minebookshelf

  • Dokumenty299
  • Odsłony36 951
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów574.7 MB
  • Ilość pobrań18 954

Cathy Wilson - Byłam żoną seryjnego mordercy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :963.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Cathy Wilson - Byłam żoną seryjnego mordercy.pdf

minebookshelf EBooki
Użytkownik minebookshelf wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 298 osób, 198 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 287 stron)

Pamięci mojej pięknej, utalentowanej, ale zagubionej matki Jennifer, za to, że dała mi życie. Moim dziadkom za to, że dali mi bezpieczeństwo, a mojemu wspaniałemu synowi Danielowi za to, że wyrwał nas z tego zaklętego kręgu. A także moim wyrozumiałym, wspaniałym przyjaciołom Gaynor i Maeve i mojemu partnerowi Stuartowi, który trwał przy mnie, gdy prawda wyszła na jaw.

Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce. Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz: Teraz poznaję po części, wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany. Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy: z nich zaś największa jest miłość. Pierwszy List do Koryntian 11–13 Biblia Tysiąclecia, Pallottinum

Prolog Tu się kończy… Cathy, włącz szybko wiadomości! Był wrzesień 2006 roku, sobotni poranek, a w głosie mojej ciotki brzmiał niepokój. Odłożyłam słuchawkę i włączyłam telewizor. Sekundę później krzyknęłam. Szok. A potem zdziwienie. To nie mógł być on. To niemożliwe. Nie wiem, czemu mój nastoletni syn Daniel, był już na nogach o dziewiątej rano w weekend, ale ucieszyłam się, gdy wbiegł do pokoju. – Mamo, co się stało? Nie byłam w stanie wykrztusić słowa. Gapiłam się tylko w ekran, trzęsłam się i wskazywałam palcem zdjęcie mężczyzny, który był oskarżony o zabicie młodej dziewczyny. – Nie strasz mnie, mamo – odezwał się Daniel. – Co to za facet? Znasz go? Dotąd byłam w stanie chronić mojego syna przed trucizną, jaką była jego przeszłość, ale nadszedł czas prawdy. Wzięłam głęboki oddech. – Danielu… to twój ojciec. Jakaś część mnie chciałaby, abym nigdy nie spotkała Petera Brittona Tobina. Część mnie chciałaby, aby nigdy się nie narodził. I jestem pewna, że wielu ludzi by się ze mną zgodziło. Wystarczyłoby zapytać pogrążone w żałobie rodziny Angeliki Kluk, Vicky Hamilton i Dinah McNicol. Na ich miejscu uznałabym, że śmierć jest zbyt łagodną karą dla człowieka, który odebrał życie ich dzieciom. Można by też spytać dwie młode dziewczyny, które zgwałcił i zostawił na śmierć, prostytutki, które krzywdził, oddając się swoim niezdrowym i brutalnym zapędom, i wiele innych kobiet, które mogły stać się jego ofiarami podczas

może nawet czterdziestu zbrodniczych lat. Wszyscy ci ludzie na pewno nie powiedzieliby o nim dobrego słowa. Lecz to mnie przypadła ta okropna i wyjątkowa rola. I dlatego tylko po części mogę pragnąć, by nigdy się nie narodził. Bo czy wam się to podoba, czy nie, seryjny morderca Peter Tobin jest też ojcem mojego jedynego dziecka, mojego pięknego syna. A jak wie każdy rodzic, dla ochrony swojego dziecka zrobi się wszystko. Na nieszczęście dla mnie Peter Tobin o tym wiedział. Wiedza daje władzę, a Peter doskonale wiedział, że nie ma nic silniejszego niż więź łącząca matkę i dziecko. Wykorzystywał to. Właśnie w ten sposób kontrolował mnie w czasie naszego małżeństwa. Jedno nieodpowiednie słowo czy zachowanie z mojej strony, a groził, ale nie mnie, mnie nie musiał. Groził Danielowi. Nasz biedny, niewinny synek od chwili narodzin stał się narzędziem, którym Tobin mną manipulował. Teraz to widzę. Dziecko stało się kartą przetargową. Środkiem do osiągnięcia celu. Byłam szaloną, rozwydrzoną nastolatką, gdy zakochał się we mnie dwa razy ode mnie starszy Peter Tobin. Byłam wolnym duchem, pewnym siebie, głośnym i niezależnym. Miałam szesnaście lat, a świat leżał u moich stóp na szpilkach. Tak się czułam i tak mnie wszyscy postrzegali. Wszyscy poza Peterem. Tylko on pod tą przykrywką dostrzegł zagubioną, przerażoną dziewczynę. Zranioną i samotną nastolatkę pragnącą, by ktoś wskazał jej cel. Wiedział, że doskonale nadaję się, by mnie zniewolił. To dlatego wmanewrował mnie w ciążę. Nie sądzę, aby tak naprawdę chciał mieć dzieci. Chciał mieć narzędzie. Dzień, w którym od niego uciekłam, był najstraszniejszym dniem mojego życia. Wszystko musiałam mieć zapięte na ostatni guzik. Jeden błąd, jedno opóźnienie, a by mnie złapał. I zabił. Wiedziałam, że nie miałby wyboru. Uważał, że jestem jego własnością. Może nawet najcenniejszą rzeczą, jaką miał, ale nie kimś, kto potrafi decydować za siebie. Kiedy uciekłam, nie czuł się porzucony, lecz okradziony. Wiedziałam, że będzie pragnął zemsty. Noc, w której wykradłam mojego syna ze Szkocji i przywiozłam do Portsmouth, gdzie mieszkała moja rodzina, była

najdłuższą nocą w moim życiu. Byłam pewna, że Peter będzie nas ścigał, czekał, aż autokar się zatrzyma, by wtedy odzyskać swoją własność. Byłam pewna, że każdy mijający nas samochód należy do niego, że za każdym razem, gdy zwalniamy, robimy to z jego powodu. Mojej rodzinie i przyjaciołom powiedziałam, że byłam przekonana, że gdyby tamtej nocy nas znalazł, to bym umarła. Wszyscy odpowiadali tak samo – „nie mogło być tak źle”. Ale oni nie wiedzieli! Nikomu nie powiedziałam o znęcaniu się, biciu, brutalności i atmosferze terroru, która przez te trzy lata panowała w naszym domu. Nie wierzyli, gdy mówiłam, że Peter by mnie zabił, byle tylko powstrzymać mnie przed ucieczką, ale ja wiedziałam. A potem, we wrześniu 2006 roku, aresztowano go za zamordowanie Angeliki Kluk. I wtedy wiedzieli już wszyscy. Mój syn był bardzo młody, gdy jego życiu zagrażało niebezpieczeństwo, ale wyszedł z tego bez szwanku. Chodził do psychologa i na terapię, i ponad dziesięć lat później wyrósł na zdrowego, młodego mężczyznę. Jestem pewna, że ma to wszystko już za sobą. Mam nadzieję, że ta książka pozwoli mnie także zamknąć ten okres. Nigdy nikomu nie opowiedziałam tej historii. Nawet moi najbliżsi przyjaciele nie wiedzą, co przeżyłam jako zabawka Petera Tobina, ani nie słyszeli, jak podobieństwa pomiędzy krótkim życiem mojej matki a moim sprawiły, że wpadłam w jego łapy. Wiele włożyłam w to, by odbudować moje życie, ale straciłam już zbyt dużo czasu na uciekanie od prawdy. Dopóki nie zmierzę się z przeszłością, dopóty moja ucieczka przed złem będzie niepełna. Jeśli nie podzielę się moją historią, to ona zawsze będzie mnie prześladować. A tego nie chcę. Tu się kończy. A tak się zaczęła…

Wybory mojej mamy Dziadku, kto to? Miałam czternaście lat i siedziałam przy kuchennym stole w domu dziadków. Przede mną, w równych kupkach, leżały dziesiątki małych, kwadratowych zdjęć. Jedno z nich zwróciło moją uwagę. Dziadek poprawił okulary i przyjrzał się fotografii. – To ty – powiedział, uśmiechając się ciepło. Wpatrywałam się w kudłatą kuleczkę w szaroniebieskim sweterku. Naprawdę miałam kiedyś takie jasne kręcone włoski? A te grubiutkie nóżki! Maleństwo ze zdjęcia wyglądało na takie szczęśliwe, uśmiechało się do aparatu, oparte na biodrze szczupłej kobiety w przepięknej, sięgającej uda białej sukience. Kobieta wydawała się jeszcze szczęśliwsza, o ile to w ogóle możliwe. Nie musiałam zgadywać, kim była, ale na wszelki wypadek się upewniłam. – A to mama? Dziadek skinął głową. – Tak – odparł, a w jego głosie zabrzmiała duma. – To twoja mama. Prawda, że jest śliczna? Nie musiał o to pytać. Nigdy nie widziałam nikogo piękniejszego. Miała długie blond włosy spływające na ramiona i szczupłe, opalone nogi – jak dla mnie wyglądała niczym gwiazda filmowa. A przynajmniej modelka. A ten strój… – Przepiękna sukienka – powiedziałam. – Wygląda tak elegancko. Uśmiech znikł z twarzy dziadka. – To prawda – odezwał się cicho. – Każdy się stara dobrze wyglądać w dniu ślubu. Dzień ślubu? Ale przecież jestem na tym zdjęciu.

Nie pamiętam już, czy nie mogłam tego zrozumieć, czy tylko nie chciałam. – Nie rozumiem, dziadku. Dziadek westchnął głęboko. – Obawiam się, Cathy – powiedział ponuro – że nie ma jak tego inaczej nazwać: jesteś bękartem. Mógł mi to powiedzieć na dziesięć innych sposobów, ale jak to zwykle on, postanowił użyć właściwego określenia. W końcu byłam bękartem i już. Taki właśnie był dziadek – zawsze poprawny. Lubił, by wszystko było zrobione i powiedziane prawidłowo, nawet jeśli mogło to kogoś zaboleć. Poza tym, zdaniem dziadka, to właśnie on został tu najbardziej skrzywdzony. Czternaście lat później było mu równie ciężko przyznać, że jego córka urodziła dziecko z nieprawego łoża, jak w 1969 roku. A z punktu widzenia dziadka nie to było najgorsze. Ślub odbył się dwudziestego szóstego maja 1970 roku, w szesnaste urodziny mojej mamy, czyli w momencie, kiedy wreszcie osiągnęła wiek, w którym mogła zgodnie z prawem wyjść za mąż. Ja urodziłam się w listopadzie poprzedniego roku. Rany, pomyślałam. Z nieprawego łoża i to jeszcze z nieletnią matką. Nie najlepszy start w życiu. Spojrzałam na dziadka, który zabrał się z wielkim zacięciem do czyszczenia butów i uświadomiłam sobie, że nie takiego startu mi życzył. Reginald Ralph Seaford Beavis był człowiekiem dumnym. Służył jako major w Królewskim Korpusie Sygnałowym, w wydziale wywiadowczym armii, i przez całe lata po tym, jak opuścił armię, wciąż nosił się po wojskowemu. Pracował jako sprzedawca dla przedsiębiorstwa Willis, produkującego takie papierosy, jak Stand, Embassy i Woodbine. I bez trudu zdobył sobie popularność wśród współpracowników. Reg spotkał swoją przyszłą żonę, Daphne, kiedy jeszcze służył w wojsku. Babcia była wtedy fryzjerką i raz nawet układała włosy wspaniałej Peggy Ashcroft, o czym przypominała nam do końca swoich dni. Pracowała tylko dwa lata, ale do końca życia sama robiła sobie trwałą, farbowała włosy i je strzygła. „Po co

miałabym chodzić do kogoś innego, skoro jestem wykwalifikowaną fryzjerką?” – zwykła mówić. I od kiedy pamiętam, nigdy nie zmieniła fryzury. Zupełnie jakby utknęła w dziurze czasowej. Dziadkowie pobrali się pod koniec lat czterdziestych dwudziestego wieku i przenieśli z Bristolu, gdzie znajdowała się fabryka Willis, do Peterborough. W 1950 urodziła im się pierwsza córka, Anne. Wszystko układało się idealnie. Dziadek był kościelnym w miejscowym kościele, a babcia układała kwiaty. Nie musiała pracować, bo dziadkowi doskonale się w pracy wiodło. Byli porządnymi, szanowanymi obywatelami. Wszystko szło znakomicie. Wszystko, jeśli nie liczyć mojej matki. Jennifer Mary Beavis urodziła się w maju 1954 roku. W tym czasie babcia z dziadkiem żyli już sobie spokojnie ze swoją czteroletnią Anne. Jestem pewna, że zakładali, że ich młodsza córka dopasuje się do tego stylu. Z tego co wiem, nie mieli co na to liczyć. Przez jakiś czas wszystko szło dobrze. Kościół był ważny w życiu rodzinnym, jeździli na wakacje na plażę, wyjeżdżali na wycieczki do Stonehenge, wszystko tak jak trzeba. Żadnej z córek niczego nie brakowało. Obie dziewczynki chodziły do szkoły w Peterborough. Co więcej, gdy w 1960 dziadek przeniósł rodzinę do Saltdean, nieopodal Brighton, otrzymał od pani Franks, dyrektorki szkoły, wspaniałe świadectwo z informacją, że „będzie nam bardzo brakowało Jennifer. Jest jedną z naszych najlepszych uczennic. Doskonale czyta. Rzadko się zdarza, aby tak małe dziecko czytało tak płynnie”. Gdy to teraz czytam, to zupełnie, jakbym czytała o kimś obcym. Taki potencjał… Obie dziewczynki miały wspaniały start w życie. Co więcej, był to taki sam start. Te same szkoły, ci sami kochający rodzice, te same możliwości. Więc czemu ich drogi tak się rozeszły? Myślę, że to, jak potoczyło się życie Anne, odpowiadało mniej więcej wyobrażeniom dziadka. Z tego co wiem, wszystko robiła dobrze. Ze szkoły poszła na studia pielęgniarskie. Mając

dwadzieścia lat, spotkała mężczyznę swoich marzeń, ale rozsądnie odczekała rok, nim wzięli ślub. Po trzech latach urodziły im się dzieci, oczywiście chłopiec i dziewczynka. Chodziły grzecznie do szkoły i skończyły dobre studia. Teraz mają wspaniałe posady i zakładają własne rodziny. Mają nawet psa. Idealna rodzina. A co do mamy… Wygląda na to, że za każdą dobrą decyzję Anne mama wybierała złą. Raz za razem. Nie wiemy właściwie czemu. Wiemy tylko, że w ostatecznym rozrachunku kosztowało to Jenny życie. To dla mnie zagadka. Co sprawiło, że moja mama wybrała właśnie taką drogę? Miała te same możliwości, to samo wsparcie, te same geny. Najwyraźniej to jej nie wystarczyło. Nie nadawała się na pielęgniarkę. Nauka też do niej nie przemawiała, chociaż, według tego, co mówiły świadectwa z pierwszych lat szkoły, była bardzo zdolna. W wieku czternastu lat przestała się interesować szkołą, a trzeba dodać, że i gimnazjum miało jej już serdecznie dość. Po mojej matce zostało niewiele pamiątek, ale na szesnaste urodziny dostałam od rodziców pudełko pełne listów i innych dotyczących jej dokumentów. Całymi latami nie miałam odwagi go otworzyć, ale kiedy wreszcie się na to zdecydowałam, żałowałam, że nie zrobiłam tego wcześniej. W listach, na fotografiach i w wycinkach z gazet kryło się tyle informacji o jej życiu. W jednym z listów dyrektorka szkoły informuje, że spotkała mamę z kilkoma koleżankami w kafejce w Newhaven. Mama przysięgała, że jest tam za zgodą dziadka, ale w rzeczywistości była na wagarach. W odpowiedzi dziadek napisał, że „zrobi wszystko, aby ratować reputację szkoły”. Teraz brzmi to może zabawnie, ale wtedy musiało być dla dziadka czymś strasznym. List o wagarach został wysłany szesnastego maja 1968 roku, na tydzień przed czternastymi urodzinami mamy. Jestem pewna, że dziadek miał nadzieję, że jego interwencja zakończy całą sprawę. Niestety, kilka dni później było już tylko gorzej. Przyszedł kolejny list: „Szanowny panie Beavis, Pańska

córka Jennifer została przyjęta do szpitala im. Victorii w Lewes w związku ze złym samopoczuciem wywołanym spożyciem pewnych pastylek. Została zatrzymana na obserwacji do następnego dnia. Bardzo niepokoję się całą tą sytuacją i byłabym wdzięczna, gdyby przybył pan jak najszybciej w celu omówienia tej sprawy. Mam nadzieję, że Jennifer niedługo poczuje się lepiej”. Podpisano – dyrektorka szkoły. Nie wyobrażam sobie nawet, jak musiał się czuć dziadek. Na pewno martwił się, że mama trafiła do szpitala, ale z drugiej strony cóż to było za upokorzenie! Jego córka przedawkowała coś i wylądowała w szpitalu. Dobrze, że nie wiedział o tym nikt poza nim i dyrektorką. Niestety, to miało się szybko zmienić. Sprawa trafiła do lokalnej prasy, zafascynowanej historią o tym, jak trójka dziewcząt z klasy średniej urywała się ze szkoły, by zażywać, „barbiturany na uspokojenie”. Rozwodziła się też nad tym, że jedną z dziewcząt skierowano na badania psychiatryczne. Nietrudno zgadnąć którą. I kiedy już wyglądało na to, że gorzej być nie może, opowieść o zażywających pigułki nastolatkach trafiła do prasy ogólnokrajowej. Co gorsza, wydrukowano ją na łamach ulubionej gazety dziadka, a dokładniej na pierwszej stronie „Sunday Telegraph”. I to w czternaste urodziny mojej mamy. Z jednej strony, współczuję dziadkom, którzy musieli czuć się okropnie i to przez coś, co dziś właściwie z wyjątkiem dyrektorów szkoły, wszyscy ignorują. A z drugiej, cieszę się, że sprawa trafiła do gazet, bo dzięki temu artykułowi i temu, że babcia wycięła go starannie i schowała, poznałam tę część życia mojej mamy. Babcia powiedziała mi tylko, że mama „wpadła w nieodpowiednie towarzystwo”. Dopiero z tych wycinków dowiedziałam się, że była badana przez psychiatrę, co jest „standardową procedurą w przypadku problemów emocjonalnych”. Tylko ją przebadano, jej przyjaciółek już nie. Najwyraźniej uznano, że to mama jest prowodyrką i to ona potrzebuje pomocy. Ale czemu? Co sprawiło, że prawie przedawkowała barbiturany?

Nie wiem, ile czasu trwało leczenie, jeśli w ogóle jakieś przeprowadzono. Pewnie niedługo, bo uznano, że najlepiej będzie ją przenieść do nowej szkoły. I tak mama trafiła do miejscowego gimnazjum. Niestety była typem osoby, która wszędzie zdoła wpakować się w kłopoty. Może i nowa szkoła odcięła ją od narkotyków, natomiast dała nową atrakcję. Chłopców. Zapisywanie czternastolatki do szkoły koedukacyjnej w momencie, gdy buzują w niej hormony, zawsze jest ryzykowne, i nie sądzę, aby moja mama miała jakiekolwiek problemy ze zrozumieniem zasad randkowania. Nie mówię, że jest w tym coś złego, ale jeśli ktoś chodził przez całe życie do szkół dla dziewcząt, to taka zmiana była niczym poczęstowanie po raz pierwszy dziecka cukierkiem. Jestem pewna, że szybko zrozumiała, jacy oni są naprawdę! Większość dziewczyn szybko sobie uświadamia, że chłopcy w ich wieku są niezbyt dojrzali, moja mama także. Ale kiedy miała czternaście czy piętnaście lat, w szkole nie było nikogo wystarczająco starszego od niej. Na szczęście jej przyjaciółki miały starszych braci, były też potańcówki i przyjęcia. To właśnie na jednym z nich poznała mojego ojca, pięć lat od niej starszego. Był to najciekawszy człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkała. Jestem pewna, że mama nie była jedyną osobą, która w tym czasie uganiała się za starszymi chłopcami. Ale ona należała do tych, którym się nie powiodło. Niedługo po swoich piętnastych urodzinach stwierdziła, że jest w ciąży. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak bardzo musiała się bać, ale to był dopiero początek problemu. Trzeba było jeszcze powiedzieć o tym rodzicom. Jak większość ludzi w tamtych latach dziadkowie pragnęli tylko być szanowani. Mama doskonale o tym wiedziała. Dość się nasłuchała, więc zrobiła to, co wiele innych dziewcząt w takiej sytuacji, czyli nic. Zupełnym przypadkiem któregoś dnia babcia zobaczyła mamę w bikini i stwierdziła, że jej brzuch jakoś dziwnie się zaokrąglił. I dopiero wtedy cała sprawa wyszła na jaw. Tego nieszczęścia nie dało się tak szybko zapomnieć. W ciągu dwóch tygodni ludzie na pewno zaczęliby zauważać brzuch

mamy, a pod koniec roku miało się pojawić dziecko. W 1969 roku tak się nie robiło. A w każdym razie nie robili tak porządni ludzie. Naprawdę współczuję moim dziadkom. Kiedy pogodziłam się wreszcie z tym, że byłam obecna na ślubie własnej matki, sądziłam, że wiem już wszystko. No dobra, moi rodzice byli trochę nieuważni, wiem, że pewnie nie byłam planowana, ale byli zakochani i na pewno myśleli o ślubie. Moje pojawienie po prostu przyspieszyło to wszystko. Jakże byłam naiwna. Kiedy usiadłam do pisania tej książki, ponownie zmusiłam się do przejrzenia tych listów. Powoli składałam w całość tę historię. Moi rodzice, czekając na dziecko, zdecydowali, że wezmą ślub, gdy tylko będą mogli to zrobić, i postanowili razem zamieszkać. Gdyby tego nie zrobili, mojemu ojcu groziłaby kara za stosunek z nieletnią. Jednak jak w wielu przypadkach i dziś, policja uznała, że moi rodzice są w związku. No owszem, piętnaście lat to za mało, ale się kochali. W tym wieku myśli się, że spędzi się z drugą osobą resztę życia. Niestety, na tym problemy się nie kończyły. Kolejny list informował, że mamę uznano za potencjalną ofiarę i rozważano, czy nie przekazać jej pod opiekę państwa. Sugerowano również, że powinna oddać mnie do adopcji. Kiedy miałam czternaście lat, w głębi serca wiedziałam, że mama zrobiłaby wszystko, by mnie przy sobie zatrzymać. Przez ten krótki czas, gdy byłyśmy razem, widziałam, co robiła, by mnie chronić, na co się narażała, by tylko mnie nie stała się krzywda. To nie jest kobieta, która oddałaby swoje dziecko. Mama musiała być pod okropną presją, ale pierwsze, co przychodzi mi do głowy, gdy o niej myślę, to że nigdy się nie poddawała. Bez względu na koszt. Widziałam to tyle razy…

Tost z margaryną Występowanie dla burmistrza Brighton jest jednym z moich pierwszych wspomnień. Śpiewałam i grałam, a na koniec on głośno klaskał. Nie tak źle, jeśli wziąć pod uwagę początek mojego życia… Ale nie wyglądało to tak dobrze, jak by się wydawało. Fisher-Price wypuszczał na rynek nowe muzyczne zabawki i zamierzał je zaprezentować na pikniku w mieście i w związku z tym urządzono w moim przedszkolu konkurs, by wybrać dzieci, które na pikniku zagrają. Byłam jedną z sześciorga szczęśliwców, którzy pojawili się w hotelu Metropole w Brighton, by zagrać na drewnianych dzwonkach. Szóstka czterolatków śpiewających „Panie Janie pora wstać” nie każdemu musi się podobać, ale burmistrz klaskał tak, jakby oglądał doskonałą operę. A później ktoś jeszcze zapytał mnie, czy chciałabym, aby zrobiono mi na plaży zdjęcie do lokalnej gazety. Odpowiedziałam, że oczywiście, sądząc, że to moje zdolności muzyczne zwróciły na mnie ich uwagę. Tym razemjednak nie dostałam dzwonków tylko plastikowy samolot, którym miałam się bawić w piasku. Chodziło o reklamę nowej mody – wakacji zagranicznych. Mama albo babcia zachowała wycinek z gazety, który znalazłam w moim pudełku z pamiątkami. Nieźle, jak na pierwsze wspomnienia, prawda? Zapada w pamięć. Zdjęcia do lokalnej gazety i spotkania z dygnitarzami. Niestety na co dzień moje życie tak nie wyglądało. Niedługo po ślubie moi rodzice wyprowadzili się do Stockport. Nie wiem, czy uciekali od swoich problemów, pojechali tam ze względu na pracę ojca, czy też po prostu chcieli wykazać, że nie potrzebują niczyjej pomocy. Całe lata później sama też dałam się na coś takiego namówić. Dla mnie okazało się to

katastrofą. Dla mojej mamy też nie skończyło się najlepiej. Na początku mieli jednak mnie i siebie nawzajem. Jestem pewna, że sądzili, że dadzą sobie ze wszystkim radę. A potem dopadła ich rzeczywistość. Na początku było idealnie – tata pracował, a mama się mną opiekowała. Z czasem jednak rozłąka z przyjaciółmi i rodziną zaczęła im szkodzić. Nowy dom, który miał im zapewnić wolność od ich rodzin, okazał się więzieniem. Im dłużej mama była sama, tym bardziej czuła się zniewolona. Jakby nie dość było tego, że miała dziecko w wieku piętnastu lat i ślub w wieku szesnastu, okazało się, że postanowiła się rozstać z moim ojcem. Dziadkowie nie przyjęli tego dobrze. Ich zdaniem sytuacja tylko się pogorszyła. Dopóki Jenny była daleko, nie musieli się przynajmniej martwić o opinię sąsiadów. Tak czy inaczej wystarczyłoby, aby poprosiła, a pozwoliliby jej wrócić do domu. Nawet z niemowlakiem, ale była zbyt dumna, by o to prosić, a dziadek był zbyt uparty, by coś takiego zaproponować. Chciał, aby to ona przyznała się do błędu. Mama nie chciała. Co się stało, to się nie odstanie. Gdyby przyznała się do błędu, to musiałaby też przyznać, że nie podobało jej się, jak potoczyło się jej życie. To byłoby obraźliwe dla jej pięknego dziecka. Dla mnie. Jestem jednak pewna, że gdyby mama poprosiła dziadka o pieniądze, to ten by ją wspomógł. Może i był nią zawiedziony, ale wciąż była jego córką. I matką jego wnuczki. Wystarczyłoby, żeby poprosiła, ale na to nie mogła się zdobyć, to by oznaczało, że przyznaje się do porażki. Podczas rozmów o adopcji upierała się, że będzie w stanie opiekować się swoim dzieckiem, a teraz musiała tego dowieść. Jenny Beavis miała osiemnaście lat, gdy jej mąż postanowił się wyprowadzić. Nikt jej nie mówił, jak być matką. Nie tak dawno jeszcze sama bawiła się lalkami. I oto została w mieszkaniu w Stockport z dwulatką, próbując zorganizować coś do jedzenia za praktycznie nieistniejące pieniądze i zastanawiając się, kiedy jej los się odmieni.

I kiedy ona musiała pilnować dziecka, jej przyjaciele na południu chodzili na przyjęcia, pracowali albo uczyli się na uniwersytetach. Mieli wybór. Jenny go nie miała, ale jej to nie przeszkadzało. Miała co innego – swoją córkę. Wiem, że to brzmi trochę dziwnie, wręcz próżnie, gdy to piszę, ale wszystko, co pamiętam, i wszystko, co przeczytałam i usłyszałam od innych ludzi, mówi mi, że moja matka zrobiłaby dla mnie wszystko. Jej dziecko było jej skarbem. Niestety nie miała nic więcej. Nawet po przeprowadzeniu się do Peacehaven, nieopodal Brighton, mama nie mogła pracować, mając pod opieką dziecko, więc żyłyśmy głównie z zasiłków. Możliwe, że mój ojciec też coś na mnie płacił. Ale tych kilka funtów nie na wiele się zdało. Naprawdę nic nie miałyśmy. Mieszkałyśmy w różnych tanich mieszkaniach. Każde z nich było równie marnie urządzone. Kiedy skończyłam osiem lat, mówiłam ludziom, że mieszkałam już w osiemnastu różnych miejscach. Wiele moich wspomnień wiąże się z pakowaniem, rozpakowywaniem i budzeniem się w jakimś nowym miejscu. Większość tych mieszkań była do siebie podobna. Nie miały wielu wygód, ledwie kilka mebli na krzyż i żadnych zabawek. Miałyśmy przepiękną kotkę, trikolorkę o imieniu Mushka i gitarę. I do tego jeszcze z walizkę ubrań. Babcia opowiadała mi, jak bardzo mama się starała, by to zadziałało. Jak się poświęcała opiece nade mną, próbując zrobić jak najwięcej za te trochę pieniędzy, które miała. Zabierała mnie do parków i zoo. A czasem po prostu pozwalała bawić się z przyjaciółmi. Wciąż się przeprowadzałyśmy, więc wszystkie te mieszkania zlały mi się w jedną całość. Pierwsze, jakie pamiętam, gdy miałam cztery lata, w środku było nieciekawe, za to miało drewnianą werandę, jedyną taką na całej ulicy, co dla mnie było niezwykle egzotyczne. Mama pozwalała się bawić na niej innym dzieciom z naszej ulicy. Spędzaliśmy tam całe dnie, to było nasze małe królestwo. – Robiła, co mogła – powiedziała mi babcia. Aby być

dobrym rodzicem, nie potrzebujesz pieniędzy. Wiedziała o tym. Musisz tylko robić, co w twojej mocy, a obie wiedziałyśmy, że mama tak właśnie robiła. Mimo to spędzanie całego dnia w domu nie mogło być łatwe dla takiej wolnej duszy, więc z wdzięcznością przyjęła propozycję babci, która zaoferowała się mną opiekować. Mam wspaniałe zdjęcia z tego okresu, jak bawię się u dziadków w ogródku albo w domu. Wygląda na to, że spędzałam u nich sporo czasu. Jedyną wadą była konieczność podporządkowania się babcinemu podejściu do mody. Dwa lata pracy jako fryzjerka nie tylko sprawiły, że na całe życie zachowała jedną fryzurę, ale też wyznaczyły trend czesania mnie – miałam mieć kitkę ściągniętą frotką na czubku głowy. Zdaniem babci w każdym innym uczesaniu wyglądałam niechlujnie. Przez pierwsze kilka lat żyłam w błogiej nieświadomości co do tego, że jesteśmy biedne. Wiedziałam, że w mieszkaniach jest zimno, ale nie sądziłam, że to dlatego, iż mamy nie stać na ogrzewanie. Wiedziałam, że przeprowadzamy się znacznie częściej niż inni, ale nie sądziłam, że to dlatego, że nie płacimy czynszu. Nawet gdy mama kazała mi schodzić na paluszkach po schodach, niosąc nasz skromny dobytek, nie skojarzyłam tego z niczym złym. Bo jak? Dzieci po prostu godzą się z tym, co się dzieje. Ich spojrzenie na świat jest kreowane przez ich rodziców. Jak dla mnie takie ucieczki po nocy były czymś normalnym, tak urządzało się przeprowadzki. Po raz pierwszy stwierdziłam, że coś jest nie tak, gdy miałam cztery lata, a mamę odwiedziła przyjaciółka. Już samo to było nietypowe. I stwierdziła, że w mieszkaniu jest strasznie zimno. – Och, to te ciągłe przerwy w dostawach – odpowiedziała mama. – Ostatnio mamy straszne problemy z gazem. Przyjaciółka skinęła współczująco głową. Był rok 1973 i w związku z kryzysem naftowym zachodni świat wciąż borykał się z przerwami w dostawach. Oczywiście nic o tym nie wiedziałam, ale wiedziałam, że to nie dlatego w mieszkaniu jest zimno.

Uświadomiłam sobie, że mama nie mówi prawdy. Tylko czemu? Muszę jednak przyznać, że mama wciąż szukała ciekawych sposobów zarabiania pieniędzy, a ja uwielbiałam jej pomagać, nawet jeśli trzeba było czasem wstać o świcie. Pewnego niedzielnego poranka wyszłyśmy do parku i przechodziłyśmy akurat obok miejscowego pubu. Biegałam sobie, gdy nagle mama rzuciła się do krawężnika. W rynsztoku leżał zgnieciony banknot jednofuntowy. Mama krzyknęła z radości i schowała go do torebki, a ja pomyślałam, że miło widzieć ją tak wesołą. Więcej o tym nie myślałam, ale mama owszem. Następnej niedzieli wstałyśmy o szóstej. Na zewnątrz padało. – Zmokniemy – jęknęłam. Mama była podniecona. – Nie marudź – zawołała – to doskonała pogoda. Nie miałam pojęcia, o czym mówi, ani czemu jest taka zadowolona. Natomiast byłam pewna, że przemokniemy, poszłam za nią jednak bez słowa. Nie wiedziałam, dokąd się wybieramy, a już na pewno nie spodziewałam się, że pójdziemy przed pub, gdzie tydzień wcześniej znalazłyśmy banknot. – Co tu robimy? – Szukamy więcej tego – powiedziała mama, schyliła się i podniosła z ziemi kolejny banknot. Był mokry, ale wciąż w jednym kawałku. Mama uśmiechała się tak szeroko, że prawie nie żałowałam, że wyszłyśmy na deszcz. Wyjaśniła mi, że przyszłyśmy tam szukać jak największej liczby banknotów. – Zobaczymy, czy zdołasz znaleźć więcej ode mnie – zawołała. – Wygram! – odparłam i pobiegłam szukać. Podziwiam jej tok rozumowania. W sobotę wszyscy szli się napić, a w owych czasach można było jeszcze prowadzić po pijaku. Aż dziw, jak pobłażliwe było wtedy prawo, ale nam to pomogło. Kiedy znalazłyśmy pierwszy banknot, mama wyobraziła sobie, jak jakiś pijany człowiek z trudem dociera do swojego samochodu i potem niezdarnie szuka w kieszeniach kluczyków. Pewnie wywlókł na lewą stronę wszystkie kieszenie, a przy tym

nie zauważył, że zgubił pieniądze. A skoro mogło się to przydarzyć jednemu, to czemu nie innym? Nie wiem, kto wtedy znalazł więcej pieniędzy, pewnie mama, skoro tego nie pamiętam, ale pamiętam, jak zaniosłyśmy je do domu i ułożyłyśmy z dumą na stole. A potem mama rozwiesiła przed kominkiem sznur do bielizny i powiesiła na nim banknoty, a my siedziałyśmy i obserwowałyśmy, jak wysychają nasze pieniądze na najbliższy tydzień. A potem robiłyśmy tak co tydzień. Czasami wiodło nam się lepiej, czasami gorzej, a deszcz oznaczał, że szło nam lepiej, bo w letnie noce banknoty odlatywały na wszystkie strony. Jak już jesteśmy przy lecie, to kiedy byłam trochę starsza, mama wpadła na kolejny doskonały pomysł na zarobienie pieniędzy. Był wyjątkowo gorący dzień, co całkowicie zmienia wygląd nadmorskiego miasteczka. Ale tego akurat poranka nie szłyśmy na plażę. Do miasta przyjeżdżali The Bay City Rollers, najpopularniejszy wówczas młody zespół, na koncert na świeżym powietrzu w jednym z parków na wzgórzu, a mama postanowiła na tym zarobić. Jej plan był całkiem prosty – było potwornie gorąco, a na koncert trzeba było wspinać się prawie kilometr, więc fani na pewno będą chcieli kupić od niej trochę świeżego, soczystego melona! Dlatego też z samego rana kupiłyśmy tyle melonów, ile zdołałyśmy unieść, a potem pokroiłyśmy na kawałki, owinęłyśmy w folię spożywczą i zabrałyśmy na wzgórze, by sprzedawać je spragnionym fanom muzyki po 20 pensów za porcję. To był genialny pomysł. Byłyśmy dla tych ludzi wybawieniem, a do tego wysłuchałyśmy koncertu! Jedyną wadą było to, że musiałyśmy to wszystko najpierw zanieść na górę. Kiedy dotarłyśmy wreszcie na szczyt, sama miałam ochotę na melona. Zarobiłyśmy kupę forsy, a pewnie zarobiłybyśmy jeszcze więcej, gdybyśmy tylu kawałków nie zjadły same. Oba te wspomnienia są miłe. Może teraz wydają się dziwne, ale jako dziecko uwielbiałam robić takie szalone rzeczy. Z mamą życie nigdy nie było nudne. Była taka pomysłowa i umiała ciężko pracować. Gdyby tylko potrafiła skupić się na czymś dłużej. Miała

tyle do zaoferowania. Gdy tylko miała w kieszeni jakieś pieniądze, chciała natychmiast je wydać. Nie tylko na siebie. Zwykle chciała ufetować nas obie. Najbardziej lubiłam jadać z nią na mieście. Oczywiście przy naszych funduszach nie mówimy tu o Ritzu, ale zawsze gdy mama miała w kieszeni kilka funtów, szłyśmy do kafejki na rogu i kupowała mi tost z margaryną. Stąd właśnie wiem, jak biedne byłyśmy – dla mnie dwa piękne, grube kawałki tostu z margaryną były prawdziwym przysmakiem. Nie pamiętam, żebyśmy w domu coś gotowały. A już na pewno nie przypominam sobie, aby mama stała przy kuchni. Jakby jedzenie nie było dla niej żadnym priorytetem. Czasami jadałyśmy coś z puszki, zawsze na zimno, ale naszym podstawowym jedzeniem były ciastka, herbatniki, chleb, cokolwiek, co się nawinęło. Mushka dostawała chrupki dla kotów, ale poza tym musiała sobie radzić sama. Pamiętam, jak któregoś dnia babcia zaproponowała mi, bym wybrała, które płatki mam ochotę zjeść na śniadanie. Aż mnie zatkało. W domu nigdy nie jadłyśmy płatków. Finanse mamy pozwalały nam zwykle na jedną, najwyżej dwie porcje tostów w kafejce tygodniowo. Czasami, ale to bardzo rzadko, pozwalała mi zamówić kanapkę z kiełbasą. To dopiero był cudowny posiłek. Dwie przekrojone na pół kiełbaski w tym samym cudownym, białym chlebie były dla mnie niczym niebo. Kiedy tak siedziałam z mamą i wcinałam kanapkę za piętnaście pensów, czułam się naprawdę wspaniale. Dopiero później zrozumiałam, że wtedy byłyśmy wyjątkowo biedne. Jako dziecku nigdy nie przyszło mi to do głowy. Uważałam po prostu, że to wspaniały sposób na spędzanie czasu z mamą. Tak samo jak z organizowaniem pieniędzy. Wszystkie te wyprawy uważałam za przygody, kolejną zabawę, przy okazji której zdarzało nam się zdobyć trochę grosza. Nic dziwnego, że sama też wymyślałam sposoby na zdobycie kilku pensów. Najbardziej lubiłam stawać przed dużą, czerwoną budką telefoniczną i udając zdenerwowanie zwracać się do przechodniów:

– Przepraszam, mogą mi państwo pomóc? Muszę zadzwonić do mamy, a nie mam pieniędzy. W owych czasach rozmowa miejscowa kosztowała dwa pensy. Część ludzi mnie ignorowała, niektórzy kazali się zmywać, ale często dawano mi ładną brązową monetę. Oczywiście nie zamierzałam jej wykorzystywać na rozmowę. Po pierwsze mama nie miała telefonu. Nie, gdy tylko zdobyłam pieniążek, biegłam do sklepu i kupowałam słodycze, a że za dwa pensy można było nakupować ich naprawdę sporo, to od razu biegłam do swoich przyjaciół, by podzielić się łupem. Nie dość, że odziedziczyłam po mamie przedsiębiorczość, to uważałam też, że nie ma sensu mieć pieniędzy, jeśli nie dzieli się ich z bliskimi. Dwie wspaniałe lekcje. Niestety jako dziecko nie zawsze przejmowałam się, czy moje metody dochodzenia do pieniędzy są słuszne. Pamiętam, jak pewnego razu kupiłam wszystkim dzieciakom z naszej ulicy lody. Z typową hojnością mojej mamy. Ale tym razem nie zebrałam na to pieniędzy, prosząc o to przechodniów czy sprzedając coś gotującym się fanom muzyki. Zwinęłam je z torebki mojej mamy. Zrobiłam to tylko raz, ale nigdy w życiu nie czułam takiego wstydu. W chwili, gdy liznęłam lody, zrobiło mi się niedobrze. Nie mogłam się cieszyć z lodów, wiedząc, skąd poszły na nie pieniądze. Na szczęście moi przyjaciele nie mieli takich skrupułów. Niedocenianie naszej złej sytuacji finansowej to jedno, ale oglądając stare zdjęcia, uświadomiłam sobie jeszcze coś, czego wówczas nie dostrzegałam – jaka mama była piękna. Oczywiście zawsze tak uważałam, ale w końcu była moją matką, a każde dziecko uważa, że jego mama jest najpiękniejsza. Ale ona była taka piękna, szczupła i, o czym wciąż zapominam, taka strasznie młoda. Na pewno zwalała z nóg. Nie znalazłam ani jednego zdjęcia, na którym wyglądałaby źle. Niestety opieka nade mną oznaczała, że nie miała wiele czasu na spotkania z przyjaciółmi. Nawet kiedy babcia się mną opiekowała, brak dochodów sprawiał, że mama nie mogła sobie

pozwolić na wiele. Dlatego też jej rodzice byli szczęśliwi, gdy odbierając mnie od nich, pewnego dnia oznajmiła, że dostała pracę. Tylko mnie się to za bardzo nie podobało. Nie rozumiałam znaczenia pieniędzy, ale też nie ja musiałam się przejmować tym, że trzeba kupić za coś jedzenie. Nie, jedyne, co zrozumiałam z wypowiedzi mamy, to to, że przez cały dzień będzie z dala ode mnie. Do tej pory byłam z nią praktycznie każdego dnia od chwili urodzenia. Jeśli nie liczyć wyjazdów do dziadków, to spędzałyśmy całe dnie razem. I tak kiedy babcia cieszyła się, że mama wreszcie ma pracę, ja uważałam, że nie wyjdzie z tego nic dobrego. Jak dla mnie nasze życie było wspaniałe. A to, że mama znalazła pracę, oznaczało tylko, że wszystko się popsuje. I rzeczywiście, nie minął rok, a okazało się, że miałam rację. Tyle że nieszczęście wyglądało inaczej, niż przewidywałam.

W oku cyklonu Firma American Express, zatrudniająca ponad trzy tysiące pracowników, jest największym pracodawcą w Brighton. Tak samo było w latach siedemdziesiątych i pewnie dlatego mamie tak łatwo udało się tam dostać pracę mimo braku kwalifikacji. Codziennie ubierała się w kostium, szła do autobusu, dojeżdżała na Edward Street i wchodziła do modernistycznego białego budynku wybudowanego dla firmy jakieś dziesięć lat wcześniej. Była zwykłą pracownicą biurową, całymi dniami przerzucała papiery, ale przynajmniej miała pracę. Dostawała pensję. I miała powód, aby wyjść z domu. Czterolatki nie myślą raczej, że mama wolałaby czasem spędzać czas z dorosłymi. Uważają, że skoro mają się wzajemnie, to jest to układ idealny. Nie wiedziałam za dobrze, czym jest praca. Równie dobrze mama mogłaby mi mówić, że wybiera się na księżyc. Nie miałam pojęcia, co to może oznaczać, ale szybko się przekonałam. Krótko mówiąc, znaczyło to, że będziemy rozdzielone. Aby pójść do pracy, mama musiała znaleźć mi jakąś opiekę. I tak zostałam zapisana do Tęczowego Przedszkola, do którego uczęszczałam, gdy Fisher-Price urządzał swoją imprezę. Kiedy teraz się nad tym zastanawiam, to trudno mi powiedzieć, czy mama musiała mieć pracę, aby stać ją było, by mnie tam zapisać, czy też przedszkole było państwowe. Wtedy wiedziałam tylko, że wylądowałam tam, bo mama chciała być gdzieś indziej. Oczywiście teraz wiem, że tak nie było. Byłyśmy w fatalnej sytuacji. Potrzebowałyśmy pieniędzy. Dochodziło przecież już do tego, że ganiałyśmy w deszczu po parkingu za funtowymi banknotami! Tylko że ja to lubiłam. Nie zastanawiałam się nigdy, ile nerwów musiało mamę kosztować to użeranie się z finansami.

Więc przez jakiś czas byłam obrażona na przedszkole. Lubiłam się bawić z innymi dziećmi, ale za każdym razem, gdy mama odprowadzała mnie do przedszkola, żałowałam, że nie mogę z nią zostać. Był to chyba jedyny okres w moim życiu, kiedy źle o niej myślałam. Uważałam, że woli innych ode mnie i bardzo mnie to denerwowało, ale gdy tylko drzwi się zamykały i przedszkolanka zabierała się do pracy, kompletnie zapominałam o wszystkim, pochłonięta zabawą z trzydziestką innych dzieci. Jako matka wiem już, że jej musiało być równie trudno rozstawać się ze mną. Rolą matki jest dokonywanie trudnych wyborów, które zawsze powodują poczucie winy. I powiedzmy sobie szczerze, mama już przez cztery lata żyła w poczuciu winy za to, jakie do tej pory dawała mi życie. I chociaż ciężko jej było patrzeć na moją zapłakaną buzię, gdy oddawała mnie do przedszkola, to wiedziała, że tak będzie najlepiej. Była moim jedynym rodzicem. Od lat była moją mamą i towarzyszką zabaw. Teraz przyszła też pora na to, by stała się osobą nas utrzymującą. – Będzie warto – powtarzała. – Zobaczysz. – No nie wiem. Nie cierpię przedszkola. Tak naprawdę wcale nie było takie złe. A potem stało się coś dziwnego. Wszystko zaczęło się poprawiać i muszę przyznać, że prawie mogłam się zgodzić, że było warto. Kiedy już przyzwyczaiłam się do chodzenia do przedszkola, pokochałam to. Do tej pory nie miałam żadnych zabawek, a teraz otaczało mnie ich mnóstwo. Brakowało mi czasu, aby móc się nimi wszystkim pobawić. Kochałam nawet leżakowanie, kiedy przedszkolanki czytały nam bajki. W domu nie miałyśmy książek. Wydaje mi się, że byłam wtedy przekonana, że inne dzieci też nigdy wcześniej nie widziały książki. Prawdę mówiąc, w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Pamiętam tylko, jak kochałam słuchać o najróżniejszych wspaniałych przygodach bohaterów i tajemnicach. Była też inna zaleta tego, że mama miała pracę – powód, dla którego ją podjęła. Pieniądze. Wtedy tego nie zauważyłam, a ona