicznego ruchu, lecz jeśli dziewczyna miała zgrabne nogi, a tak właśnie było w jej przypadku, zawsze otrzymywała hojne napiwki. Jeszcze kilka nocy takich jak ta, pomyślała Francie, i w końcu moŜe będzie w stanie zapłacić za małego volkswagena, o którym bezustan- nie marzyła. Nigdy więcej udręki związanej z jazdą autobusem. Tak właśnie wyobraŜała sobie szczęście. Ostry ból w podbiciu stopy spro- wadził ją na ziemię. Krzywiąc się spojrzała na boczną uliczkę. Gdyby w nią skręciła, mogłaby zaoszczędzić jakieś ćwierć mili. Ale uliczka była zupełnie ciemna. Kolejne dwa kroki przy świetle ulicznych lamp i w końcu się poddała. Ciemno czy nie, nie zrobi nawet kroku więcej niŜ to konieczne. Długo czekał. Był jednak pewien: Głos powiedział mu, Ŝe spotka jedną z zagubionych dusz. Szła szybko, tak jakby nie mogła doczekać się zbawienia. Od wielu dni modlił się za nią, za oczyszczenie jej duszy. Teraz nadszedł właśnie dzień wybaczenia. On spełni jedynie rolę instru- mentu. Poczuł zamęt w głowie i wrzenie powoli ogarnęło jego ciało. Spłynęła na niego Moc. Stojąc w ukryciu modlił się, aby dziewczyna się zbliŜyła. Działał bardzo sprawnie. Kiedy zarzucił humerał na jej szyję, miała tylko chwilę na złapanie oddechu - szarfa zacisnęła się, z ust dziewczy- ny wydobył się słaby krzyk, po czym dopływ powietrza został odcięty. Śmiertelnie przeraŜona, upuściła na ziemię płócienną torbę i obiema rę- kami usiłowała się bronić. Czasami, kiedy czuł w sobie wielką Moc, dzieło dokonywało się szybko. Tym razem jednak nie poszło mu tak łatwo. Jakieś straszliwe zło tkwiące w tej dziewczynie stawiało zacięty opór. Chwyciła za humerał, usiłowała rozerwać dłonie w rękawiczkach, zaciskające się na jej szyi. Kiedy zaczęła się szarpać, uniósł ją do góry, lecz wciąŜ nie dawała za wygraną. Kopiące bezładnie nogi trafiły w jakąś leŜącą na ziemi pustą puszkę, która potoczyła się z brzękiem. Potworny hałas echem odbił się w jego głowie, sprawiając mu dotkliwy ból. Po chwili jednak dziewczyna się uspokoiła, a łzy na jego twarzy osuszył jesienny wiatr. Delikatnie ułoŜył ją na betonie i wypowiadając starą formułę rozgrzeszenia, przypiął do jej swetra kartkę. Odchodząc, pobłogosławił leŜące nieruchomo ciało. Teraz juŜ była spokojna. On równieŜ. 15

- Chyba nie chcesz nas pozabijać. - Ton głosu Eda był obojętny, podczas gdy prowadzony przez Bena mustang wziął zakręt z prędkością ponad pięćdziesięciu mil na godzinę. - Ona i tak juŜ nie Ŝyje. Ben zjechał w dół, po czym skręcił w prawo. - To przecieŜ ty wykończyłeś ostatni samochód. Mój ostatni samo- chód - dodał z odrobiną złośliwości. - Miał na liczniku zaledwie sie- demdziesiąt pięć tysięcy mil. - To był szaleńczy pościg - zamruczał Ed. Mustang siadał przy kaŜ- dym wstrząsie, przypominając Benowi, Ŝe powinien sprawdzić resory. - Ale ty jakoś Ŝyjesz. -A siniaki i stłuczenia? - Ben wrzucił trójkę, przejeŜdŜając szybko na Ŝółtym świetle. - Było ich całe mnóstwo. Ed uśmiechnął się na wspomnienie słynnego pościgu. - No ale ich dostaliśmy! - Byli nieprzytomni. - Ben z piskiem opon zatrzymał samochód i wrzucił kluczyki do kieszeni. - A mnie kosztowało to pięć szwów na ręku. - ZłóŜ skargę - Ed ziewając wygramolił się z samochodu i stanął tuŜ obok na chodniku. Świtało. Przejmujący poranny chłód sprawiał, Ŝe kaŜdy oddech na- tychmiast zamieniał się w obłoczek pary. Pomimo to na miejscu zdąŜył się juŜ zgromadzić niezły tłumek Ŝądnych sensacji ludzi. Otulając się szczelnie płaszczem i marząc o odrobinie gorącej kawy, Ben przeszedł przez szpaler gapiów w stronę zablokowanej przez policję alei. - Szczwany lis. - Ben kiwnąwszy głową policyjnemu reporterowi, spojrzał na trzecią juŜ z kolei ofiarę. Jej wiek określiłby na jakieś dwadzieścia sześć do dwudziestu ośmiu lat. Miała na sobie sweter z marnej włóczki i tenisówki o niemal zdar- tych podeszwach. Nosiła długie, pozłacane kolczyki. Ben pomyślał, Ŝe jej mocny makijaŜ zupełnie nie pasuje do swetra z domu towarowego i taniutkich sztruksów. Zająwszy ręce drugim juŜ dziś papierosem, słuchał raportu umun- durowanego policjanta stojącego obok. - Znalazł ją włóczęga. Trzymamy go w samochodzie policyjnym, aŜ dojdzie do siebie. Wygląda na to, Ŝe grzebał w śmieciach i wtedy się na nią natknął. Był tak przeraŜony, Ŝe kiedy wybiegł z alei, o mało co nie wpadł mi pod koła. Ben skrzywił się, kiedy ujrzał przypiętą do swetra ofiary kartkę ze starannie wypisanymi słowami. Ogarnęła go wściekłość, ale po chwili był juŜ jak zwykle opanowany. 16

Ed schylił się i podniósł płócienną torbę, którą upuściła zamordo- wana dziewczyna. Z jej wnętrza wysypała się garść Ŝetonów na autobus. Zapowiadał się długi dzień. Sześć godzin później wchodzili na teren posterunku. Wydział za- bójstw nie sprawiał zbyt ponurego wraŜenia. Daleko mu jednak było do schludności posterunków na peryferiach miasta. Dwa lata temu pomalo- wano ściany na, jak to określił Ben, typowy dla czynszówek beŜowy kolor; kafelki na podłodze latem były niezmiennie wilgotne, a zimą prze- raźliwie lodowate. W pokojach natomiast, bez względu na to, jak bardzo się starały słuŜby porządkowe, unosił się wciąŜ ten sam nieprzyjemny zapach dymu, fusów od kawy oraz świeŜego potu. Wiosną wydział otrzy- mał nawet do dyspozycji pewną kwotę na zakup kwiatów na parapety okienne. I chociaŜ jak dotąd rośliny jeszcze nie pousychały, nie moŜna było jednak powiedzieć, aby zbyt bujnie się rozrastały. Ben skinął głową, przechodząc obok biurka Lou Rodericka zajętego właśnie pisaniem na maszynie słuŜbowego raportu. Lou był wyjątkowo solidnym policjantem, do swoich obowiązków podchodził niczym księ- gowy sporządzający bilans przedsiębiorstwa. - Harris chce cię widzieć - rzucił Lou nie podnosząc głowy znad maszyny. W jego głosie zabrzmiało coś w rodzaju współczucia. - Do- piero co wrócił ze spotkania z burmistrzem. Lowenstein ma pewnie dla ciebie wiadomość. - Dzięki. Ben zerknął na snickersa leŜącego na biurku. - Hej, Lou... - Nie waŜ się! - Roderick, nie zwalniając nawet na chwilę, dalej pisał swój raport. - Ładny przyjaciel - mruknął Ben i wolnym krokiem ruszył w kie- runku Lowenstein. Ta dziewczyna w niczym nie przypomina Rodericka, pomyślał. Wi- dać, Ŝe nie jest entuzjastką pracy biurowej. Patrolowanie ulic z pewno- ścią bardziej jej odpowiada niŜ pisanie na maszynie. Ben cenił solidność Lou, ale gdyby potrzebował pomocy, bez wahania wybrałby Lowenstein, której doskonale skrojone kostiumy i gustowne suknie znakomicie eks- ponowały najzgrabniejsze w departamencie nogi. Zanim usiadł na rogu jej biurka, obrzucił nogi dziewczyny szyb- kim spojrzeniem. Jaka szkoda, Ŝe jest męŜatką, pomyślał. Zerkając od niechcenia w jej papiery, czekał, aŜ skończy rozmawiać przez te- lefon. - Jak leci, Lowenstein? 17

- Nawaliła mi w domu kanalizacja, a hydraulik Ŝąda trzech stów; na szczęście mój mąŜ się tym zajmie. - Wkręciła papier do maszyny. -I w ten sposób będzie to nas kosztowało dwa razy więcej. A co u ciebie? - Trzep - nęła go po ręce sięgającej po pepsi. - Masz coś nowego w sprawie „Księ- dza"? -Następne zwłoki. - Jeśli nawet w jego głosie pojawiła się nuta goryczy, trudno było ją zauwaŜyć. - Czy znasz Doug'sa? - Nie prowadzę tak światowego Ŝycia jak ty, Paris. Burknął coś gniewnie, po czym podniósł duŜy pojemnik na ołówki. - Pracowała tam jako kelnerka. Miała dwadzieścia siedem lat. - Nie ma sensu, abyś wszystko brał tak do siebie - powiedziała ci- cho, po czym spojrzawszy na jego twarz, bez słowa podała mu pepsi. - Harris chce widzieć ciebie i Eda. - Taa, wiem. - Głośno przełknął, czekając, aŜ cukier i kofeina dotrą do Ŝołądka. - Masz dla mnie jakieś wiadomości? -A tak. - Na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. Przejrzała papiery i wreszcie znalazła. - Dzwoniła Bunny. - Widząc, Ŝe nie reagu- je, spojrzała na niego z ukosa i wręczyła mu kartkę. - Chce wiedzieć, o której po nią przyjedziesz. Wiesz, Paris, ona ma całkiem sympatyczny glos. Wsunął kartkę do kieszeni i uśmiechnął się od ucha do ucha. Ona jest w ogóle całkiem sympatyczna, Lowenstein. Ale rzucił-bym ją w kaŜdej chwili, gdybyś tylko zechciała zdradzić swego męŜa. Kiedy odszedł, zabierając ze sobą pepsi, roześmiała się i powróciła do wypełniania formularza. - Co oni robią z moim mieszkaniem! - Ed rzucił słuchawką i wraz z Benem ruszył w stronę biura Harrisa. - Pięćdziesiąt tysięcy! Chryste! - Wymieniają rury kanalizacyjne. - Ben wysączył resztę pepsi i rzu- cił puszkę do kosza. - Taa. Czy tam, gdzie mieszkasz, jest coś wolnego do wynajęcia? - U nas nikt się nie wyprowadza, chyba Ŝe na tamten świat. Poprzez szerokie, przeszklone drzwi biura Harrisa ujrzeli szefa sto- jącego przy biurku i rozmawiającego przez telefon. Zupełnie dobrze się trzymał, jak na swoje pięćdziesiąt siedem lat, w tym ostatnie dziesięć spędzone za biurkiem. Miał zbyt duŜo silnej woli, aby pozwolić sobie na tycie. Jego pierwsze małŜeństwo umarło śmiercią naturalną z powodu jego pracy, drugie z powodu picia. W końcu Harris zrezygnował i z alko- holu, i z małŜeństwa. Teraz praca była dla niego wszystkim. Policjanci z jego departamentu nie przepadali za nim, ale niewątpliwie darzyli go szacunkiem. Harrisowi nawet to odpowiadało. 18

Podniósłszy wzrok, skinął na Bena i Eda, by weszli. - Przed piątą chcę mieć raport z laboratorium. Jeśli na jej swetrze znajdą fragmenty jakichś nitek, chcę wiedzieć, skąd one pochodzą. Rób- cie swoje i dajcie mi coś, nad czym sam będę mógł popracować. - Odło- Ŝywszy słuchawkę, podszedł do podgrzewacza i nalał sobie kawy. Po pięciu latach wciąŜ miał nadzieję, Ŝe kawa okaŜe się jednak whisky. - Co wiecie o Francie Bowers? - Prawie rok pracowała jako kelnerka U Doug'sa. Do Waszyngtonu przeniosła się z Wirginii w listopadzie ubiegłego roku. Mieszkała sama w North West. - Ed otworzył notes. - Dwukrotnie zamęŜna. śaden z tych związków nie trwał jednak dłuŜej niŜ rok. Sprawdzamy jej obydwu eks-- męŜów. Pracowała w nocy, spała w ciągu dnia, tak więc sąsiedzi niewiele o niej wiedzą. Wyszła z pracy o pierwszej. Wszystko wskazuje na to, Ŝe szła aleją w kierunku przystanku autobusowego. Nie miała samochodu. - Nikt nic nie słyszał - dodał Ben - ani nie widział. - Popytajcie jeszcze raz - powiedział Harris. - Musicie kogoś zna- leźć. Jest coś nowego o numerze pierwszym? Ben bardzo nie lubił, kiedy numerowano ofiary przestępstwa. Wsu- nął ręce do kieszeni. - Chłopak Carli Johnson jest w Los Angeles. Dostał jakąś małą ról- kę w mydlanej operze. Jest czysty. Zdaje się, Ŝe dziewczyna pokłóciła się z jakimś innym facetem na dzień przed zabójstwem. Świadkowie twierdzą, Ŝe była niezła awantura. - Potwierdził to - ciągnął Ed. - Wygląda na to, Ŝe spotkali się kilka- krotnie, ale ona nie chciała dłuŜej tego ciągnąć. - Ma alibi? - Twierdzi, Ŝe się upił i poderwał dziewczynę z pierwszego roku studiów. Wzruszywszy ramionami Ben usiadł na oparciu krzesła. - Są zaręczeni. MoŜemy go tu znowu ściągnąć, lecz prawdę mó- wiąc, nikt z nas nie wierzy, aby miał z tym coś wspólnego. Nie ma Ŝad- nych powiązań ani z Clayton, ani z Bowers. Chłopak pochodzi z zamoŜ- nej rodziny. Studiuje. Ed bardziej wygląda na psychicznego niŜ ten studencik. - Dzięki, partnerze. - No cóŜ, sprawdźcie go jeszcze raz. Jak się nazywa? - Robert Lawrence Dors. Jeździ hondą civic i nosi koszulki polo. - Ben wyciągnął papierosa. - Białe mokasyny bez skarpetek. - Roderick go sprowadzi. - Chwileczkę... 19

- Wyznaczam specjalną ekipę do tej sprawy - powiedział Harris, przerywając Benowi. Nalał kolejną filiŜankę kawy. - Roderick, Lowen- stein i Bigsby będą z tobą pracować. Chcę mieć tego drania, zanim zno- wu zabije. - Jego głos cały czas był łagodny, wywaŜony, lecz jednocześ- nie kategoryczny. - Czy są jakieś pytania? Ben podszedł do okna. Traktował tę sprawę jak coś bardzo osobi- stego. - Nie, wszyscy chcemy go dostać. - Włączając nawet samego burmistrza - dodał Harris z odrobiną sarkazmu. - On chce przekazać prasie coś konkretnego najpóźniej pod koniec tygodnia. Odwołamy się do psychiatry, niech nakreśli nam syl- wetkę mordercy. - Psychiatry? - Ben rechocząc odwrócił się w stronę Harrisa. - AleŜ szefie! PoniewaŜ Harris teŜ nie był tym zachwycony, jego głos stał się de- monstracyjnie lodowaty. - Doktor Court zgodziła sią z nami współpracować na prośbę bur- mistrza. Nie wiemy, jak morderca wygląda, moŜe więc dobrze byłoby przynajmniej dowiedzieć się czegoś o jego psychice. Dlatego - dodał, wymownie spojrzawszy na obydwu policjantów - zamierzam popatrzeć w kryształową kulę. Przekonamy się, czy uda się coś z niej wyczytać. Bądźcie tu o czwartej. Ben juŜ zamierzał otworzyć usta, ale w ostatniej chwili powstrzy- mał się, widząc ostrzegawcze spojrzenie Eda. Po chwili obydwaj bez słowa wyszli z gabinetu szefa. MoŜe powinniśmy sprowadzić medium - zamruczał Ben. - Ciasnomózgowiec. - Realista. - Psychika ludzka to fascynująca zagadka. - Znowu się dokształcałeś. - Jedynie ten, kto stara się zrozumieć, moŜe pojąć to, co niepojęte dla laika. Ben westchnął i wysiadając z samochodu rzucił papierosa na zie- mię. - Cholera. - Cholera - mruknęła Tess, wyjrzawszy przez okno w biurze. W tej chwili nie miała absolutnie ochoty na dwie rzeczy: na stanie w korkach i na włączenie się w sprawę zabójstw, które j ak zaraza nawie- 20

dziły miasto. Musiała jednak zrobić tę pierwszą, poniewaŜ burmistrz oraz jej dziadek zmuszali ją do zrobienia tej drugiej. BagaŜ obowiązków, które wzięła na siebie, i tak dostatecznie juŜ ją przytłaczał. Mogła więc grzecznie odmówić burmistrzowi, wypowiadając przy tym kilka zdawkowych słów usprawiedliwienia. Jednak z dziadkiem nie poszłoby tak łatwo. Rozmawiając z nim nigdy nie czuła się doktor Teresą Court. JuŜ po pięciu minutach przestawała być słusznego wzrostu kobietą posiadającą stopień naukowy. Znowu stawała się chudą dwuna- stolatką zdominowaną przez męŜczyznę, którego kochała najbardziej na świecie. To dzięki niemu przecieŜ zdobyła ten dyplom. Dzięki jego zaufa- niu, jego poparciu oraz niesamowitej wierze w nią. Jak mogłaby odmó- wić, kiedy prosił ją, aby wykorzystała swoje zdolności? JednakŜe praca zajmowała jej juŜ prawie dziesięć godzin dziennie. MoŜe najwyŜsza pora, aby przestała być uparta i zatrudniła w końcu kogoś do pomocy. Tess rozejrzała się po pomalowanym na pastelowo wnętrzu biura ze starannie dobranymi antykami i obrazami. To wszystko naleŜało do niej, kaŜda najdrobniejsza nawet rzecz. Spojrzała na wysoką dębową starą szafę na dokumenty, które wypełniały ją po brzegi. Za rok stuknie jej trzydziestka, miała doświadczenie, własne biurko i własne sprawy. I to jej odpowiadało. Wyciągnęła z szafy obszyty norką płaszcz przeciwdeszczowy i szybko go włoŜyła. A moŜe, moŜe jednak mogłaby pomóc policji znaleźć tego męŜczyznę, który od pewnego czasu codziennie pojawiał się na pierw- szych stronach gazet, i przeszkodzić w ten sposób w popełnieniu dal- szych morderstw. Jednocześnie ten psychopata otrzymałby pomoc, ja- kiej z pewnością potrzebował. Wzięła torebkę oraz aktówkę wypełnioną dokumentami; miała za- miar przejrzeć je dzisiejszego wieczoru. - Kate - wchodząc do sekretariatu, Tess postawiła kołnierz płasz- cza. - Jadę do biura kapitana Harrisa. Nie ma mnie dla nikogo, chyba Ŝe byłoby to coś naprawdę waŜnego. - Powinna pani wziąć coś na głowę - odpowiedziała sekretarka. - Mam w samochodzie. Do jutra. - Proszę jechać ostroŜnie. Myśląc juŜ zupełnie o czymś innym, przeszła przez drzwi, szukając kluczyków do samochodu. MoŜe w drodze do domu kupi coś chińskie- go na wynos i spokojnie zje kolację, zanim... - Tess! Jeszcze jeden krok i byłaby w windzie. Klnąc w duchu, Tess odwró- ciła się z wymuszonym uśmiechem. 21

- Frank. - Przez blisko dziesięć dni udawało się jej go unikać. - Trudno cię złapać. Szybko ruszył w jej stronę. Nienaganny. Właśnie to słowo zawsze przychodziło jej do głowy, ilekroć widziała doktora F.R. Fullera. Praw- dziwa nuda. Perłowoszary garnitur Brooks Brothers, krawat w paski w tym samym odcieniu, koszula od Arrowa w kolorze delikatnego róŜu, a włosy obcięte niezmiennie w ten sam sposób. Bardzo się starała, by uśmiech nie zniknął jej z twarzy. To nie była wina Franka, Ŝe nie mogła go polubić. - Byłam zajęta. - Wiesz, co mówi się o kaŜdej pracy, Tess. Zacisnęła zęby, powstrzymując się od pytania: „Nie wiem, a co się mówi?" Zaśmiałby się i powiedziałby coś banalnego. - Nacisnęła guzik ze strzałką w dół, modląc się w duchu, aby winda szybko przyjechała. - Wcześnie dziś wychodzisz. - Mam spotkanie poza biurem. - Celowo spojrzała na zegarek. Mia-ła jeszcze czas. - Jestem juŜ trochę spóźniona - skłamała, nie czując Ŝadnych wyrzutów sumienia. - Próbowałem się z tobą spotkać. - Pochylił się nad nią, opierając dłoń o ścianę. Było coś w jego zachowaniu, co budziło w niej odrazę. - Nie sądzisz, Ŝe to dziwne, skoro nasze biura znajdują się tuŜ obok siebie? Gdzie do diabła podziała się ta winda? - Frank, chyba nie muszę ci tłumaczyć, co znaczą obowiązki? - Oczywiście, Ŝe nie - powiedział, uśmiechając się szeroko. Tess zastanawiała się, czy on zdaje sobie sprawę, Ŝe zapach jego wody koloń- skiej przyprawia ją o mdłości. - Ale od czasu do czasu wszystkim po- trzeba trochę relaksu, czyŜ nie, pani doktor? - Powiedzmy. - Mam na jutrzejszy wieczór bilety do Centrum Kennedy'ego, na sztukę Noela Cowarda. MoŜe razem byśmy się zrelaksowali? Niedawno, kiedy po raz pierwszy przystała na jego propozycję, omal nie zdarł z niej ubrania, ledwo udało się jej uciec. A co gorsza, zanim doszło do szarpaniny, przez bite trzy godziny śmiertelnie się z nim nu- dziła. - To miło, Ŝe pomyślałeś o mnie, Frank. - Znów bez wahania skła- mała. - Lecz niestety jutrzejszy wieczór mam juŜ zajęty. -A moŜe byśmy... Drzwi windy otworzyły się wreszcie. 22

- O BoŜe, ale jestem spóźniona. - Przesyłając mu promienny uśmiech, weszła do środka. - Nie przepracowuj się aŜ tak bardzo, Frank. Wiesz, Ŝe to niezdrowo. Lejący bez przerwy deszcz oraz uliczne korki sprawiły, Ŝe dotarcie na posterunek policji trwało wyjątkowo długo. To dziwne, ale mimo tych wszystkich przeciwności Tess ani na chwilę nie traciła dobrego humoru. MoŜe dlatego, Ŝe tak sprytnie udało się jej uciec przed Fran- kiem. Myślała o tym, Ŝe gdyby miała wystarczająco duŜo odwagi, po- wiedziałaby mu wprost, Ŝe jest nudny, i uwolniłaby się od niego raz na zawsze. WłoŜyła filcowy kapelusz i schowała pod nim włosy. Spojrzała w lu- sterko i zmarszczyła nos. Nie ma sensu robić w tej chwili jakichkolwiek poprawek. Deszcz i tak wszystko zniszczy. Po przybyciu na miejsce znaj- dzie jakąś damską toaletę, gdzie zrobi sobie przyzwoity makijaŜ. Na ra- zie musi wyglądać jak zmokła kura. Gwałtownym ruchem jedną ręką otwierając drzwi samochodu, a dru- gą przytrzymując kapelusz, biegiem ruszyła w stronę budynku. - Spójrz tylko! - Ben zatrzymał partnera na schodach prowadzą- cych do głównego biura. Nie zwracając uwagi na deszcz, gapili się, jak Tess przeskakuje przez kałuŜe. - Niezłe nogi - skomentował Ed. - Cholera. Lepsze nawet niŜ Lowenstein. - MoŜe powiedział Ed i dodał po chwili: - Niewiele widać w tym deszczu. WciąŜ biegnąc, z głową nisko pochyloną, Tess pokonała schody i zde- rzyła się z Benem. Usłyszał, jak zaklęła, zanim chwycił ją za ramiona i odsunął od siebie na tyle, aby spojrzeć jej w twarz. Warto było zmoknąć. Miała klasę. Nawet w strugach deszczu nie moŜna było tego nie dostrzec. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe upodabniały jej twarz do twarzy kobiet wikingów. Usta, miękkie i wil- gotne, przyprawiały o zawrót głowy, a skóra zachwycała bladością za- barwioną lekkim odcieniem róŜu. Ben juŜ miał się odezwać, ale zmrozi- ły go jej oczy: duŜe, chłodne i jakby trochę zakłopotane, a do tego w kolorze fiołków. Zawsze mu się zdawało, Ŝe ten właśnie kolor zare- zerwowany jest wyłącznie dla Elizabeth Tylor i... polnych kwiatów. ~ Przepraszam - powiedziała wreszcie Tess, z trudem łapiąc oddech. - Nie widziałam pana. - Nic się nie stało. - Nie mógł oderwać od niej wzroku, lecz w koń- cu jakoś się opanował. Miał opinię wielkiego znawcy kobiet. MoŜe nieco przesadzoną, ale coś jednak w tym było. - Biorąc pod uwagę szybkość, 23

z jaką pani biegła, wcale mnie to nie dziwi. - Co to za frajda trzymać ją w ramionach i obserwować, jak krople deszczu zatrzymują się na jej rzęsach. - Mógłbym wpakować panią do ciupy... za atak na funkcjona- riusza. - Pani moknie - mruknął Ed. Dopiero wtedy Tess uświadomiła sobie, Ŝe znalazła się w ramio- nach męŜczyzny, który patrzył na niąjak na jakieś nieziemskie zjawisko. Rozejrzała się dookoła siebie. Spostrzegła przemokniętego do suchej nitki olbrzyma ze śmiejącymi się niebieskimi oczami oraz szopą ocieka- jących wodą rudych włosów. Czy to na pewno posterunek policji, po- myślała, a moŜe to tylko sen? Ben jedną ręką otwierał drzwi, a drugą wciąŜ trzymał na ramieniu dziewczyny. Wpuścił ją do środka, lecz wcale nie zamierzał się z nią rozstać. Jeszcze nie teraz. Kiedy juŜ znaleźli się wewnątrz, Tess ponownie spojrzała na Eda, jakby upewniając się, Ŝe naprawdę istnieje, i odwróciła się do Bena. Ten teŜ był prawdziwy. I wciąŜ trzymał ją za ramię. Rozbawiona, uniosła brew. - Komisarzu, ostrzegam pana. Jeśli mnie pan zamknie za napaść, ja oskarŜę policję o brutalność. Kiedy uśmiechnął się, poczuła coś w rodzaju satysfakcji: jak przy- puszczała, nie był tak groźny. - A teraz, jeśli mi pan wybaczy... - Zapomnijmy o pretensjach. - Ben wciąŜ trzymał rękę na jej ramie- niu. - Jeśli potrzebuje pani potwierdzenia na piśmie... - Panie sierŜancie... - Detektyw Ben, do usług - poprawił. - A więc panie detektywie. Mogłabym złapać się na to kiedy in- dziej, ale teraz bardzo się spieszę. Jeśli chce mi pan pomóc... - Jestem urzędnikiem państwowym. - A więc moŜe puści pan moje ramię i poinformuje mnie, gdzie mogę znaleźć kapitana Harrisa. - Kapitana Harrisa? Z wydziału zabójstw? ZauwaŜyła zdziwienie, niedowierzanie i nagle poczuła, jak uścisk słab- nie. Schyliła głowę i zdjęła kapelusz. Blond włosy opadły na jej ramiona. - Zgadza się. Ben zaintrygowany spojrzał na nią i na kaskadę włosów. Coś tu nie grało. - Doktor Court? Niełatwo jest połączyć wdzięk z cynizmem i opryskliwością. Ale jakoś nie miała z tym problemu. 24

- Znowu pan trafił w dziesiątkę. - CzyŜby pani była tym specjalistą od czubków? - CzyŜby pan był tym gliniarzem? - odpowiedziała mu pytaniem na pytanie. Ta wymiana uszczypliwości zapewne jeszcze by trwała, gdyby Ed nie wybuchnął śmiechem. - Koniec pierwszej rundy! - powiedział. - Biuro Harrisa to miejsce neutralne. - Ujął ramię Tess i pokazał jej drogę. 2 ess szła korytarzem, eskortowana z obydwu stron przez policjan- tów. Od czasu do czasu dochodziły do niej fragmenty rozmów, otwierały się jakieś drzwi i po chwili ponownie zamykały. Nagle rozdzwoniły się wszędzie telefony, na które, zdawać by się mogło, nikt nie reaguje. Deszcz bił głośno o szyby, sprawiając, Ŝe nastrój przygnę-bienia stawał się jeszcze bardziej dokuczliwy. Jakiś męŜczyzna ubrany w koszulę i fartuch roboczy wycierał podłogę. Cały korytarz przesiąk-nięty był zapachem lizolu i wilgoci. Tess nie po raz pierwszy była na policji, ale nigdy jeszcze nie czuła się aŜ tak onieśmielona. Ignorując Bena, całą uwagę skupiła na jego partnerze. - Zawsze pracujecie razem? Ed się roześmiał. Podobał mu się jej głos, niski i taki chłodny jak sorbet w gorące niedzielne popołudnie. - Kapitan lubi, kiedy mam go na oku. - Nie wątpię. Ben nagle skręcił w lewo. - Tędy, pani doktor. Tess spojrzała na niego z ukosa i po chwili ruszyła za nim. Pach- niał delikatnie deszczem i dobrym mydłem. Wchodząc do duŜego po- mieszczenia, ujrzała dwóch męŜczyzn ciągnących jakiegoś chłopaka zakutego w kajdanki. W kącie siedziała kobieta; w obydwu rękach trzy- mała filiŜankę i cichutko płakała. Gdzieś z zewnątrz dobiegały odgło- sy kłótni. - A więc witamy w naszym królestwie - powiedział Ben, kiedy ktoś zaczął przeklinać. 25 T

Tess spojrzała na niego badawczo. Ocena nie wypadła pomyślnie. Czy ten błazen uwaŜa, Ŝe ona oczekuje na jakieś specjalne względy? W porównaniu z kliniką, którą odwiedzała w tygodniu, tu czuła się jak na garden party. - Dziękuję panu, panie... - Paris. - Zastanawiał się, dlaczego przyszło mu do głowy, Ŝe ona się z niego śmieje. - Ben Paris, doktor Court. A to jest mój partner, Ed Jackson. - Wyjął papierosa i zapalił, jednocześnie się jej przyglądając. Zupełnie nie pasowała do tego obskurnego pokoju. Wyglądała jak róŜa połoŜona na kupie śmieci. Ale to w końcu jej sprawa. - Będziemy z pa- nią pracować. - Bardzo mi miło. Minęła go z uśmiechem, jakim zwykle obdarzała zbyt natrętnych sprzedawców. Zanim zdąŜyła zapukać do drzwi gabinetu Harrisa, Ben juŜ je otworzył. - Szefie - Ben poczekał, aŜ Harris odłoŜy na bok papiery i wstanie. - To jest właśnie doktor Court. Harris nie spodziewał się kobiety, ani tym bardziej kogoś tak młode- go, ale w końcu dowodził w pracy zbyt wieloma kobietami i młodymi funkcjonariuszami, aby poczuć coś więcej niŜ tylko chwilowe zasko- czenie. Burmistrz ją polecił. Co więcej, nalegał, aby ją przyjąć. A bur- mistrz bez względu na to, jak bardzo był nudny, znał się na ludziach i trzeba przyznać, Ŝe rzadko się mylił. - Doktor Court. - Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń, drobną i delikatną, lecz nadspodziewanie energiczną. - Jestem ogromnie zobowiązany, Ŝe pani przyszła. Ale Tess wcale nie była tego taka pewna. Zbyt często zdarzało się jej to słyszeć. - Mam nadzieję, Ŝe będę mogła pomóc. - Proszę usiąść. Zamierzała właśnie zdjąć płaszcz, kiedy poczuła czyjeś ręce na swo- ich ramionach. Zerknęła do tyłu. TuŜ za nią stał Ben. - Piękny płaszcz, pani doktor. - Przesunął palcami po podszewce, zabierając od niej okrycie. - Pięćdziesięciominutowe godziny muszą przynosić niezłe zyski. - Nic nie sprawia mi większej przyjemności niŜ zdzieranie ostatniej skóry z moich pacjentów - odpowiedziała mu tym samym tonem, po czym natychmiast się od niego odwróciła. Arogancki dupek, pomyślała ze złością, siadając na wskazanym jej miejscu. 26

- Myślę, Ŝe doktor Court nie odmówi filiŜanki kawy - odezwał się Ed i dodał, znacząco patrząc na partnera: - Wygląda na bardzo przemok- niętą. Wesołe ogniki w oczach Eda sprawiły, Ŝe Tess, nie mogąc się po- wstrzymać, uśmiechnęła się szeroko. - Z przyjemnością się napiję. Czarną, jeśli moŜna. Harris zajrzał do dzbanka stojącego na podgrzewaczu i sięgnął po telefon. - Roderick, przynieś kawę. Cztery... nie trzy kawy - poprawił się, spojrzawszy na Eda. - Jeśli jest trochę gorącej wody... - Ed sięgnął do kieszeni i wyciąg- nął torebkę z ziołową herbatą. -I filiŜankę gorącej wody - dodał Harris, wykrzywiając usta w dziw- nym uśmiechu. - Taa... dla Jacksona. Doktor Court... - Harris nie wie- dział, co ją tak rozbawiło, lecz podejrzewał, Ŝe miało to coś wspólnego z tymi dwoma typami. Lepiej jednak, jak przystąpią do sprawy. - Bę- dziemy wdzięczni za kaŜdą formę pomocy, której nam pani udzieli. Nie muszę chyba dodawać, Ŝe moŜe pani bezwzględnie liczyć na nasze wspó ł- działanie. - Słowom tym towarzyszyło wymowne spojrzenie na Bena. - Czy jest juŜ pani zorientowana, czego w tej chwili najbardziej potrzebu- jemy? Tess przypomniała sobie dwugodzinne spotkanie z burmistrzem oraz sterty dokumentów, które zabrała do domu z jego biura. Tyle tego było. - Tak. NaleŜy sporządzić psychologiczny portret mordercy, praw- dopodobnie księdza, potrzebna jest opinia wysokiej klasy eksperta na temat motywów, jakimi się morderca kierował oraz sposobu, w jaki tych morderstw dokonywał. Chcecie, abym wam powiedziała jak najwięcej o psychice tego człowieka, jak on rozumuje, co czuje. Na podstawie da- nych, które posiadam, oraz tych, których mi dostarczycie, będę wam mogła sporządzić opinię... opinię, powiadam: jak i dlaczego, oraz opi- sać jego psychikę. MoŜe dzięki tym informacjom uda się wam choć tro- chę do niego przybliŜyć i łatwiej wam będzie powstrzymać go od kolej- nego morderstwa. A więc nie obiecywała cudów. Przynajmniej co do tego miał jasność. Kątem oka zauwaŜył, Ŝe Ben nie spuszcza z niej wzroku, bezmyślnie wodząc palcem po jej przeciwdeszczowym płaszczu. - Usiądź, Paris - powiedział łagodnie. - Czy burmistrz przekazał pani jakieś dane? - zapytał. - Tak, trochę. Zaczęłam je studiować ubiegłej nocy. 27

- Będzie pani pewnie chciała przejrzeć równieŜ te raporty. - Harris wziął z biurka teczkę i podał ją Tess. - Dziękuję. - Wyjęła z torebki szylkretowe okulary i zerknęła na wręczone jej dokumenty. Specjalista od czubków, znowu przyszło Benowi na myśl, kiedy za- stanawiał się, jaka ona właściwie jest. Wyglądała tak, jakby się dobrze bawiła podczas jakiejś studenckiej gry lub teŜ jakby popijała koniak w Mayflower. Nie wiedział, dlaczego obydwa wizerunki doskonale do niej pasowały, ale tak właśnie było. To wizerunek lekarza - psychiatry do niej nie pasował. Psychiatrzy byli zazwyczaj wysocy, chudzi i bladzi. Mieli spokojne oczy, spokojny głos i spokojne dłonie. Pamiętał psychia-trę, do którego przez trzy lata chodził jego brat po powrocie z Wietna-mu. Josh szedł na wojnę jako młody, niedoświadczony idealista. Wrócił znerwicowany i rozbity wewnętrznie. Psychiatra mu pomógł. Przynaj-mniej tak wszyscy utrzymywali, nie wyłączając Josha. Dopóki nie sięg-nął po rewolwer i nie przekreślił w ten sposób wszystkiego. Psychiatra nazwał to opóźnionym syndromem stresu. AŜ do tamtej pory Ben nie zdawał sobie sprawy z tego, Ŝe nie cierpi takich określeń. Roderick wniósł kawę i próbował nie dać poznać po sobie, jak bar- dzo irytuje go fakt, Ŝe wyznaczono go na gońca. - Zajmiesz się fanami „The Dors"? - zapytał go Harris. - Właśnie miałem to zrobić. - Paris i Jackson zrobią odprawę tobie, Lowenstein i Bigsby'emu rano po odprawie generalnej. - Skinieniem głowy pozwolił mu odejść, wrzucając jednocześnie do filiŜanki trzy łyŜeczki cukru. Siedzący po przeciwnej stronie pokoju Ed skrzywił się. Tess nie podnosząc wzroku wzięła filiŜankę, mruknąwszy coś pod nosem. - Czy mam rozumieć, Ŝe morderca dysponuje jakąś nadzwyczajną siłą? Ben wyciągnął papierosa i oglądał go ze wszystkich stron. - Dlaczego? Tess zsunęła nieco okulary, podobnie jak czynił to pewien znany jej profesor z college'u. Pamiętała, jak ogromnie to uczniów deprymowało. - Oprócz znaków wskazujących na uduszenie, nie było Ŝadnych sinia- ków, Ŝadnych śladów przemocy, podartego ubrania czy innych oznak walki. Ben zaciągnął się papierosem. - Z tego, co wiem, Ŝadna z ofiar nie wyróŜniała się siłą fizyczną. Bar- bara Clayton przy stu sześćdziesięciu trzech centymetrach wzrostu i wa- dze około pięćdziesięciu czterech kilo, była z nich chyba najsilniejsza. 28

- Strach i adrenalina czynią cuda - odpowiedziała. - Z raportów wynika, Ŝe morderca atakuje ofiary od tyłu. - Twierdzimy tak na podstawie umiejscowienia i intensywności za- sinień. - Rozumiem - powiedziała z widocznym oŜywieniem Tess i po- nownie nasunęła okulary na nos. Pojedynek z tym gburem nie był łatwy. - A więc Ŝadna z ofiar nie mogła poranić mu twarzy, w przeciwnym wypadku pod ich paznokciami moŜna by znaleźć fragmenty skóry. Czy dobrze rozumiem? - Zanim zdołał odpowiedzieć, odwróciła się w stro- nę Eda. - A więc jest na tyle przebiegły, Ŝe nie zostawia śladów, które mogłyby go zdradzić. Nie wygląda na to, aby te morderstwa były przy- padkowe. Zabójca działa zgodnie z jakimiś przyjętymi przez siebie re- gułami gry. A ubranie ofiar - ciągnęła - czy było naruszone, rozpięte guziki, szwy rozprute czy buty zrzucone? Ed przecząco pokręcił głową, podziwiając sposób, w jaki zagłębiała się w szczegóły. - Nie, proszę pani. Wszystkie trzy ubrania były w absolutnym po- rządku. - A broń mordercy: humerał? - ZłoŜony na piersiach ofiary. - Wariat i do tego pedant - wtrącił Ben. Tess lekko uniosła brwi. - Szybko pan stawia diagnozę, detektywie Paris. Lecz zamiast sło- wa „pedant" uŜyłabym raczej określenia „pełen czci". Unosząc wymownie palec w górę, Harris powstrzymał Bena od szyb- kiej riposty. - Czy mogłaby to pani wyjaśnić, pani doktor? - Nie mogę dać wam pełnej charakterystyki przed przeprowadze- niem głębszej analizy, kapitanie, ale myślę, Ŝe potrafię przedstawić pe- wien bardzo ogólny zarys. Zabójca jest najwyraźniej bardzo religijny i jak sądzę, wychowany w duchu tradycyjnym. - A więc skłania się pani ku koncepcji, Ŝe to ksiądz jest sprawcą? Znowu zwróciła się w stronę Bena. - MęŜczyzna ten mógł kiedyś pełnić słuŜbę kościelną lub teŜ być zafascynowany bądź teŜ nawet zastraszony autorytetem Kościoła. UŜy- wanie przez niego humerału ma być symbolem dla niego, dla nas, a na- wet dla jego ofiar. MoŜe jest to jakaś forma buntu, ale raczej bym to wykluczyła. Biorąc pod uwagę fakt, iŜ wszystkie trzy ofiary naleŜą do tej samej grupy wiekowej, skłonna bym była przypuszczać, Ŝe symboli- zują one jakąś waŜną kobiecą postać w jego Ŝyciu: matkę, Ŝonę, kochan- 29

kę, siostrę, kogoś, kto jest mu bliski emocjonalnie. Wydaje mi się, Ŝe ta osoba zawiodła go w jakiś sposób i Kościół ma coś z tym wspólnego. - Grzech? - Ben wypuścił chmurę dymu. MoŜe jest gburem, pomyślała, ale nie jest głupi. - Grzech to pojęcie względne - powiedziała chłodno. - Ale ow- szem, grzech, oczywiście z jego punktu widzenia, być moŜe o podłoŜu seksualnym. Nie znosił chłodnej, bezosobowej analizy. - A więc karze ją poprzez inne kobiety? Usłyszała drwinę w jego głosie. Zamknęła teczkę. -Nie, on je zbawia. Ben znowu otworzył usta, ale natychmiast je zamknął. To się cho- lernie trzymało kupy. - To jeden z aspektów sprawy, który jest dla mnie absolutnie oczy- wisty - powiedziała Tess, odwracając się do Harrisa. - To wszystko jest tu napisane. Ten męŜczyzna uwaŜa się za zbawcę. PoniewaŜ nie uŜywa siły, powiedziałabym, Ŝe nie chce karać. Gdyby to była zemsta, byłby brutalny, okrutny i chciałby, Ŝeby ofiary zdawały sobie sprawę z tego, co je czeka. Lecz on zabija je tak, jakby chciał, aby nie cierpiały, doprowadza do porządku ich ubrania, układa humerał na znak czci i po- zostawia informację, Ŝe są zbawione. - Zdejmując okulary, zakręciła nimi. - Nie gwałci ich. Najprawdopodobniej jest impotentem, ale co waŜniejsze, atak seksualny byłby dla niego grzechem. Zabijając osiąga chyba jakąś formę satysfakcji seksualnej, ale raczej tu chodzi o wyzwo- lenie duchowe. - Fanatyk religijny - powiedział w zamyśleniu Harris. - Ale tylko wewnętrznie - odpowiedziała Tess. - Na zewnątrz funk- cjonuje prawdopodobnie normalnie. Morderstwa dokonywane są w od- stępach tygodniowych. Wygląda na to, Ŝe jest w stanie jakoś się kontro- lować. Potrafi więc normalnie pracować, mieć jakieś Ŝycie towarzyskie, a nawet chodzić do kościoła. - Kościół - Ben wstał i podszedł do okna. - I to nawet regularnie, jak sądzę. To jego główny cel. Jeśli ten czło- wiek nie jest księdzem, to podczas dokonywania zabójstw stara się wy- glądać jak ksiądz. Jest przekonany, Ŝe spełnia obowiązki duszpasterskie. - Rozgrzeszenie - powiedział cicho Ben. - Ostatnie namaszczenie. Zaintrygowana Tess zmruŜyła oczy. - Dokładnie tak. Ed, nie czując się w tej tematyce zbyt pewnie, skierował rozmowę na inne tory. 30