metryczka

  • Dokumenty132
  • Odsłony87 625
  • Obserwuję45
  • Rozmiar dokumentów178.0 MB
  • Ilość pobrań44 761

Ross_JoAnn_-_Oraz_że_cię_nie_opuszczę_..._przez_chwilę[1]

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :558.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Ross_JoAnn_-_Oraz_że_cię_nie_opuszczę_..._przez_chwilę[1].pdf

metryczka EBooki
Użytkownik metryczka wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

JOANN ROSS Oraz że cię nie opuszczę, przez chwilę

ROZDZIAŁ PIERWSZY Mitcha Cudahy'ego znała cała Ameryka. Był prawdziwym boha­ terem. On sam twierdził, że po prostu zrobił, co do niego należało. Wszyscy jednak wiedzieli, że ten dwudziestosiedmioletni strażak z Phoenix dostał medal od burmistrza, pochwałę na pi­ śmie od własnego komendanta oraz - co najważniejsze - list od prezydenta na oficjalnym papierze listowym Białego Domu. List wisiał teraz na posterunku, tuż obok obrazka wykonanego kolorowymi kredkami przez dzieci z pierwszej klasy pobliskiej szkoły podstawowej, które w ten sposób dziękowały za wycie­ czkę i pogadankę o odpowiedzialnej pracy straży pożarnej. Mitch stał się sławny dlatego, że wskoczył do płonącego budynku i uratował od pewnej śmierci dwumiesięczne bliźniaczki. W ciągu zaledwie paru tygodni, które minęły od tamtego dnia, udzielił mnóstwa wywiadów i wziął udział w kil­ ku popularnych programach telewizyjnych. Jego mama pękała z dumy, a cała okolica zazdrościła jej takiego syna. Dlaczego więc prawdziwy bohater siedział teraz wysoko na drzewie, ryzykując upadek? I to w dodatku z otwartą puszką tuńczyka w ręku? - Jeśli nie wejdzie pan wyżej - odezwał się z dołu niecierpliwy dziewczęcy głosik - to nigdy nie dosięgnie pan Buffy'ego. - Robię, co mogę, maleńka - odpowiedział Mitch przez za­ ciśnięte zęby. Próbował właśnie podciągnąć się do góry, gdy gałąź, na której

6 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ stał, zatrzeszczała ostrzegawczo. W ostatniej chwili uchwycił się konara nad głową. Stojący na dole tłum odetchnął z ulgą. - I co pan zrobił? - zajęczała z wyrzutem siedmioletnia osób­ ka, stojąca pod drzewem. - Upuścił pan puszkę z tuńczykiem! Mitch, który wisiał właśnie kilka pięter nad ziemią, miał ochotę poradzić przemądrzałej smarkuli, żeby sama ściągnęła z drzewa swojego cholernego kota! Na szczęście w porę przypomniał sobie, że amerykańskim bohaterom nie wolno krzyczeć na dzieci. Ulżył sobie, klnąc soczyście pod nosem - na żądnego przy­ gód Buffy'ego, na biurokratów z towarzystwa opieki nad zwie­ rzętami, którzy zastrzegli sobie w różnych regulaminach, że nie do nich należy zdejmowanie kotów z wysokich drzew, a nawet na Meredith Roberts, seksowną ślicznotkę z wiadomości lokal­ nych, która zjawiła się razem z telewizyjną ekipą, po to tylko, żeby sfilmować jego żenujące zabiegi. Też mi bohater! myślał. Idiota, nie bohater! Czuł, że za chwilę mięśnie rąk odmówią mu posłuszeństwa. Ostatkiem sił wykonał zamach, wciągnął się na gałąź i usiadł na niej okrakiem. Kiedy podniósł głowę, zobaczył tuż przed nosem parę przeźroczystych, błękitnych oczu należących do syjamskiego kociaka, zesztywniałego teraz ze strachu. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że naraziłeś mnóstwo ludzi na wielkie kłopoty - odezwał się Mitch do przerażonego Buf­ fy'ego, który nastroszył ogon i machał nim w prawo i w lewo. - Ale teraz jesteś bezpieczny. Za chwilę postawisz wszystkie cztery łapy na pewnym gruncie. - Mitch wyciągnął rękę. Kot cofnął się, wygiął grzbiet i wydobył z siebie syk do złudze­ nia przypominający dźwięk wydawany przez zepsuty kaloryfer. - Daj spokój! Tam na dole czeka twoja pani z pyszną puszką tuńczyka. Mitch czuł, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. Przesu­ wał się powoli w kierunku zwierzaka, zmuszając się, by mówić

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 7 do niego tym samym spokojnym tonem, którym niejeden raz przekonywał spanikowanych ludzi do skoku na płachtę ratow­ niczą, znajdującą się kilka pięter niżej. - To nie jest puszka zwykłego kociego jedzenia, ale najpra­ wdziwszy tuńczyk. Dobrze się zastanów, Buffy. Wszystko na nic. Im bliżej był Mitch, tym głośniej syczał Buffy. Dźwięk ten działał na skołatane nerwy naszego bohatera jak zgrzyt paznokcia po szkolnej tablicy. Musiał skończyć z tym jak najprędzej. - Tu cię mam! Mitch, z fałszywym uśmiechem na ustach, sięgnął po zwie­ rzaka. Kot rzucił się w tył, stracił równowagę i niespodziewanie wylądował na plecach swojego wybawcy, wbijając mu w skórę ostre pazury. - A niech cię! - ryknął Mitch z bólu i wściekłości. Przestraszony wrzaskiem Buffy wczepił się w niego jeszcze silniej. Mitch tylko ze względu na kamery telewizyjne powstrzy­ mał się przed rzuceniem kota gdzieś przed siebie, by z lotu ptaka poznał najbliższą okolicę. - Twoje szczęście, że jest tu pełno ludzi, głupia futrzana torbo - sapnął i zagryzając zęby z bólu, zaczął powoli schodzić w dół. Byli już blisko ziemi, gdy kot zdecydował, że nie odpo­ wiada mu w miarę bezpieczne miejsce na ludzkich plecach, i uznał, że przyszedł czas na krótki lot. Wybił się w górę, wy­ rywając przy okazji płat skóry z grzbietu bohaterskiego straża­ ka. Jego dzielnemu wyczynowi towarzyszyło takie przekleń­ stwo Mitcha, że film nakręcony przez Meredith Roberts nie nadawał się do emisji w porze, kiedy przed telewizorami zasia­ dają dzieci. Natomiast wszystkie wiadomości wieczorne poka­ zały twarde lądowanie Mitcha wraz z towarzyszącymi mu efe­ ktami dźwiękowym. Jego biedna matka była wstrząśnięta.

8 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ W tym samym czasie, na drugim końcu miasta, Sasza Mi- chajłowa, świeżo upieczona emigrantka z Rosji, siedziała w biu­ rze urzędu imigracyjnego i trzęsła się ze strachu. Z całych sił starała się tego nie okazywać, szczególnie wobec mężczyzny, który siedział naprzeciwko niej. Człowiek ten, Donald W. Potter, był od ponad miesiąca zmorą jej życia. Sasza wymyśliła, że litera W przed nazwiskiem musi oznaczać „wredny". Słowo „deportacja" dźwięczało jej w głowie jak wyrok śmierci. - Nie mówi pan poważnie - zaczęła, próbując opanować drżenie warg. - Urzędnicy państwowi nie żartują, panno Michajłowa - usłyszała surowy, niesympatyczny głos. Spojrzała na mężczyznę siedzącego za biurkiem, na którym panował pedantyczny porządek. „Zezowaty szczur" - tak właśnie jej pracodawczyni i zarazem przyjaciółka określiła Pottera, kiedy ten pojawił się po raz pierwszy w restauracji. Nie można było lepiej go opisać. W całym swoim dwudziestoczteroletnim życiu Sasza nie spotkała równie wstrętnego człowieka. Było to nie byle co, jeśli wziąć pod uwagę bandę bezdusznych biurokratów, z którymi mu­ siała rozmawiać we własnym kraju przed wyjazdem do Stanów! - Szkoda, że poczucie humoru jest cechą nie znaną urzęd­ nikom państwowym. - Sasza uniosła głowę, żeby pokazać, że się nie boi. - Zaręczam, że w moim przypadku pański rząd się pomylił. Nie możecie mnie deportować. Dla własnego dobra zdecydowała się nie mówić, że to Potter się pomylił. Zezowaty Szczur, udając zdziwienie, uniósł bezbarwne brwi, potem ostentacyjnie poślinił wskazujący palec i zaczął przeglą­ dać jej papiery. - Kiedy po raz pierwszy starała się pani o turystyczną wizę do Stanów Zjednoczonych, w rubryce „zawód" wpisała pani: pielęgniarka...

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 9 - Pracowałam jako pielęgniarka w szpitalu. W Sankt Peters­ burgu - dodała szybko. Chciała zapisać się do szkoły pielęgniarskiej i uzyskać licen­ cję natychmiast po przyjeździe do Ameryki. Niestety, plan nie udał się, jak wiele mu podobnych, głównie dlatego, że od dnia przyjazdu do Nowego Jorku prawie rok temu Sasza tułała się po całym kraju niczym Cyganka. - A potem była pani nauczycielką angielskiego - powiedział Potter kpiąco. - Angielskiego uczyłam prywatnie. Miała tego serdecznie dosyć. Wzywano ją tutaj już kilkakrot­ nie i za każdym razem rozmowa miała identyczny przebieg. Wszystkie jej odpowiedzi zapisano w odpowiednich rubrykach. O co chodziło temu facetowi? Czyżby grał z nią w kotka i my­ szkę dla samej tylko przyjemności? Dlatego że lubił pastwić się nad swymi ofiarami? - Moja mama pracowała jako tłumaczka w konsulacie amery­ kańskim w Leningradzie. Od dzieciństwa mówiłam po angielsku. Po dyżurach w szpitalu uczyłam, żeby zarobić na bilet do Stanów. - I skończyła pani jako kelnerka. Pogardliwy ton głosu Pottera omal nie wyprowadził jej z równowagi. Policzyła do dziesięciu - pierwszy raz po rosyj­ sku, potem po angielsku. Opanowała złość i patrząc mu wyzy­ wająco w oczy, powiedziała: - To uczciwa praca. - Zgadzam się z panią. Zdziwiona jego reakcją Sasza za późno zorientowała się, że wpadła we własne sidła. - Po powrocie do domu nie powinna mieć pani trudności ze znalezieniem dla siebie zajęcia - dodał, uśmiechając się złośli­ wie. - Zwłaszcza po tym, jak McDonald's otworzył w Rosji swoje restauracje.

10 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ - Nie możecie mnie deportować. - Może się założymy? - Uśmiechnął się złośliwie. Sasza nie miała wątpliwości, że dręczenie jej sprawia Potterowi wyraźną przyjemność. Nie wygra z nim, mimo że przed przyjaz­ dem do Stanów dokładnie przestudiowała prawo imigracyjne. Pech prześladował ją od chwili wylądowania w Nowym Jor­ ku. Zaczęło się od wizyty u prawnika, który inkasując sporą sumę zapewnił, że w jej przypadku prawo stałego pobytu jest zwykłą formalnością. Niestety, po dwóch dniach gość zlikwido­ wał biuro i ulotnił się, nie zostawiając adresu. Szukała potem rady u innych, którzy umiejętnie wyssali z niej resztę ciężko zarobionych pieniądzy i zostawili na lodzie. Za to, co jej zostało, kupiła bilet autobusowy ze Springfield w stanie Mis­ souri do Phoenix w Arizonie. I w ten sposób skończyły się jej kłopoty z prawnikami. Ale nie z urzędem imigracyjnym... - Mój ojciec... - przerwała, czując, że za moment się roz­ płacze. Nie, nie pozwoli, żeby ten wstrętny szczur z małymi oczkami widział jej łzy, pomyślała ze złością. Nie da mu tej satysfakcji! Ona miała przecież w żyłach krew porywczych rosyjskich ary­ stokratów, spowinowaconych z samym carem, oraz krewkich irlandzkich rebeliantów, którzy musieli uciekać do Ameryki przed zemstą angielskiego szeryfa i wsławili się wielką odwagą, walcząc po stronie Konfederacji. Nigdy! - Mój ojciec jest Amerykaninem. - Z całych sił starała się, żeby głos jej nie zadrżał. - Nawet się pani nie domyśla, ile osób mówi mi to samo. - Popatrzył pogardliwie i wzruszył ramionami. - Ale ja mówię prawdę. - Wszyscy tak twierdzą. - Zamknął tekturową teczkę z ta­ kim hukiem, jakby zatrzaskiwał bramę wiodącą ku wolności. - Ma pani czas do najbliższej środy. Jeśli do dziesiątej na moim biurku

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 11 nie znajdą się stosowne dokumenty, rozpocznę procedurę depo­ rtacyjną. I wtedy poleci pani do Rosji najbliższym samolotem. Nie patrząc na nią, zapisał coś w kalendarzu. Spotkanie było skończone, a jej życie - zrujnowane. - Dlaczego daje mi pan tylko kilka dni? - spróbowała jesz­ cze raz. - Wydaje mi się, że już o tym rozmawialiśmy. - Świdrował ją wzrokiem znad zsuniętych okularów. - Dostała pani wizę czasową w celu odszukania rzekomego ojca, ale... - Tylko nie rzekomego! - wybuchnęła. Paliły ją policzki. Wiedziała, że dłużej nie wytrzyma. Jak on śmiał wątpić w istnienie jej ojca - wspaniałego amerykańskiego dziennikarza, który pewnej mroźnej zimy pojawił się w Lenin­ gradzie i sprawił, że dla jej matki zima zamieniła się w wiosnę. - Przez całe życie słuchałam opowieści o ojcu... - Najwyższy czas przyznać, że to były tylko opowieści. Zmyślone bajki - parsknął z pogardą. - Moja matka nigdy nie kłamała, panie Potter! Sasza z trudem powstrzymała łzy. Od śmierci matki minęło już osiemnaście miesięcy, ale nie było dnia, żeby nie wspomi­ nała tej wspaniałej i wrażliwej kobiety, której miłość uczyniła jej życie łatwiejszym do zniesienia. - Zdaje mi się, że zbaczamy z tematu. - Zimny głos Pottera przywołał ją do rzeczywistości. - Dla mnie najważniejsze jest to, że podczas całego roku spędzonego w Stanach Zjednoczo­ nych nigdzie nie zagrzała pani miejsca na dłużej niż dziewięć­ dziesiąt dni, a więc... - Prowadziłam poszukiwania. - A może próbowała pani zatrzeć za sobą ślady. To pomówienie słyszała od niego wielokrotnie. - Nie mam nic do ukrycia i nie muszę zacierać za sobą śladów.

12 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ - To pani tak uważa. Ja natomiast myślę co innego. - Potter był bardzo z siebie zadowolony. -I mogę zapewnić, że mój rząd uwierzy słowom zaprzysiężonego pracownika urzędu imigra- cyjnego, a nie nie znanej nikomu cudzoziemce, która próbuje obejść prawo i wtopić się w tłum praworządnych obywateli. Jego pełen politowania uśmiech doprowadzał ją do pasji. Zacisnęła spocone dłonie na kolanach. Gdyby go uderzyła, na­ tychmiast wezwałby policję. Nie da mu tej satysfakcji! - Środa, dziesiąta rano - powtórzył i wstał, dając do zrozu­ mienia, że nie zamierza dłużej rozmawiać. - Może pani oczy­ wiście skontaktować się ze swoim prawnikiem. Środa! Saszy wydawało się, że czuje uchwyt żelaznej pięści, zaciskającej się na jej szyi. Dzisiaj był piątek. Jak w ciągu czterech dni odnaleźć ojca, którego bezskutecznie szukało się przez dwanaście miesięcy? Skąd wziąć pieniądze na adwokata? Nagle przypomniała sobie rosyjskich przodków matki. Wie­ działa już, co czuli, stojąc przed plutonem egzekucyjnym Armii Czerwonej. Mimo to odważnie wytrwali do końca. Musi brać z nich przykład! Jej przecież nie grozi kara śmierci. Wyprosto­ wała się i dumnie odrzucając głowę w tył, wkroczyła do windy. Otoczył ją gęsty zapach drogiej wody kolońskiej. Oddychała z trudem. Na domiar złego elegancko odziany towarzysz podróży przez całą drogę na parter nie zdejmował oczu z jej biustu. Przeklinała chwilę, kiedy zamiast czarnego, nobliwego kostiumu zdecydowała się włożyć obcisłą sukienkę, którą nosiła jako kelnerka. Wizyty w biu­ rze imigracyjnym trwały długo. Nie miałaby czasu na powrót do wynajmowanego pokoju, żeby się przebrać przed pracą Jej zapobiegliwość nie zdała się na nic. Dochodząc do przy­ stanku, zobaczyła tył odjeżdżającego autobusu. Znaczyło to, że spóźni się do restauracji. Co gorsza, znaczyło to też, że nie spotka dzisiaj Mitcha Cudahy'ego, który zwykle o tej porze zjawiał się po jedzenie dla 13 Kompanii Straży Pożarnej.

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 13 Wprawdzie rozsądek podpowiadał Saszy, że nie ma szans, żeby amerykański bohater zwrócił uwagę na zwyczajną kelnerkę, na dodatek niższą i dużo mniej szykowną niż długonogie, wiotkie blondyny, w których gustował, ale jej serce nie słuchało głosu rozsądku. Wszystko zaczęło się, gdy Mitch w ryku syren i błysz­ czącym hełmie pojawił się w pełnej dymu kuchni i ugasił pożar. Kiedy było po wszystkim, przeprosił za zalaną po kostki podłogę. Całkowicie zaskoczona Sasza popatrzyła na czarną od sadzy twarz, w której oczy błyszczały najczystszym, głębokim błękitem, i stało się. Ona, dziewczyna dotąd twardo stojąca na ziemi, zakochała się po uszy, beznadziejnie i na zawsze. Od tamtego dnia na widok Mitcha wchodzącego swobodnym krokiem do małej, raczej obskurnej restauracji, Sasza z trudem utrzymywała równowagę ducha i ciała. Prezentował się świetnie w granatowym podkoszulku i dżinsach - ulubionym stroju miejskich strażaków. Kręciło się jej w głowie, kiedy patrzyła na muskularne męskie ciało rysujące się pod ubraniem. I teraz miałaby wyjechać z Phoenix!? Opuścić Amerykę na za­ wsze i nie zobaczyć go więcej!? To naprawdę straszny dzień, wes­ tchnęła przygnębiona. Dobrze, że przynajmniej przestało padać. Stała na przystanku i spoglądając w czyste, szafirowe niebo, zmagała się z problemami, które w żaden sposób nie dawały się rozwiązać. Pomyślała o ucieczce. Czyż nie takie zamiary wma­ wiał jej ten obrzydliwy Potter? Ale dokąd by pojechała? Jak długo można ukrywać się przed urzędem imigracyjnym i nie­ chlubną deportacją do Sankt Petersburga? Zajęta rozpatrywaniem ryzykownego i całkowicie sprzecz­ nego z prawem planu, nie zauważyła pędzącej ulicą furgonetki z napisem „Pizza - natychmiastowa dostawa" i ocknęła się do­ piero, gdy fala błota z kałuży spłynęła po jej różowym jak guma do żucia mundurku.

ROZDZIAŁ DRUGI Autobus pojawił się dopiero po czterdziestu minutach. - Czy pan wie, jak długo czekamy? - narzekała starsza ko­ bieta, wsiadając do środka. - Może to moja wina, że jeden autobus wypadł z trasy? - Kierowca, który wyglądał jak muzyk z rockowej kapeli, wzru­ szył obojętnie ramionami. - A co się stało z następnym? - Czy ja jestem Duchem Świętym? - burknął. - Skąd niby mam to wiedzieć? - Młody człowieku, jeżdżę na tej trasie od dwudziestu pięciu lat i jeszcze nie spotkałam się z podobnym chamstwem. Napiszę skargę do twoich przełożonych. - Po prostu umieram ze strachu - zaśmiał się kobiecie prosto w twarz i odwrócił w stronę Saszy. - Cześć, kotku. Chyba miałaś ciężki dzień - powiedział, mierząc wzrokiem jej zabłocony strój. - Miewałam lepsze. - Nie chciała wdawać się w rozmowę z kolejnym antypatycznym przedstawicielem służb publicznych. - W razie kłopotów z mokrą sukienką daj mi znać. Pomogę ci ją zdjąć. - Nie wydaje mi się to konieczne. - Niecierpliwie wyciąg­ nęła rękę po bilet. Jego dwuznaczne uśmiechy były równie nieznośne, jak szy­ derstwa Pottera. - Może byśmy tak ruszyli - zdenerwował się młody yuppie

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 15 w granatowym garniturze. - Nikogo nie interesuje lekcja, jak obrażać starsze panie i podrywać kelnerki. - Nie pękaj, człowieku. - Kierowca, oddając bilet, specjal­ nie przesunął palcami po dłoni Saszy. To za wiele jak na jeden dzień! pomyślała Sasza, opadając na twardą ławkę. Na dodatek spóźni się do pracy, czego nie znosi. Chociaż dzisiaj była z tego zadowolona. Za skarby świata nie chciałaby, żeby Mitch zobaczył ją w podobnym stanie. Sta­ nęła jej przed oczami szykowna blondynka z telewizji, z którą się ostatnio prowadzał. Najwyższy czas spojrzeć prawdzie w oczy. Nie ma co fantazjować o namiętnych pocałunkach se­ ksownego strażaka. Takie jak Sasza nie mają szans. Przyłożyła głowę do zimnej szyby i przymknęła oczy. Ból głowy, który zaczął się podczas rozmowy w urzędzie, nie ustę­ pował. Z przerażeniem myślała o sześciu godzinach pracy. Oby tylko dzisiaj nie było tłoku! Autobus dojeżdżał do przystanku. Już z daleka zobaczyła lśnią­ cy czerwienią wóz strażacki, stojący przed pawilonem, w którym urządzono restaurację. Nie tylko Sasza była dziś spóźniona. Początkowo chciała wysiąść na następnym przystanku i wró­ cić piechotą. Tylko że wówczas zostawiłaby Glory Seeger z całą robotą! Wyłącznie dlatego, żeby wymarzony mężczyzna nie zobaczył jej w tak opłakanym stanie. - Jakbyś nie miała teraz większych kłopotów, dziewczyno - powiedziała do siebie surowo. - A on i tak nie zwraca na ciebie uwagi. Wyprostowała się, wzięła głęboki oddech, zdecydowanym gestem pchnęła drzwi i stanęła twarzą w twarz z wychodzącym właśnie Mitchem. Sasza nie miała racji, myśląc, że Mitch nie zwrócił na nią uwagi. Wprost przeciwnie - od razu zauważył jej piękne włosy,

16 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ tak czarne, że aż granatowe, błyszczące brązowe oczy i pełne, różowe usta, których nigdy nie malowała. Nie byłby mężczyzną, żeby pod obcisłym kelnerskim mun­ durkiem nie dostrzec ponętnych wypukłości jej ciała i zgrab­ nych nóg wystających spod spódniczki. I jeszcze jedno - mimo przenikającego wszystko aromatu pieczonych żeberek, z których przyrządzania słynęła Glory, nie sposób było nie poczuć, że chorobliwie nieśmiała kelnerka cho­ lernie ładnie pachnie. Korciło go kiedyś, żeby się z nią umówić. Ale tego dnia na posterunku straży pożarnej zjawiła się Meredith Roberts i nakręciła wywiad z prawdziwym bohaterem. Sprawy potoczyły się na tyle szybko, że jeszcze zanim kamerzyści zdążyli spakować sprzęt, Mitch przyjął zaproszenie na mecz futbolu amerykańskiego, który mieli obejrzeć wspólnie z telewizyjnej loży na stadionie. Spotykał się z Meredith już trzy tygodnie, a ponieważ, mimo głębokiej niechęci do wiązania się z kimś na stałe, z usposobie­ nia i przekonań był monogamistą, nie zrealizował planu randki z Saszą. Co bynajmniej nie znaczy, że przestał ją obserwować. Chociaż dzisiaj nie miało to żadnego sensu. Dziewczyna wyglądała, jakby dopiero co wyszła z myjni, którą zwiedzała bez samochodu. - A tobie co się przytrafiło? - krzyknął obcesowo. I wtedy Sasza zalała się łzami. Jeszcze tego mu brakowało! Bezmyślnie zadane pytanie spo­ wodowało wybuch takiego płaczu, że wszyscy dookoła patrzyli na niego jak na mordercę. Parszywy dzień, nie ma co. Spadając z drzewa, Mitch wylądował na kaktusie, po czym przez upokarzającą godzinę leżał z gołymi pośladkami w szpi­ talu, a złotowłosa pielęgniarka wyciągała z niego kolec po kol­ cu. Wprawdzie po zakończonym zabiegu dostał od niej numer telefonu, ale to jeszcze pogorszyło jego i tak zły humor.

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 17 - Co, do diabła, zrobiłeś tej biednej dziewczynie, Cudahy? - rzucił się na niego Jake Brown. Jake też był strażakiem oraz szwagrem Mitcha i jego najle­ pszym przyjacielem. Ale teraz nie zachowywał się jak przyjaciel. - Zapytałem tylko, co się jej stało. - Mitchem Cudahy! - rozległ się basowy głos. - Dlaczego moja najlepsza kelnerka płacze? Glory Seeger przypominała posturą jego wuja Dana, drwala z Oregonu. Nie miała tylko jego wąsów. Teraz wyprostowała się za wypolerowanym kontuarem i patrzyła na Mitcha oskarżyciel- skim spojrzeniem. - Nic nie zrobiłem. - Mitch odwrócił się do Saszy, oczeku­ jąc potwierdzenia swoich słów. O Boże. Dziewczyna wyglądała naprawdę żałośnie. Zmierz­ wione włosy, czerwony nos, podpuchnięte oczy, z których pły­ nęły już nie strugi łez, ale cały wodospad Niagara. I wielka brązowa plama na środku różowej sukienki. To nie moja wina, przekonywał się w duchu Mitch. A jednak... Gdzieś w tyle głowy odezwało się znajome, nie opuszczające go nigdy poczucie odpowiedzialności. Tylko że teraz było to całkowicie irracjonalne. Przecież nie jest nic winien tej rosyjskiej dziewczynie o urodzie Cyganki. Zawsze zostawiał jej duże napiwki, nawet jeśli przynosiła mu tylko kawę i kawałek orzechowego ciasta! A poza tym nie była małym kotkiem, ale dorosłą kobietą, która w dodatku musiała nieźle radzić sobie w życiu, skoro udało się jej wyjechać z Rosji do Ameryki. Jak na jeden dzień, zrobił swoje! Powinien teraz ominąć łkającą dziewczynę i wyjść. Ale nie. Westchnął, odstawił na bok styropianowy kontener z jedzeniem, który dźwigał pod pachą, i ujął Saszę za drżące ramiona. - Słuchaj, kochanie - uśmiechnął się do niej ciepło. - Nie­ ważne, co się stało. Nie może być aż tak źle.

18 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ Mitch używał słowa „kochanie" jak przecinka. Właściwie bez przerwy. Tego jednego dnia zdążył już wypowiedzieć je co najmniej kilka razy: do siedmioletniej właścicielki kota, do Me­ redith, mimo że był na nią wściekły za bezduszne filmowanie jego upadku, do blond pielęgniarki, która próbowała się z nim umówić. Bywało, że wyrażał w ten sposób zainteresowanie albo sympatię. Ale nic więcej. Mitch nie miał pojęcia, że Sasza marzyła dniami i nocami, żeby usłyszeć od niego podobne zdanie. Przez krótką, króciutką chwilę wydawało się jej, że sen się ziścił. Z nadzieją spojrzała w górę i... natychmiast wiedziała, że nie warto było robić sobie nadziei. W błękitnych oczach zobaczyła tylko współczucie. Znowu zalała się morzem łez. - Boże! - Mitch nic nie rozumiał. - Zrób coś, Glory. - To twoja wina. - Glory, z rękami skrzyżowanymi na wy­ datnym biuście, miała nie wróżący nic dobrego wyraz twarzy. - Więc to ty musisz coś zrobić. Chcąc nie chcąc, Mitch odwrócił się do Saszy. - Wiesz, kochanie - próbował ją uspokoić -jeśli nie zakrę­ cisz zaraz kranu, grozi nam powódź. Pamiętasz, co narobiłem, gasząc pożar w kuchni? Dzisiaj może być gorzej. Na wspomnienie chwili, w której zakochała się bezgranicz­ nie w tym mężczyźnie, świadku jej dzisiejszego upokorzenia, Sasza rozszlochała się jeszcze głośniej. - Poddaję się - machnął ręką Mitch. Jego dzienna dawka cierpliwości była na wyczerpaniu. Jedy­ na nadzieja w Jake'u. Człowiek, który radzi sobie z przedmen- struacyjnymi napadami złych humorów jego siostry, Katię Cu- dahy Brown, bez problemu uspokoi jeszcze jedną kobietę na granicy histerii. - Masz doświadczenie z histeryczkami. Porozmawiaj z nią. Zanim Jake zdążył odpowiedzieć, wtrąciła się Glory.

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 19 - Tak właśnie postępują mężczyźni. - Zmierzyła Mitcha wściekłym spojrzeniem. - Najpierw łamią kobiecie serce, a po­ tem chcą, żeby ktoś inny po nich posprzątał. - Jak to posprzątał! - Mitch nie wierzył własnym uszom. - Co ty próbujesz mi wmówić, Glory? - Nic ci nie wmawiam. Ale będziesz mieć ze mną do czy­ nienia, jeśli zrobiłeś coś tej biednej, niewinnej dziewczynie... - Co? - Dech mu zaparło z oburzenia. Wprawdzie nie miał natury mnicha, ale nie był też łajdakiem, za jakiego uznała go właśnie Glory. Uprawiał bezpieczny seks, jeszcze zanim stał się osobą znaną publicznie. - Ja? Ja... nigdy... Skąd ci to przyszło w ogóle do głowy - wyjąkał. - Mitch? - Jake popatrzył na niego surowo. - Cholera! - Mitch nie wytrzymał i potrząsnął Saszą tak gwał­ townie, że zaskoczona przestała płakać. - Powiedz im, że przez cały czas, kiedy tu pracujesz, zamieniliśmy nie więcej niż dwa zdania. - To nie jest dowód - upierała się Glory. - Miałam trzech mężów i żaden z nich nie mówił więcej. W łóżku i poza łóż­ kiem. Dlatego między,innymi się rozwiodłam. Tylko że mało- mówność nie przeszkadzała tym głupkom zostawić mnie z piąt­ ką dzieci na karku. - Sasza! - Mitchowi udało się zachować spokój kosztem prawdziwie heroicznego wysiłku. - Oboje wiemy, że twoje kło­ poty nie mają nic wspólnego ze mną, prawda? Uśmiechnął się do niej zachęcająco i delikatnie pogłaskał ją po głowie. Cofnął rękę natychmiast, gdy zobaczył ostrzegawczy błysk w oczach Glory. Przecież zrobił to, żeby uspokoić Saszę. Nie jego wina, że opacznie odczytano całkiem niewinny gest. - Czy mogłabyś więc wyświadczyć mi wielką przysługę i wyjaśnić im, że zostałem wmieszany w tę awanturę zupełnie przypadkowo?

20 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ W zasadzie miał rację. Ale nie do końca. Patrząc na jego nieszczęśliwą minę. Sasza uznała, że wszystkiego i tak nie da się wyjaśnić. A ponieważ Glory i Jake mylili się całkowicie, musiała wyprowadzić ich z błędu. Wzięła głęboki oddech. Wzrok Mitcha natychmiast zatrzymał się na jej biuście, co na­ leżałoby uznać za efekt uboczny jej dążenia do prawdy. I co nie umknęło niestety uwagi Jake'a. - M., .Mitch ma rację - wyjąkała drżącymi wargami. - Na­ prawdę nic nie zrobił. Poczuła, że zwalnia żelazny uchwyt, w którym ją trzymał. - A widzicie! - krzyknął, rzucając wymowne spojrzenie z gatunku: „A nie mówiłem?" - Sama nie wiem - mruknęła Glory ponuro. - Może zwy­ czajnie cię kryje. Palce Mitcha znów zacisnęły się na ramionach Saszy. - Niiie - odetchnęła tak głęboko, że aż odpiął się jej guzik na piersiach. - To nie jego wina. I przepraszam, że zrobiłam takie zamieszanie. Nic mi nie jest. - Spróbowała się uśmiech­ nąć, ale nie dała rady. - A jednak coś ci jest. Będzie lepiej, jak usiądziesz i opo­ wiesz nam, co się stało. - Jake, nie zwracając uwagi na goto­ wego do wyjścia Mitcha, przysunął Saszy sfatygowane, plasti­ kowe krzesełko. - To naprawdę miło z twojej strony, Jake, ale i tak spóźniłam się dzisiaj do pracy i... - Czy widzisz tu jakichś klientów? - zagrzmiała Glory, omiatając wzrokiem pustą salkę, w której żywe były jedynie kolory na plakatach reklamujących sos tabasco. - Siadaj, dziew­ czyno, i wypluj z siebie wszystko, bo inaczej zamęczysz się na śmierć. A poza tym - dodała szybko, gdy Sasza próbowała pro­ testować - płaczące kelnerki odbierają ludziom apetyt. Mitch, przynieś jej szklankę wody.

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 21 Mitch, wciąż obrażony podejrzeniami, miał ochotę powie­ dzieć, żeby zrobiła to sama, bo on jest tu klientem. Powstrzymał się tylko dlatego, że wdzięczna za ugaszenie pożaru Glory wy­ ręczała go w gotowaniu posiłków dla całej kompanii, kiedy przypadał jego dyżur. To dzięki niej jedli kurczaka z rusztu albo żeberka zamiast ohydnych hot dogów czy spaghetti z puszki. Nie warto było rujnować tak korzystnego układu. - Bardzo ci dziękuję, Mitch - powiedziała Sasza i zawstydzo­ na żarliwością swojego tonu, uciekła wzrokiem w kierunku okna. Obserwując ją, Mitch po raz kolejny zastanawiał się, jak smakują te pełne, różowe usta, gdy je całować. Dziewczyna, świadoma jego wzroku, przełknęła szybko kilka łyków i zaczęła opowiadać. Powoli i z wyraźną przykrością streściła swoje spot­ kanie z obrzydliwym Donaldem W. Potterem. - Przeklęty szczur - syknęła wściekła Glory. - To niesprawiedliwe wysyłać cię z powrotem do Rosji tyl­ ko dlatego, że jeszcze nie znalazłaś ojca - dorzucił Jake. - Prawo nie zawsze jest sprawiedliwe. Sasza poznała tę prawdę już jako dziecko. Ale przecież miało to nie dotyczyć Ameryki! Opowieści matki o państwie, w któ­ rym ludzie sami stanowią prawo, brzmiały w jej uszach jak najpiękniejsza bajka. Przyłożyła do skroni zimną szklankę, ale ból głowy nie ustępował. - Nie wolno nam dopuścić, żeby cię deportowali - zadekla­ rował Jake. Jake był bardzo miły i zawsze zostawiał jej duże napiwki. Kiedy próbowała protestować, robił do niej oko i mówił, żeby potraktowała to jako jego wkład w fundusz poszukiwań. Ale teraz pomóc nie mógł. - Chyba nie ma innego wyjścia - westchnęła ciężko. - Do diabła, dziewczyno - zagrzmiała Glory. - Zawsze jest jakieś wyjście. Na tym polega Ameryka.

22 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ Sasza, poruszona ich reakcją, z trudem tłumiła łzy. Powstrzy­ mywała się, żeby nie wyjść na idiotkę przed Mitchem. - Myślałam o ucieczce - przyznała cienkim głosem. Może to nie był taki głupi pomysł? Na przykład Los Angeles. Łatwo ukryć się w wielkim mieście. Albo Seattle. Podobno jest tam ślicznie. A gdyby tak pojechać do Montany, zagrzebać się na jakimś ranczu i gotować dla kowbojów? Sasza, wymyślając coraz to nowe warianty ucieczki, całko­ wicie przeoczyła fakt, że nie ma pojęcia o gotowaniu. - Ucieczka nigdy nie jest wyjściem - przerwał jej Jake. - Zwłaszcza w twojej sytuacji. Urząd imigracyjny wcześniej czy później dowie się, gdzie jesteś. - A wtedy deportują cię natychmiast - powiedziała Glory. - Nie możesz dać takiej satysfakcji Zezowatemu Szczurowi. - Mam cztery dni, żeby znaleźć ojca. Potem wsadzą mnie do samolotu lecącego do Rosji. - Musimy wynająć prywatnego detektywa - wykrzyknął Jake. - Cztery dni to niewiele, ale... - Robiłam to już wcześniej - przyznała Sasza ponuro, przy­ pominając im, że właśnie dlatego znalazła się w Phoenix. - Zre­ sztą i tak nie mam już pieniędzy. - Tym się nie przejmuj. Zrobimy zrzutkę na posterunku. Chłopcy chętnie ci pomogą. - Wynajęcie detektywa nic nie da. - Mitch wtrącił się do rozmowy pierwszy raz. - Akurat dużo o tym wiesz - zdenerwowała się Glory. - Fa­ cet, którego wynajęłam w zeszłym roku, znalazł mojego drugie­ go eks-męża i wyciągnął od niego alimenty za ostatnie pięć lat. - Przypominam ci, że zajęło mu to dwa miesiące. Nie mó­ wiąc o tym, że miał numer ubezpieczenia twojego męża, co cho­ lernie ułatwia sprawę. Niestety, Sasza ma rację. Jest za późno. - Czyli chcesz, żeby wysłali ją do Rosji. - Glory posłała

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 23 Mitchowi ponure spojrzenie. - Biedne dziecko nie ma tam ni­ kogo. Jej matka nie żyje... - Wcale tego nie powiedziałem. Sasza, zła, że traktują ją jak nieobecną, podniosła głowę, zdziwiona. - Jest jeden sposób. W dodatku całkiem prosty. - Może się nim z nami podzielisz, ważniaku- ironizowała Glory. - Sasza musi wziąć ślub z obywatelem amerykańskim. Dzięki temu dostanie zieloną kartę. Sasza, która przed chwilą poczuła okruch nadziei, zgarbiła się cała. Równie dobrze mógł wysłać ją na pustynię w poszuki­ waniu kopalni złota! - Doceniam twoje starania, Mitch, ale nie wziąłeś pod uwagę najważniejszego. Nie znam nikogo takiego. - Owszem, znasz. Już w chwili, kiedy wypowiadał te słowa, Mitch wiedział, że nie ma wyjścia. Cóż takiego, do diabła, w nim siedzi, że kiedy tylko widzi kogoś w potrzebie, zaraz nakłada błyszczącą zbroję i pędzi na ratunek? Przypomniał sobie głośną historię sprzed kilku lat. Seryjny morderca wysyłał do różnych gazet jeden i ten sam komunikat: „Zatrzymajcie mnie, zanim znowu zabiję". Wygląda na to, że on, Mitch, powinien wręczać wszystkim karteczki z tekstem: „Zatrzymajcie mnie, zanim zacznę znowu pomagać". Świadomy, że robi największy błąd w życiu, uśmiechnął się do Saszy swoim słynnym uśmiechem, który znalazł się nawet na okładce „Newsweeka", i powiedział: - Przecież znasz mnie. Przesunął czubkami palców po jej brwiach, a ona zamarła, nie wiadomo czy pod wpływem słów, czy gestu, który poruszył ją do głębi.

ROZDZIAŁ TRZECI Sasza była pewna, że to żart. Albo wytwór jej zmaltretowanej dzisiejszymi przejściami wyobraźni. Nie była w stanie wyjąkać nawet jednego słowa. Rozum mówił jej, że się przesłyszała, ale w sercu obudziła się krucha nadzieja. - No i co ty na to? - zapytał. - Nic nie rozumiem. - Odwróciła się do Jake'a i Glory po wsparcie. Jake wzruszył ramionami i nie spuszczał oczu z Mitcha. - Może nie było to specjalnie romantyczne — parsknęła śmiechem Glory - ale wydaje mi się, kochanie, że nasz bohater przed chwilą ci się oświadczył. - Oświadczył? - Powoli spojrzała na Mitcha. - Czy to pra­ wda? Chcesz się ze mną ożenić? - Przecież to nie będzie prawdziwe małżeństwo - powie­ dział szybko, udając, że nie słyszy pomruku dezaprobaty, który wydała z siebie Glory. - Taki manewr da ci czas na odnalezienie ojca. - Oto słowa dżentelmena. - Jake pokręcił głową. - Ale ja, w przeciwieństwie do ciebie, przynajmniej coś wy­ myśliłem. - Tu muszę stwierdzić, że masz rację - przyznał Jake. - Ja, jako ślubny małżonek twojej siostry, zostałem automatycznie wykluczony z tej matrymonialnej konkurencji. Zastanowił się chwilę i dodał:

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 25 - Właściwie - dlaczego nie? Powinno się udać. Myślę, że tobie będzie najtrudniej - uśmiechnął się żartobliwie do Saszy, jakby próbował dodać jej otuchy - przyzwyczaić się do wspól­ nego mieszkania z tym facetem. Nie znam kobiety, która chcia­ łaby oglądać męskie slipki wiszące na wszystkich klamkach. Sasza poczuła się zażenowana jak nigdy dotąd. Rozumiała już, że Mitch zaproponował fikcyjne małżeństwo, żeby ochronić ją przed dalszymi szykanami urzędników i dać jej szansę na obywatelstwo. Wiedziała, że takie rzeczy się zdarzają. Słyszała o kilku dziewczynach z Petersburga, które weszły w podobny układ z mężczyznami z Europy Zachodniej. Bez romansów. Bez miłości. - Mieszkalibyśmy razem? - zapytała. - Nie! - wykrzyknął Mitch. - Tak! - powiedziała Glory w tej samej chwili. Jake ledwo stłumił śmiech na widok przerażonej miny swo­ jego szwagra, ale nie odezwał się słowem. - Jeśli chcecie, żeby plan się udał - wyjaśniła Glory - mał­ żeństwo musi wyglądać na prawdziwe. Kilka tygodni temu wi­ działam w telewizji reportaż o fikcyjnych ślubach. Podobno je­ szcze przed nowymi wyborami rząd postanowił skończyć z tym procederem. A Potter to taki łajdak, który nie zadowoli się byle papierkiem od sędziego pokoju. Na pewno sprawdzi, czy mie­ szkacie razem. Mitch zaklął pod nosem. Glory miała rację. On też oglądał ten program w mieszkaniu Meredith. Zamiast czułego sam na sam z seksowną kobietą, musiał wtedy wgapiać się w tele­ wizor, gdyż Meredith pokazywała się na ekranie przez kilka sekund. Meredith. Lepiej nie myśleć, jak zareaguje, kiedy dowie się, że jej facet zwiał, żeby ożenić się z inną. Gdyby tylko dał sobie chwilę czasu na zastanowienie, zanim wyskoczy z propozycją!

26 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ Ale nie. Kolejny raz ten sam błąd. Ostatnim razem jego poryw­ czość doprowadziła do tego, że został obwołany narodowym bohaterem. Muszę zacząć pracować nad sobą, postanowił w duchu. I to szybko. Ponury wyraz twarzy Mitcha nie umknął uwagi Saszy. Nigdy przedtem nie widziała u niego takiej miny. Nawet wtedy, gdy po ciężkiej walce z ogniem ugasił pożar w ich kuchni. Mógł być spocony i brudny, ale gdy się uśmiechał, a uśmiechał się zawsze, wszystkim kobietom serca topniały jak wosk. Teraz wyglądał jak zwierzę w potrzasku. Najwyraźniej żałował propozycji, któ­ rą złożył jej przed chwilą. Sasza wiedziała już, co ma zrobić. Nieważne, że marzyła o tym, żeby odpowiedzieć „tak", nieważne, jak bardzo bała się deportacji - skoro Mitch zareagował wielkodusznie i honorowo wobec niej, ona winna jest mu podobne zachowanie. Przełknęła ślinę i opanowując drżenie ust, wydała na siebie wyrok: - Mitch, jestem ci naprawdę bardzo wdzięczna, ale nie mogę pozwolić, żebyś przeze mnie zmarnował sobie życie. Ona ma rację, myślał Mitch. I na dodatek daje mi szansę ucieczki. Wychodzę. Natychmiast wychodzę i już za chwilę bę­ dę u siebie. Tylko że wtedy ona też znajdzie się „u siebie" - u siebie w kraju, gdzie nie ma domu ani nikogo bliskiego... - Nie rujnujesz mi życia - usłyszał swój własny głos. Na Boga, Cudahy, co ty robisz najlepszego? Dziewczy­ na pozwala ci się wycofać, a ty brniesz w to coraz głębiej! Dlaczego nie wiejesz? Tak zrobiłby każdy facet o zdrowych zmysłach! - Pewnie, że znajdziemy się w nieco kłopotliwej sytuacji - ciągnął jego głos, nic sobie nie robiąc z myśli kłębiących się mu w głowie - ale przecież to nie potrwa długo. W końcu od­ szukasz ojca i na pewno dostaniesz obywatelstwo.

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 27 - Jake? Glory? - Zdezorientowana Sasza zwróciła się do nich, szukając rady. - Co mam robić? - Przyjąć jego propozycję - odpowiedzieli obydwoje. Sasza znowu zapatrzyła się w okno. Przecież spełniało się jej marzenie. Nawet jeśli to nie będzie prawdziwy ślub, nikomu nie zaszkodzi, jeśli chwilę poudaje. A już na pewno skończą się upokarzające rozmowy z Potterem! Przypomniała sobie jego złośliwe uśmieszki i szybko podjęła decyzję. - Dobrze. Wyjdę za ciebie, Mitch. Mitch mógłby przysiąc, że usłyszał huk zatrzaskujących się za plecami drzwi. Po krótkiej naradzie ustalili, że ślub odbędzie się w niedzielę. W sobotę wieczorem, po zakończonej służbie Mitcha, pojadą do Laughlin - małego miasteczka w Newadzie, znanego z licznych domów gry i faktu, że łatwo tam wziąć ślub. - Błyskawicznie podpiszemy papiery i w niedzielę po po­ łudniu będziemy z powrotem - obiecał Mitch. Nie przyszło mu nawet do głowy, żeby zaprosić kogoś z ro­ dziny, pomyślała Sasza. Nie wiedziała, że Mitch ma swoje po­ wody. Jego matka, która stale przebąkiwała, że „najwyższy czas, żeby znalazł sobie miłą dziewczynę i ustatkował się", dorzuciła do swoich nalegań następny argument. Od przyjścia na świat dziecka Katie i Jake'a informowała go z ponurą miną, że od niego zależy, czy świat ujrzy kolejnego potomka rodu Cudahy. Nie należało zbytnio rozbudzać jej nadziei. W sobotę Mitch pojawił się w wynajętym pokoju Saszy trzy godziny później, niż obiecał. - Przepraszam, ale mieliśmy pożar i nie udało mi się wcześ­ niej wyrwać. - Denerwowałam się. - Że wcale nie przyjadę?

28 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ - Nie. - Rumieniec wstydu zabarwił jej policzki, a Mitch próbował sobie przypomnieć, czy kiedyś spotkał kobietę, która zdolna była się czerwienić. - No, może trochę się bałam, że zmieniłeś zdanie - przyznała. - Ale głównie chodziło mi o cie­ bie. Słyszałam w radiu o tym pożarze. Martwiłam się, czy coś ci się nie stało. - Jeszcze się nie zdarzyło - przerwał buńczucznie. - No to co? Jedziemy? Zniósł do samochodu cały niewielki dobytek Saszy i ruszyli. Mitch był w fatalnym nastroju, a wymuszone kilka zdań, które zamienili po drodze, pogorszyły jeszcze atmosferę. Sasza uzna­ ła, że idący na egzekucję skazaniec wykazałby większy entu­ zjazm niż przyszły pan młody. Ona sama także inaczej wyobrażała sobie własny ślub. Mu­ zyka, kwiaty, tłum gości, łzy szczęścia, A wymarzony mężczy­ zna miał być przystojny i kochać ją nad życie, bezgranicznie, na zawsze. Dobrze, że spełniła się przynajmniej jedna część dziecinnych pragnień. I to z nawiązką, bo Mitch był dużo przy­ stojniejszy od jej ideału z dawnych czasów. Formalności przedślubne w Laughlin załatwili szybko i bez kłopotów. - Jak dotąd, idzie nam świetnie - powiedział Mitch z wymuszonym entuzjazmem, ale nie doczekał się żadnej reakcji. Dlaczego przynajmniej nie udaje, że się cieszy, myślał z pre­ tensją, zapominając zupełnie, że to on nalegał, by ceremonia jak najmniej przypominała prawdziwy ślub. Przecież co najmniej kilka kobiet w Phoenix skakałoby ze szczęścia, gdyby złożył im propozycję małżeństwa! Nie mówiąc już o ofertach matrymonialnych, które przyszły do niego pocztą po tym, jak pojawił się w kilku popularnych programach tele­ wizyjnych! Sasza nie ma nawet pojęcia, że dostał list oraz fo-