1
Ostatni pociąg nie nadjeżdżał. Dochodziła północ. Prawie od godziny ściskałam kurczowo portfolio z
moimi pracami i ratowałam resztki dumy, czekając na przystanku kolejki przy szpitalu uniwersyteckim
razem z garstką słuchaczy zerowego roku medycyny, podstarzałą Chinką dzierżącą parasol jak dzidę,
gadatliwym Bezdomnym Willem (mieszkańcem podziemnego parkingu szpitalnego) oraz zawianym
ulicznym kaznodzieją, który z niezmąconym entuzjazmem próbował na zmianę ostrzec nas przed piekielną
apokalipsą albo wcisnąć bilety na zlot – a może jedno i drugie.
– Metro linii N-Judah zepsuło się w tunelu Sunset – przeczytał jeden ze studentów z ekranu swojej
komórki. – Wygląda na to, że zostaje nam nocny autobus.
Grupka studentów wydała zgodny jęk.
Przerażający nocny autobus.
Późno w nocy, gdy metro w San Francisco kończy kursowanie, a większość mieszkańców już spokojnie
śpi, na ulice wyjeżdżają nocne autobusy nazywane sowami. Jechałam takim tylko raz, tuż przed końcem
roku szkolnego. Mój starszy brat Heath chciał mnie rozerwać, więc poszliśmy na zbiorowe śpiewanie
Małej Syrenki w Castro Theatre. Wieczór był do bani. Po niesmacznej kolacji w obskurnej restauracji
spóźniliśmy się na ostatnie metro. Nocne autobusy są wolniejsze, brudniejsze i pełne ludzi, którzy
wracają z imprez, klubów, barów – to drastycznie zwiększa ryzyko, że wplączesz się w przypadkową
bójkę albo oberwiesz chluszczącymi wymiotami. Jazda nocnym autobusem, kiedy Heath był ze mną, to
jedno, ale samotnie… to zupełnie inna sprawa, tym bardziej że nikt w domu nie wiedział, gdzie jestem.
Taaak, wiem. To dosyć głupi pomysł, ale nie miałam kasy na taksówkę. Odgryzłam skórkę przy
paznokciu i zagapiłam się na mgłę otulającą uliczne latarnie. Bałam się, ale miałam nadzieję, że nikt tego
nie widzi.
A tak dla ścisłości: w zasadzie mam zakaz poruszania się środkami miejskiej komunikacji po
dwudziestej drugiej. Bo moja mama uznała, że to dowiedziony naukowo sposób, żeby uniknąć przemocy.
Nie lubi pozostawiać niczego przypadkowi. Jest dyplomowaną pielęgniarką i trzy, cztery razy w tygodniu
bierze nocki na ostrym dyżurze w szpitalu po drugiej stronie ulicy (teraz też tam była), więc dokładnie
wie, o jakiej porze zaczynają przywozić ofiary strzelanin. Chociaż Heath ma taką samą godzinę policyjną,
i tak wiadomo, że to ja bardziej nadaję się na przypadkową ofiarę, bo jestem niską dziewczyną i nie mam
jeszcze osiemnastu lat. Statystycznie rzecz biorąc, mogę być łatwym celem, ale zwykle nie włóczę się po
mieście o tej porze, żeby pokazać, że mam gdzieś moje cenne nastoletnie życie. Zresztą to nie było jakieś
gigantyczne ryzyko. Nie zabłąkałam się do żadnej zakazanej dzielnicy, a drogę do szpitala
uniwersyteckiego znam od dziecka. Miałam też przy sobie gaz pieprzowy i dość odwagi, by go użyć.
Poza tym nie kręciłam się tu bez celu. Chciałam pokazać moje ilustracje profesorce, która kieruje
wydziałem anatomii, i przekonać ją, żeby mnie wpuściła do laboratorium, gdzie przechowują zwłoki
przekazane szpitalowi w darze. W każdym razie taki był mój pierwotny plan. Ale po wielu godzinach
czekania na osobę, która się w ogóle nie pojawiła, cały ten pomysł wydał mi się idiotyczną stratą czasu.
Studenci medycyny zakładali się, o której przyjedzie nocny autobus, a Bezdomny Will machnął mi
nieznacznie ręką i ruszył w moją stronę. Dobre i to. Naprawdę czułabym się bezpieczniej, gdyby od
pijanego kaznodziei oddzielała mnie jakaś znajoma twarz. Denerwowało mnie, gdy dmuchał ognistym
oddechem w moją stronę.
– Hej, stary – powiedział Will, podchodząc.
Stary? Nie zdążyłam nawet odpowiedzieć, bo powlókł się dalej, jakby w ogóle mnie nie widział. No
nieźle. Zignorowana przez bezdomnego. Ta noc zapowiadała się coraz lepiej.
– Co tam, Willy? – odpowiedział serdecznie męski głos. – Masz nockę?
– Ochroniarze szpitala robią obchód. Czekam, aż się zmyją.
Ciekawość wzięła górę. Odwróciłam się, żeby sprawdzić, kogo zagadnął Will, ale dostrzegłam tylko
ciemną postać opartą o słup. Will zasłaniał mi widok i nie byłam w stanie zobaczyć nic więcej.
Rozmawiali chwilę i dopiero po kilku minutach bezdomny mnie dostrzegł.
– O, Smutna Dziewczyna – powiedział, szczerząc zęby. Tak na mnie mówi, bo myśli, że mam depresję.
Ale nie mam. Jestem po prostu dosyć ponura i poważna, ale jak to wyjaśnić komuś, kto sypia na łóżku z
kartonu. – Jak leci?
– Nie najlepiej – odparłam. – Nic dzisiaj nie mam.
Czasami dawałam mu drobne, ale gdybym miała teraz trochę kasy, to pojechałabym do domu taksówką
i już by mnie tu nie było.
– Nie ma sprawy. Twoja starsza zafundowała mi obiad, jak szła do pracy.
Wcale mnie to nie zdziwiło. Mama, pewnie przez to, że była pielęgniarką, nie mogłaby spokojnie spać,
gdyby nie nakarmiła każdego w zasięgu swojego wzroku, a do tego miała jeszcze fioła na punkcie
marnowania żywności. Wystarczyło, że zostało trochę więcej jedzenia niż ziarnko ryżu, a już wkładała
resztki do lodówki, żeby później zrobić z tego lunch albo rozdać sąsiadom, koleżankom w pracy i jak się
okazało, także Bezdomnemu Willowi. Ten ostatni dostrzegł właśnie innego znajomego i już do niego
sunął, wystawiając mnie na pastwę swojego niewidocznego przyjaciela.
Ale co tam. Każdy jest lepszy niż uliczny kaznodzieja. Tyle tylko że to nie był każdy. Tylko chłopak.
Mniej więcej w moim wieku.
Naprawdę gorące ciacho w moim wieku.
Długonogi i szczupły, opierał się niedbale o słup telefoniczny i wciąż odsuwał niesforny kosmyk
ciemnych włosów, który opadał mu na oko. Od stóp do głów był ubrany na czarno, jakby dostał główną
rolę w filmie o włoskich gangsterach i szykował się do skoku na bank: miał dżinsy, dopasowaną kurtkę i
czapkę zsuniętą prawie na oczy. Ciasne czarne rękawiczki opinały dłonie, a na chodniku, tuż przy nodze,
stał wytarty plecak (prawdopodobnie wypchany materiałami wybuchowymi do rozwalenia bankowego
sejfu).
Wpatrywałam się w niego zupełnie bezwiednie. Wyrwał mnie z tego dopiero głos kaznodziei.
Razem z kobietą osłaniającą się parasolem słuchałam, jak mamrocze coś o zbawieniu i światłości.
Potem było kilka bełkotliwych zdań, aż wreszcie padł tekst o dziwkach, bestiach i płomieniach. Ogień i
siarka. Bębenki pękały mi w uszach. Mocniej ścisnęłam moje portfolio, ale po chwili zamilkł i sprawiał
wrażenie, jakby zasnął oparty o wiatę przystanku.
– Słaby zawodnik – zauważył chłopak konspiracyjnym tonem. Czyżby podszedł bliżej? Bo dopiero
teraz spostrzegłam, że jest bardzo wysoki. Zresztą jak większość ludzi z mojej perspektywy. Byłam mała,
więc przewyższał mnie co najmniej o trzydzieści centymetrów. – Dałabyś mu radę, gdyby chciał ci
zwinąć teczkę. To twoje prace?
Opuściłam wzrok na portfolio, jakbym pierwszy raz je widziała.
– Tak, to moje prace.
Nie zapytał, co robię z pracami plastycznymi na kampusie medycyny. Zmrużył tylko oczy w zamyśleniu
i powiedział:
– Czekaj, niech zgadnę. To nie jest martwa natura ani pejzaże. Twoje sceptyczne spojrzenie nasuwa na
myśl sztukę postmodernistyczną, ale buty… – przesunął wzrok po mojej czarnej spódnicy i szarych
skórzanych botkach sięgających kolan – …wskazują na coś praktycznego, jak projektowanie logo.
– Moje buty mówią, że doktor Sheridan, szefowa laboratorium anatomicznego, wystawiła mnie do
wiatru. – Miała się ze mną spotkać po swoim ostatnim wykładzie. Ale wykład trwał od siódmej do
dziewiątej wieczorem, a potem czekałam na nią do nocy. Prawie wszyscy studenci już wyszli, a ja wciąż
tam siedziałam. Zadzwoniła w końcu o jedenastej i powiedziała, że wyskoczyła jej pilna sprawa
rodzinna, ale i tak miałam niejasne wrażenie, że po prostu zapomniała. I głupio jej było się do tego
przyznać.
– I nie tworzę sztuki modernistycznej – dodałam. – Rysuję ciała.
– Ciała?
– Anatomicznie.
To moja działka. Nie należę do tych superkreatywnych dzieciaków, które na zajęciach plastycznych
potrafią wyczarować spódnice z worków na śmieci i malują odjechanymi kolorami. Ograniczam się do
szkiców ołówkiem i czarnym atramentem. I rysuję wyłącznie ciała – stare, młode, mężczyzn i kobiety.
Bez różnicy. Lubię obserwować, jak poruszają się kości i skóra. Zachwyca mnie, że wszystkie części
serca tak idealnie do siebie pasują.
Ale w tym momencie mój umysł zafascynowany anatomią zachwycał się nowym nieznajomym, w
którego sylwetce wszystko było na swoim miejscu. Piękne linie ciała i smukłe mięśnie, całe metry
ciemnych rzęs i kości policzkowe tak mocne, że zdawały się podtrzymywać całość. Po prostu żywe
studium anatomii.
– Należę do tych, którym sprawiało przyjemność robienie sekcji żaby na biologii w dziewiątej klasie –
powiedziałam bez ogródek. Nie chcę, by zabrzmiało to tragicznie, ale ten szczegół nie przysparzał mi
przyjaciół. Nie wiem, dlaczego od razu wyłożyłam karty na stół. Chyba widok takiego cukiereczka
uderzył mi do głowy jak bąbelki szampana.
Gwizdnął pod nosem.
– U nas to były świńskie płody, ale odpuściłem temat i zrobiłem sekcję w komputerze. Z przyczyn
filozoficznych.
Powiedział to takim tonem, jakby chciał, żebym zapytała o te przyczyny. Złapałam haczyk.
– Czyli nie znosisz widoku martwych żabek…
– Powiedzmy, że sprzeciwiam się z przyczyn filozoficznych – poprawił.
– Wegetarianin – domyśliłam się.
– Nie najlepszy, ale tak. – Wskazał na kołnierz kurtki. Miał tam przypiętą małą okrągłą plakietkę z
napisem: „Bądź tu teraz”.
Pokręciłam głową skołowana.
– To moja filozoficzna wymówka. Zen.
– Jesteś buddystą?
– Nie najlepszym – powtórzył i uniósł kąciki ust niemal w uśmiechu. – À propos żaby, jak dawno temu
robiłaś jej sekcję? Cztery lata? Dwa?
– Próbujesz wybadać, ile mam lat?
Teraz uśmiechnął się szeroko, a na lewym policzku pojawił się słodki dołeczek.
– Hej, jeśli chodzisz do college’u, to nie ma sprawy. Lubię starsze dziewczyny.
Ja? Do college’u? Wydałam z siebie piskliwy, neurotyczny śmiech. Co się ze mną dzieje, do licha? Na
szczęście ten chichot hieny zagłuszyła ciężarówka z zepsutym tłumikiem, która brała właśnie zakręt.
Kiedy przejechała, machnęłam w jego stronę ręką, do której miałam przyczepiony na łańcuszku
pojemniczek z gazem pieprzowym.
– Dlaczego wegetarianin i buddysta ubiera się jak włamywacz na akcję?
– Włamywacz na akcję? – Obrzucił się spojrzeniem. – Za dużo czerni?
– Jak planujesz skok, to nie. Im więcej czerni, tym lepiej. I przydałaby się kominiarka.
– Jasny gwint – powiedział, klepiąc się po kieszeni. – Wiedziałem, że o czymś zapomniałem.
Chodnik zadrżał pod butami. Neonowa sowa na froncie autobusu mówiła sama za siebie. Pojazd
nocnej linii podjeżdżał na przystanek. Z okien wylało się chłodne białe światło.
– Prawdziwy cud – mruknął chłopak pod nosem. – Jest nasz autobus.
Stanęłam na palcach, żeby zobaczyć, na co mam się nastawić. Część miejsc była zajęta, ale autobus nie
był napakowany ludźmi jak puszka sardynkami. Jeszcze nie.
Przy krawężniku formowała się już kolejka, więc ruszyłam szybko, żeby wyprzedzić studentów
medycyny i pijanego kaznodzieję. Czy chłopak też miał zamiar wsiąść? Powstrzymałam się od zerknięcia
przez ramię, chociaż zżerała mnie ciekawość. Sięgnęłam do torby po bilet miesięczny. Przesunęłam go
nad czytnikiem i już byłam w środku. Miałam tylko nadzieję, że nie samotnie.
2
Pierwsza zasada podróżowania środkami komunikacji publicznej w nocy brzmi: trzymaj się jak najbliżej
kierowcy. Od razu rozsiadłam się z przodu autobusu, na jednej z długich ławek zwróconych do wnętrza
pojazdu. Są zarezerwowane dla niepełnosprawnych, ciężarnych i starszych, ale kobieta z parasolem
zajęła już sąsiednie miejsce, więc nie miałam zamiaru się tym przejmować. Wsunęłam teczkę za swoje
nogi, szybko omiatając wzrokiem resztę autobusu, by ocenić skalę zagrożenia. Na szczęście pijany
kaznodzieja zniknął z horyzontu.
Ale był za to ktoś inny.
Gdy drzwi autobusu zamknęły się z piskiem, gorące ciacho opadło na fotel naprzeciwko mnie. Chłopak
wsunął plecak między nogi. Westchnął teatralnie i zsunął się na fotelu, po czym nagle podskoczył, udając,
że jest zdziwiony moim widokiem.
– Znowu się spotykamy.
– Najwyraźniej jedziesz w tym samym kierunku. Mam nadzieję, że nie planujesz włamania do mojego
domu. Nie mamy klejnotów, panie Włamywaczu.
– Jack Włamywacz. To nawet nieźle brzmi. Może powinienem pomyśleć o takiej ścieżce kariery.
Jack. Czy tak miał na imię? W zagłębieniach jego policzków i dołku pod dolną wargą kładły się
głębokie cienie od jaskrawego jarzeniowego światła. Wciąż celowo wstrzymywał uśmiech jak mały
łobuziak.
– Znasz tego bezdomnego. Willa. – Postanowiłam zabawić się w Sherlocka Holmesa, gdy autobus z
dudnieniem odjeżdżał z przystanku. – A to znaczy, że musisz mieszkać gdzieś w okolicach Parnassusu.
Coś cię przywiało na kampus albo do szpitala.
– Pomogę ci wyeliminować jeden z tych punktów – powiedział. – Nie mieszkam tutaj.
– Hm. Czyli nie studiujesz medycyny.
– Nie zamykaj mi kariery. Niektórzy włamywacze muszą mieć chirurgiczną zręczność.
– Ale wspomniałeś o „starszych dziewczynach”, a to znaczy, że chodzisz do liceum jak ja…
– Jak ty? Aha! – powiedział wesoło. – Jesienią zaczynam ostatnią klasę.
– Ja też – przyznałam się. – Skoro nie masz zajęć na Parnassusie, to musisz znać kogoś, kto tu studiuje
albo pracuje w szpitalu. Albo odwiedzałeś kogoś w szpitalu.
– To logiczne, Smutna Dziewczyno – odezwał się. – Zaraz, zaraz. Nie tylko ja znam Willa. Powiedział,
że twoja starsza dała mu obiad, więc zna twoją mamę. A ponieważ teraz martwisz się, że chcę
obrabować twój dom…
– Wcale się nie martwię…
– Przecież tak powiedziałaś, pamiętasz? Jestem Jackiem Włamywaczem – powiedział, podnosząc dłoń
w rękawiczce. – Nieważne. Ty i twoja mama znacie Willa, ale nie mieszkacie w pobliżu szpitala. Inner
albo Outer Sunset?
– Tak – powiedziałam wymijająco.
Niezrażony, próbował dalej.
– Nie powiedziałaś, po co chciałaś się spotkać z tą szefową laboratorium anatomicznego. Chcesz się
załapać na staż czy…
– Nie. Chciałam tylko uzyskać zgodę na rysowanie zwłok, które tam są.
Przymrużył jedno oko.
– Masz na myśli nieboszczyków?
– Ciała ofiarowane dla dobra nauki. Chcę zostać ilustratorem medycznym.
– To znaczy rysować do podręczników?
Skinęłam głową.
– I dla firm farmaceutycznych, medycznych laboratoriów, naukowców… Jest silna konkurencja. Tylko
pięć oficjalnie uznanych wydziałów magisterskich. Żeby się na nie dostać, trzeba zdobywać
doświadczenie, gdzie się da. Pod koniec lipca jest konkurs plastyczny dla uczniów sponsorowany przez
kilka miejscowych muzeów. Chcę go wygrać. Jest stypendium do wzięcia, a poza tym wygrana będzie
dobrze wyglądać w papierach do college’u.
– I rysowanie tych zwłok pomoże ci wygrać?
– Rysowanie spreparowanych zwłok.
Skrzywił się z obrzydzeniem.
– Da Vinci też rysował zwłoki. – Sięgnęłam po argument, który nie pomógł mi uzyskać aprobaty mamy,
kiedy oznajmiłam, że chcę iść w ślady włoskich malarzy. – I Michał Anioł. Wśród fresków w Kaplicy
Sykstyńskiej są ukryte schematy anatomiczne. Wystarczy przyjrzeć się uważnie fragmentowi Stworzenia
Adama. To ten, na którym Bóg wyciąga rękę, żeby dotknąć palców Adama. Różowy całun za postacią
Boga to nic innego jak schemat ludzkiego mózgu.
– Wow. Nie żartowałaś z tą żabą?
– Nie. – Podrapałam się z tyłu głowy. Zaczynały mnie uwierać wsuwki podtrzymujące warkocze upięte
nad karkiem. – Chcę tylko rysować zwłoki w laboratorium. Nie będę nikomu przeszkadzać w pracy ani
kręcić się pod nogami. Ale nic nie załatwiłam i muszę tu wrócić w środę przed jej wykładem. Mam
nadzieję, że tym razem przyjdzie.
Dlaczego tyle gadałam? Nie byłam pewna, ale nie mogłam przestać. Kiedy się denerwuję, zaczynam
paplać.
– Dobrze chociaż, że nie będę musiała po raz drugi ryzykować życia w nocnym autobusie i rozmawiać
z dziwnymi chłopakami.
– Warto zaryzykować, żeby poczuć, że żyjesz.
– Ale to tylko przypływ adrenaliny.
Roześmiał się, a potem wpatrywał się we mnie przez chwilę.
– Jesteś interesująca.
– Mówi Jack, wegetarianin i buddysta kradnący klejnoty.
Jego leniwy uśmiech był śmiertelnie niebezpieczny.
Zawsze mi się wydawało, że dobrze mi idzie flirtowanie z chłopakami, a tylko ci, z którymi
flirtowałam, nie byli w tym dość dobrzy. Ale Jack był świetny, a to mnie tylko podkręcało. Musnął
wzrokiem moje nogi… a zwłaszcza ten krótki kawałek odkrytego kolana między spódniczką a botkiem.
Do cholery. Po prostu chciał mnie oszacować. Jak na to zareagować? Ziemia do Beatrix: to nocny
autobus, a nie piosenka Journey. Nie byliśmy dwojgiem nieznajomych, którzy jadą nocnym pociągiem w
nieznane. Wracałam do domu, a on pewnie planował włamanie do monopolowego.
Czasami myślałam sobie, że moje życie uczuciowe to wielka klapa. Zdecydowanie nie miałam do tego
szczęścia. Nie zrozumcie mnie źle: nie należę do tych laseczek, które mówią: „Jestem beznadziejna.
Żaden chłopak nigdy na mnie nie spojrzy”. Czasami spoglądali (na przykład teraz). A kilku wręcz się
wgapiało (poważnie, zupełnie jak ten tutaj). Ale kiedy mnie lepiej poznali – albo obejrzeli moje
odjechane dzieła medyczne – to zwykle znajomość się kończyła.
To było zbyt dziwaczne, żeby z tego żartować, ale nie dość dziwne dla hipsterów. Nie byłam żadnym
dziwolągiem ani przygłupem, więc poruszałam się po ziemi niczyjej. I nawet mi to pasowało, że mnie
mylnie odbierają, naprawdę, nie przejęłam się nawet wtedy, kiedy ktoś w zimie wydrapał na mojej szafce
napis „Morticia Adams”. Bo po pierwsze, chociaż mamy jakby to samo nazwisko, tamto filmowe pisze
się przez dwa D, ale wątpię, żeby ten, kto to wyskrobał, miał na tyle rozwinięte szare komórki, żeby
zauważyć różnicę. A po drugie z wyglądu przypominam bardziej córkę Addamsów, Wednesday – tę
apatyczną dziewczynkę bawiącą się lalkami bez głów – niż Morticię, głównie z powodu moich włosów.
Zawsze zaplatam warkocze i znam tysiąc jeden sposobów na dziwne fryzury, począwszy od klopsików
księżniczki Lei, przez tyrolską dziewczynę, a skończywszy na stylu à la grecka bogini albo, to moje
dzisiejsze arcydzieło, średniowieczna księżniczka we współczesnej odsłonie.
Ale najzabawniejsze jest to, że właściwie to lubię Rodzinę Addamsów, więc ten, kto mnie tak
przezwał, wcale mi nie zrobił przykrości. Nie zadręczałam się tym po nocach, zdecydowanie nie. I nie
jestem też towarzyskim odludkiem. Mam parę przyjaciółek (mówiąc „parę”, mam na myśli dokładnie
dwie, Lauren i Kaylę, które wyjechały razem na wakacje do cieplejszej części stanu). I miałam też dwóch
chłopaków (to znaczy Howarda Hoopera, z którym chodziłam dwa miesiące, i Dylana Nortona – ten
ostatni był moim chłopakiem przez dwie godziny na konkurencyjnej studniówce urządzonej w piwnicy u
Lauren).
No dobra. Mój kalendarz nie był zapełniony po brzegi i w życiu nie mogłabym włożyć do szkoły
czarnej sukni, bo ludzie zaraz nabijaliby się ze mnie za moimi plecami i pytali, gdzie jest Gomez. Ale
postanowiłam, że pozbędę się tej etykietki w college’u, że zbuduję tam wizerunek wyrafinowanej
studentki sztuki, tryskającej humorem i niepowstrzymaną radością życia. Będę bez zahamowań prowadzić
rozmowy o skórze i kościach, podbiję tym serce jakiegoś zbuntowanego profesora (oczywiście z
brytyjskim akcentem i ciałem byłego olimpijczyka w pływaniu), a potem uciekniemy razem na ciepłą i
bajecznie piękną śródziemnomorską wysepkę, na której zrobię karierę najbardziej wziętej ilustratorki
medycznej na świecie.
W tych marzeniach byłam zawsze starsza i mądrzejsza, a poza tym wciąż świeciło słońce. A tymczasem
teraz siedziałam w nocnym autobusie, za oknem wisiała chłodna mgła i czułam, że… nie wiem, co
czułam. Może to, że nie muszę czekać, aż skończę liceum, żeby przenieść się na wyspę marzeń.
Może dałabym radę poderwać tego niebezpiecznie przystojnego chłopaka z nocnego autobusu. Tu i
teraz.
Podniósł wzrok i nasze spojrzenia się spotkały. Patrzyliśmy sobie w oczy.
Patrzyliśmy…
I patrzyliśmy…
Poczułam w piersi gorącą falę, która po chwili przepłynęła po skórze. To musiało być zaraźliwe, bo na
jego policzkach rozlały się dwie różowe plamy. Nigdy nie widziałam, żeby taki chłopak jak on się
zarumienił. Nie wiedziałam, co się dzieje, ale szczerze mówiąc, wcale nie byłabym zdziwiona, gdyby
autobus nagle zajął się ogniem, zjechał z ulicy i eksplodował niczym w ognistym piekle.
Ale autobus zawijał na kolejne przystanki, a my wciąż patrzyliśmy sobie w oczy. Ta starsza i
mądrzejsza ja z moich marzeń pewnie rzuciłaby się chłopakowi na szyję, ale ta prawdziwa była na to zbyt
wycofana. W końcu przerwał milczenie i zapytał cichym głosem, zdesperowany:
– Jak masz na imię?
Kobieta z parasolem cicho parsknęła. Zmarszczyła na mnie brwi z wyraźną dezaprobatą. Była w tym
lepsza od mojej matki. Czy obserwowała nas przez cały czas?
– Cholera.
Jack pociągnął za pomarańczowy sznur, dając znak, że chce wysiąść, i pochylił się, by zabrać plecak.
Irving and Ninth. Uczęszczany przystanek. Do mojego było jeszcze kilka przecznic, a to mogło znaczyć
tylko jedno: autobusowa fantazja dobiegała końca. Co zrobić? Zignorować ostrzeżenie kobiety z
parasolem i powiedzieć mu, jak mam na imię?
A jeśli go nigdy więcej nie zobaczę?
Autobus gwałtownie szarpnął i stanął. Plecak Jacka się przewrócił. Przez niedopięty zamek wyturlał
się jakiś przedmiot i uderzył o czubki moich butów.
Wymyślna butelka farby w spreju ze złocistą metalową nakrętką
Podniosłam ją i znieruchomiałam. Jack zastygł w napięciu i rozdziawił usta – nie potrafił ukryć, jak
bardzo się zdenerwował.
Podałam mu butelkę z farbą w spreju. Wcisnął ją do plecaka, po czym przewiesił go przez ramię.
– Powodzenia z rysowaniem zwłok.
Nie potrafiłam wydusić z siebie słowa, bo moje procesory dopiero przetwarzały najświeższe
wiadomości. W milczeniu odprowadzałam go wzrokiem, aż jego wysoka sylwetka zniknęła w ciemności,
a drzwi zamknęły się i autobus ruszył z przystanku.
Wiedziałam, kim jest.
3
Gdy w maju skończył się rok szkolny, w całym San Francisco zaczęło się pojawiać złote graffiti. Na
mostach i frontach budynków wyskakiwały pojedyncze słowa zapisane olbrzymimi złotymi literami. Nie
przypominało to w niczym nabazgranych wulgarnych napisów, które zostawiały gangi. To były
kunsztownie wykonane literki – bez wątpienia dzieło utalentowanego i zręcznego artysty.
Czy tym kimś był Jack? Czy to on był tym osławionym ulicznym artystą, poszukiwanym za wandalizm?
Ostatni odcinek drogi minął mi jak we śnie, bo próbowałam przypomnieć sobie wszystko, co słyszałam
o złotym graffiti na miejskich budynkach. Szkoda, że nie zwracałam na to większej uwagi. Czułam, że
muszę przeprowadzić małe śledztwo, i to zaraz.
Kiedy autobus dojechał w końcu na Judah Street, popędziłam do domu.
Mieszkam w dzielnicy Inner Sunset, a ta nazwa to po prostu dowcip stulecia, dlatego że właśnie w tej
części miasta najczęściej wisi mgła. Najgorzej bywa w lecie, gdy są chłodne noce – czasami przez kilka
tygodni nie widzimy słońca. Ale nie licząc mgły, lubię tu mieszkać. Tylko kilka ulic dzieli nas od parku
Golden Gate. Na Irving są całkiem niezłe sklepy. A do przystanku MUNI wystarczy podejść kilka kroków
w górę ulicy. Zajmujemy dwa dolne piętra wąskiego trzykondygnacyjnego szeregowca w stylu
edwardiańskim. Na tyłach znajduje się niewielkie podwórko, którego używamy wspólnie z sąsiadką
Julie, studentką zerowego roku medycyny – wynajmuje mieszkanie nad nami. To właśnie ona załatwiła mi
spotkanie w laboratorium anatomicznym.
Wbiegłam po schodach. Kiedy szukałam w torebce klucza do domu, przy krawężniku zatrzymała się
taksówka. Wyskoczył z niej mój brat, który szybko zapłacił kierowcy i dopiero wtedy mnie spostrzegł.
– Mama jedzie do domu! – zawołał Heath, pędem wbiegając po schodach i naśladując odgłos syreny
pogotowia. Miał na sobie obcisłą kurtkę, obcisłe dżinsy i jeszcze bardziej obcisłą czarną koszulkę ze
srebrnym napisem: „Metalowy chłopak XXI wieku”. Śmierdział piwem, więc mu nie uwierzyłam.
– Gdzie byłeś? – zapytałam.
– Ja? Gdzie ty byłaś?
– Łapałam przestępców w nocnym autobusie.
Wydał z siebie lekceważący okrzyk, przeczesując palcami najeżone krótkie włosy w tym samym
odcieniu brązu co moje. Stojąc o jeden stopień wyżej, byłam prawie wyższa od niego. Jeśli chodzi o
wzrost, to wzięliśmy cały przydział po mamie. Spojrzał na moją spódnicę i buty.
– Zaraz. Dlaczego jesteś ubrana?
– To długa historia. Jedzie od ciebie jak z browaru. Jesteś narąbany?
– Już nie – poskarżył się. – Otwórz wreszcie te drzwi. Mówię zupełnie poważnie. Kiedy mijałem
szpital, widziałem z taksówki, jak z parkingu dla pracowników wyjeżdża jej więźniarka.
Miał na myśli antyczną białą toyotę mamy, z pięcioma tysiącami kilometrów przebiegu i wgniecionym
błotnikiem.
– Zapłaciłem taksówkarzowi ekstranapiwek, żeby przejechał na czerwonym świetle. Dlatego ją
wyprzedziłem. Wrrr! – warknął niecierpliwie. – Może być w każdej chwili, Bex.
Tak nazywa mnie rodzina i przyjaciele. To skrót od Beatrix, jedyny, jaki uznaję – nie Bea ani Trixie,
ani żadne inne zdrobnienie, bo wtedy moje koszmarne imię brzmi jeszcze bardziej staroświecko.
Czując oddech Heatha na plecach, otworzyłam drzwi. Wśliznęliśmy się do środka. Chociaż nasze
mieszkanie zajmuje dwa piętra, oficjalnie ma tylko jedną sypialnię. Należy ona do mamy. Heath mieszka
w suterenie, która z założenia jest pralnią. Technicznie rzecz biorąc, to tylko małe pomieszczenie
sąsiadujące z garażem dla jednego samochodu. A mój pokój to w zasadzie jadalnia, ale nie potrzebujemy
jej, bo jadamy przy stole w kuchni albo na kanapie w salonie przed telewizorem – „jak świnie”, tak
mówi moja mama, ale wcale się tego nie wstydzi.
Bo w mojej rodzinie jest silny gen braku wstydu. Na przykład mój dwudziestoletni brat wcale się nie
wstydzi mieszkać z matką zamiast znaleźć własny kąt. A ponieważ brakowało mu jeszcze czterech
miesięcy, by stać się całkowicie pełnoletnim w świetle prawa, moja mama skopałaby mu tyłek, gdyby
wiedziała, że Heath wślizguje się do klubów z fałszywym prawkiem. Znowu.
– Dlaczego wraca do domu w połowie zmiany? – zapytałam.
– Diabli wiedzą – odkrzyknął Heath, idąc już do łazienki. – Muszę się wysikać. Patrz przez okno i
powiedz mi, jak przyjedzie.
– Zapomnij. Muszę się przebrać. Nie wie, że nie było mnie w domu.
Popędziłam do swojego pokoju, wcisnęłam portfolio obok stolika do rysowania i zrzuciłam płaszcz.
Od salonu oddzielały mój pokój dwuskrzydłowe drzwi. Na szybach przykleiłam stare prześwietlenia
rentgenowskie, które pocięłam w kwadraciki. Kiedy drzwi były zamknięte, miałam dzięki temu minimum
prywatności. Ale ponieważ to nie jest pokój sypialny, nie ma w nim okien, a wszystkie ciuchy upycham
do zdezelowanej szafy z Ikei, która już się nie domyka.
Mimo to nie jest tak źle. Na środku sufitu wisi lampa w stylu art déco, więc mam dosyć światła, a w
ścianę jest wbudowany potężny regał na porcelanę, na którym trzymam swoje zbiory: stare podręczniki
anatomii, fantom z lat sześćdziesiątych (Przezroczystą Kobietę z widocznymi narządami wewnętrznymi),
kilka starych odlewów szczęk i zestaw miniaturowych anatomicznych modeli (mam serce, mózg i płuca).
W nogach łóżka znajduje się Lester, szkielet naturalnej wielkości przeznaczony do nauki, który wisi na
specjalnym obracanym haczyku. Szkielety są zazwyczaj drogie, ale mama wydębiła go za friko ze
szpitalnego kampusu, bo brakuje mu jednej ręki.
Heath zatrzymał się przy rentgenowskich drzwiach i ciężko oddychał.
– A tak na poważnie, to gdzie byłaś?
– Miałam się spotkać z szefową laboratorium anatomicznego, ale nie przyszła.
– Znowu to? Ale jesteś uparta. Przecież mama ci powiedziała, żebyś im dała spokój.
– Miałam już umówione spotkanie – odparłam. – Nie włamałam się do laboratorium i nie
zbezcześciłam zwłok. Nie zrobiłam nic złego. – Tylko zignorowałam życzenie matki, wsiadłam do
nocnego autobusu i flirtowałam z chłopakiem, który być może jest poszukiwanym wandalem… – No w
każdym razie nie aż tak złego – poprawiłam się.
– Boże, wybacz – wymamrotał Heath. – Ty naprawdę nie umiesz być niegrzeczna.
Rozpięłam botki i wrzuciłam je do zdezelowanej szafy.
– Ale za to ty potrafisz. Czy Noah był z tobą? A może w ogóle nie wiedział? Jeśli go oszukujesz…
– Ciii! Słyszysz? – Przechylił głowę, opierając rękę na futrynie. – Czy to więźniarka? – wyszeptał.
Spod podłogi dobiegło znajome skrzypienie drzwi do garażu.
– Spałem już, kiedy przyszłaś – poinstruował Heath i zbiegł na dół.
Szybko wcisnęłam spódnicę pod łóżko i zamykając drzwi, jednocześnie wciągałam spodnie od piżamy.
Gdy gasiłam lampę, usłyszałam kroki mamy na schodach z piwnicy. Wpadła do pokoju. Jasna cholera.
Ale była szybka. Musiała się spieszyć.
– Jest pierwsza w nocy. Skąd ty, do diabła, dzwonisz? – Poprzez pisk gumowych podeszew od butów
przebijał się głos mamy. – Nieważne. Co mnie to obchodzi? Przejdź do rzeczy i powiedz, o co ci chodzi.
Z kim ona rozmawiała?
– Nie ma mowy. Jeśli coś przyślesz pocztą, wyrzucę to do śmieci. Słyszysz? – Głos odbił się od moich
drzwi, kiedy mijała je w drodze do kuchni. Brzęknęły słoiki. Otworzyła lodówkę. Och! Pewnie oddała
lunch Bezdomnemu Willowi. I teraz szukała czegoś do jedzenia. – Twoje zmartwienie. Nic się nie
zmieniło. Przestań próbować, jeśli nie chcesz być rozczarowany. A teraz przepraszam, bo pracuję.
Miłego lotu z Londynu – zakończyła, wymieniając nazwę miasta ironicznym tonem. Towarzyszył temu
stłumiony odgłos uderzenia.
Wow! Musiała być na serio wkurzona.
Zza moich drzwi znowu dobiegł pisk butów.
– A żebyś tak spadł do jebanego Atlantyku – mruknęła do siebie, zbiegając po schodach. Minutę
później rozległ się warkot więźniarki i już jej nie było.
Mama rzadko się wkurza. Szczerze mówiąc, to prawie nigdy nie okazuje emocji. W ogóle. I ja to po
niej odziedziczyłam – jestem konkretna do bólu. Nie dramatyzuję, nie płaczę, nie krzyczę. Obie
poruszamy się na bezemocjonalnej płaszczyźnie, w przeciwieństwie do Heatha, który żyje jak na
huśtawce – od wzlotów do upadków. Ma to po ojcu, który zostawił nas trzy lata temu dla właścicielki
klubu striptizerskiego. Poznał ją w czasie służbowej podróży do południowej Kalifornii. Od tamtego
czasu go nie widzieliśmy, ale szczerze mówiąc, w ogóle za nim nie tęskniłam.
Jego odejście poprzedziły niezliczone kłótnie, normalka, ale potem mama bardzo szybko wzięła się w
garść. Nie płakała, gdy przeprowadzali rozwód, i nie powiedziała na ojca złego słowa, chociaż nigdy nie
zapłacił jej ani grosza alimentów. Ostatni raz okazała emocje dwa lata temu, kiedy oboje z Heathem w
akcie rodzinnej solidarności zmieniliśmy nazwisko na jej panieńskie Adams.
Mimo to jedyną osobą, która potrafiła wprawić ją w zły nastrój, był mój tata, ale z tego, co
wiedziałam, nie utrzymywali kontaktów. Nie chodziła też z nikim na randki, bo – jak powiedziała –
„skreśliła mężczyzn”, nie miała również przyjaciół w Londynie.
To na kogo krzyczała przez telefon?
Uchyliłam rentgenowskie drzwi, kiedy Heath wychodził z sutereny. Mijając mnie, wyciągnął dłoń i
przybiliśmy piątkę.
– Żyj i rzygaj – powiedział wesoło, wpadając do łazienki.
– Masz brokat na nosie – zauważyłam.
Nie wiem, czy odciął się błyskotliwą uwagą, bo już był poza zasięgiem moich uszu. A zresztą miałam
ważniejsze sprawy, więc go olałam i zaszyłam się w łóżku z laptopem. W niespełna kilka sekund
znalazłam to, co mnie interesowało: wpis na miejskim blogu opatrzony sensacyjnym tytułem: Uliczny
artysta ze złotym jabłkiem: poeta czy pospolity wandal?
Na blogu relacjonowano szczegółowo to, co już wiedziałam, ale dokopałam się też do kilku nowych
wiadomości, takich jak ta, że „wypalanki” czy „dziełka” (tak nazywano te artystyczne produkcje) były
wykonywane profesjonalnym pistoletem natryskowym specjalną farbą do graffiti, której sprzedaż jest w
mieście zakazana. Od razu przyszedł mi na myśl wyszukany pojemnik, który wypadł z plecaka Jacka – na
pewno nie dałoby się tego kupić w małym lokalnym sklepiku. Poczułam lekki skurcz żołądka.
W ciągu ostatnich dwóch tygodni napisano pięć słów: „zaczynaj, leć, dołącz, skocz, zaufaj”.
„Zaczynaj” było nieprzypadkowo pierwszym słowem. Litery miały półtora metra wysokości i napisano je
na chodniku przy Lotta Fountain, najstarszym zabytku miasta. Ostatnie słowo, „zaufaj”, zostało
wykaligrafowane na dachu budki biletowej przy wejściu do miejskiego zoo.
Na blogu cytowano wypowiedź policjanta nadzorującego z ramienia policji San Francisco Program
Walki z Graffiti. Przestrzegał, że różnica między graffiti a sztuką polega na tym, że to drugie jest
dozwolone. Podkreślił też, że ponieważ koszty czyszczenia graffiti przekroczyły czterysta dolarów,
artysta, który namalował złote litery, będzie obłożony karą grzywny.
Mało tego. Wandal przy wszystkich słowach umieścił u dołu ostatniej litery złote jabłuszko. Autor
bloga zastanawiał się, czy nie wskazuje to przypadkiem na związek twórcy graffiti z lokalną anonimową
„grupą artystyczną” o nazwie Discord (Niezgoda).
To nie była dobra wiadomość.
Członkowie tego ugrupowania angażowali się we wrogie działania wobec burmistrza i mieli na koncie
zniszczenie publicznej własności na kwotę rzędu dziesiątek tysięcy dolarów: wybite okna, podpalenia,
oblanie farbą pomnika Gandhiego z brązu przed Ferry Building na Emabarcadero. Autor bloga snuł
spekulacje, że znaczek przy złotych literach może być nawiązaniem do złotego jabłka z greckiej mitologii,
które miała otrzymać najpiękniejsza bogini, co doprowadziło do niezgody między Herą, Afrodytą i Ateną.
Gdy zaczęłam o tym wszystkim rozmyślać, poczułam się jak na rozkołysanym pirackim statku w
wesołym miasteczku, byłam podekscytowana i dręczył mnie strach, że puszczą liny i wystrzelę w
powietrze.
Mój brat miał rację co do jednego: nie umiem być niegrzeczna. Powinnam chyba zapomnieć o Jacku i
kontynuować swoje nudne lato bez przyjaciół i słońca.
Łatwiej powiedzieć niż zrobić.
Następnego popołudnia, kiedy mama wciąż jeszcze odsypiała nockę, a Heath – wałęsanie się po
klubach, pojechałam metrem na Irving Street, skąd można było podejść spacerkiem do południowego
wejścia do parku Golden Gate… I tylko jeden przystanek dzielił mnie od miejsca, gdzie Jack poprzedniej
nocy wysiadł z autobusu.
Pracowałam tam na pół etatu jako czarująca kasjerka w ekskluzywnych delikatesach o nazwie Alto’s.
Ponieważ obsługiwaliśmy „wyższe sfery”, wszyscy oprócz pracowników działu mięsnego i rybnego
musieli nosić białe, zapinane koszule, czarne spodnie, czarne krawaty i czarny fartuch firmowy Alto
Marketu. Czułam się przez to jak kelnerka w ekskluzywnym lokalu – tylko bez sutych napiwków.
Wiele osób w szkole narzeka na letnią pracę, ale nie licząc czarnego krawata, byłam z mojej całkiem
zadowolona. Przesuwanie produktów nad skanerem nie wymagało wielkiego wysiłku. I w sumie lubiłam
też układać zakupy w torbach. Traktowałam to jak rodzaj puzzli: cięższe towary najpierw, zimne z
zimnymi – przypominało mi to układanie plastikowych wnętrzności fantomu i o dziwo, dawało
satysfakcję.
A poza tym w sklepie zawsze pachniało świeżo upieczonym chlebem i kwiatami, a płynąca z
głośników muzyka klasyczna podsycała moje fantazje na temat wyrafinowanej studentki sztuki. Mogłam
trafić gorzej.
Odbiłam kartę zegarową, podliczyłam pieniądze i udałam się do wyznaczonej kasy. Osoba, która
obsługiwała ją przede mną, porozrzucała dookoła gumki recepturki i długopisy. Gdy odłożyłam wszystko
na swoje miejsce, zza regału z importowanymi słodyczami wystawiła głowę ciemnowłosa kobieta.
– Dzień dobry, Beatrix.
Była to pani Gomez, jedna z kierowniczek w markecie i moja szefowa, odkąd zeszłego lata zaczęłam tu
pracować. Miała niewiele ponad trzydzieści lat i samotnie wychowywała jedenastoletnią córkę Joy. Jak
na szefową była całkiem rozsądna i sprawiedliwa, a nawet dość miła – kolejny powód, dla którego nie
mogłam narzekać na tę pracę.
– Cholera… ale tu dziś nudno. Zero klientów – powiedziałam.
– Bez przerwy ziewam – przyznała pani Lopez z uśmiechem, zakładając ręce na fartuchu. Na środku jej
krawata, tuż pod węzłem, błyszczała mała czarno-czerwona biedroneczka. Miała słabość do biedronek i
zawsze przyczepiała taką broszkę w różne miejsca: do skarpetek, do swetra, do spodni. Kupiłam jej na
Boże Narodzenie biedronkę w lucycie – trzymała ją na biurku w swoim biurze. – Jak się udało tajne
spotkanie?
Pani Lopez wiedziała, czym się zajmuję, i nie robiło na niej wrażenia rysowanie spreparowanych
zwłok – kolejny powód, dla którego miałam z nią wspólny język.
– Niestety, totalny niewypał. – Opowiedziałam jej pokrótce całą historię, pomijając ostatnią część o
jeździe do domu nocnym autobusem i spotkaniu z Jackiem. – Drugie podejście w środę. Na moje
szczęście nie mam zmiany, więc nie muszę błagać szefowej, żeby mi dała wolny wieczór.
– Na twoje szczęście masz superszefową, więc nie musiałabyś tak bardzo błagać.
Racja.
– Co się dziś dzieje? – zapytałam, kucając, żeby sprawdzić, ile mam papierowych toreb na zakupy. –
Jakieś ploteczki?
– Skończyły się steki z łososia na wyprzedaży.
– Katastrofa!
Mruknęła pod nosem, próbując wymyślić bardziej soczysty kawałek.
– O, już wiem! Ten wandal od złotego graffiti znowu coś napisał. Tym razem przy wejściu do parku
Golden Gate na Dziewiątej ulicy.
Moje znudzone serce zaczęło od razu bić jak szalone.
– C-co takiego? – powiedziałam, wyskakując spod kontuaru jak z procy.
– Na chodniku. Jak wyprowadzałam Beauty rano przed pracą, były tam już ekipy telewizyjne. Litery są
prawie takie wysokie jak ja i były z boku chodnika.
Oderwała kawałek taśmy kasowej, żeby pokazać mi, jak to wyglądało.
R
O
Z
K
W
I
T
A
J
– Z boku chodnika – powtórzyła, pomagając sobie gestem dłoni z perfekcyjnymi czerwonymi
paznokciami, które zawsze wyglądały jak świeżo zrobione.
„Rozkwitaj”. Byłam w szoku.
– To było ładne i takie kobiece. Dużo zawijasów i listków winorośli.
– Ogród botaniczny. – Uświadomiłam sobie, że był właśnie przy tym wejściu.
– Tak, to był chodnik prowadzący do botanika. Policja mówi, że po raz pierwszy jest związek między
znaczeniem słowa a miejscem, gdzie zostało namalowane. A teraz wszyscy próbują złamać ten wyszukany
szyfr.
Przypomniałam sobie znaczek przy kurtce Jacka: „Bądź tu teraz”. Czy buddyści nie powinni być
nastawieni pokojowo? Wyobraziłam sobie uprzejmych starych ludzi rysujących wzory na piasku w
ogrodach Zen i popijających herbatkę albo ćwiczących jogę.
Nie pasowało mi do tego niszczenie publicznej własności.
– Ten, kto to robi, jest bardzo sprytny i ma dużo szczęścia – zauważyła pani Lopez. – Ale szczęście
kiedyś się skończy. I ktoś złapie wandala na gorącym uczynku. To tylko kwestia czasu.
Tym kimś mogłam być ja. Ale prawdopodobnie już nigdy go nie spotkam. Znałam tylko jego imię i
filozoficzny stosunek do bekonu.
Ach, że też zapomniałam: mieliśmy jeszcze wspólnego znajomego.
4
Skończyłam zmianę w Alto Markecie o ósmej wieczorem, ale zamiast wrócić prosto do domu,
wskoczyłam w metro N-Judah i pojechałam do szpitala. To było tylko dziesięć minut drogi, a mama tego
wieczoru nie pracowała, więc nie musiałam się martwić, że się gdzieś na nią natknę. Napisałam do niej
SMS, że będę trochę później i zabiorę się do domu z koleżanką.
Zbierała się już wieczorna mgła, ale było jeszcze jasno, a na szpitalnym parkingu stało mnóstwo
samochodów. Zajrzałam we wszystkie miejsca, gdzie zwykle kręcił się Bezdomny Will, ale po
dwudziestu minutach wałęsania się po okolicy miałam dość. I wtedy go ujrzałam – stał na rogu i machał
do przejeżdżających samochodów.
– Hej, Will – zawołałam z odległości kilku metrów. Łatwo było go przestraszyć, a nie chciałam, żeby
spanikował.
Odwrócił głowę i omiatał chodnik skołowanym wzrokiem, aż w końcu mnie namierzył.
– Smutna Dziewczyna! Dlaczego masz krawat?
– To służbowy mundurek – odpowiedziałam, wyciągając torbę z Alto Marketu. – Przyniosłam ci coś.
– Mnie? – Wziął ostrożnie torbę i zajrzał do środka. – Co to jest?
– Pieczeń rzymska, sałatka ziemniaczana i babeczka. – Najmniej wyszukany zestaw, jaki można znaleźć
w delikatesach. Sądziłam, że nie miałby wielkiego pożytku z importowanych oliwek i pikantnych
kluseczek. – Ale nie ciesz się za szybko. To jest łapówka. Pamiętasz, jak wczoraj w nocy spotkaliśmy się
na przystanku?
Wetknął nos do torby i dopiero po chwili na mnie spojrzał, jakby zdążył już zapomnieć, że tu stoję.
– Kiedy? Wczoraj w nocy?
– Rozmawiałeś z takim jednym chłopakiem. On cię znał. Ma na imię Jack.
Pusta twarz Willa nie nastrajała optymistycznie. Może to był zły pomysł.
– Mówił na ciebie Willy – dodałam.
– Mnich! – Wyszczerzył zęby.
– Mnich? – powtórzyłam, niepewna, czy mamy na myśli tę samą osobę.
– Jest religijny – wyjaśnił Will.
– Och, chodzi ci o ten buddyzm?
– Tak – rozpromienił się Will.
– To on – powiedziałam. – Od dawna go znasz?
– Nie wiem. Kilka lat. Chyba. Widuję go dwa albo trzy razy w tygodniu.
Kilka lat. To znaczy, że nie odwiedzał pacjenta po, dajmy na to, operacji wyrostka.
– Pracuje tu? Albo ktoś z jego rodziny?
– Odwiedza swoją przyjaciółkę.
Wyobraziłam sobie Jacka ściskającego jakąś biuściastą lalunię i żal ścisnął mi serce, zupełnie bez
sensu, bo chłopak był przestępcą, a nie moją potencjalną drugą połówką.
– Wiesz coś o nim? Może jak się nazywa? Gdzie mieszka?
Will pociągnął nosem i wytarł go.
– Wiem, że wsiada do linii N.
– Na przedmieścia? – zapytałam. – Jak ten autobus, do którego wczoraj wsiedliśmy?
– Nie – powiedział, wskazując w przeciwnym kierunku. – Jedzie tam.
Okej, to już było coś. Wsiadł pewnie do nocnego, żeby pojechać do parku i namalować napis na
chodniku. To znaczyło, że nie mieszka w mojej dzielnicy. Ale gdzie mieszka, mogłam tylko zgadywać.
Linia N prowadziła przez całe miasto i miała milion przystanków.
– Wiesz o nim coś jeszcze? – zapytałam.
Will wzruszył ramionami.
– Jest zabawny. Opowiada dobre dowcipy. Niektórych nie łapię. Ale wiesz, jak to jest. Ludzie się
czasem śmieją, kiedy jest im smutno. Albo dziewczyny, które wyglądają na smutne, uśmiechają się.
Wskazał na mnie palcem i mrugnął, jakby właśnie wyjawił mi tajemnicę życia. I byłoby to nawet miłe,
ale pomyślałam, że pewnie wydębił pigułki przeciwbólowe od jednego z pacjentów opuszczających
pomoc doraźną. Kiedy zaczął pogwizdywać jakąś bliżej nieokreśloną melodię, wiedziałam, że już nic
więcej z niego nie wycisnę.
Wyglądało na to, że jeśli nie zrobię sobie legowiska obok Willa, to moje szanse na spotkanie Jacka
spadną do zera. Szpitalny kampus to tłoczne miejsce.
Ale nie tak tłoczne, jak myślałam.
Dwa dni później znowu pojechałam do szpitala na spotkanie z szefową laboratorium anatomicznego.
Czasami mam wrażenie, że akurat wtedy, kiedy chcę, żeby metro przyjechało punktualnie, to ono się
spóźnia. I przez to musiałam się denerwować, chociaż nie chciałam. Może dlatego nie zauważyłam, co
się święci.
Ktoś na mnie wpadł i wytrącił mi z ręki portfolio.
– Au!
– Moja wina. Myślałem, że mnie widzisz.
Jakaś kurtka pochyliła się przede mną i podniosła portfolio. Kiedy się wyprostowała, dostrzegłam też
ręce, nogi i twarz, która mogłaby konkurować z Heleną Trojańską o miano najpiękniejszej.
To był Jack.
W świetle dnia wyglądał jakoś inaczej. Spod kurtki wystawała kowbojska koszula w kratkę w tonacji
turkusowej, a sama kurtka… Klasyczna czarna skóra, jakich używają motocykliści. I kiedy mówię
„klasyczna”, to mam na myśli prawdziwą kurtkę retro, taką, jaką w latach pięćdziesiątych nosił Marlon
Brando w filmie Dziki – powycierana w zagięciach, z małymi guziczkami dla ozdoby. Pasowała do
dużych czarnych butów, nad którymi kończyły się podwinięte nogawki dżinsów. Tym razem nie miał
czapki. Jego ciemnobrązowe włosy były dobrych kilkanaście centymetrów dłuższe na czubku głowy niż z
tyłu i na krótko obciętych bokach. Te długie włosy, luźno zaczesane do góry, opadały kosmykami na
czoło, ale niedbały nieład nie był wcale efektem podmuchów wiatru.
Wyglądał super. Jak wycięty ze starego filmu rockendrolowiec. Gdyby James Dean mógł mieć dziecko
z Davidem Beckhamem, byłoby podobne do Jacka. Stylizacja na włamywacza musiała być tylko
przebraniem, do wykonania nocnej roboty.
– Jack Wandal – powiedziałam niezbyt przyjaźnie, jakby był moim śmiertelnym wrogiem.
Wzdrygnął się i rozejrzał.
– Czy mogłabyś nie rozpowiadać tego całemu światu? Wolę przezwisko Jack Włamywacz.
– Więc nie zaprzeczasz? No i dobrze. Bo przecież wiem, co widziałam. A potem okazało się, że…
sprofanowałeś ogród botaniczny.
– Sprofanowałem?
– Słyszałeś.
No dobra. Nie miałam zamiaru używać takiego słowa. Niewiele mnie obchodzą kwiatki i nie uważam
parku za jakąś świątynię natury. Po prostu się zdenerwowałam. Ale skoro to słowo już wyszło z moich
ust, to broniłam go jak jakaś stara kobieta wymachującą pięścią łobuzom i darmozjadom. I wyrwałam mu
z ręki portfolio, żeby podkreślić mój słuszny gniew.
– Widziałaś to? – zapytał, zagarniając mnie swoją zbyt wysoką sylwetką na skraj chodnika, żeby zrobić
miejsce przechodzącym właśnie studentom medycyny.
– Masz na myśli „rozkwitaj”? Chyba całe miasto to widziało.
W jego oczach rozbłysła radość, ale zamrugał kilka razy długimi na kilometr ciemnymi rzęsami i
spoważniał.
– Tylko ty o tym wiesz.
– Wątpię. A twoi koledzy po fachu, z rewolucyjnej grupy Niezgoda?
Pokręcił głową.
– Nie należę do Niezgody.
– W Internecie ludzie mówią co innego.
– To nieprawda. Pracuję sam i nikt nie wie, kim jestem.
Ha, zabawne, ale mu uwierzyłam. A może to był tylko syndrom chwilowej naiwności wywołanej
bliskością gorącego ciacha.
– Słowo skauta – przysiągł. – Moja tajemnica jest w twoich rękach, Lois Lane[1]
.
Nie daj się na to złapać. Nie daj się na to złapać.
– Ale nie wiem, kim jesteś naprawdę.
– Wiesz o mnie więcej niż ja o tobie.
Udałam, że nie słyszę.
– A właściwie to co tu robisz?
– Powiedziałaś, że dziś znowu masz spotkanie z doktor Sheridan, przed jej wykładem, więc
sprawdziłem plan zajęć, ale coś pomyliłem. – Podrapał się po głowie w taki sposób, że pewnie bym
wymiękła, gdyby nie był zadeklarowanym przestępcą. – Czekam tu od dwóch godzin. Ale było warto, bo
jednak przyszłaś.
Czy on sobie robi bekę? Próbowałam się jakoś odszczeknąć, ale wyszedł mi tylko przeciągły, zduszony
dźwięk. Jakby tego było mało, poczułam zdradziecki rumieniec wypełzający na policzki. Odwróciłam się
od Jacka i pognałam cementowym chodnikiem, starając się sprawiać wrażenie osoby niesłychanie
zajętej, a nie spanikowanej. Ale to było bez znaczenia. Moje krótkie nogi nie miały szans z jego długimi,
więc wcale się nie zdziwiłam, gdy dogonił mnie po kilku krokach.
– Lubię rogowe okulary – powiedział, kiedy się ze mną zrównał. Wcisnął ręce do kieszeni. – Nadają
ci seksowny naukowy styl.
– Artystyczny styl – odparowałam, nie patrząc na niego. Zamieniłam dziś szkła kontaktowe na okulary,
bo chciałam wyglądać na starszą, ale nie musiał tego wiedzieć. I zdecydowanie nie musiał też wiedzieć,
że kiedy powiedział słowo „seksowny”, to moje serce wywinęło kilka szybkich fikołków.
– Mogę zobaczyć twoje prace? – zapytał.
– To tylko kilka szkiców ołówkiem.
– Super. Pokażesz mi?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo nie.
– Bo nie… są dobre?
– Są dobre.
– Udowodnij – powiedział, wyciągając rękę z kieszeni, żeby kuksnąć knykciami moją teczkę. – Wiesz,
jak artysta artyście. Widziałaś moje prace. To pokaż mi swoje.
Och, ten zachęcający ton – i ta wieloznaczność ostatniego zdania. Ta starsza, bardziej wyrafinowana
wymyślona ja była całkowicie oczarowana. Ale prawdziwa ja… siedziała na rozpędzonej karuzeli
emocji, których centralnym punktem była pensjonarska nerwowość. W dodatku nie mogłam oderwać
wzroku od wytartych czubków jego butów, które nie wydawały się zwykłymi starymi martensami.
Wyglądały na bardziej wyszukane. Fluevogi, czy coś w tym rodzaju.
Kilka metrów dzieliło nas od wejścia do budynku, w którym mieściło się laboratorium anatomiczne.
Sprawdziłam godzinę na komórce. Cholera. Musiałam się pospieszyć. Dlaczego napatoczył się właśnie
teraz? Potrzebowałam więcej czasu, żeby spokojnie pomyśleć, po co tu przyszedł.
– Może mi chociaż powiesz, jak masz na imię? – zapytał, gdy schowałam komórkę.
– Po co? Boisz się, że na ciebie doniosę? To dlatego mnie wytropiłeś?
Dlaczego byłam taka przewrażliwiona?
– Nic o mnie nie wiesz i masz zero dowodów, więc jak mogłabyś donieść? Mądrzej by było unikać
cię, jeśli już o to chodzi. Poza tym ty pierwsza mnie tropiłaś.
Zatrzymałam się przed budynkiem i spojrzałam na niego.
– Niby jak?
– Will powiedział, że pytała o mnie Smutna Dziewczyna.
Co za kanalia.
– Byłam ciekawa… No wiesz…
– Ja też byłem ciekawy. Od czasu tamtej nocy w autobusie fantazjuję o tym, że spotykam gorące laski, a
to zakłóca moje codzienne życie i osłabia wrodzoną pogardę dla środków publicznego transportu.
Czy on naprawdę to powiedział? Nie daj się! Nie daj się!
– Zapytałam o ciebie Willa, bo chciałam się dowiedzieć, czy naprawdę jesteś tym przestępcą –
powiedziałam zbyt kłótliwym i głośnym tonem. Student wychodzący z budynku zerknął na mnie
zdziwiony. – Muszę już iść. Mam ważne spotkanie.
Próbowałam odejść, ale Jack zablokował mi przejście.
– To, co robię, jest co najwyżej niegroźnym wykroczeniem. Nie jestem skończonym draniem. I nikt
mnie nie przyłapał na gorącym uczynku, więc nie ma sprawy.
– Nie rozśmieszaj mnie. Mam ważne spotkanie.
Pochylił głowę, żeby spojrzeć mi w oczy.
– Jeśli cię rozśmieszam, to może odpuścisz sobie spotkanie i pójdziesz ze mną na kolację?
O rety. Zapraszał mnie na randkę?
– To naprawdę jest dla mnie ważne. I nie chcę się spóźnić.
Podniósł dłonie, jakby się poddawał.
– Powiedz chociaż, jak masz na imię. Proszę. Daj mi mail, telefon, cokolwiek. No, Smutna
Dziewczyno. Stary Will powiedział mi tylko, że masz siostrę i że twoja mama jest salową w szpitalu.
– Mam brata i mamę pielęgniarkę – poprawiłam, z trudem wstrzymując śmiech. – A mnie powiedział,
że jesteś mnichem i że w szpitalu pracuje twoja „przyjaciółka”.
Jack roześmiał się i powiedział:
– Ach, ten Will.
Po czym nagle umilkł.
– A masz? – ponagliłam go pytaniem, dopowiadając dalszy ciąg tylko w głowie: …dziewczynę?
– To prawda, że odwiedzam tu pewną kobietę, którą nazywają w szpitalu moją „przyjaciółką”. I
rzeczywiście jesteśmy przyjaciółmi, ale pewnie kopnęłaby mnie w jaja, gdybym sam ją tak nazwał. Poza
tym jestem przecież mnichem.
Mnich. Też coś. W mojej szkole tylko sportowcy stanowili taką kombinację uporu i urody. Cofnęłam
się i pokazałam godzinę na komórce.
– Naprawdę muszę już iść.
– Daj mi jakiś haczyk. Nie każ mi czekać tu na zimnie i bawić się w detektywa.
Zrobiłam jeszcze kilka kroków w tył i otworzyłam drzwi. Serce mi waliło.
– Body-O-Rama. To blog na temat anatomicznych ilustracji. Jestem jedną z publikujących na nim
artystek. Jeśli wyłowisz moje prace z listy, to znajdziesz dane kontaktowe i możesz mnie śledzić online.
Uśmiechnął się szeroko i szczelnie otulił kurtką, bo zerwał się wiatr.
– Przyjmuję wyzwanie.
5
Nie byłam zadowolona ze spotkania z doktor Sheridan. Może dlatego, że wciąż czułam do niej żal, iż za
pierwszym razem wystawiła mnie do wiatru. A może przez to, że w ciągu tych dziesięciu żałosnych minut,
które mi poświęciła, cały czas próbowałam wyrzucić z myśli Jacka.
To było do mnie niepodobne. W ogóle. Jestem poważną dziewczyną i mam same A od góry do dołu.
No dobrze, nie licząc B z algebry i C z wuefu w pierwszej klasie, które zarobiłam za „złe nastawienie”
do Mallory Letson – przewodniczącej szkolnego zespołu chearleaderek i ulubienicy trenera. Co z tego, że
wygadywała bzdury o Heacie, który był wtedy w ostatniej klasie. (Tak nawiasem mówiąc, to myślę, że
Mallory musiała stać za tą sprawą z Morticią).
Spokój.
Zimna jak lód doktor Sheridan powiedziała tylko, że moje prace świadczą o „niezwykłym talencie”, po
czym przepytała mnie, dlaczego chcę zostać ilustratorem medycznym, i przeszła do rzeczy. Wyjaśniła, że
uniwersytet należy do czołówki szkół medycznych w kraju i że musi spełniać określone (standardy i
procedury) oraz (wymagania członków zarządu) oraz (regulacje ubezpieczeniowe). I że przede wszystkim
musi dbać o dobro swoich studentów. Obiecała, że rozważy moją prośbę i omówi ją ze
współpracownikami i studentami. Powiedziała, że odpowie mi w ciągu tygodnia lub dwóch.
Za dwa tygodnie będzie już połowa lata i raczej nie będę miała czasu na nic innego niż przygotowanie
się do konkursu plastycznego. Ale co miałam zrobić? Kłócić się z osobą, która wyświadczała mi
przysługę? Dała mi wizytówkę, więc teraz miałam przynajmniej jej adres mailowy. I natychmiast
napisałam do niej najbardziej nieszczery i ugrzeczniony e-mail z podziękowaniem w historii lizusostwa.
A potem, przyznaję ze wstydem, przez całą noc sprawdzałam swój artystyczny profil na Body-O-Rama,
bo miałam nadzieję, że Jack poszedł prosto do komputera i mnie wyszukał. Zamiast zdjęcia profilowego
miałam tam narysowany tuszem autoportret, na którym połowa mojej twarzy stanowiła układ mięśniowy
pozbawiony osłony skóry. Na blogu działało tylko dwadzieścioro artystów. Czy w takim razie mógł mnie
nie rozpoznać? Raczej nie, ale Jack nic o mnie nie wiedział. Mógł mnie pomylić z bardziej wyrafinowaną
dziewczyną, która malowała jaskrawe czaszki z Dnia Zmarłych. W panice przeczytałam wszystkie
komentarze co do jednego u każdego z blogerów. Na wszelki wypadek.
I nic.
Następnego dnia też nic się nie działo. I kolejnego. Ale dopiero trzeciego dnia brak reakcji z jego
strony okazał się sporym rozczarowaniem, tym bardziej że to nie była zwykła sobota. Tylko moje
osiemnaste urodziny.
I znów żadnego sygnału od Jacka. Czyżby odpuścił? Ułatwiłam mu zadanie, zamieszczając w piątek
post o moich planach urodzinowych. „No zobacz! Tu jestem!” – krzyczał mój wpis. To wszystko było
bardzo dziwaczne. Bo najpierw błagał, żebym powiedziała, jak mam na imię, i podobno czekał kilka
godzin, żeby się ze mną spotkać, a potem długo, długo… nic.
Był zajęty? A może miał powód, o którym wolałam nie myśleć: obejrzał moje prace i doszedł do
wniosku, że mam makabryczne upodobania. To się już zdarzało. Dziewczyna od zwłok i chłopak od
graffiti nie musieli do siebie pasować, mimo że oboje byli artystami. Postanowiłam więc, że nie będę
dłużej usychać z tęsknoty, skoro nawet nie wiedziałam, czy chcę tego, do czego usychałam.
No zaraz, bez przegięć! Kończyłam osiemnaście lat, mały… W końcu miałam prawo… głosować i
kupować całe palety papierosów. Już nie mogłam się doczekać. Hurra.
Mama postanowiła więc, że spędzi jedyny wolny dzień weekendu, jaki jej się należał, realizując
urodzinowe przyjemności zaakceptowane przez Beatrix. Czterdzieści pięć minut staliśmy w kolejce w St.
Francis Dinner, żeby kupić na śniadanie moje ulubione mleczne shaki. Potem powlekliśmy się do
księgarni Green Apple, żeby zapłacić za wydany w latach sześćdziesiątych album o medycznych
osobliwościach, który Heath dla mnie zarezerwował. A na koniec dotarliśmy do Legion of Honor – tak
nazywa się w San Francisco muzeum sztuki, a nie order jak we Francji.
Wiem, że wycieczka do muzeum nie byłaby dla każdego najfajniejszym sposobem na spędzenie
urodzin, ale naprawdę bardzo zależało mi na obejrzeniu wystawy zatytułowanej Ciało i krew, na której
najbardziej napalałam się na jeden eksponat – przekrój serca Maxa Brödela. Na blogu Body-O-Rama
podałam link do tego obrazu, kiedy pisałam o swoich urodzinowych planach. Do licha, po obejrzeniu go
na żywo nie byłam ani trochę rozczarowana. Brödel jest właściwie ojcem współczesnej ilustracji
medycznej. Był Niemcem, który wyemigrował do Ameryki i rysował tu schematy dla John Hopkins
School of Medicine na początku XX wieku. Jego ilustracje charakteryzują się przepięknymi detalami, ale
mają przy tym w sobie coś dziwnie surrealistycznego.
Oglądałam jego prace w książkach i nawet skopiowałam kilka z nich, żeby poćwiczyć. Ale kiedy
ujrzałam na własne oczy rysunek węglem wykonany techniką punktową, po prostu oniemiałam.
Kiedy już obejrzałam wszystkie prace na wystawie, wróciłam do przekroju serca, żeby jeszcze raz
rzucić okiem. Podziwiałam niezliczone detale, między innymi maleńkie tabliczki z wpisanymi odręcznie
nazwami: aorta, lewa komora, tchawica. To było absolutnie doskonałe dzieło. I cały czas myślałam tylko,
że musiał je narysować, przyglądając się sercu podczas sekcji. Gdyby tylko doktor Sheridan pozwoliła
mi spędzić trochę czasu w laboratorium anatomicznym, mogłabym zostać następczynią Maxa Brödela. Bo
przecież wszystko jest możliwe, no nie?
Ale chociaż sama przebywałam teraz w raju mięśni i ścięgien, moja rodzina nie była specjalnie
zainteresowana. Mama wciąż próbowała przekonać mnie, żebym obejrzała stałą wystawę dzieł
Rembrandta i Rubensa.
– Są takie sławne, Bex. I takie piękne – mówiła zachęcająco.
W końcu Heath, który nudził się jak mops, zaciągnął nas do kafejki na lunch. Było tam podobne
jedzenie, jakie sprzedawano w Alto Markecie, więc nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia. Ale
zamówiliśmy coś i zajęliśmy stolik na patio. Jako życiowy nieudacznik nie wiadomo po co sprawdziłam
jeszcze raz komentarze na blogu. I nie uniknęłam rozczarowania.
Mama też sprawdzała coś w telefonie. Tak bardzo chciałam ją zapytać o ten dziwny telefon, który
odebrała wtedy w nocy, ale bałam się, że mogłoby się to skończyć totalną katastrofą. Bo w ogóle nie
umiem kłamać.
– Musisz to zjeść, Bex – powiedziała, trącając pod stołem czubek mojego buta i przyklepując swoje
ciemne włosy, które zmierzwiły się na skroniach. Miała krótką fryzurkę, niczym krótsza wersja fryzury
Heatha, tylko że on ustawiał włosy na żel, a ona je sczesywała w dół. Przy drobnej sylwetce, takiej jak
moja, w tej fryzurce elfa było jej do twarzy. Ale dopóki z nimi mieszkałam, nie mogłam obciąć włosów
na krótko, bo wyglądalibyśmy jak rodzinny gang dziwolągów, zwabiających obcych do domu na Kool-
Aid. I dlatego nosiłam warkocze.
Skrzywiłam się do mamy.
– Ten chleb jest czerstwy.
– Kosztował dwadzieścia dolarów. Nie może być czerstwy.
Heath położył rękę na oparciu mojego krzesła.
– Ależ może. Noah mówi, że połowa renomowanych restauracji odświeża chleb zgarnięty ze stolików.
– Święty Noah zawsze ma rację – zauważyłam.
Noah był aktualnym chłopakiem mojego brata, dwudziestopięcioletnim inżynierem, który miał
apartament za milion dolarów w Castro. Wydawał się rozsądny i inteligentny i chociaż Heath jeszcze nam
go nie przedstawił, tyle już o nim słyszałyśmy, że prawie same byłyśmy w nim zakochane – zwłaszcza
moja mama. Miała nadzieję, że w tym związku mój narwany brat wreszcie się ustatkuje. W końcu nie
każdy ma takie osiągnięcia jak zawalenie nauki w dwóch college’ach, w pierwszym z powodu nudy, a w
drugim dlatego, że został przyłapany na obściskiwaniu się z dwa razy starszym profesorem angielskiego.
– À propos – powiedziała mama, układając nóż na talerzu – może w końcu mi powiesz, kiedy Noah
będzie miał czas przyjść do nas na kolację.
– Zapomniałem go spytać. Przepraszam. Dużo pracuje i…
I Heath tymczasem korzysta z okazji, żeby co drugą noc wymykać się na popijawę i metalowe koncerty.
Nie pisnęłam słowa – bratersko-siostrzana lojalność działała w obie strony – ale mama miała szósty
zmysł do tych spraw i pewnie dlatego niezbyt mi wychodzi okłamywanie jej. Pielęgniarka Katarzyna
Wielka zawsze zna prawdę.
Rzuciła mu ponure spojrzenie przez stół.
– Przysięgam, Heath, że jeśli to spieprzysz…
– Nie mam zamiaru tego spieprzyć.
– Znowu – dodałam pod nosem.
– Zrobiliśmy sobie małą przerwę – powiedział Heath.
– Bo kręciłeś z tym dupkiem.
– Z Chefem – poprawił. – I to on się koło mnie kręcił. Ja tego nie zacząłem.
– Wyjaśnij mi, dlaczego Noah chce z tobą być?
– Bo tryskam radością życia i zniewalam swoim urokiem.
Parsknęłam.
– No dobra, może i czymś tryskasz.
– Proszę, Boże. – Mama uniosła oczy do nieba, udając, że się modli. – Daj mi zamiast tych dzieci małe
kociaki, a już więcej nie zgrzeszę.
Heath złożył dłonie i zamknął oczy.
– Drogi Książę Ciemności, proszę, spraw, by te kociaki obsikały jej całe łóżko, aż pożałuje i będzie
chciała, żebyśmy wrócili.
Dałam mu kuksańca łokciem, aż w końcu się roześmiał. Poprosiłam mamę o pieniądze.
– Idę po ciastko truskawkowe za dziesięć dolarów – wyjaśniłam, biorąc jej kartę płatniczą. –
Przynajmniej mnie tu nie będzie, gdy nadciągnie apokalipsa.
Nie przestawali śmiać się i żartować, a ja tymczasem ruszyłam slalomem między stolikami i setką
ptaków wydziobujących okruchy, które wśród tych delikatesowych przysmaków rzuconych przez
zwiedzających musiały pewnie się czuć, jakby znalazły się w jakimś ptasim raju. I trudno im się dziwić.
Miejsce było naprawdę rewelacyjne, z pięknym widokiem: popołudniowe słońce rozproszyło mgłę i
słynne cynobrowopomarańczowe łuki mostu błyszczały ponad błękitną zatoką. Chociaż raz zrobiło się jak
w lecie. Ale i tak współczułam turystom, którzy kręcili się dookoła w krótkich spodenkach. Gdy
nadejdzie wieczór, pożałują, że nie przyjechali tu we wrześniu albo w październiku, kiedy jest więcej
słońca.
Otworzyłam drzwi kafejki i uderzył we mnie zgiełk dobiegający z holu muzeum. Ludzie podnosili się z
krzeseł i wyciągali szyje, żeby zobaczyć, co się dzieje. Przecisnęłam się koło jednego z wolontariuszy
pracujących w muzeum i między tłumem zgromadzonym przy wyjściu z wystawy Ciało i kość.
Kilku strażników oczyszczało z ludzi oświetlone miejsce na środku pomieszczenia. I wtedy to
zobaczyłam. Pod przekrojem serca Maxa Brödela biegły ukośnie na szarej ścianie złote litery: „świętuj”.
Czy to, czy to mogło…? A kto inny miałby to być?
Jack.
Jack-Jack-Jack! Miałam pustkę w głowie i po jej wnętrzu, jak gumowa piłeczka po sali gimnastycznej,
odbijało się tylko imię Jacka. Świętuj. To nie był przypadek. Wszedł na blog Body-O-Rama. Przeczytał
mój post o urodzinowych planach – ten, w którym umieściłam fotę Brödela. Wpadłam w wir upokorzenia
i podniecenia.
Och, moje kochające bóstwo…
On to zrobił dla mnie.
Wszedł strażnik, a za nim kilka ważnych osób, sądząc po wyglądzie. Pewnie zarząd muzeum. Jedną z
nich była dystyngowana starsza kobieta, która na widok graffiti przykryła usta dłonią.
Ktoś zaaferowanym głosem mówił do pary stojącej obok mnie:
– Był ubrany na czarno. Nie widziałem jego twarzy, ale wydało mi się dziwne, że ma ciemne okulary.
W rękawie miał coś długiego do malowania. Po prostu podszedł do ściany i zaczął pisać, jak gdyby nigdy
nic.
Para westchnęła z niedowierzaniem i pokręciła głowami.
– Złapali go? – zapytałam, włączając się do ich rozmowy.
– Nie sądzę – odparł podekscytowany mężczyzna. – Wszystko działo się bardzo szybko. Wybiegłem na
zewnątrz, żeby zawołać strażnika. Nie było mnie może z dziesięć sekund. A kiedy wróciłem, już go nie
było.
Cholera jasna. Niezła jazda. To było głupie. I szalone. Ktoś obok powiedział, że policja już jedzie.
Trzęsącymi się rękoma wyjęłam z kieszeni telefon. Nie było sposobu, żeby podejść bliżej, więc zrobiłam
jak największe zbliżenie i strzeliłam fotkę.
Och, Jack, coś ty zrobił?
Korekta Renata Kuk Hanna Lachowska Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce © elwynn/Shutterstock Tytuł oryginału The Anatomical Shape of a Heart Copyright © 2015 by Jenn Bennett First published by Feiwel and Friends, and imprint of Macmillan. All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody właściciela praw autorskich. For the Polish edition Copyright © 2016 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5984-0 Warszawa 2016. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-954 Warszawa, ul. Królowej Marysieńki 58 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydania elektronicznego P.U. OPCJA juras@evbox.pl
1 Ostatni pociąg nie nadjeżdżał. Dochodziła północ. Prawie od godziny ściskałam kurczowo portfolio z moimi pracami i ratowałam resztki dumy, czekając na przystanku kolejki przy szpitalu uniwersyteckim razem z garstką słuchaczy zerowego roku medycyny, podstarzałą Chinką dzierżącą parasol jak dzidę, gadatliwym Bezdomnym Willem (mieszkańcem podziemnego parkingu szpitalnego) oraz zawianym ulicznym kaznodzieją, który z niezmąconym entuzjazmem próbował na zmianę ostrzec nas przed piekielną apokalipsą albo wcisnąć bilety na zlot – a może jedno i drugie. – Metro linii N-Judah zepsuło się w tunelu Sunset – przeczytał jeden ze studentów z ekranu swojej komórki. – Wygląda na to, że zostaje nam nocny autobus. Grupka studentów wydała zgodny jęk. Przerażający nocny autobus. Późno w nocy, gdy metro w San Francisco kończy kursowanie, a większość mieszkańców już spokojnie śpi, na ulice wyjeżdżają nocne autobusy nazywane sowami. Jechałam takim tylko raz, tuż przed końcem roku szkolnego. Mój starszy brat Heath chciał mnie rozerwać, więc poszliśmy na zbiorowe śpiewanie Małej Syrenki w Castro Theatre. Wieczór był do bani. Po niesmacznej kolacji w obskurnej restauracji spóźniliśmy się na ostatnie metro. Nocne autobusy są wolniejsze, brudniejsze i pełne ludzi, którzy wracają z imprez, klubów, barów – to drastycznie zwiększa ryzyko, że wplączesz się w przypadkową bójkę albo oberwiesz chluszczącymi wymiotami. Jazda nocnym autobusem, kiedy Heath był ze mną, to jedno, ale samotnie… to zupełnie inna sprawa, tym bardziej że nikt w domu nie wiedział, gdzie jestem. Taaak, wiem. To dosyć głupi pomysł, ale nie miałam kasy na taksówkę. Odgryzłam skórkę przy paznokciu i zagapiłam się na mgłę otulającą uliczne latarnie. Bałam się, ale miałam nadzieję, że nikt tego nie widzi. A tak dla ścisłości: w zasadzie mam zakaz poruszania się środkami miejskiej komunikacji po dwudziestej drugiej. Bo moja mama uznała, że to dowiedziony naukowo sposób, żeby uniknąć przemocy. Nie lubi pozostawiać niczego przypadkowi. Jest dyplomowaną pielęgniarką i trzy, cztery razy w tygodniu bierze nocki na ostrym dyżurze w szpitalu po drugiej stronie ulicy (teraz też tam była), więc dokładnie wie, o jakiej porze zaczynają przywozić ofiary strzelanin. Chociaż Heath ma taką samą godzinę policyjną, i tak wiadomo, że to ja bardziej nadaję się na przypadkową ofiarę, bo jestem niską dziewczyną i nie mam jeszcze osiemnastu lat. Statystycznie rzecz biorąc, mogę być łatwym celem, ale zwykle nie włóczę się po mieście o tej porze, żeby pokazać, że mam gdzieś moje cenne nastoletnie życie. Zresztą to nie było jakieś gigantyczne ryzyko. Nie zabłąkałam się do żadnej zakazanej dzielnicy, a drogę do szpitala uniwersyteckiego znam od dziecka. Miałam też przy sobie gaz pieprzowy i dość odwagi, by go użyć. Poza tym nie kręciłam się tu bez celu. Chciałam pokazać moje ilustracje profesorce, która kieruje wydziałem anatomii, i przekonać ją, żeby mnie wpuściła do laboratorium, gdzie przechowują zwłoki przekazane szpitalowi w darze. W każdym razie taki był mój pierwotny plan. Ale po wielu godzinach czekania na osobę, która się w ogóle nie pojawiła, cały ten pomysł wydał mi się idiotyczną stratą czasu. Studenci medycyny zakładali się, o której przyjedzie nocny autobus, a Bezdomny Will machnął mi nieznacznie ręką i ruszył w moją stronę. Dobre i to. Naprawdę czułabym się bezpieczniej, gdyby od pijanego kaznodziei oddzielała mnie jakaś znajoma twarz. Denerwowało mnie, gdy dmuchał ognistym
oddechem w moją stronę. – Hej, stary – powiedział Will, podchodząc. Stary? Nie zdążyłam nawet odpowiedzieć, bo powlókł się dalej, jakby w ogóle mnie nie widział. No nieźle. Zignorowana przez bezdomnego. Ta noc zapowiadała się coraz lepiej. – Co tam, Willy? – odpowiedział serdecznie męski głos. – Masz nockę? – Ochroniarze szpitala robią obchód. Czekam, aż się zmyją. Ciekawość wzięła górę. Odwróciłam się, żeby sprawdzić, kogo zagadnął Will, ale dostrzegłam tylko ciemną postać opartą o słup. Will zasłaniał mi widok i nie byłam w stanie zobaczyć nic więcej. Rozmawiali chwilę i dopiero po kilku minutach bezdomny mnie dostrzegł. – O, Smutna Dziewczyna – powiedział, szczerząc zęby. Tak na mnie mówi, bo myśli, że mam depresję. Ale nie mam. Jestem po prostu dosyć ponura i poważna, ale jak to wyjaśnić komuś, kto sypia na łóżku z kartonu. – Jak leci? – Nie najlepiej – odparłam. – Nic dzisiaj nie mam. Czasami dawałam mu drobne, ale gdybym miała teraz trochę kasy, to pojechałabym do domu taksówką i już by mnie tu nie było. – Nie ma sprawy. Twoja starsza zafundowała mi obiad, jak szła do pracy. Wcale mnie to nie zdziwiło. Mama, pewnie przez to, że była pielęgniarką, nie mogłaby spokojnie spać, gdyby nie nakarmiła każdego w zasięgu swojego wzroku, a do tego miała jeszcze fioła na punkcie marnowania żywności. Wystarczyło, że zostało trochę więcej jedzenia niż ziarnko ryżu, a już wkładała resztki do lodówki, żeby później zrobić z tego lunch albo rozdać sąsiadom, koleżankom w pracy i jak się okazało, także Bezdomnemu Willowi. Ten ostatni dostrzegł właśnie innego znajomego i już do niego sunął, wystawiając mnie na pastwę swojego niewidocznego przyjaciela. Ale co tam. Każdy jest lepszy niż uliczny kaznodzieja. Tyle tylko że to nie był każdy. Tylko chłopak. Mniej więcej w moim wieku. Naprawdę gorące ciacho w moim wieku. Długonogi i szczupły, opierał się niedbale o słup telefoniczny i wciąż odsuwał niesforny kosmyk ciemnych włosów, który opadał mu na oko. Od stóp do głów był ubrany na czarno, jakby dostał główną rolę w filmie o włoskich gangsterach i szykował się do skoku na bank: miał dżinsy, dopasowaną kurtkę i czapkę zsuniętą prawie na oczy. Ciasne czarne rękawiczki opinały dłonie, a na chodniku, tuż przy nodze, stał wytarty plecak (prawdopodobnie wypchany materiałami wybuchowymi do rozwalenia bankowego sejfu). Wpatrywałam się w niego zupełnie bezwiednie. Wyrwał mnie z tego dopiero głos kaznodziei. Razem z kobietą osłaniającą się parasolem słuchałam, jak mamrocze coś o zbawieniu i światłości. Potem było kilka bełkotliwych zdań, aż wreszcie padł tekst o dziwkach, bestiach i płomieniach. Ogień i siarka. Bębenki pękały mi w uszach. Mocniej ścisnęłam moje portfolio, ale po chwili zamilkł i sprawiał wrażenie, jakby zasnął oparty o wiatę przystanku. – Słaby zawodnik – zauważył chłopak konspiracyjnym tonem. Czyżby podszedł bliżej? Bo dopiero teraz spostrzegłam, że jest bardzo wysoki. Zresztą jak większość ludzi z mojej perspektywy. Byłam mała, więc przewyższał mnie co najmniej o trzydzieści centymetrów. – Dałabyś mu radę, gdyby chciał ci zwinąć teczkę. To twoje prace? Opuściłam wzrok na portfolio, jakbym pierwszy raz je widziała. – Tak, to moje prace. Nie zapytał, co robię z pracami plastycznymi na kampusie medycyny. Zmrużył tylko oczy w zamyśleniu i powiedział: – Czekaj, niech zgadnę. To nie jest martwa natura ani pejzaże. Twoje sceptyczne spojrzenie nasuwa na myśl sztukę postmodernistyczną, ale buty… – przesunął wzrok po mojej czarnej spódnicy i szarych skórzanych botkach sięgających kolan – …wskazują na coś praktycznego, jak projektowanie logo.
– Moje buty mówią, że doktor Sheridan, szefowa laboratorium anatomicznego, wystawiła mnie do wiatru. – Miała się ze mną spotkać po swoim ostatnim wykładzie. Ale wykład trwał od siódmej do dziewiątej wieczorem, a potem czekałam na nią do nocy. Prawie wszyscy studenci już wyszli, a ja wciąż tam siedziałam. Zadzwoniła w końcu o jedenastej i powiedziała, że wyskoczyła jej pilna sprawa rodzinna, ale i tak miałam niejasne wrażenie, że po prostu zapomniała. I głupio jej było się do tego przyznać. – I nie tworzę sztuki modernistycznej – dodałam. – Rysuję ciała. – Ciała? – Anatomicznie. To moja działka. Nie należę do tych superkreatywnych dzieciaków, które na zajęciach plastycznych potrafią wyczarować spódnice z worków na śmieci i malują odjechanymi kolorami. Ograniczam się do szkiców ołówkiem i czarnym atramentem. I rysuję wyłącznie ciała – stare, młode, mężczyzn i kobiety. Bez różnicy. Lubię obserwować, jak poruszają się kości i skóra. Zachwyca mnie, że wszystkie części serca tak idealnie do siebie pasują. Ale w tym momencie mój umysł zafascynowany anatomią zachwycał się nowym nieznajomym, w którego sylwetce wszystko było na swoim miejscu. Piękne linie ciała i smukłe mięśnie, całe metry ciemnych rzęs i kości policzkowe tak mocne, że zdawały się podtrzymywać całość. Po prostu żywe studium anatomii. – Należę do tych, którym sprawiało przyjemność robienie sekcji żaby na biologii w dziewiątej klasie – powiedziałam bez ogródek. Nie chcę, by zabrzmiało to tragicznie, ale ten szczegół nie przysparzał mi przyjaciół. Nie wiem, dlaczego od razu wyłożyłam karty na stół. Chyba widok takiego cukiereczka uderzył mi do głowy jak bąbelki szampana. Gwizdnął pod nosem. – U nas to były świńskie płody, ale odpuściłem temat i zrobiłem sekcję w komputerze. Z przyczyn filozoficznych. Powiedział to takim tonem, jakby chciał, żebym zapytała o te przyczyny. Złapałam haczyk. – Czyli nie znosisz widoku martwych żabek… – Powiedzmy, że sprzeciwiam się z przyczyn filozoficznych – poprawił. – Wegetarianin – domyśliłam się. – Nie najlepszy, ale tak. – Wskazał na kołnierz kurtki. Miał tam przypiętą małą okrągłą plakietkę z napisem: „Bądź tu teraz”. Pokręciłam głową skołowana. – To moja filozoficzna wymówka. Zen. – Jesteś buddystą? – Nie najlepszym – powtórzył i uniósł kąciki ust niemal w uśmiechu. – À propos żaby, jak dawno temu robiłaś jej sekcję? Cztery lata? Dwa? – Próbujesz wybadać, ile mam lat? Teraz uśmiechnął się szeroko, a na lewym policzku pojawił się słodki dołeczek. – Hej, jeśli chodzisz do college’u, to nie ma sprawy. Lubię starsze dziewczyny. Ja? Do college’u? Wydałam z siebie piskliwy, neurotyczny śmiech. Co się ze mną dzieje, do licha? Na szczęście ten chichot hieny zagłuszyła ciężarówka z zepsutym tłumikiem, która brała właśnie zakręt. Kiedy przejechała, machnęłam w jego stronę ręką, do której miałam przyczepiony na łańcuszku pojemniczek z gazem pieprzowym. – Dlaczego wegetarianin i buddysta ubiera się jak włamywacz na akcję? – Włamywacz na akcję? – Obrzucił się spojrzeniem. – Za dużo czerni? – Jak planujesz skok, to nie. Im więcej czerni, tym lepiej. I przydałaby się kominiarka. – Jasny gwint – powiedział, klepiąc się po kieszeni. – Wiedziałem, że o czymś zapomniałem.
Chodnik zadrżał pod butami. Neonowa sowa na froncie autobusu mówiła sama za siebie. Pojazd nocnej linii podjeżdżał na przystanek. Z okien wylało się chłodne białe światło. – Prawdziwy cud – mruknął chłopak pod nosem. – Jest nasz autobus. Stanęłam na palcach, żeby zobaczyć, na co mam się nastawić. Część miejsc była zajęta, ale autobus nie był napakowany ludźmi jak puszka sardynkami. Jeszcze nie. Przy krawężniku formowała się już kolejka, więc ruszyłam szybko, żeby wyprzedzić studentów medycyny i pijanego kaznodzieję. Czy chłopak też miał zamiar wsiąść? Powstrzymałam się od zerknięcia przez ramię, chociaż zżerała mnie ciekawość. Sięgnęłam do torby po bilet miesięczny. Przesunęłam go nad czytnikiem i już byłam w środku. Miałam tylko nadzieję, że nie samotnie.
2 Pierwsza zasada podróżowania środkami komunikacji publicznej w nocy brzmi: trzymaj się jak najbliżej kierowcy. Od razu rozsiadłam się z przodu autobusu, na jednej z długich ławek zwróconych do wnętrza pojazdu. Są zarezerwowane dla niepełnosprawnych, ciężarnych i starszych, ale kobieta z parasolem zajęła już sąsiednie miejsce, więc nie miałam zamiaru się tym przejmować. Wsunęłam teczkę za swoje nogi, szybko omiatając wzrokiem resztę autobusu, by ocenić skalę zagrożenia. Na szczęście pijany kaznodzieja zniknął z horyzontu. Ale był za to ktoś inny. Gdy drzwi autobusu zamknęły się z piskiem, gorące ciacho opadło na fotel naprzeciwko mnie. Chłopak wsunął plecak między nogi. Westchnął teatralnie i zsunął się na fotelu, po czym nagle podskoczył, udając, że jest zdziwiony moim widokiem. – Znowu się spotykamy. – Najwyraźniej jedziesz w tym samym kierunku. Mam nadzieję, że nie planujesz włamania do mojego domu. Nie mamy klejnotów, panie Włamywaczu. – Jack Włamywacz. To nawet nieźle brzmi. Może powinienem pomyśleć o takiej ścieżce kariery. Jack. Czy tak miał na imię? W zagłębieniach jego policzków i dołku pod dolną wargą kładły się głębokie cienie od jaskrawego jarzeniowego światła. Wciąż celowo wstrzymywał uśmiech jak mały łobuziak. – Znasz tego bezdomnego. Willa. – Postanowiłam zabawić się w Sherlocka Holmesa, gdy autobus z dudnieniem odjeżdżał z przystanku. – A to znaczy, że musisz mieszkać gdzieś w okolicach Parnassusu. Coś cię przywiało na kampus albo do szpitala. – Pomogę ci wyeliminować jeden z tych punktów – powiedział. – Nie mieszkam tutaj. – Hm. Czyli nie studiujesz medycyny. – Nie zamykaj mi kariery. Niektórzy włamywacze muszą mieć chirurgiczną zręczność. – Ale wspomniałeś o „starszych dziewczynach”, a to znaczy, że chodzisz do liceum jak ja… – Jak ty? Aha! – powiedział wesoło. – Jesienią zaczynam ostatnią klasę. – Ja też – przyznałam się. – Skoro nie masz zajęć na Parnassusie, to musisz znać kogoś, kto tu studiuje albo pracuje w szpitalu. Albo odwiedzałeś kogoś w szpitalu. – To logiczne, Smutna Dziewczyno – odezwał się. – Zaraz, zaraz. Nie tylko ja znam Willa. Powiedział, że twoja starsza dała mu obiad, więc zna twoją mamę. A ponieważ teraz martwisz się, że chcę obrabować twój dom… – Wcale się nie martwię… – Przecież tak powiedziałaś, pamiętasz? Jestem Jackiem Włamywaczem – powiedział, podnosząc dłoń w rękawiczce. – Nieważne. Ty i twoja mama znacie Willa, ale nie mieszkacie w pobliżu szpitala. Inner albo Outer Sunset? – Tak – powiedziałam wymijająco. Niezrażony, próbował dalej. – Nie powiedziałaś, po co chciałaś się spotkać z tą szefową laboratorium anatomicznego. Chcesz się załapać na staż czy…
– Nie. Chciałam tylko uzyskać zgodę na rysowanie zwłok, które tam są. Przymrużył jedno oko. – Masz na myśli nieboszczyków? – Ciała ofiarowane dla dobra nauki. Chcę zostać ilustratorem medycznym. – To znaczy rysować do podręczników? Skinęłam głową. – I dla firm farmaceutycznych, medycznych laboratoriów, naukowców… Jest silna konkurencja. Tylko pięć oficjalnie uznanych wydziałów magisterskich. Żeby się na nie dostać, trzeba zdobywać doświadczenie, gdzie się da. Pod koniec lipca jest konkurs plastyczny dla uczniów sponsorowany przez kilka miejscowych muzeów. Chcę go wygrać. Jest stypendium do wzięcia, a poza tym wygrana będzie dobrze wyglądać w papierach do college’u. – I rysowanie tych zwłok pomoże ci wygrać? – Rysowanie spreparowanych zwłok. Skrzywił się z obrzydzeniem. – Da Vinci też rysował zwłoki. – Sięgnęłam po argument, który nie pomógł mi uzyskać aprobaty mamy, kiedy oznajmiłam, że chcę iść w ślady włoskich malarzy. – I Michał Anioł. Wśród fresków w Kaplicy Sykstyńskiej są ukryte schematy anatomiczne. Wystarczy przyjrzeć się uważnie fragmentowi Stworzenia Adama. To ten, na którym Bóg wyciąga rękę, żeby dotknąć palców Adama. Różowy całun za postacią Boga to nic innego jak schemat ludzkiego mózgu. – Wow. Nie żartowałaś z tą żabą? – Nie. – Podrapałam się z tyłu głowy. Zaczynały mnie uwierać wsuwki podtrzymujące warkocze upięte nad karkiem. – Chcę tylko rysować zwłoki w laboratorium. Nie będę nikomu przeszkadzać w pracy ani kręcić się pod nogami. Ale nic nie załatwiłam i muszę tu wrócić w środę przed jej wykładem. Mam nadzieję, że tym razem przyjdzie. Dlaczego tyle gadałam? Nie byłam pewna, ale nie mogłam przestać. Kiedy się denerwuję, zaczynam paplać. – Dobrze chociaż, że nie będę musiała po raz drugi ryzykować życia w nocnym autobusie i rozmawiać z dziwnymi chłopakami. – Warto zaryzykować, żeby poczuć, że żyjesz. – Ale to tylko przypływ adrenaliny. Roześmiał się, a potem wpatrywał się we mnie przez chwilę. – Jesteś interesująca. – Mówi Jack, wegetarianin i buddysta kradnący klejnoty. Jego leniwy uśmiech był śmiertelnie niebezpieczny. Zawsze mi się wydawało, że dobrze mi idzie flirtowanie z chłopakami, a tylko ci, z którymi flirtowałam, nie byli w tym dość dobrzy. Ale Jack był świetny, a to mnie tylko podkręcało. Musnął wzrokiem moje nogi… a zwłaszcza ten krótki kawałek odkrytego kolana między spódniczką a botkiem. Do cholery. Po prostu chciał mnie oszacować. Jak na to zareagować? Ziemia do Beatrix: to nocny autobus, a nie piosenka Journey. Nie byliśmy dwojgiem nieznajomych, którzy jadą nocnym pociągiem w nieznane. Wracałam do domu, a on pewnie planował włamanie do monopolowego. Czasami myślałam sobie, że moje życie uczuciowe to wielka klapa. Zdecydowanie nie miałam do tego szczęścia. Nie zrozumcie mnie źle: nie należę do tych laseczek, które mówią: „Jestem beznadziejna. Żaden chłopak nigdy na mnie nie spojrzy”. Czasami spoglądali (na przykład teraz). A kilku wręcz się wgapiało (poważnie, zupełnie jak ten tutaj). Ale kiedy mnie lepiej poznali – albo obejrzeli moje odjechane dzieła medyczne – to zwykle znajomość się kończyła. To było zbyt dziwaczne, żeby z tego żartować, ale nie dość dziwne dla hipsterów. Nie byłam żadnym dziwolągiem ani przygłupem, więc poruszałam się po ziemi niczyjej. I nawet mi to pasowało, że mnie
mylnie odbierają, naprawdę, nie przejęłam się nawet wtedy, kiedy ktoś w zimie wydrapał na mojej szafce napis „Morticia Adams”. Bo po pierwsze, chociaż mamy jakby to samo nazwisko, tamto filmowe pisze się przez dwa D, ale wątpię, żeby ten, kto to wyskrobał, miał na tyle rozwinięte szare komórki, żeby zauważyć różnicę. A po drugie z wyglądu przypominam bardziej córkę Addamsów, Wednesday – tę apatyczną dziewczynkę bawiącą się lalkami bez głów – niż Morticię, głównie z powodu moich włosów. Zawsze zaplatam warkocze i znam tysiąc jeden sposobów na dziwne fryzury, począwszy od klopsików księżniczki Lei, przez tyrolską dziewczynę, a skończywszy na stylu à la grecka bogini albo, to moje dzisiejsze arcydzieło, średniowieczna księżniczka we współczesnej odsłonie. Ale najzabawniejsze jest to, że właściwie to lubię Rodzinę Addamsów, więc ten, kto mnie tak przezwał, wcale mi nie zrobił przykrości. Nie zadręczałam się tym po nocach, zdecydowanie nie. I nie jestem też towarzyskim odludkiem. Mam parę przyjaciółek (mówiąc „parę”, mam na myśli dokładnie dwie, Lauren i Kaylę, które wyjechały razem na wakacje do cieplejszej części stanu). I miałam też dwóch chłopaków (to znaczy Howarda Hoopera, z którym chodziłam dwa miesiące, i Dylana Nortona – ten ostatni był moim chłopakiem przez dwie godziny na konkurencyjnej studniówce urządzonej w piwnicy u Lauren). No dobra. Mój kalendarz nie był zapełniony po brzegi i w życiu nie mogłabym włożyć do szkoły czarnej sukni, bo ludzie zaraz nabijaliby się ze mnie za moimi plecami i pytali, gdzie jest Gomez. Ale postanowiłam, że pozbędę się tej etykietki w college’u, że zbuduję tam wizerunek wyrafinowanej studentki sztuki, tryskającej humorem i niepowstrzymaną radością życia. Będę bez zahamowań prowadzić rozmowy o skórze i kościach, podbiję tym serce jakiegoś zbuntowanego profesora (oczywiście z brytyjskim akcentem i ciałem byłego olimpijczyka w pływaniu), a potem uciekniemy razem na ciepłą i bajecznie piękną śródziemnomorską wysepkę, na której zrobię karierę najbardziej wziętej ilustratorki medycznej na świecie. W tych marzeniach byłam zawsze starsza i mądrzejsza, a poza tym wciąż świeciło słońce. A tymczasem teraz siedziałam w nocnym autobusie, za oknem wisiała chłodna mgła i czułam, że… nie wiem, co czułam. Może to, że nie muszę czekać, aż skończę liceum, żeby przenieść się na wyspę marzeń. Może dałabym radę poderwać tego niebezpiecznie przystojnego chłopaka z nocnego autobusu. Tu i teraz. Podniósł wzrok i nasze spojrzenia się spotkały. Patrzyliśmy sobie w oczy. Patrzyliśmy… I patrzyliśmy… Poczułam w piersi gorącą falę, która po chwili przepłynęła po skórze. To musiało być zaraźliwe, bo na jego policzkach rozlały się dwie różowe plamy. Nigdy nie widziałam, żeby taki chłopak jak on się zarumienił. Nie wiedziałam, co się dzieje, ale szczerze mówiąc, wcale nie byłabym zdziwiona, gdyby autobus nagle zajął się ogniem, zjechał z ulicy i eksplodował niczym w ognistym piekle. Ale autobus zawijał na kolejne przystanki, a my wciąż patrzyliśmy sobie w oczy. Ta starsza i mądrzejsza ja z moich marzeń pewnie rzuciłaby się chłopakowi na szyję, ale ta prawdziwa była na to zbyt wycofana. W końcu przerwał milczenie i zapytał cichym głosem, zdesperowany: – Jak masz na imię? Kobieta z parasolem cicho parsknęła. Zmarszczyła na mnie brwi z wyraźną dezaprobatą. Była w tym lepsza od mojej matki. Czy obserwowała nas przez cały czas? – Cholera. Jack pociągnął za pomarańczowy sznur, dając znak, że chce wysiąść, i pochylił się, by zabrać plecak. Irving and Ninth. Uczęszczany przystanek. Do mojego było jeszcze kilka przecznic, a to mogło znaczyć tylko jedno: autobusowa fantazja dobiegała końca. Co zrobić? Zignorować ostrzeżenie kobiety z parasolem i powiedzieć mu, jak mam na imię? A jeśli go nigdy więcej nie zobaczę?
Autobus gwałtownie szarpnął i stanął. Plecak Jacka się przewrócił. Przez niedopięty zamek wyturlał się jakiś przedmiot i uderzył o czubki moich butów. Wymyślna butelka farby w spreju ze złocistą metalową nakrętką Podniosłam ją i znieruchomiałam. Jack zastygł w napięciu i rozdziawił usta – nie potrafił ukryć, jak bardzo się zdenerwował. Podałam mu butelkę z farbą w spreju. Wcisnął ją do plecaka, po czym przewiesił go przez ramię. – Powodzenia z rysowaniem zwłok. Nie potrafiłam wydusić z siebie słowa, bo moje procesory dopiero przetwarzały najświeższe wiadomości. W milczeniu odprowadzałam go wzrokiem, aż jego wysoka sylwetka zniknęła w ciemności, a drzwi zamknęły się i autobus ruszył z przystanku. Wiedziałam, kim jest.
3 Gdy w maju skończył się rok szkolny, w całym San Francisco zaczęło się pojawiać złote graffiti. Na mostach i frontach budynków wyskakiwały pojedyncze słowa zapisane olbrzymimi złotymi literami. Nie przypominało to w niczym nabazgranych wulgarnych napisów, które zostawiały gangi. To były kunsztownie wykonane literki – bez wątpienia dzieło utalentowanego i zręcznego artysty. Czy tym kimś był Jack? Czy to on był tym osławionym ulicznym artystą, poszukiwanym za wandalizm? Ostatni odcinek drogi minął mi jak we śnie, bo próbowałam przypomnieć sobie wszystko, co słyszałam o złotym graffiti na miejskich budynkach. Szkoda, że nie zwracałam na to większej uwagi. Czułam, że muszę przeprowadzić małe śledztwo, i to zaraz. Kiedy autobus dojechał w końcu na Judah Street, popędziłam do domu. Mieszkam w dzielnicy Inner Sunset, a ta nazwa to po prostu dowcip stulecia, dlatego że właśnie w tej części miasta najczęściej wisi mgła. Najgorzej bywa w lecie, gdy są chłodne noce – czasami przez kilka tygodni nie widzimy słońca. Ale nie licząc mgły, lubię tu mieszkać. Tylko kilka ulic dzieli nas od parku Golden Gate. Na Irving są całkiem niezłe sklepy. A do przystanku MUNI wystarczy podejść kilka kroków w górę ulicy. Zajmujemy dwa dolne piętra wąskiego trzykondygnacyjnego szeregowca w stylu edwardiańskim. Na tyłach znajduje się niewielkie podwórko, którego używamy wspólnie z sąsiadką Julie, studentką zerowego roku medycyny – wynajmuje mieszkanie nad nami. To właśnie ona załatwiła mi spotkanie w laboratorium anatomicznym. Wbiegłam po schodach. Kiedy szukałam w torebce klucza do domu, przy krawężniku zatrzymała się taksówka. Wyskoczył z niej mój brat, który szybko zapłacił kierowcy i dopiero wtedy mnie spostrzegł. – Mama jedzie do domu! – zawołał Heath, pędem wbiegając po schodach i naśladując odgłos syreny pogotowia. Miał na sobie obcisłą kurtkę, obcisłe dżinsy i jeszcze bardziej obcisłą czarną koszulkę ze srebrnym napisem: „Metalowy chłopak XXI wieku”. Śmierdział piwem, więc mu nie uwierzyłam. – Gdzie byłeś? – zapytałam. – Ja? Gdzie ty byłaś? – Łapałam przestępców w nocnym autobusie. Wydał z siebie lekceważący okrzyk, przeczesując palcami najeżone krótkie włosy w tym samym odcieniu brązu co moje. Stojąc o jeden stopień wyżej, byłam prawie wyższa od niego. Jeśli chodzi o wzrost, to wzięliśmy cały przydział po mamie. Spojrzał na moją spódnicę i buty. – Zaraz. Dlaczego jesteś ubrana? – To długa historia. Jedzie od ciebie jak z browaru. Jesteś narąbany? – Już nie – poskarżył się. – Otwórz wreszcie te drzwi. Mówię zupełnie poważnie. Kiedy mijałem szpital, widziałem z taksówki, jak z parkingu dla pracowników wyjeżdża jej więźniarka. Miał na myśli antyczną białą toyotę mamy, z pięcioma tysiącami kilometrów przebiegu i wgniecionym błotnikiem. – Zapłaciłem taksówkarzowi ekstranapiwek, żeby przejechał na czerwonym świetle. Dlatego ją wyprzedziłem. Wrrr! – warknął niecierpliwie. – Może być w każdej chwili, Bex. Tak nazywa mnie rodzina i przyjaciele. To skrót od Beatrix, jedyny, jaki uznaję – nie Bea ani Trixie, ani żadne inne zdrobnienie, bo wtedy moje koszmarne imię brzmi jeszcze bardziej staroświecko.
Czując oddech Heatha na plecach, otworzyłam drzwi. Wśliznęliśmy się do środka. Chociaż nasze mieszkanie zajmuje dwa piętra, oficjalnie ma tylko jedną sypialnię. Należy ona do mamy. Heath mieszka w suterenie, która z założenia jest pralnią. Technicznie rzecz biorąc, to tylko małe pomieszczenie sąsiadujące z garażem dla jednego samochodu. A mój pokój to w zasadzie jadalnia, ale nie potrzebujemy jej, bo jadamy przy stole w kuchni albo na kanapie w salonie przed telewizorem – „jak świnie”, tak mówi moja mama, ale wcale się tego nie wstydzi. Bo w mojej rodzinie jest silny gen braku wstydu. Na przykład mój dwudziestoletni brat wcale się nie wstydzi mieszkać z matką zamiast znaleźć własny kąt. A ponieważ brakowało mu jeszcze czterech miesięcy, by stać się całkowicie pełnoletnim w świetle prawa, moja mama skopałaby mu tyłek, gdyby wiedziała, że Heath wślizguje się do klubów z fałszywym prawkiem. Znowu. – Dlaczego wraca do domu w połowie zmiany? – zapytałam. – Diabli wiedzą – odkrzyknął Heath, idąc już do łazienki. – Muszę się wysikać. Patrz przez okno i powiedz mi, jak przyjedzie. – Zapomnij. Muszę się przebrać. Nie wie, że nie było mnie w domu. Popędziłam do swojego pokoju, wcisnęłam portfolio obok stolika do rysowania i zrzuciłam płaszcz. Od salonu oddzielały mój pokój dwuskrzydłowe drzwi. Na szybach przykleiłam stare prześwietlenia rentgenowskie, które pocięłam w kwadraciki. Kiedy drzwi były zamknięte, miałam dzięki temu minimum prywatności. Ale ponieważ to nie jest pokój sypialny, nie ma w nim okien, a wszystkie ciuchy upycham do zdezelowanej szafy z Ikei, która już się nie domyka. Mimo to nie jest tak źle. Na środku sufitu wisi lampa w stylu art déco, więc mam dosyć światła, a w ścianę jest wbudowany potężny regał na porcelanę, na którym trzymam swoje zbiory: stare podręczniki anatomii, fantom z lat sześćdziesiątych (Przezroczystą Kobietę z widocznymi narządami wewnętrznymi), kilka starych odlewów szczęk i zestaw miniaturowych anatomicznych modeli (mam serce, mózg i płuca). W nogach łóżka znajduje się Lester, szkielet naturalnej wielkości przeznaczony do nauki, który wisi na specjalnym obracanym haczyku. Szkielety są zazwyczaj drogie, ale mama wydębiła go za friko ze szpitalnego kampusu, bo brakuje mu jednej ręki. Heath zatrzymał się przy rentgenowskich drzwiach i ciężko oddychał. – A tak na poważnie, to gdzie byłaś? – Miałam się spotkać z szefową laboratorium anatomicznego, ale nie przyszła. – Znowu to? Ale jesteś uparta. Przecież mama ci powiedziała, żebyś im dała spokój. – Miałam już umówione spotkanie – odparłam. – Nie włamałam się do laboratorium i nie zbezcześciłam zwłok. Nie zrobiłam nic złego. – Tylko zignorowałam życzenie matki, wsiadłam do nocnego autobusu i flirtowałam z chłopakiem, który być może jest poszukiwanym wandalem… – No w każdym razie nie aż tak złego – poprawiłam się. – Boże, wybacz – wymamrotał Heath. – Ty naprawdę nie umiesz być niegrzeczna. Rozpięłam botki i wrzuciłam je do zdezelowanej szafy. – Ale za to ty potrafisz. Czy Noah był z tobą? A może w ogóle nie wiedział? Jeśli go oszukujesz… – Ciii! Słyszysz? – Przechylił głowę, opierając rękę na futrynie. – Czy to więźniarka? – wyszeptał. Spod podłogi dobiegło znajome skrzypienie drzwi do garażu. – Spałem już, kiedy przyszłaś – poinstruował Heath i zbiegł na dół. Szybko wcisnęłam spódnicę pod łóżko i zamykając drzwi, jednocześnie wciągałam spodnie od piżamy. Gdy gasiłam lampę, usłyszałam kroki mamy na schodach z piwnicy. Wpadła do pokoju. Jasna cholera. Ale była szybka. Musiała się spieszyć. – Jest pierwsza w nocy. Skąd ty, do diabła, dzwonisz? – Poprzez pisk gumowych podeszew od butów przebijał się głos mamy. – Nieważne. Co mnie to obchodzi? Przejdź do rzeczy i powiedz, o co ci chodzi. Z kim ona rozmawiała? – Nie ma mowy. Jeśli coś przyślesz pocztą, wyrzucę to do śmieci. Słyszysz? – Głos odbił się od moich
drzwi, kiedy mijała je w drodze do kuchni. Brzęknęły słoiki. Otworzyła lodówkę. Och! Pewnie oddała lunch Bezdomnemu Willowi. I teraz szukała czegoś do jedzenia. – Twoje zmartwienie. Nic się nie zmieniło. Przestań próbować, jeśli nie chcesz być rozczarowany. A teraz przepraszam, bo pracuję. Miłego lotu z Londynu – zakończyła, wymieniając nazwę miasta ironicznym tonem. Towarzyszył temu stłumiony odgłos uderzenia. Wow! Musiała być na serio wkurzona. Zza moich drzwi znowu dobiegł pisk butów. – A żebyś tak spadł do jebanego Atlantyku – mruknęła do siebie, zbiegając po schodach. Minutę później rozległ się warkot więźniarki i już jej nie było. Mama rzadko się wkurza. Szczerze mówiąc, to prawie nigdy nie okazuje emocji. W ogóle. I ja to po niej odziedziczyłam – jestem konkretna do bólu. Nie dramatyzuję, nie płaczę, nie krzyczę. Obie poruszamy się na bezemocjonalnej płaszczyźnie, w przeciwieństwie do Heatha, który żyje jak na huśtawce – od wzlotów do upadków. Ma to po ojcu, który zostawił nas trzy lata temu dla właścicielki klubu striptizerskiego. Poznał ją w czasie służbowej podróży do południowej Kalifornii. Od tamtego czasu go nie widzieliśmy, ale szczerze mówiąc, w ogóle za nim nie tęskniłam. Jego odejście poprzedziły niezliczone kłótnie, normalka, ale potem mama bardzo szybko wzięła się w garść. Nie płakała, gdy przeprowadzali rozwód, i nie powiedziała na ojca złego słowa, chociaż nigdy nie zapłacił jej ani grosza alimentów. Ostatni raz okazała emocje dwa lata temu, kiedy oboje z Heathem w akcie rodzinnej solidarności zmieniliśmy nazwisko na jej panieńskie Adams. Mimo to jedyną osobą, która potrafiła wprawić ją w zły nastrój, był mój tata, ale z tego, co wiedziałam, nie utrzymywali kontaktów. Nie chodziła też z nikim na randki, bo – jak powiedziała – „skreśliła mężczyzn”, nie miała również przyjaciół w Londynie. To na kogo krzyczała przez telefon? Uchyliłam rentgenowskie drzwi, kiedy Heath wychodził z sutereny. Mijając mnie, wyciągnął dłoń i przybiliśmy piątkę. – Żyj i rzygaj – powiedział wesoło, wpadając do łazienki. – Masz brokat na nosie – zauważyłam. Nie wiem, czy odciął się błyskotliwą uwagą, bo już był poza zasięgiem moich uszu. A zresztą miałam ważniejsze sprawy, więc go olałam i zaszyłam się w łóżku z laptopem. W niespełna kilka sekund znalazłam to, co mnie interesowało: wpis na miejskim blogu opatrzony sensacyjnym tytułem: Uliczny artysta ze złotym jabłkiem: poeta czy pospolity wandal? Na blogu relacjonowano szczegółowo to, co już wiedziałam, ale dokopałam się też do kilku nowych wiadomości, takich jak ta, że „wypalanki” czy „dziełka” (tak nazywano te artystyczne produkcje) były wykonywane profesjonalnym pistoletem natryskowym specjalną farbą do graffiti, której sprzedaż jest w mieście zakazana. Od razu przyszedł mi na myśl wyszukany pojemnik, który wypadł z plecaka Jacka – na pewno nie dałoby się tego kupić w małym lokalnym sklepiku. Poczułam lekki skurcz żołądka. W ciągu ostatnich dwóch tygodni napisano pięć słów: „zaczynaj, leć, dołącz, skocz, zaufaj”. „Zaczynaj” było nieprzypadkowo pierwszym słowem. Litery miały półtora metra wysokości i napisano je na chodniku przy Lotta Fountain, najstarszym zabytku miasta. Ostatnie słowo, „zaufaj”, zostało wykaligrafowane na dachu budki biletowej przy wejściu do miejskiego zoo. Na blogu cytowano wypowiedź policjanta nadzorującego z ramienia policji San Francisco Program Walki z Graffiti. Przestrzegał, że różnica między graffiti a sztuką polega na tym, że to drugie jest dozwolone. Podkreślił też, że ponieważ koszty czyszczenia graffiti przekroczyły czterysta dolarów, artysta, który namalował złote litery, będzie obłożony karą grzywny. Mało tego. Wandal przy wszystkich słowach umieścił u dołu ostatniej litery złote jabłuszko. Autor bloga zastanawiał się, czy nie wskazuje to przypadkiem na związek twórcy graffiti z lokalną anonimową „grupą artystyczną” o nazwie Discord (Niezgoda).
To nie była dobra wiadomość. Członkowie tego ugrupowania angażowali się we wrogie działania wobec burmistrza i mieli na koncie zniszczenie publicznej własności na kwotę rzędu dziesiątek tysięcy dolarów: wybite okna, podpalenia, oblanie farbą pomnika Gandhiego z brązu przed Ferry Building na Emabarcadero. Autor bloga snuł spekulacje, że znaczek przy złotych literach może być nawiązaniem do złotego jabłka z greckiej mitologii, które miała otrzymać najpiękniejsza bogini, co doprowadziło do niezgody między Herą, Afrodytą i Ateną. Gdy zaczęłam o tym wszystkim rozmyślać, poczułam się jak na rozkołysanym pirackim statku w wesołym miasteczku, byłam podekscytowana i dręczył mnie strach, że puszczą liny i wystrzelę w powietrze. Mój brat miał rację co do jednego: nie umiem być niegrzeczna. Powinnam chyba zapomnieć o Jacku i kontynuować swoje nudne lato bez przyjaciół i słońca. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Następnego popołudnia, kiedy mama wciąż jeszcze odsypiała nockę, a Heath – wałęsanie się po klubach, pojechałam metrem na Irving Street, skąd można było podejść spacerkiem do południowego wejścia do parku Golden Gate… I tylko jeden przystanek dzielił mnie od miejsca, gdzie Jack poprzedniej nocy wysiadł z autobusu. Pracowałam tam na pół etatu jako czarująca kasjerka w ekskluzywnych delikatesach o nazwie Alto’s. Ponieważ obsługiwaliśmy „wyższe sfery”, wszyscy oprócz pracowników działu mięsnego i rybnego musieli nosić białe, zapinane koszule, czarne spodnie, czarne krawaty i czarny fartuch firmowy Alto Marketu. Czułam się przez to jak kelnerka w ekskluzywnym lokalu – tylko bez sutych napiwków. Wiele osób w szkole narzeka na letnią pracę, ale nie licząc czarnego krawata, byłam z mojej całkiem zadowolona. Przesuwanie produktów nad skanerem nie wymagało wielkiego wysiłku. I w sumie lubiłam też układać zakupy w torbach. Traktowałam to jak rodzaj puzzli: cięższe towary najpierw, zimne z zimnymi – przypominało mi to układanie plastikowych wnętrzności fantomu i o dziwo, dawało satysfakcję. A poza tym w sklepie zawsze pachniało świeżo upieczonym chlebem i kwiatami, a płynąca z głośników muzyka klasyczna podsycała moje fantazje na temat wyrafinowanej studentki sztuki. Mogłam trafić gorzej. Odbiłam kartę zegarową, podliczyłam pieniądze i udałam się do wyznaczonej kasy. Osoba, która obsługiwała ją przede mną, porozrzucała dookoła gumki recepturki i długopisy. Gdy odłożyłam wszystko na swoje miejsce, zza regału z importowanymi słodyczami wystawiła głowę ciemnowłosa kobieta. – Dzień dobry, Beatrix. Była to pani Gomez, jedna z kierowniczek w markecie i moja szefowa, odkąd zeszłego lata zaczęłam tu pracować. Miała niewiele ponad trzydzieści lat i samotnie wychowywała jedenastoletnią córkę Joy. Jak na szefową była całkiem rozsądna i sprawiedliwa, a nawet dość miła – kolejny powód, dla którego nie mogłam narzekać na tę pracę. – Cholera… ale tu dziś nudno. Zero klientów – powiedziałam. – Bez przerwy ziewam – przyznała pani Lopez z uśmiechem, zakładając ręce na fartuchu. Na środku jej krawata, tuż pod węzłem, błyszczała mała czarno-czerwona biedroneczka. Miała słabość do biedronek i zawsze przyczepiała taką broszkę w różne miejsca: do skarpetek, do swetra, do spodni. Kupiłam jej na Boże Narodzenie biedronkę w lucycie – trzymała ją na biurku w swoim biurze. – Jak się udało tajne spotkanie? Pani Lopez wiedziała, czym się zajmuję, i nie robiło na niej wrażenia rysowanie spreparowanych zwłok – kolejny powód, dla którego miałam z nią wspólny język. – Niestety, totalny niewypał. – Opowiedziałam jej pokrótce całą historię, pomijając ostatnią część o jeździe do domu nocnym autobusem i spotkaniu z Jackiem. – Drugie podejście w środę. Na moje szczęście nie mam zmiany, więc nie muszę błagać szefowej, żeby mi dała wolny wieczór.
– Na twoje szczęście masz superszefową, więc nie musiałabyś tak bardzo błagać. Racja. – Co się dziś dzieje? – zapytałam, kucając, żeby sprawdzić, ile mam papierowych toreb na zakupy. – Jakieś ploteczki? – Skończyły się steki z łososia na wyprzedaży. – Katastrofa! Mruknęła pod nosem, próbując wymyślić bardziej soczysty kawałek. – O, już wiem! Ten wandal od złotego graffiti znowu coś napisał. Tym razem przy wejściu do parku Golden Gate na Dziewiątej ulicy. Moje znudzone serce zaczęło od razu bić jak szalone. – C-co takiego? – powiedziałam, wyskakując spod kontuaru jak z procy. – Na chodniku. Jak wyprowadzałam Beauty rano przed pracą, były tam już ekipy telewizyjne. Litery są prawie takie wysokie jak ja i były z boku chodnika. Oderwała kawałek taśmy kasowej, żeby pokazać mi, jak to wyglądało. R O Z K W I T A J – Z boku chodnika – powtórzyła, pomagając sobie gestem dłoni z perfekcyjnymi czerwonymi paznokciami, które zawsze wyglądały jak świeżo zrobione. „Rozkwitaj”. Byłam w szoku. – To było ładne i takie kobiece. Dużo zawijasów i listków winorośli. – Ogród botaniczny. – Uświadomiłam sobie, że był właśnie przy tym wejściu. – Tak, to był chodnik prowadzący do botanika. Policja mówi, że po raz pierwszy jest związek między znaczeniem słowa a miejscem, gdzie zostało namalowane. A teraz wszyscy próbują złamać ten wyszukany szyfr. Przypomniałam sobie znaczek przy kurtce Jacka: „Bądź tu teraz”. Czy buddyści nie powinni być nastawieni pokojowo? Wyobraziłam sobie uprzejmych starych ludzi rysujących wzory na piasku w ogrodach Zen i popijających herbatkę albo ćwiczących jogę. Nie pasowało mi do tego niszczenie publicznej własności. – Ten, kto to robi, jest bardzo sprytny i ma dużo szczęścia – zauważyła pani Lopez. – Ale szczęście kiedyś się skończy. I ktoś złapie wandala na gorącym uczynku. To tylko kwestia czasu. Tym kimś mogłam być ja. Ale prawdopodobnie już nigdy go nie spotkam. Znałam tylko jego imię i filozoficzny stosunek do bekonu. Ach, że też zapomniałam: mieliśmy jeszcze wspólnego znajomego.
4 Skończyłam zmianę w Alto Markecie o ósmej wieczorem, ale zamiast wrócić prosto do domu, wskoczyłam w metro N-Judah i pojechałam do szpitala. To było tylko dziesięć minut drogi, a mama tego wieczoru nie pracowała, więc nie musiałam się martwić, że się gdzieś na nią natknę. Napisałam do niej SMS, że będę trochę później i zabiorę się do domu z koleżanką. Zbierała się już wieczorna mgła, ale było jeszcze jasno, a na szpitalnym parkingu stało mnóstwo samochodów. Zajrzałam we wszystkie miejsca, gdzie zwykle kręcił się Bezdomny Will, ale po dwudziestu minutach wałęsania się po okolicy miałam dość. I wtedy go ujrzałam – stał na rogu i machał do przejeżdżających samochodów. – Hej, Will – zawołałam z odległości kilku metrów. Łatwo było go przestraszyć, a nie chciałam, żeby spanikował. Odwrócił głowę i omiatał chodnik skołowanym wzrokiem, aż w końcu mnie namierzył. – Smutna Dziewczyna! Dlaczego masz krawat? – To służbowy mundurek – odpowiedziałam, wyciągając torbę z Alto Marketu. – Przyniosłam ci coś. – Mnie? – Wziął ostrożnie torbę i zajrzał do środka. – Co to jest? – Pieczeń rzymska, sałatka ziemniaczana i babeczka. – Najmniej wyszukany zestaw, jaki można znaleźć w delikatesach. Sądziłam, że nie miałby wielkiego pożytku z importowanych oliwek i pikantnych kluseczek. – Ale nie ciesz się za szybko. To jest łapówka. Pamiętasz, jak wczoraj w nocy spotkaliśmy się na przystanku? Wetknął nos do torby i dopiero po chwili na mnie spojrzał, jakby zdążył już zapomnieć, że tu stoję. – Kiedy? Wczoraj w nocy? – Rozmawiałeś z takim jednym chłopakiem. On cię znał. Ma na imię Jack. Pusta twarz Willa nie nastrajała optymistycznie. Może to był zły pomysł. – Mówił na ciebie Willy – dodałam. – Mnich! – Wyszczerzył zęby. – Mnich? – powtórzyłam, niepewna, czy mamy na myśli tę samą osobę. – Jest religijny – wyjaśnił Will. – Och, chodzi ci o ten buddyzm? – Tak – rozpromienił się Will. – To on – powiedziałam. – Od dawna go znasz? – Nie wiem. Kilka lat. Chyba. Widuję go dwa albo trzy razy w tygodniu. Kilka lat. To znaczy, że nie odwiedzał pacjenta po, dajmy na to, operacji wyrostka. – Pracuje tu? Albo ktoś z jego rodziny? – Odwiedza swoją przyjaciółkę. Wyobraziłam sobie Jacka ściskającego jakąś biuściastą lalunię i żal ścisnął mi serce, zupełnie bez sensu, bo chłopak był przestępcą, a nie moją potencjalną drugą połówką. – Wiesz coś o nim? Może jak się nazywa? Gdzie mieszka? Will pociągnął nosem i wytarł go. – Wiem, że wsiada do linii N.
– Na przedmieścia? – zapytałam. – Jak ten autobus, do którego wczoraj wsiedliśmy? – Nie – powiedział, wskazując w przeciwnym kierunku. – Jedzie tam. Okej, to już było coś. Wsiadł pewnie do nocnego, żeby pojechać do parku i namalować napis na chodniku. To znaczyło, że nie mieszka w mojej dzielnicy. Ale gdzie mieszka, mogłam tylko zgadywać. Linia N prowadziła przez całe miasto i miała milion przystanków. – Wiesz o nim coś jeszcze? – zapytałam. Will wzruszył ramionami. – Jest zabawny. Opowiada dobre dowcipy. Niektórych nie łapię. Ale wiesz, jak to jest. Ludzie się czasem śmieją, kiedy jest im smutno. Albo dziewczyny, które wyglądają na smutne, uśmiechają się. Wskazał na mnie palcem i mrugnął, jakby właśnie wyjawił mi tajemnicę życia. I byłoby to nawet miłe, ale pomyślałam, że pewnie wydębił pigułki przeciwbólowe od jednego z pacjentów opuszczających pomoc doraźną. Kiedy zaczął pogwizdywać jakąś bliżej nieokreśloną melodię, wiedziałam, że już nic więcej z niego nie wycisnę. Wyglądało na to, że jeśli nie zrobię sobie legowiska obok Willa, to moje szanse na spotkanie Jacka spadną do zera. Szpitalny kampus to tłoczne miejsce. Ale nie tak tłoczne, jak myślałam. Dwa dni później znowu pojechałam do szpitala na spotkanie z szefową laboratorium anatomicznego. Czasami mam wrażenie, że akurat wtedy, kiedy chcę, żeby metro przyjechało punktualnie, to ono się spóźnia. I przez to musiałam się denerwować, chociaż nie chciałam. Może dlatego nie zauważyłam, co się święci. Ktoś na mnie wpadł i wytrącił mi z ręki portfolio. – Au! – Moja wina. Myślałem, że mnie widzisz. Jakaś kurtka pochyliła się przede mną i podniosła portfolio. Kiedy się wyprostowała, dostrzegłam też ręce, nogi i twarz, która mogłaby konkurować z Heleną Trojańską o miano najpiękniejszej. To był Jack. W świetle dnia wyglądał jakoś inaczej. Spod kurtki wystawała kowbojska koszula w kratkę w tonacji turkusowej, a sama kurtka… Klasyczna czarna skóra, jakich używają motocykliści. I kiedy mówię „klasyczna”, to mam na myśli prawdziwą kurtkę retro, taką, jaką w latach pięćdziesiątych nosił Marlon Brando w filmie Dziki – powycierana w zagięciach, z małymi guziczkami dla ozdoby. Pasowała do dużych czarnych butów, nad którymi kończyły się podwinięte nogawki dżinsów. Tym razem nie miał czapki. Jego ciemnobrązowe włosy były dobrych kilkanaście centymetrów dłuższe na czubku głowy niż z tyłu i na krótko obciętych bokach. Te długie włosy, luźno zaczesane do góry, opadały kosmykami na czoło, ale niedbały nieład nie był wcale efektem podmuchów wiatru. Wyglądał super. Jak wycięty ze starego filmu rockendrolowiec. Gdyby James Dean mógł mieć dziecko z Davidem Beckhamem, byłoby podobne do Jacka. Stylizacja na włamywacza musiała być tylko przebraniem, do wykonania nocnej roboty. – Jack Wandal – powiedziałam niezbyt przyjaźnie, jakby był moim śmiertelnym wrogiem. Wzdrygnął się i rozejrzał. – Czy mogłabyś nie rozpowiadać tego całemu światu? Wolę przezwisko Jack Włamywacz. – Więc nie zaprzeczasz? No i dobrze. Bo przecież wiem, co widziałam. A potem okazało się, że… sprofanowałeś ogród botaniczny. – Sprofanowałem? – Słyszałeś. No dobra. Nie miałam zamiaru używać takiego słowa. Niewiele mnie obchodzą kwiatki i nie uważam parku za jakąś świątynię natury. Po prostu się zdenerwowałam. Ale skoro to słowo już wyszło z moich ust, to broniłam go jak jakaś stara kobieta wymachującą pięścią łobuzom i darmozjadom. I wyrwałam mu
z ręki portfolio, żeby podkreślić mój słuszny gniew. – Widziałaś to? – zapytał, zagarniając mnie swoją zbyt wysoką sylwetką na skraj chodnika, żeby zrobić miejsce przechodzącym właśnie studentom medycyny. – Masz na myśli „rozkwitaj”? Chyba całe miasto to widziało. W jego oczach rozbłysła radość, ale zamrugał kilka razy długimi na kilometr ciemnymi rzęsami i spoważniał. – Tylko ty o tym wiesz. – Wątpię. A twoi koledzy po fachu, z rewolucyjnej grupy Niezgoda? Pokręcił głową. – Nie należę do Niezgody. – W Internecie ludzie mówią co innego. – To nieprawda. Pracuję sam i nikt nie wie, kim jestem. Ha, zabawne, ale mu uwierzyłam. A może to był tylko syndrom chwilowej naiwności wywołanej bliskością gorącego ciacha. – Słowo skauta – przysiągł. – Moja tajemnica jest w twoich rękach, Lois Lane[1] . Nie daj się na to złapać. Nie daj się na to złapać. – Ale nie wiem, kim jesteś naprawdę. – Wiesz o mnie więcej niż ja o tobie. Udałam, że nie słyszę. – A właściwie to co tu robisz? – Powiedziałaś, że dziś znowu masz spotkanie z doktor Sheridan, przed jej wykładem, więc sprawdziłem plan zajęć, ale coś pomyliłem. – Podrapał się po głowie w taki sposób, że pewnie bym wymiękła, gdyby nie był zadeklarowanym przestępcą. – Czekam tu od dwóch godzin. Ale było warto, bo jednak przyszłaś. Czy on sobie robi bekę? Próbowałam się jakoś odszczeknąć, ale wyszedł mi tylko przeciągły, zduszony dźwięk. Jakby tego było mało, poczułam zdradziecki rumieniec wypełzający na policzki. Odwróciłam się od Jacka i pognałam cementowym chodnikiem, starając się sprawiać wrażenie osoby niesłychanie zajętej, a nie spanikowanej. Ale to było bez znaczenia. Moje krótkie nogi nie miały szans z jego długimi, więc wcale się nie zdziwiłam, gdy dogonił mnie po kilku krokach. – Lubię rogowe okulary – powiedział, kiedy się ze mną zrównał. Wcisnął ręce do kieszeni. – Nadają ci seksowny naukowy styl. – Artystyczny styl – odparowałam, nie patrząc na niego. Zamieniłam dziś szkła kontaktowe na okulary, bo chciałam wyglądać na starszą, ale nie musiał tego wiedzieć. I zdecydowanie nie musiał też wiedzieć, że kiedy powiedział słowo „seksowny”, to moje serce wywinęło kilka szybkich fikołków. – Mogę zobaczyć twoje prace? – zapytał. – To tylko kilka szkiców ołówkiem. – Super. Pokażesz mi? – Nie. – Dlaczego? – Bo nie. – Bo nie… są dobre? – Są dobre. – Udowodnij – powiedział, wyciągając rękę z kieszeni, żeby kuksnąć knykciami moją teczkę. – Wiesz, jak artysta artyście. Widziałaś moje prace. To pokaż mi swoje. Och, ten zachęcający ton – i ta wieloznaczność ostatniego zdania. Ta starsza, bardziej wyrafinowana wymyślona ja była całkowicie oczarowana. Ale prawdziwa ja… siedziała na rozpędzonej karuzeli emocji, których centralnym punktem była pensjonarska nerwowość. W dodatku nie mogłam oderwać
wzroku od wytartych czubków jego butów, które nie wydawały się zwykłymi starymi martensami. Wyglądały na bardziej wyszukane. Fluevogi, czy coś w tym rodzaju. Kilka metrów dzieliło nas od wejścia do budynku, w którym mieściło się laboratorium anatomiczne. Sprawdziłam godzinę na komórce. Cholera. Musiałam się pospieszyć. Dlaczego napatoczył się właśnie teraz? Potrzebowałam więcej czasu, żeby spokojnie pomyśleć, po co tu przyszedł. – Może mi chociaż powiesz, jak masz na imię? – zapytał, gdy schowałam komórkę. – Po co? Boisz się, że na ciebie doniosę? To dlatego mnie wytropiłeś? Dlaczego byłam taka przewrażliwiona? – Nic o mnie nie wiesz i masz zero dowodów, więc jak mogłabyś donieść? Mądrzej by było unikać cię, jeśli już o to chodzi. Poza tym ty pierwsza mnie tropiłaś. Zatrzymałam się przed budynkiem i spojrzałam na niego. – Niby jak? – Will powiedział, że pytała o mnie Smutna Dziewczyna. Co za kanalia. – Byłam ciekawa… No wiesz… – Ja też byłem ciekawy. Od czasu tamtej nocy w autobusie fantazjuję o tym, że spotykam gorące laski, a to zakłóca moje codzienne życie i osłabia wrodzoną pogardę dla środków publicznego transportu. Czy on naprawdę to powiedział? Nie daj się! Nie daj się! – Zapytałam o ciebie Willa, bo chciałam się dowiedzieć, czy naprawdę jesteś tym przestępcą – powiedziałam zbyt kłótliwym i głośnym tonem. Student wychodzący z budynku zerknął na mnie zdziwiony. – Muszę już iść. Mam ważne spotkanie. Próbowałam odejść, ale Jack zablokował mi przejście. – To, co robię, jest co najwyżej niegroźnym wykroczeniem. Nie jestem skończonym draniem. I nikt mnie nie przyłapał na gorącym uczynku, więc nie ma sprawy. – Nie rozśmieszaj mnie. Mam ważne spotkanie. Pochylił głowę, żeby spojrzeć mi w oczy. – Jeśli cię rozśmieszam, to może odpuścisz sobie spotkanie i pójdziesz ze mną na kolację? O rety. Zapraszał mnie na randkę? – To naprawdę jest dla mnie ważne. I nie chcę się spóźnić. Podniósł dłonie, jakby się poddawał. – Powiedz chociaż, jak masz na imię. Proszę. Daj mi mail, telefon, cokolwiek. No, Smutna Dziewczyno. Stary Will powiedział mi tylko, że masz siostrę i że twoja mama jest salową w szpitalu. – Mam brata i mamę pielęgniarkę – poprawiłam, z trudem wstrzymując śmiech. – A mnie powiedział, że jesteś mnichem i że w szpitalu pracuje twoja „przyjaciółka”. Jack roześmiał się i powiedział: – Ach, ten Will. Po czym nagle umilkł. – A masz? – ponagliłam go pytaniem, dopowiadając dalszy ciąg tylko w głowie: …dziewczynę? – To prawda, że odwiedzam tu pewną kobietę, którą nazywają w szpitalu moją „przyjaciółką”. I rzeczywiście jesteśmy przyjaciółmi, ale pewnie kopnęłaby mnie w jaja, gdybym sam ją tak nazwał. Poza tym jestem przecież mnichem. Mnich. Też coś. W mojej szkole tylko sportowcy stanowili taką kombinację uporu i urody. Cofnęłam się i pokazałam godzinę na komórce. – Naprawdę muszę już iść. – Daj mi jakiś haczyk. Nie każ mi czekać tu na zimnie i bawić się w detektywa. Zrobiłam jeszcze kilka kroków w tył i otworzyłam drzwi. Serce mi waliło. – Body-O-Rama. To blog na temat anatomicznych ilustracji. Jestem jedną z publikujących na nim
artystek. Jeśli wyłowisz moje prace z listy, to znajdziesz dane kontaktowe i możesz mnie śledzić online. Uśmiechnął się szeroko i szczelnie otulił kurtką, bo zerwał się wiatr. – Przyjmuję wyzwanie.
5 Nie byłam zadowolona ze spotkania z doktor Sheridan. Może dlatego, że wciąż czułam do niej żal, iż za pierwszym razem wystawiła mnie do wiatru. A może przez to, że w ciągu tych dziesięciu żałosnych minut, które mi poświęciła, cały czas próbowałam wyrzucić z myśli Jacka. To było do mnie niepodobne. W ogóle. Jestem poważną dziewczyną i mam same A od góry do dołu. No dobrze, nie licząc B z algebry i C z wuefu w pierwszej klasie, które zarobiłam za „złe nastawienie” do Mallory Letson – przewodniczącej szkolnego zespołu chearleaderek i ulubienicy trenera. Co z tego, że wygadywała bzdury o Heacie, który był wtedy w ostatniej klasie. (Tak nawiasem mówiąc, to myślę, że Mallory musiała stać za tą sprawą z Morticią). Spokój. Zimna jak lód doktor Sheridan powiedziała tylko, że moje prace świadczą o „niezwykłym talencie”, po czym przepytała mnie, dlaczego chcę zostać ilustratorem medycznym, i przeszła do rzeczy. Wyjaśniła, że uniwersytet należy do czołówki szkół medycznych w kraju i że musi spełniać określone (standardy i procedury) oraz (wymagania członków zarządu) oraz (regulacje ubezpieczeniowe). I że przede wszystkim musi dbać o dobro swoich studentów. Obiecała, że rozważy moją prośbę i omówi ją ze współpracownikami i studentami. Powiedziała, że odpowie mi w ciągu tygodnia lub dwóch. Za dwa tygodnie będzie już połowa lata i raczej nie będę miała czasu na nic innego niż przygotowanie się do konkursu plastycznego. Ale co miałam zrobić? Kłócić się z osobą, która wyświadczała mi przysługę? Dała mi wizytówkę, więc teraz miałam przynajmniej jej adres mailowy. I natychmiast napisałam do niej najbardziej nieszczery i ugrzeczniony e-mail z podziękowaniem w historii lizusostwa. A potem, przyznaję ze wstydem, przez całą noc sprawdzałam swój artystyczny profil na Body-O-Rama, bo miałam nadzieję, że Jack poszedł prosto do komputera i mnie wyszukał. Zamiast zdjęcia profilowego miałam tam narysowany tuszem autoportret, na którym połowa mojej twarzy stanowiła układ mięśniowy pozbawiony osłony skóry. Na blogu działało tylko dwadzieścioro artystów. Czy w takim razie mógł mnie nie rozpoznać? Raczej nie, ale Jack nic o mnie nie wiedział. Mógł mnie pomylić z bardziej wyrafinowaną dziewczyną, która malowała jaskrawe czaszki z Dnia Zmarłych. W panice przeczytałam wszystkie komentarze co do jednego u każdego z blogerów. Na wszelki wypadek. I nic. Następnego dnia też nic się nie działo. I kolejnego. Ale dopiero trzeciego dnia brak reakcji z jego strony okazał się sporym rozczarowaniem, tym bardziej że to nie była zwykła sobota. Tylko moje osiemnaste urodziny. I znów żadnego sygnału od Jacka. Czyżby odpuścił? Ułatwiłam mu zadanie, zamieszczając w piątek post o moich planach urodzinowych. „No zobacz! Tu jestem!” – krzyczał mój wpis. To wszystko było bardzo dziwaczne. Bo najpierw błagał, żebym powiedziała, jak mam na imię, i podobno czekał kilka godzin, żeby się ze mną spotkać, a potem długo, długo… nic. Był zajęty? A może miał powód, o którym wolałam nie myśleć: obejrzał moje prace i doszedł do wniosku, że mam makabryczne upodobania. To się już zdarzało. Dziewczyna od zwłok i chłopak od graffiti nie musieli do siebie pasować, mimo że oboje byli artystami. Postanowiłam więc, że nie będę dłużej usychać z tęsknoty, skoro nawet nie wiedziałam, czy chcę tego, do czego usychałam.
No zaraz, bez przegięć! Kończyłam osiemnaście lat, mały… W końcu miałam prawo… głosować i kupować całe palety papierosów. Już nie mogłam się doczekać. Hurra. Mama postanowiła więc, że spędzi jedyny wolny dzień weekendu, jaki jej się należał, realizując urodzinowe przyjemności zaakceptowane przez Beatrix. Czterdzieści pięć minut staliśmy w kolejce w St. Francis Dinner, żeby kupić na śniadanie moje ulubione mleczne shaki. Potem powlekliśmy się do księgarni Green Apple, żeby zapłacić za wydany w latach sześćdziesiątych album o medycznych osobliwościach, który Heath dla mnie zarezerwował. A na koniec dotarliśmy do Legion of Honor – tak nazywa się w San Francisco muzeum sztuki, a nie order jak we Francji. Wiem, że wycieczka do muzeum nie byłaby dla każdego najfajniejszym sposobem na spędzenie urodzin, ale naprawdę bardzo zależało mi na obejrzeniu wystawy zatytułowanej Ciało i krew, na której najbardziej napalałam się na jeden eksponat – przekrój serca Maxa Brödela. Na blogu Body-O-Rama podałam link do tego obrazu, kiedy pisałam o swoich urodzinowych planach. Do licha, po obejrzeniu go na żywo nie byłam ani trochę rozczarowana. Brödel jest właściwie ojcem współczesnej ilustracji medycznej. Był Niemcem, który wyemigrował do Ameryki i rysował tu schematy dla John Hopkins School of Medicine na początku XX wieku. Jego ilustracje charakteryzują się przepięknymi detalami, ale mają przy tym w sobie coś dziwnie surrealistycznego. Oglądałam jego prace w książkach i nawet skopiowałam kilka z nich, żeby poćwiczyć. Ale kiedy ujrzałam na własne oczy rysunek węglem wykonany techniką punktową, po prostu oniemiałam. Kiedy już obejrzałam wszystkie prace na wystawie, wróciłam do przekroju serca, żeby jeszcze raz rzucić okiem. Podziwiałam niezliczone detale, między innymi maleńkie tabliczki z wpisanymi odręcznie nazwami: aorta, lewa komora, tchawica. To było absolutnie doskonałe dzieło. I cały czas myślałam tylko, że musiał je narysować, przyglądając się sercu podczas sekcji. Gdyby tylko doktor Sheridan pozwoliła mi spędzić trochę czasu w laboratorium anatomicznym, mogłabym zostać następczynią Maxa Brödela. Bo przecież wszystko jest możliwe, no nie? Ale chociaż sama przebywałam teraz w raju mięśni i ścięgien, moja rodzina nie była specjalnie zainteresowana. Mama wciąż próbowała przekonać mnie, żebym obejrzała stałą wystawę dzieł Rembrandta i Rubensa. – Są takie sławne, Bex. I takie piękne – mówiła zachęcająco. W końcu Heath, który nudził się jak mops, zaciągnął nas do kafejki na lunch. Było tam podobne jedzenie, jakie sprzedawano w Alto Markecie, więc nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia. Ale zamówiliśmy coś i zajęliśmy stolik na patio. Jako życiowy nieudacznik nie wiadomo po co sprawdziłam jeszcze raz komentarze na blogu. I nie uniknęłam rozczarowania. Mama też sprawdzała coś w telefonie. Tak bardzo chciałam ją zapytać o ten dziwny telefon, który odebrała wtedy w nocy, ale bałam się, że mogłoby się to skończyć totalną katastrofą. Bo w ogóle nie umiem kłamać. – Musisz to zjeść, Bex – powiedziała, trącając pod stołem czubek mojego buta i przyklepując swoje ciemne włosy, które zmierzwiły się na skroniach. Miała krótką fryzurkę, niczym krótsza wersja fryzury Heatha, tylko że on ustawiał włosy na żel, a ona je sczesywała w dół. Przy drobnej sylwetce, takiej jak moja, w tej fryzurce elfa było jej do twarzy. Ale dopóki z nimi mieszkałam, nie mogłam obciąć włosów na krótko, bo wyglądalibyśmy jak rodzinny gang dziwolągów, zwabiających obcych do domu na Kool- Aid. I dlatego nosiłam warkocze. Skrzywiłam się do mamy. – Ten chleb jest czerstwy. – Kosztował dwadzieścia dolarów. Nie może być czerstwy. Heath położył rękę na oparciu mojego krzesła. – Ależ może. Noah mówi, że połowa renomowanych restauracji odświeża chleb zgarnięty ze stolików. – Święty Noah zawsze ma rację – zauważyłam.
Noah był aktualnym chłopakiem mojego brata, dwudziestopięcioletnim inżynierem, który miał apartament za milion dolarów w Castro. Wydawał się rozsądny i inteligentny i chociaż Heath jeszcze nam go nie przedstawił, tyle już o nim słyszałyśmy, że prawie same byłyśmy w nim zakochane – zwłaszcza moja mama. Miała nadzieję, że w tym związku mój narwany brat wreszcie się ustatkuje. W końcu nie każdy ma takie osiągnięcia jak zawalenie nauki w dwóch college’ach, w pierwszym z powodu nudy, a w drugim dlatego, że został przyłapany na obściskiwaniu się z dwa razy starszym profesorem angielskiego. – À propos – powiedziała mama, układając nóż na talerzu – może w końcu mi powiesz, kiedy Noah będzie miał czas przyjść do nas na kolację. – Zapomniałem go spytać. Przepraszam. Dużo pracuje i… I Heath tymczasem korzysta z okazji, żeby co drugą noc wymykać się na popijawę i metalowe koncerty. Nie pisnęłam słowa – bratersko-siostrzana lojalność działała w obie strony – ale mama miała szósty zmysł do tych spraw i pewnie dlatego niezbyt mi wychodzi okłamywanie jej. Pielęgniarka Katarzyna Wielka zawsze zna prawdę. Rzuciła mu ponure spojrzenie przez stół. – Przysięgam, Heath, że jeśli to spieprzysz… – Nie mam zamiaru tego spieprzyć. – Znowu – dodałam pod nosem. – Zrobiliśmy sobie małą przerwę – powiedział Heath. – Bo kręciłeś z tym dupkiem. – Z Chefem – poprawił. – I to on się koło mnie kręcił. Ja tego nie zacząłem. – Wyjaśnij mi, dlaczego Noah chce z tobą być? – Bo tryskam radością życia i zniewalam swoim urokiem. Parsknęłam. – No dobra, może i czymś tryskasz. – Proszę, Boże. – Mama uniosła oczy do nieba, udając, że się modli. – Daj mi zamiast tych dzieci małe kociaki, a już więcej nie zgrzeszę. Heath złożył dłonie i zamknął oczy. – Drogi Książę Ciemności, proszę, spraw, by te kociaki obsikały jej całe łóżko, aż pożałuje i będzie chciała, żebyśmy wrócili. Dałam mu kuksańca łokciem, aż w końcu się roześmiał. Poprosiłam mamę o pieniądze. – Idę po ciastko truskawkowe za dziesięć dolarów – wyjaśniłam, biorąc jej kartę płatniczą. – Przynajmniej mnie tu nie będzie, gdy nadciągnie apokalipsa. Nie przestawali śmiać się i żartować, a ja tymczasem ruszyłam slalomem między stolikami i setką ptaków wydziobujących okruchy, które wśród tych delikatesowych przysmaków rzuconych przez zwiedzających musiały pewnie się czuć, jakby znalazły się w jakimś ptasim raju. I trudno im się dziwić. Miejsce było naprawdę rewelacyjne, z pięknym widokiem: popołudniowe słońce rozproszyło mgłę i słynne cynobrowopomarańczowe łuki mostu błyszczały ponad błękitną zatoką. Chociaż raz zrobiło się jak w lecie. Ale i tak współczułam turystom, którzy kręcili się dookoła w krótkich spodenkach. Gdy nadejdzie wieczór, pożałują, że nie przyjechali tu we wrześniu albo w październiku, kiedy jest więcej słońca. Otworzyłam drzwi kafejki i uderzył we mnie zgiełk dobiegający z holu muzeum. Ludzie podnosili się z krzeseł i wyciągali szyje, żeby zobaczyć, co się dzieje. Przecisnęłam się koło jednego z wolontariuszy pracujących w muzeum i między tłumem zgromadzonym przy wyjściu z wystawy Ciało i kość. Kilku strażników oczyszczało z ludzi oświetlone miejsce na środku pomieszczenia. I wtedy to zobaczyłam. Pod przekrojem serca Maxa Brödela biegły ukośnie na szarej ścianie złote litery: „świętuj”. Czy to, czy to mogło…? A kto inny miałby to być? Jack.
Jack-Jack-Jack! Miałam pustkę w głowie i po jej wnętrzu, jak gumowa piłeczka po sali gimnastycznej, odbijało się tylko imię Jacka. Świętuj. To nie był przypadek. Wszedł na blog Body-O-Rama. Przeczytał mój post o urodzinowych planach – ten, w którym umieściłam fotę Brödela. Wpadłam w wir upokorzenia i podniecenia. Och, moje kochające bóstwo… On to zrobił dla mnie. Wszedł strażnik, a za nim kilka ważnych osób, sądząc po wyglądzie. Pewnie zarząd muzeum. Jedną z nich była dystyngowana starsza kobieta, która na widok graffiti przykryła usta dłonią. Ktoś zaaferowanym głosem mówił do pary stojącej obok mnie: – Był ubrany na czarno. Nie widziałem jego twarzy, ale wydało mi się dziwne, że ma ciemne okulary. W rękawie miał coś długiego do malowania. Po prostu podszedł do ściany i zaczął pisać, jak gdyby nigdy nic. Para westchnęła z niedowierzaniem i pokręciła głowami. – Złapali go? – zapytałam, włączając się do ich rozmowy. – Nie sądzę – odparł podekscytowany mężczyzna. – Wszystko działo się bardzo szybko. Wybiegłem na zewnątrz, żeby zawołać strażnika. Nie było mnie może z dziesięć sekund. A kiedy wróciłem, już go nie było. Cholera jasna. Niezła jazda. To było głupie. I szalone. Ktoś obok powiedział, że policja już jedzie. Trzęsącymi się rękoma wyjęłam z kieszeni telefon. Nie było sposobu, żeby podejść bliżej, więc zrobiłam jak największe zbliżenie i strzeliłam fotkę. Och, Jack, coś ty zrobił?