minebookshelf

  • Dokumenty299
  • Odsłony38 819
  • Obserwuję41
  • Rozmiar dokumentów574.7 MB
  • Ilość pobrań19 466

Veronica Roth - Cztery

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Veronica Roth - Cztery.pdf

minebookshelf EBooki
Użytkownik minebookshelf wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 13 miesiące temu

Dziękuję bardzo :)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 321 stron)

Veronica Roth Cztery Opowiadania z serii „Niezgodna” tłumaczenie: MoreThanBooks opracowanie graficzne: Thebesciaczuczek

1. Transfer ……………... 4 2. Nowicjusz ………….. 67 3. Syn …………………140 4. Zdrajca …………… 208 5.Dodatkowe sceny … 303

5 Veronica Roth Cztery Transfer Opowiadanie z serii „Niezgodna” tłumaczenie: MoreThanBooks

6 Tytuł oryginału: Four. The Transfer. A Divergent Story. Copyright © 2013 Veronica Roth EPub Edition August 2013 9780062285638 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1 Wydanie I Nieoficjalne tłumaczenie

7 puszczam symulację z wrzaskiem. Czuję pieczenie na wardze, a kiedy odsuwam rękę, widzę krew na opusz- kach palców. Musiałem ją przygryźć podczas testu. Kobieta z Nieustraszoności, która kontroluje mój test, patrzy na mnie jakoś dziwnie, kiedy odrzuca do tyłu swoje czarne włosy i wiąże je w supeł. Wcześniej powiedziała mi, że nazywa się Tori. Jej ramiona są pokryte od góry do dołu atramentem, językami ognia, promieniami światła i skrzydłami jastrzębia. − Czy będąc w symulacji… zdawałeś sobie sprawę, że to nie była rzeczywistość? – pyta mnie Tori, wyłączając maszynę. Tori mówi i zachowuje się bardzo swobodnie, ale to tylko wyćwiczona umiejętność osiągnięta dzięki latom praktyki. Wiem to, gdy tylko to widzę. Zawsze to wiem. Nagle uświadamiam sobie, że słyszę bicie własnego serca. Mój ojciec powiedział, że coś takiego może się zdarzyć. Dodał też, że zapytają mnie, czy byłem świadom podczas symulacji, i prze- kazał, co mam powiedzieć, gdy to zrobią. − Nie – mówię. – Gdybym był, czy sądzisz, że przegryzłbym sobie wargę? Tori przypatruje mi się przez kilka sekund. Potem przygryza kolczyk w wardze, zanim się odzywa: − Gratulacje. Twój wynik to podręcznikowy rezultat Altruizmu. O

8 Kiwam głową, ale słowo „Altruizm” brzmi dla mnie jak pętla zaciśnięta wokół mojej szyi. − Nie jesteś zadowolony? – pyta. − Członkowie mojej frakcji będą. − Nie pytałam o nich. Pytałam o ciebie – mówi. Kąciki ust i oczy Tori zwracają się ku dołowi, jak gdyby dźwigały małe ciężarki. Zupełnie, jakby się czymś smuciła. – To pomieszczenie jest bezpieczne. Możesz tutaj powiedzieć, co tylko zechcesz. Zanim przyszedłem dziś rano do szkoły, wiedziałem doskonale, na co przełożą się moje wybory podczas testu. Wybrałem jedzenie, a nie broń. Rzuciłem się w kierunku psa, byle tylko uratować tę dziewczynkę. Zdawałem sobie sprawę, że wybierając te możliwości, mój test zakończy się i otrzymam Altruizm jako wynik. Gdyby mój ojciec nie trenował mnie ani nie kontrolował każdej części mojego testu, nie wiem, czy byłbym w stanie wybrać coś innego. W takim razie czego się spodzie- wałem? Którą frakcję chciałem? Jakąkolwiek z nich. Jakąkolwiek, tylko nie Altruizm. − Jestem zadowolony – odpowiadam z przekonaniem. Nie obchodzi mnie, co ona mówi – to pomieszczenie nie jest bezpieczne. Nie ma bezpiecznych pomieszczeń, żadnych bezpiecznych praw ani tym bardziej bezpiecznych sekretów do wyjawienia. Czuję potężne zęby bestii zaciskające się wokół mojego

9 ramienia, rozrywające moją skórę. Kiwam głową i kieruję się w stronę drzwi. Jednak zanim opuszczam to pomieszczenie, dłoń Tori zamyka się wokół mojego łokcia. − Ty jesteś tym, który musi żyć ze swoim wyborem – dodaje. – Reszta sobie z tym poradzi, pójdzie dalej, bez względu na co się zdecydujesz. Ale ty nigdy tego nie zrobisz. Otwieram drzwi i wychodzę.

10 racam z powrotem do stołówki i zajmuję miejsce przy stole Altruistów, wśród ludzi, którzy ledwie mnie znają. Ojciec nie pozwala mi przychodzić na większość spotkań naszej frakcji. Twierdzi, że spowoduję jakiś zamęt, że zrobię coś, co zniszczy jego reputację. Nie obchodzi mnie to. Jestem szczęśliwszy w moim pokoju, w cichym domu, niż otoczony pełnymi szacunku i pokory Altruistami. Konsekwencją mojej ciągłej nieobecności jest fakt, że inni Altruiści są w stosunku do mnie nieufni i przekonani, że coś jest ze mną nie tak, że jestem albo chory, albo niemoralny, albo dziwny. Nawet ci, którzy są chętni do kiwnięcia mi głową, nie spotykają się ze mną wzrokiem. Siadam z rękoma opartymi na kolanach, obserwując inne stoliki, kiedy reszta uczniów kończy swoje testy. Stolik Erudytów jest pokryty różnymi papierami, ale oni się nie uczą – Erudyci po prostu robią z tego wielkie przestawienie, prowadzą rozmowy zamiast wymieniać się pomysłami, ich oczy wracają na rozmówcę za każdym razem, gdy zdaje im się, że ktoś na nich patrzy. Prawi głośno rozmawiają, z resztą jak zwykle. Serdeczni śmieją się, wyciągają jedzenie z kieszeni i podają je dalej. Nieustraszeni są rozkrzyczani i głośni, rozwaleni na stołach i krzesłach, opierają się o siebie i szturchają jeden drugiego. Chciałem należeć do jakiejkolwiek frakcji. Do jakiejkolwiek oprócz mojej, gdzie wszyscy już dawno postanowili, że nie jestem W

11 wart ich uwagi. W końcu do stołówki wchodzi Erudytka i podnosi rękę do góry, prosząc o ciszę. Altruiści i Erudyci od razu milkną, ale ko- bieta musi krzyczeć „Cisza!”, żeby zauważyli ją Nieustraszeni, Serdeczni i Prawi. − Testy właśnie się zakończyły – mówi. – Pamiętajcie, że nie wolno wam omawiać swoich wyników z innymi, nawet z przy- jaciółmi czy rodziną. Ceremonia Wyboru odbędzie się jutrzejszego wieczoru w Bazie. Zaplanujcie swoje przybycie co najmniej dziesięć minut przed rozpoczęciem. Jesteście wolni. Wszyscy ruszają w stronę drzwi, oczywiście oprócz naszego stolika, gdzie czekamy aż wszyscy wyjdą, zanim nawet możemy wstać. Znam drogę, jaką obiorą sobie Altruiści, by stąd wyjść, na dół korytarzem i przez główne drzwi na przystanek autobusowy. Oni są zdolni czekać nawet godzinę, pozwalając innym ludziom wsiąść przed nimi. Nie sądzę, bym zdołał znieść więcej tej ciszy. Zamiast podążyć za nimi, wyślizguje się przez boczne drzwi w uliczkę obok szkoły. Już wcześniej obierałem tę drogę, ale zazwyczaj skradałem się powoli, nie chcąc być zauważonym ani słyszanym. Dzisiaj wszystkim, czego chcę, jest szybki bieg. Biegnę sprintem do końca uliczki, a potem skręcam w pustą ulicę, przeskakując nad wyrwą w chodniku. Moja luźna kurtka Altruizmu powiewa na wietrze, więc ściągam ją z siebie, pozwalając jej ciągnąć się za mną niczym flaga, a później ją wypuszczam. Biegnę dalej, podwijając przy okazji rękawy mojej

12 koszuli do łokci, a kiedy całe moje ciało buntuje się przeciwko temu sprintowi, zwalniam do truchtu. Wydaje mi się, że całe miasto, które zostawiam za sobą, staje się niewyraźne, a budynki mieszają się ze sobą. Słyszę odgłos moich butów, ale ten dźwięk nie brzmi, jakby był częścią mnie. Wreszcie muszę się zatrzymać, moje mięśnie płoną żywym ogniem. Jestem na terenie bezfrakcyjnych, który leży pomiędzy sektorem Altruizmu, głównymi siedzibami Erudytów i Prawych a naszymi siedzibami. Na każdym spotkaniu frakcji nasi przywódcy, zazwyczaj mówiący głosem mojego ojca, zachęcają nas do nie obawiania się bezfrakcyjnych i traktowania ich jak istot ludzkich, nie jak załamanych, zagubionych stworzeń. Ale szczerze powiedziawszy, nigdy nie zdarzyło mi się ich bać. Wchodzę na chodnik, więc mogę patrzeć przez okna budynków. Przez większość czasu widzę tylko stare meble i śmieci na podłodze, a każdy pokój jest pusty. Kiedy większość mieszkańców miasta wyjechała – najwyraźniej musieli, bo nasza populacja nie zajmuje wszystkich budynków – nie byli zmuszeni pakować się w pośpiechu, ponieważ miejsca, w których mieszkali, są czyste. Nic po nich nie zostało. Kiedy mijam jeden z budynków na rogu, widzę coś w środku. Pokój tuż przy oknie jest tak samo pusty jak inne, które mijałem, ale przez drzwi wewnątrz pomieszczenia, widzę kawałek żarzącego się węgla. Marszczę brwi i zatrzymuję się przy oknie, by sprawdzić,

13 czy się otworzy. Z początku ani drgnie, ale kiedy ruszam nim do przodu i do tyłu, okno odskakuje w górę. Najpierw przechodzi mój tułów, a później nogi, i zwalam się na podłogę wewnątrz budynku. Moje zdarte łokcie pieczą po nieprzyjemnym spotkaniu z podłogą. W budynku czuć gotowanym jedzeniem, dymem i potem. Posuwam się wolno do przodu w stronę tego węgla, nasłuchując głosów, które ostrzegą mnie o obecności bezfrakcyjnych, ale pa- nuje cisza. W następnym pokoju okna są całe czarne od farby i brudu, ale światło dziennie przebija się przez nie, więc widzę przed sobą materace, rozrzucone po podłodze całego pomieszczenia, i stare puszki z wysuszonym jedzeniem w środku. W centrum pokoju stoi mały grill na węgiel drzewny. Większość węgielków jest biała, zużyta, ale jeden wciąż się pali, sugerując, że ktokolwiek tu był, odszedł jakiś czas temu. Biorąc pod uwagę zapach i liczbę pustych puszek oraz koców, było tu całkiem sporo ludzi. Zawsze mnie uczono, że bezfrakcyjni żyli w odosobnieniu, z dala od siebie. Teraz, patrząc na to miejsce, zastanawiam się, dlaczego właściwie w to wierzyłem? Co powstrzymywało ich od tworzenia grup, takich jak nasze? To jest w naszej naturze. − Co ty tutaj robisz? – odzywa się głos, który dociera do mnie jak impuls elektryczny. Odwracam się gwałtownie i w drugim pokoju widzę brudnego mężczyznę o ziemistej twarzy, wycie- rającego ręce do wystrzępionego ręcznika. − Ja tylko… – Patrzę na grill. – Widziałem ogień. To

14 wszystko. − Och – mamrocze mężczyzna i wkłada róg ręcznika do tylnej kieszeni. Nosi czarne spodnie Prawości, połatane niebieskim materiałem Erudycji, i szarą koszulę Altruizmu, taką samą, jaką noszę ja. Jest szczupły niczym wieszak, ale wygląda na silnego. Wystarczająco, by mnie skrzywdzić, ale nie sądzę, by to zrobił. – Dzięki, myślę – odpowiada. – Nic się nie piecze na ogniu. − Widzę. Co to za miejsce? – pytam. − To jest mój dom – mówi z chłodnym uśmiechem. Brakuje mu jednego zęba. – Nie wiedziałem, że będę miał gości, więc nie myślałem o sprzątaniu. Patrzę najpierw na niego, a później na rozrzucone puszki. − W takim razie musi się pan kręcić i wiercić, skoro potrzebuje pan aż tylu koców – odpieram. − Nigdy jeszcze nie spotkałem Sztywniaka, który wtrącałby się w sprawy innych ludzi – mówi i podchodzi do mnie. Marszczy brwi. – Wyglądasz jakoś znajomo. Wiem, że nigdy go nie spotkałem, nie tam, gdzie mieszkam, otoczony identycznymi domami w najbardziej nudnym sąsiedztwie miasta, otoczony ludźmi w takich samych szarych ubraniach i mających tak samo krótko ostrzyżone włosy. Nagle to do mnie dociera – choć ukrywany przez ojca, będącego przywódcą rady miejskiej, człowieka należącego do najbardziej znaczących

15 obywateli miasta, przecież go przypominam. − Bardzo pana przepraszam, że panu przeszkadzam – odpowiadam w moim najlepszym altruistycznym głosie. – Pojdę już sobie. − Znam cię – wtrąca mężczyzna. – Jesteś synem Evelyn Eaton, nie? Sztywnieję na dźwięk jej imienia. Minęło wiele lat, odkąd po raz ostatni je słyszałem, ponieważ ojciec nie wymawia je ani nawet nie przyznaje się, że je zna, gdy je słyszy. Być z nią znowu powiązanym, nawet jeśli chodzi tylko o rysy twarzy, wydaje się dziwne, zupełnie jak zakładanie starego ubrania, które już na ciebie nie pasuje. − Skąd pan ją znał? – pytam. Musiał ją znać całkiem dobrze, widzieć jej rysy w mojej twarzy – w twarzy, która jest bledsza od jej, w twarzy, gdzie jej ciemne, brązowe oczy są zastąpione niebieskimi. Większość ludzi nie patrzyła wystarczająco blisko, aby dostrzec wszystko, co Mie- liśmy wspólnego – nasze długie palce, nasze haczykowate nosy, nasze proste, zmarszczone brwi. Waha się przez moment, zanim odpowiada: − Czasami pomagała bezfrakcyjnym. Wydawała jedzenie, koce i ubrania. Miała zapadającą w pamięć twarz. Co więcej, wyszła za mąż za przywódcę rady. Wszyscy ją znali. Wsłuchując się w sposób, w jaki wypowiadane są słowa,

16 niewygodny i nieprawidłowy, jestem w stanie określić, czy ktoś kłamie. To zupełnie tak, jak Erudytka czuje, że zdanie jest niepoprawne, tylko je czytając. Jeśli znał moją matkę, to nie z powodu otrzymania od niej kiedyś puszki z zupą. Jednak jestem tak spragniony usłyszenia dalszej części, że nie drążę tego tematu. − Ona umarła, wiedział pan? – pytam. – Lata temu. − Nie, nie miałem pojęcia. – Jego usta przekrzywiają się w jednym kąciku. – Przykro mi to słyszeć. Czuję się dziwnie, stojąc w tym ciemnym miejscu, które śmierdzi żywymi ciałami i dymem, stojąc pośrodku tych pustych puszek, które przywołują na myśl ubóstwo i porażkę nieprzystoso- wania się. Ale jest w tym również coś przyciągającego – wolność, odmowa przynależenia do tych kategorii, jakie sami stworzyliśmy dla siebie. − Twoja Ceremonia Wyboru musi odbywać się jutro, bo wyglądasz na zmartwionego – mówi mężczyzna. – Jaką frakcję wybierzesz? − Nie mogę powiedzieć – odpowiadam automatycznie. − Daj spokój. Jestem nikim – dodaje. – To właśnie znaczy być bezfrakcyjnym. Nic na to nie odpowiadam. Zakaz dzielenia się wynikiem testu, a nawet jakimkolwiek moim sekretem, jest głęboko zakorzeniony we mnie i przypomina

17 mi się codziennie. Nie mogę tego zmienić. − Ach, zwolennik prawa – mówi, jakby był zawiedziony. – Twoja matka kiedyś mi powiedziała, że czuje, jakby to bezwładność przyprowadziła ją do Altruizmu. To była linia najmniejszego oporu. Wzrusza ramionami. – Uwierz mi, kiedy ci mówię, chłopcze Eatonów, stawianie oporu jest warte. Czuję napływ gniewu. Nie powinien był opowiadać o mojej matce, jakby należała do niego, nie do mnie, nie powinien był kwestionować wszystkiego, co o niej pamiętam, bo niekoniecznie mogła podzielić się z nim jedzeniem. Nie powinien w ogóle mówić mi wszystkiego – że jest nikim, bezfrakcyjnym, opuszczonym, niczym. − Serio? – pytam. – To niech pan zobaczy, gdzie opór pana zaprowadził. Mieszka pan w walącym się budynku, żywi się pan żarciem z puszek. Nie wydaje mi się to kuszące – mówię. Podchodzę do drzwi, z których wyszedł mężczyzna. Wiem, że znajdę tam jakieś drzwi, ale nie obchodzi mnie to zbytnio. Chcę po prostu stąd jak najszybciej wyjść. Obieram ścieżkę, stąpając ostrożnie miedzy kocami, żeby żadnego nie nadepnąć. Kiedy docieram do korytarza, mężczyzna odzywa się: − Wolę żywić się żarciem z puszki niż być tłamszonym przez

18 frakcję. Nawet nie oglądam się za siebie.

19 iedy przychodzę do domu, od razu siadam na progu i biorę kilka głębokich wdechów. Zimne wiosenne powietrze jest moim jedynym towarzyszem. To właśnie matka nauczyła mnie, by kraść chwile, takie jak te, chwile wolności, chociaż nawet o tym nie wiedziała. Obserwo- wałem ją, gdy wymykała się wieczorem z domu, po tym, jak ojciec już dawno spał. Z powrotem do domu skradała się nad ranem, kiedy promienie słońca dopiero co pojawiły się nad budynkami. Kradła chwile, nawet będąc z nami. Stała wtedy nad zlewem, miała zamknięte oczy i wydawała się być daleko stąd. Tak daleko, że nie słyszała, gdy coś do niej mówiłem. Obserwując ja, nauczyłem się również czegoś innego – wolne chwile zawsze musiały się skończyć. Wstaję, strzepując z moich szarych spodni pył z cementu, i otwieram drzwi. Mój ojciec siedzi w głębokim fotelu w saloniku, otoczony papierkową robotą. Prostuję się, żeby nie mógł mnie zbesztać za garbienie się. Idę prosto do schodów. Może pozwoli mi przemknąć do pokoju niezauważony. − Opowiedz mi o swoim teście – mówi i wskazuje sofę, żebym tam usiadł. Przechodzę przez pokój, ostrożnie stąpając obok stosu papierów na dywanie, i siadam dokładnie tam, gdzie wskazuje, na brzegu poduszki, żebym mógł w razie czego szybko wstać. K

20 − No więc? – pyta, ściągając okulary i patrząc na mnie wyczekująco. Słyszę napięcie w jego głosie, które najczęściej jest efektem ciężkiego dnia w pracy. Powinien być ostrożny. – Jaki był wynik? Nawet nie myślę, by odmówić udzielenia odpowiedzi. − Altruizm. − I nic innego? Marszczę brwi. − Nie, oczywiście, że nie. − Nie patrz tak na mnie – mówi i moja mina znika. – Nic dziwnego się nie zdarzyło z twoim testem? Podczas mojego testu doskonale zdawałem sobie sprawę, gdzie byłem – wiedziałem, że chociaż czułem, że stoję w szkolnej stołówce, tak naprawdę leżałem na krześle w pomieszczeniu, gdzie moje ciało było podłączone do maszyny. To było dziwaczne. Ale nie mam ochoty z nim o tym rozmawiać, nie teraz, kiedy widzę wyraźne oznaki stresu, jaki szalał się w nim niczym burza. − Nie – odpowiadam. − Nie kłam – warczy i chwyta moje ramię. Jego palce zaciskają się na nim jak imadło. Nie patrzę na niego. − Nie kłamię. Dostałem Altruizm, tak, jak się spodziewałem. Tamta kobieta ledwo co na mnie spojrzała, gdy wychodziłem z

21 tego pokoju. Przysięgam. Puszcza mnie. Moja skóra pulsuje w miejscu, gdzie mnie trzymał. − Dobrze – mówi. – Myślę, że musisz co nieco przemyśleć. Idź do swojego pokoju. − Tak, sir. Wstaję i znów przechodzę przez pokój, odczuwając ulgę. − Aha – wtrąca. – Jako, że kilku członków rady przychodzi dzisiaj wieczorem, powinieneś zjeść wcześniej kolację. − Tak, sir.

22 anim słonce zachodzi, chwytam jedzenie z szafek i z lodówki – dwie bułeczki, surową marchewkę z liśćmi, kawałek sera, jabłko i resztki kurczaka bez żadnych przypraw. Jedzenie smakuje tak samo – jak kurz i papka. Wpatruję się w drzwi, żebym uniknął spotkania ze współpra- cownikami ojca. Ojciec bardzo nie lubi, gdy oni przychodzą, a ja wciąż kręcę się na dole. Kończę dopijać wodę, kiedy pierwszy z członków rady pojawia się przy drzwiach. Szybko przebiegam przez salonik, nim mój ojciec dociera do drzwi. Wpatrując się we mnie z uniesionymi brwiami, ojciec kładzie rękę na klamce i czeka, kiedy ja prze- mykam koło balustrady. Wskazuje na schody. Pędzę na górę, a on w tym samym czasie otwiera drzwi. − Dobry wieczór, Marcusie – słyszę. Rozpoznaję głos Andrew Priora, który jest jednym z naj- bliższym przyjaciół ojca w pracy, ale to nic nie znaczy – on i tak naprawdę nie zna mojego ojca. Ani tym bardziej mnie. Ze szczytu schodów spoglądam na Andrew. Wyciera buty zanim wchodzi do środka. Czasami widuję jego i jego rodzinę, idealny przykład Altruistów – Natalie i Andrew oraz ich syna i córka – nie bliźniaki, ale są dwa lata młodsi ode mnie. Cała czwórka zawsze kroczy spokojnie i statecznie po chodniku, kiwając głową przechodniom. Natalie organizuje wśród Altruistów wszystkie te akcje wolontariatu dla bezfrakcyjnych – moja matka Z

23 pewnie ją znała, chociaż ona rzadko pojawiała się na spotkaniach Altruizmu, woląc trzymać swoje sekrety w domu. Zupełnie jak ja. Andrew spotyka się ze mną wzrokiem, więc uciekam korytarzem do mojego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Na pozór mój pokój wydaje się być tak czystym i schludnym jak każdy pokój Altruistów. Cienki materac jest pokryty równo ułożoną pościelą i kocami, a szkolne podręczniki leżą w idealnym stosie na biurku. Mała szafa, zawierająca kilka identycznych zestawów ubrań, stoi obok małego okna, które wieczorami wpuszcza do środka tylko odrobinę srebrnego słońca. Przez nie widzę sąsiedni dom, będący dokładnie taki sam, jak ten, w którym właśnie się znajduję. No może jest przesunięty o kilka metrów na wschód. Wiem, w jaki sposób bezwładność przyciągnęła moją matkę do Altruizmu, jeśli ten mężczyzna mówił prawdę. Widzę, że to samo stanie się ze mną jutro, gdy będę stał przed miskami z elementami frakcji z nożem w ręku. Są cztery frakcje, których nie znam ani którym nie ufam, z regułami, których nie znam, i jedna, która jest mi znana, przewidywalna, zrozumiała. Jeśli wybór Altruizmu nie zaprowadzi mnie ku wiecznej radości, to przy- najmniej będę w wygodnym miejscu. Siadam na brzegu łóżka. Nie, nie zaprowadzi, myślę, ale zaraz wyganiam tą myśl z głowy, ponieważ wiem, skąd ona pochodzi – z dziecięcej części mnie, która obawia się mężczyzny, brylującego w towarzystwie w saloniku. Mężczyzny, którego knykcie znam

24 lepiej niż jego objęcie. Upewniam się, że drzwi są zamknięte, ale na wszelki wypadek blokuję je krzesłem. Następnie kucam obok łóżka i wyciągam spod niego kufer, który tam trzymam. Matka dała mi go, kiedy byłem młodszy, i powiedziała ojcu, że to na dodatkowe koce i że znalazła go gdzieś w uliczce. Jed- nakże zostawiając go w moim pokoju, nie napełniła go kocami. Zamknęła moje drzwi, przystawiła palec do swoich ust i położyła kufer na łóżku. Potem go otworzyła. W środku leżała niebieska figurka. Wydawała się być zrobiona z wody, ale tak naprawdę to było prawdziwe szkło, idealnie czyste, wypolerowane, bez skazy. − Jak to działa? – zapytałem ją wtedy. − Nijak – odpowiedziała, uśmiechając się, ale jej uśmiech był słaby, jakby się czegoś obawiała. – Ale możliwe, że będzie w stanie zdziałać coś tutaj – dotknęła swojej klatki piersiowej, tuż nad mostkiem. – Ładne rzeczy czasami tak robią. Od tamtego dnia napełniam kufer przedmiotami, które inni nazwaliby bezużytecznymi – stare okulary bez szkieł, fragmenty płyt głównych, świece zapłonowe, zdarte kable, ułamaną szyjkę zielonej butelki, zardzewiałe ostrze noża. Nie wiem, czy moja matka nazwałaby te przedmioty pięknymi ani nawet czy ja bym je tak nazwał, ale każdy z nich zwrócił moją uwagę tak jak figurka – jako tajemnicze rzeczy, jako cenne rzeczy. Może dlatego, że nikt

25 ich nie dostrzegał. Zamiast myśleć o wyniku testu, biorę każdy przedmiot do ręki i oglądam, tak, że pamiętam ich każdy szczegół i ich każdą cześć.