moinen

  • Dokumenty16
  • Odsłony691
  • Obserwuję0
  • Rozmiar dokumentów33.4 MB
  • Ilość pobrań381

Nekroskop 8 - Swiat Wampirow 3 - Krwawe Wojny

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Nekroskop 8 - Swiat Wampirow 3 - Krwawe Wojny.pdf

moinen Dokumenty
Użytkownik moinen wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 430 stron)

NEKROSKOP 8 Brian Lumley Świat wampirów 3: krwawe wojny Tytuł oryginału: The Vampire World III: Bloodwars Tłumaczenie: Robert Palusiński

Dla Steve'a Jonesa. Z podziękowaniami za magiczne słowa. Zobaczysz, że oddałem je... Zek!

CZĘŚĆ PIERWSZA: Ziemia

I Na zewnątrz, wewnątrz W centrum Londynu. Ben Trask wracał z wczesnego lunchu spożytego w indyjskiej restauracji, znajdującej się w odległości pięciu minut marszu od kwatery głównej Wydziału E. Pocił się zarówno od wewnątrz, jak i na zewnątrz. Od środka, w ustach i w gardle paliło go curry, na zewnątrz pocił się z powodu niezwykle ciepłego, majowego dnia. Królujące na bezchmurnym niebie południowe słońce przypiekało tak samo, jak nad Morzem Jońskim. Trask nie był tym zachwycony, lecz miał nadzieję, że jego gość, przybysz z innego świata, jest zadowolony z takiej pogody. Od czasu, gdy przed kilku dniami Zek Föener i Nathan Kiklu (albo Nathan „Keogh” - jak wolał być nazywany Nekroskop) pojechali na greckie wyspy, Trask dochodził do ładu z samym sobą oraz starał się uporządkować swoją tajną organizację wywiadu paranormalnego. Martwił się o los tych dwojga z różnych jednakże przyczyn. Nathan był prawdopodobnie najbardziej wartościowym i z pewnością najbardziej, hm -jak to określić? - wyjątkowym człowiekiem na świecie; a nawet w dwóch światach. Z kolei Zek była jego miłością. W końcu, mając już swoje lata (Trask pociągnął nosem), zakochał się! Nie, żeby był starcem, co to to nie, ale... to komplikowało sprawy. Wyjazd Zek na greckie wyspy dodatkowo skomplikował sytuację. Przypomniało mu się głupie, stare przysłowie: „co z oczu, to z serca”. Fakt faktem, z oczu zniknęła, ale w sercu jeszcze nigdy nie zagościła tak mocno, jak teraz. W chwili, kiedy o tym pomyślał, stwierdzenie zadziałało niczym przywołanie: Głęboka woda... słone morze... wodorosty i muł zasnuły wzrok Traska - nie, wzrok Zek! Ból w jego/jej klatce piersiowej... bicie serca, zamglony wzrok, płuca krzyczące o haust powietrza! Słodki Jezu, ona tonie! I daje mu znać o tym w jedyny sposób, w jaki potrafi... ponieważ Zek była jedną z najlepszych telepatek na świecie. BEN! Eksplodowało w jego głowie jak bomba. Spróbuj sobie... z tym jakoś... poradzić. - Zek! - Zawołał, czując zarazem smak wody wlewającej się do jego/jej ust. Żegnaj... Ben...! Trask zachwiał się, obrócił dookoła własnej osi, upadł i poczuł jak uderza kolanami o zakurzony chodnik. To akurat nie bolało. Nic go nie bolało, bo ważniejszy był fakt, że głos Zek zamarł. Czy Zek też umarła? Przyglądali mu się przechodzący obok ludzie. Zatrąbił samochód, a zdumiony kierowca patrzył na Traska, który na klęczkach znalazł się częściowo na jezdni. Później samochód ominął go, a do Traska podbiegli ludzie, zadając pytania. Ktoś pytał, czy wpadł pod samochód. Pokręcił głową,

podniósł się i ponownie zatoczył. Para młodych ludzi podtrzymała go, pomogła się wyprostować, dziewczyna zaś spytała: - Dobrze się pan czuje? Trask pokiwał głową bez słowa. Czuł się dobrze, ale co z Zek? Była połowa maja 2006 roku. Pomimo palącego słońca, Traskowi było zimno. Pot spływał mu po twarzy i przyklejał koszulę do pleców, jednak odczuwał chłód. Czuł w sobie zimno spowodowane poczuciem i smakiem wody z morskiej głębi. Ale znacznie zimniejsze było wspomnienie telepatycznego głosu Zek, krzyczącego i zamierającego w jego umyśle. Zimno spowodowane nagłą pustką. - Zek! Odepchnął parę młodych ludzi i otaczające go osoby i zaczął iść chodnikiem, a potem pobiegł. Wstrząsany dreszczami i zlany potem dobiegł na tyły hotelu, którego ostatnie piętro zajmowała kwatera główna Wydziału E. Odnalazł drzwi; w porównaniu do słonecznego dnia, w środku było ciemno jak w nocy. Rozjaśniło się dopiero, gdy skorzystał z zakodowanej karty przywołującej windę, oświetloną żarówkami umieszczonymi w suficie. Ale nawet wówczas było ciemno. Ta ciemność panowała jego umyśle. Wiedział, że było to spowodowane nieobecnością Zek. Mogło tak już zostać na zawsze. Winda zatrzęsła się i zatrzymała. Drzwi otworzyły się z sykiem i Trask stanął na korytarzu, który... Co? Był zalany. Do windy wlały się dwa centymetry wody! Co to jest, do jasnej...? Na korytarzu stali esperzy. Trask ze zdziwieniem patrzył na ich twarze. Na każdej z nich widać było ulgę, może triumf, radość? Czuć było zapach oceanu, wodorostów, soli. Zapach przypomniał Traskowi smak Zek. Ponownie zapytał sam siebie, co to jest, do jasnej...? W zasięgu wzroku pojawiła się szczupła, trupia, zazwyczaj melancholijna postać prekognity Iana Goodly'ego. Tym razem jego oczy błyszczały w uniesieniu. Złapał Traska za ramię i zachrypiał: - Ben, on to zrobił! Nathan to zrobił! - Co zrobił? - Odrzekł Trask z trudem zbierając myśli i starając się skoncentrować. Goodly był mokry i pachniał morzem tak samo, jak cały korytarz. Jego spodnie były mokre od kolan w dół i przykleiły się do cienkich łydek. W tej samej chwili podszedł lokalizator David Chung. Podobnie jak Goodly był cały mokry i szczerzył zęby niczym orientalny lunatyk. - Co zrobił? - Dopytywał się Trask i patrzył kolejno na każdego z nich. Co takiego zrobił Nathan? Przecież jest gdzieś na Morzu Jońskim z... z Zek. - W końcu nie wytrzymał i wypalił: - Niech mi kurwa ktoś w końcu powie, co tu się dzieje!? - Byli w Grecji na wyspach - Goodly w końcu zorientował się, że Trask jest bliski szoku. Wiedział także jak trudno jest zszokować kogoś, kto zawsze wyczuwał prawdę, wykrywacza

kłamstw i szefa Wydziału E. Patrząc na Traska, Goodly pomyślał: Z wiekiem staje się coraz twardszy. Jasne, że Ben ma nadal ludzkie cechy, łagodność, ale wewnątrz - jego umysł, dusza i osobowość, itd. - mają twardość diamentu. Trask miał prawie pięćdziesiąt jeden lat, może kilogram nadwagi, szare włosy i zielone oczy. Jego szerokie ramiona lekko opadały, ręce zwisały luźno, zaś cała postać miała wyraz nieco ponury. A może był to wpływ jego talentu? W świecie, w którym tak trudno trafić na prawdę, niełatwo jest funkcjonować z umysłem, który nie akceptuje kłamstwa. Był to rok wyborów i Trask zajmował się głównie politykami. Oglądając programy telewizyjne z udziałem polityków, często wyrzucał z siebie stwierdzenie: - Kłopot z tymi ludźmi polega na tym, że nigdy nie kłamią! Ale także nigdy nie mówią prawdy! Teraz wpatrywał się w Goodly'ego, pytając: - Co powiedziałeś? Byli nad Morzem Jońskim? Co to, do cholery, ma znaczyć? Goodly wiedział, że mógł odpowiedzieć tylko w jeden sposób: - Tak, Ben, byli tam. Ale kilka minut temu wrócili tutaj, razem z Nathanem. Traskowi opadła szczęka. Z trudem ją zamknął. - Razem z Nathanem? - Tak, Nathan ją tu sprowadził - potwierdził Goodly. - Przez Kontinuum Möbiusa. Tym razem szczęka Traska opuściła się do granic możliwości. Znowu musiał ją zamknąć, żeby sapnąć: - Kontinuum? - W końcu dotarło do niego. Jeśli nie z powodu Nathana, to na pewno za przyczyną Zek. Dotarło do niego, że Zek żyje! Oczywiście wiedział, że to prawda już w chwili, gdy Goodly o tym mówił, ale wydawało się na tyle nieprawdopodobne, że nawet Trask z trudem był w stanie to zaakceptować. Przed chwilą dowiedział się, że Zek Föener umarła - dokładnie słyszał i czuł jak umiera - ale teraz... Kiedy już doszedł do siebie, zapytał: - Gdzie oni są? Jak się czują? Czy Zek nic nie jest? Odpowiedział mu David Chung: - Dostali środki uspokajające. Położyliśmy ich do łóżek w centrum dowodzenia. Ale niewiele brakowało. Byli pod wodą. A kiedy dostali się do nas... myślałem, że zalewa nas Morze Śródziemne! Trask chwycił go i spytał: - Jak to się stało? Co o tym wiemy? Jezu, wychodzę na lunch i wszystko wywraca się do góry nogami! - Nathan coś tam wspomniał, zanim nie wpakowaliśmy go do łóżka - odpowiedział Chung. - Ale musieliśmy go na jakiś czas uśpić. Byli wyczerpani i zszokowani - zwłaszcza Zek - mogło się to znacznie gorzej skończyć. - Co takiego powiedział Nathan? - Trask skierował się do centrum dowodzenia. - Zdaje się, że to była banda rzezimieszków Tzonova -kontynuował opowieść Goodly. - Ochroniarze Nathana zostali zaskoczeni - i zamordowani! Nathan i Zek wskoczyli do wody. Ale

tam czekali już na nich ludzie Tzonova; byli w piankach do nurkowania i mieli ze sobą kusze. Jak nam wiadomo, zaatakowano ich od strony morza. Kiedy jednak zaczęli iść na dno i nie było innego wyjścia, Nathan to zrobił. Zapewne zdarzyło się jeszcze o wiele więcej. Trask spojrzał na niego i wszedł do centrum dowodzenia, gdzie niewielka grupka esperów zebrała się wokół dwóch sześciostopowych stołów. Goodly poszedł za nim, kiwając głową. - Tutaj działy się bardzo dziwne rzeczy. Dzięki temu wiedzieliśmy, że Nathan i Zek mają kłopoty. - Wzruszył ramionami. - No to zrobiliśmy, co było w naszej mocy. - Goodly był znany ze swojej brytyjskiej flegmy. Ale jego stwierdzenie o „bardzo dziwnych rzeczach” miało ogromne znaczenie dla Traska: nie dowiedział się jeszcze o bardzo wielu rzeczach. - I to wszystko w ciągu jednej godziny? - Powiedział w chwili, gdy zgromadzeni dookoła stołów esperzy robili miejsce dla szefa Wydziału. Trask zatrzymał się pomiędzy dwiema postaciami, śpiącymi w starannie zasłanych łóżkach. - W o wiele krótszym czasie - wtrącił Chung. - Może ci o tym opowiem... - Ja, Ian, Geoff Smart, wszyscy w tym samym czasie zauważyliśmy, że coś jest nie tak. Jeżeli chodzi o mnie, dotyczyło to kolczyka Nathana. Po prostu ożył mi w dłoniach! Nie wiem, jak było ze Smartem, ale on jest empatą i wiele pracował razem z Nathanem; może nawet z takiej odległości wyczuł, że mają kłopoty. Oczywiście Ian odczytując przyszłość najwyraźniej „dostrzegł”, jak włączam komputer w pokoju Harry'ego. No to poszliśmy tam i włączyłem komputer. Było to samo, co wcześniej: liczby, równania i takie rzeczy. Nie jestem matematykiem, więc raczej ty mi o tym opowiedz! Wszystko pojawiło się na ekranie. Ale nie wszystko było dokładnie tak samo. Tym razem liczby zgrupowały się, połączyły, uformowały w coś innego. W coś, co było... no nie wiem, trwałe? No, prawie materialne. Trask ujął Zek za nadgarstek; odetchnął z ulgą, wyczuwając równy puls. Zek, mówiłaś do mnie. Kiedy sądziłaś, że to już koniec, byłem jedyną osobą, do której przemówiłaś! To oznaczało dla Traska niezmiernie dużo. Następnie wypełnił płuca maksymalnie powietrzem, jakby po raz pierwszy od tygodnia brał oddech. Zmarszczył brwi, popatrzył na Chunga. - Coś materialnego, powiadasz? Na ekranie komputera? Goodly podjął wątek opowieści. - Ben, czy pamiętasz te złote strzałki? Myślę o chwili, gdy umarł Harry? - Oczywiście, pamiętam. - A tą, którą zobaczyliśmy, jak wchodzi do komputera? W rzeczy samej, komputer nam to pokazał, prawda?

Trask skinął głową, odsunął się od stołów i skinął na resztę. - Dajcie im oddychać! - Do Goodly'ego powiedział zaś: -No i co? - Moim zdaniem - odrzekł Goodly - strzałka, czy cokolwiek to było, czekała tam. Zanim w komputerze nie zabrakło prądu. Pamiętasz, że nie był podłączony? Cokolwiek to było, czy nazwiemy to „duchem”, czy „echem” Harry'ego Keogha, uaktywniło monitor i wypaliło się. Ale tym razem było podłączone do źródła energii, które uruchomiło to, co jeszcze pozostało. A więc... oto co zobaczyliśmy: - Liczby zatrzymały się na ekranie i, jak to powiedział David, uformowały się w coś materialnego - w złotą strzałkę! Była to ledwie widoczna wstęga żółtego dymu - prawie niematerialna - ale rzeczywista. Po czym... opuściła ekran! - Co? - Trask zmarszczył czoło. - Opuściła ekran - powtórzył Goodly. - Następnie przeszła przez ścianę pokoju i powędrowała dalej. - Dalej? Dokąd? Geoff Smart, empata, który właśnie pojawił się w pokoju, słysząc tę opowieść dodał od siebie: - Sądzę, że o to musisz zapytać Nathana, kiedy się obudzi. Trask utkwił w nim spojrzenie. Smart miał niecałe sześć stóp wzrostu, był mocno zbudowany, rudy, krótko obcięty, wyglądał na kogoś agresywnego, jak bokser. Był jednak bardzo uprzejmym człowiekiem. To, czego brakowało w wyglądzie, wyrównywał jego talent; niezwykła zdolność do nawiązywania relacji. Posiadał umiejętność empatii, dzięki której pracował razem z Nathanem. Bardzo dużo wskazywało na to, że Smart będzie miał słuszność w swojej, jak dotąd niewypowiedzianej, ocenie tego, co się później stało. Wypowiedziana czy nie, Trask i tak poznał prawdę. - Chcesz mi powiedzieć, że ta strzałka wyruszyła na poszukiwanie Nathana? - Smart skinął głową. - I znalazła go! Jestem pewny. Myślę, że była tam - w komputerze - i czekała na niego. Żaden z nas tego nie wykrył, ale gdy Nathan się tutaj znalazł, rzecz sama się ujawniła. Kiedy w końcu otrzymała dawkę energii, gdy Chung włączył komputer... - Strzałka wróciła do siebie. - Trask dokończył za niego. - Wróciła do Nathana. Smart znowu skinął głową. - Tak właśnie uważam. - Strzałka dokończyła zaczętą przez nas pracę - mówił Trask jakby do siebie, patrząc niemal z podziwem na młodego mężczyznę, leżącego na jednym z łóżek. - Dzięki temu odnalazł Kontinuum Möbiusa i zdobył wszystkie umiejętności. Ale... to był jego pierwszy raz, prawda? I pomimo tego potrafił odnaleźć drogę powrotną - i jeszcze zabrać ze sobą Zek? Odezwał się David Chung: - Myślę, że nie był zdany tylko na siebie. Myślę, że prawdopodobnie miałem z tym coś wspólnego. A raczej to miało z tym coś wspólnego. - Podniósł

do góry złoty, wygięty w kształt wstęgi Möbiusa kolczyk Nathana. - Maglore, lord Wampyrów dał to Nathanowi przed jego ucieczką z Turgosheim. Myślę, że Maglore używał kolczyka do śledzenia Nathana. Jednak takie urządzenie lokalizacyjne działa w obie strony. Nathan przywykł do niego i dlatego odnalazł drogę powrotną. Trask rozejrzał się po zgromadzonych dookoła niego osobach. Przesunął wzrokiem po każdej twarzy, a następnie popatrzył na Zek Föener i Nekroskopa Nathana Keogha, którzy leżeli w łóżkach uśpieni środkami nasennymi. Na koniec uśmiechnął się szeroko i ze zdumieniem potrząsnął głową. Zwracając się do Smarta, Goodly'ego i Chunga powiedział: - A więc wszyscy mieliście w tym udział, prawda? O Boże, co byśmy bez was zrobili? Co bez was zrobiłby którykolwiek z nas i gdziekolwiek? - Następnie jego spojrzenie objęło wszystkich esperów. - Myślę o każdym z was. Był to największy komplement, jaki padł z jego ust pod adresem ludzi z Wydziału. Plan był prosty: Nathan ponownie odwiedził miejsce spoczynku sir Keenana Gormleya, żeby zapamiętać koordynaty oraz opowiedzieć byłemu dowódcy Wydziału E o eksperymencie z Kontinuum Möbiusa. Po powrocie do kwatery głównej Wydziału E, Nathan miał przeskoczyć tam, gdzie spoczywa Gormley. Gdyby coś poszło nie tak, David Chung miał wykorzystać kolczyk Nathana i sprowadzić go z powrotem. Żeby dodać eksperymentowi cech badań naukowych, część członków Wydziału E miała czekać przy grobie Gormleya, aby zmierzyć ewentualną różnicę czasu potrzebną na pokonanie odległości pomiędzy kwaterą główną, a cmentarzem Kensington. Wszystko było przygotowane. Wybiła dziewiąta rano, a temperatura powietrza w mieście podnosiła się; Nathan, Trask oraz większość agentów Wydziału E znajdowali się w centrum dowodzenia. Pomimo włączonej klimatyzacji wszyscy byli lekko spoceni. W końcu Trask oświadczył: - No, synu. Teraz to twoja chwila. Nathan uśmiechnął się nerwowo, popatrzył po wszystkich twarzach, zatrzymując wzrok na Zek, Uśmiechnęła się dodając mu otuchy i przypomniała: - Już raz to zrobiłeś. Nathan pokiwał głową. - Tak. Raz to zrobiłem. Trask zaniepokoił się i powiedział: - Słuchaj, jeśli chcesz jeszcze poczekać... - Nie - przerwał mu Nathan. - Zróbmy to teraz. Nie zostało nam dużo czasu. Jeśli się uda, to znacznie zwiększy moje szanse po powrocie do Krainy Słońca. David Chung zrobił krok do przodu, uśmiechnął się szeroko mówiąc: - Nathan, ja... Wyciągnął rękę. Dotknęli się przedramionami tak, jak robią to Cyganie i Chung cofnął się. Jakby na dany sygnał wszyscy esperzy odsunęli się od Nathana, który stał pośrodku pokoju. Nadeszła ta chwila. Zapadła kompletna cisza, zaś wszystkie twarze wyrażały napięcie i oczekiwanie. Nathan czuł siłę skoncentrowanych na sobie myśli. Wszyscy stali dookoła niego w bezpiecznej odległości.

Czując na sobie ich wzrok, a właściwie umysły, stwierdził, że może być to przeszkodą. Zamknął oczy, żeby się odizolować. Nie mógł jednak zamknąć umysłu, przeciwnie, musiał otworzyć umysł. Otworzyć i skupić się na liczeniu wirujących liczb! W jednej chwili, tak szybko, że prawie go to wytrąciło z równowagi, równania Möbiusa zaczęły przekształcać się na ekranie jego metafizycznego umysłu. To był wir liczb, a jednocześnie było to coś innego. Liczby, cechy oraz symbole były takie same, ale wzór był inny. Nie było już wirującego ciągu liczb, ale uporządkowany ruch obliczeń oraz zmieniających się równań na kształt pojawiającej się z wolna odpowiedzi, wyjaśniającej kwestię o niezmiernej złożoności. Odpowiedź pojawiała się na ekranie jakiegoś gigantycznego komputera. Jednak tym razem Nathan nie byt już ignorantem, ani uczniem na lekcji matematyki. Teraz wiedział czego szuka, jak kontrolować i wykorzystać znalezisko. Nagle „to” pojawiło się, a Nathan zatrzymał bieg liczb. Wielkie Równanie zapisane na ekranie jego umysłu niczym wydruk z komputera. Przez krótką chwilę równanie trwało, po czym rozpuściło się i przekształciło formując... drzwi. Drzwi Möbiusa! Nathan wyczuł je, były rzeczywistością. Otworzył oczy i zobaczył je - w pokoju, o krok od siebie. Na dodatek wiedział, że jest jedynym człowiekiem na świecie, który może je widzieć. To, co zdarzyło się chwilę później wszyscy świadkowie zapamiętają na zawsze. Obserwowali Nathana, dostrzegali najdrobniejsze szczegóły: wygląd, ubiór, postawę, nawet niektóre z jego uczuć precyzyjnie odzwierciedlając obraz tego człowieka w swoich nadzwyczajnych umysłach. Nathan miał trochę ponad sześć stóp wzrostu. Był atletycznej budowy ciała: szerokie ramiona, wąski w talii, o mocnych rękach i nogach. Patrząc na Nathana, Ben Trask dostrzegał „prawdę”: odzwierciedlenie Harry'ego Keogha. Naturalna niewinność, współczucie i uduchowienie. Tak samo pomyślał, gdy po raz pierwszy zobaczył Nathana i od tej pory nic się nie zmieniło. To co działo się teraz, jeszcze bardziej potwierdzało opinie Traska. Nathan popatrzył w drzwi Möbiusa i zrobił krok do przodu. Było to działanie niemal automatyczne, instynktowne, tak jakby coś zza drzwi przyciągało go, jakby coś go kusiło. Następnie, rzucając ostatnie spojrzenie na Traska i pozostałych wykonał ostatni, chwiejny, ale zdecydowany krok... poza ten świat. Był i zniknął! Zobaczyli jak znika jego prawa stopa, łydka, udo, połowa ciała oraz twarz, reszta zniknęła w pustce ułamek sekundy później. W pokoju nie było już Nekroskopa Nathana Keogha. Jedynie pyłki kurzu widoczne w promieniach słońca płynęły w stronę próżni, w której zniknął Nathan.

Łatwo to opisać, lecz trudno oddać zaskoczenie świadków. Agent stojący na podwyższeniu prawie zapomniał, że ma powiedzieć do mikrofonu magiczne słowo „Teraz!” Z cmentarza Kensington w tej samej chwili nadeszła odpowiedź: „Teraz!” Człowiek na podwyższeniu skrzywił się. - Tak, teraz, na litość boską! Dlaczego powtarzasz za mną? Właśnie zniknął. Wszedł do drzwi. Z drugiej strony dobiegła zdecydowana odpowiedź: - A kto niby za tobą powtarza? Co ja ci mówię! Właśnie wyszedł! Jest teraz tutaj! Świadkowie nie odnotowali najmniejszej różnicy w czasie. Z Nathanem było jednak inaczej. Wszedł w metafizyczne drzwi Möbiusa, w miejsce pomiędzy miejscami, poza czasem, a jednak ogarnięty i ogarniający czasoprzestrzeń. Było to niepodobne do żadnego ze znanych mu doświadczeń. Nawet do sytuacji, w której niecałe dwadzieścia cztery godziny temu był tu po raz pierwszy razem z Zek. Wtedy przynajmniej znajdowali się w otoczeniu wody, całej masy wód Morza Jońskiego, która pod ciśnieniem wdarła się wraz z nimi do Kontinuum. Teraz nie było nawet wody. Nie było niczego! Było to miejsce kompletnej ciemności, może nawet była to Pierwotna Ciemność, która istniała przed pojawieniem się tego czy jakiegokolwiek innego, równoległego wszechświata. Brakowało nie tylko światła, nie było absolutnie niczego. Można to było porównać do centrum czarnej dziury (podczas nauki w Wydziale E poznał podstawy kosmologii), tyle, że czarna dziura cechuje się potężną grawitacją, która w tym miejscu nie istniała. Brak grawitacji, światła, czasu (a więc także przestrzeni). Było to miejsce, w którym nie obowiązuje żadne prawo natury czy nauki, miejsce poza znanym wszechświatem. A jednak istniało ono w obszarze znanego Wszechświata, ponieważ zostało dwukrotnie wykreowane obliczeniami normalnego, czy też anormalnego człowieka, Nekroskopa Nathana Keogha. Ojciec Nathana, Harry, często korzystał z tego „miejsca”, był prawie jego mieszkańcem. Zarówno w środku, jak i na obrzeżach, Kontinuum Möbiusa było nigdzie i wszędzie. Korzystając z takiego punktu wyjścia można było dojść wszędzie lub na zawsze donikąd. I było owo zawsze, ponieważ w bezczasowym - otoczeniu? -nic nigdy się nie starzało, ani nie zmieniało, o ile nie wpłynęła na to siła woli. Nathan wiedział o tym, ale nie pojmował skąd posiada tę wiedzę. Ale skąd ssak taki jak delfin wie, jak pływać? To kwestia umysłu, krwi, genów. Takie „miejsce” jak Kontinuum Möbiusa można co najwyżej opisać w przybliżeniu. Nauczyciele Nathana poruszali również kwestie teologiczne, szczególnie dotyczące chrześcijaństwa. Nathan wyczuwał, że Kontinuum może być w jakiś sposób miejscem „świętym”.

Miejscem ukrytym, w którym jak dotąd żaden bóg nie wypowiedział cudownych słów ewokacji: „Niech stanie się światłość!” Jeśli zaś owe słowa zostały wypowiedziane... to Kontinuum było źródłem wszystkiego, pierwotną jednią, z której WSZYSTKO rozjarzyło się w wielkim i wspaniałym początku! Wraz z pojawieniem się przebłysku tej myśli Nathan dotknął największej tajemnicy, nad którą przez całe życie głowił się jego ojciec. Była to jednak tylko myśl, która nie zadomowiła się w nim na stałe. Zauważył jednak, że to „miejsce” choć tak bardzo puste i tak bardzo oddalone od praw odkrytych przez człowieka, posiada własne prawa i siły. Potrafił odczuwać jedną z tych, oddziałujących na niego sił. Coś próbowało przesunąć, usunąć, albo eksmitować go z obszaru nierzeczywistego do rzeczywistości. Jednak Nathan posiadał własną wolę i nie miał zamiaru opuszczać Kontinuum w miejscu, którego sam nie wybrał. Drzwi zamknęły się „za” Nathanem, o ile w takim miejscu można w ogóle mówić o zwykłych kierunkach. Pamiętając o swoim celu, Nathan zwizualizował Aleję Zasłużonych na cmentarzu w Kensington. To był jego cel. Zgodnie z planem miał wyobrazić sobie nagrobek sir Keenana Gormleya, skupić się na nim i użyć jako „drogowskazu”. Zauważył jednak, że nie jest to już potrzebne. Gdy tylko Cmentarz Kensington zaistniał w jego myślach, odkrył ruch, wiedząc zarazem, że zmierza w tym właśnie „kierunku”. Tak jakby podążał drogą, nie zważając na to, czy biegnie ona prosto, na dół, do góry, czy zakręca... nie można było tego stwierdzić, ani nawet odgadnąć. Jednak bez cienia wątpliwości poczuł kierującą nim siłę, różniącą się od wypierających go na zewnątrz mocy Kontinuum Möbiusa. Było to nie tyle popychanie, ile delikatny nacisk, który zdawał się nim kierować. Coś podobnego odczuwał, kiedy podążał śladem symbolu wstęgi Möbiusa z Grecji do kwatery głównej Wydziału E. To była jego ścieżka życia, a także ścieżka Zek. Wiedząc o tym, nie odczuwał najmniejszego zagrożenia. Po prostu poddał się ruchowi, odczuciom, zdążając za nimi do źródła - miejsca spoczynku Keenana Gormleya na Cmentarzu Kensington. Nathan wyczuwał drogę przed sobą tak, jakby widział światło na końcu tunelu. Przyspieszał swój metafizyczny ruch samą siłą woli - w tę stronę, właśnie tam. I tak jakby najpierw szedł, a później zaczął biec, zauważył, że porusza się znacznie szybciej. Tak niesamowicie szybko, że znalazł się od razu tam, gdzie zamierzał! Przechodząc od niewiarygodnej „prędkości” myśli do stanu spoczynku w czasie krótszym od jednej sekundy, nie odczuł najmniejszej niedogodności. Wykonał obliczenia potrzebne do stworzenia drzwi Möbiusa i przeszedł przez próg.

Światło! Światło tak jaskrawe, że aż westchnął i musiał mocno zacisnąć powieki. No i grawitacja! Nathan zachwiał się z chwilą, gdy dotknął stopą twardej ziemi, a jego nogi zatrzęsły się, kiedy zmuszone były utrzymać ciężar ciała. Wówczas ktoś powiedział: „Teraz!” i pomocne dłonie wyciągnęły się, aby go wesprzeć. Chociaż wydawało się, że podczas wyprawy z kwatery głównej na Cmentarz Kensington nastąpił upływ czasu, to była to właśnie ta sama chwila, w której głos espera stojącego na podwyższeniu sugerował pomyłkę i zadając zarazem pytanie: - Tak, teraz, na litość boską! Dlaczego powtarzasz za mną? Głos dobiegał ze słuchawki, ale tym razem w budynku krematorium Kensington, gdzie znajdował się teraz Nathan. Eksperyment pokazał, że „czas” nie istnieje w obszarze Kontinuum Möbiusa. - Dobra robota, Nathan! - Westchnął ktoś ze zdumieniem. Jednocześnie w umyśle Nekroskopa odezwał się „głos”: Dobra robota, synu! Sir Keenan Gormley był wyraźnie pod wrażeniem. Teraz... jesteś jeszcze bardziej podobny do ojca. Takiego jak był na początku, czy pod sam koniec?, odpowiedział pytaniem Nathan. Na chwilę zapadła cisza, ale Nathan wyczuł, jak Gormley zastanawia się. To prawda, Harry popełniał błędy. Potwierdził w mowie umarłych sir Keenan. Ale nie zapominaj, że błędy są istotą człowieczeństwa. Czyżby? Błędy Harry'ego pozbawiły go człowieczeństwa. Przez nie przestał być człowiekiem!, błyskawicznie oraz z ironią w głosie odparował Nathan. Wiedział jednak, że ten komentarz nie pozostanie bez odpowiedzi. Mądry człowiek uczy się na błędach, odparł po chwili sir Keenan. Na własnych błędach, a także na cudzych. W twoim przypadku chodzi o błędy ojca. Masz jeszcze przed sobą długą drogę. Uważaj na siebie, Nathan. Bądź ostrożny po drodze... Przez kolejne dwadzieścia cztery godziny (bo tylko tyle czasu mu zostało) Nathan wprawiał się w korzystaniu z Kontinuum Möbiusa. Jego koordynatami oraz punktami odniesienia była nieustannie rosnąca grupa zmarłych przyjaciół. W końcu geografia tego dziwnego świata przestała być zestawem linii, trygonometrycznych punktów, oceanów czy białych czap lodu znanych z atlasu, ale żywym, oddychającym źródłem nieustannego zdumienia, podziwu i zaskoczenia. Różnica pomiędzy tym światem, a jego własnym była podobna do różnicy pomiędzy czosnkiem, a miodem. Nie polegało to tylko na tym, że jeden był ostro kwaśny, a drugi słodki (ponieważ Kraina Słońca także posiadała słodycz), ale na tym, że prawie pod każdym względem skrajnie się różniły. Tylko obszary górskie były do siebie podobne, przynajmniej pod względem fauny i flory, ale nawet same góry były inne, w świecie, w którym słońce świeciło po obu stronach pasma

górskiego! Ta Ziemia była jednym światem - pełnym, ciągłym systemem - jednym systemem, podobnie jak jest to w przypadku żywych istot. Ale świat Krainy Słońca i Krainy Gwiazd, gdzie sama nazwa mówi za siebie, wydawał się często dwoma światami. Kraina Słońca była miejscem światła, ciepła, miłości i życia. Kraina Gwiazd była zimna i mroczna, pełna ohydnej, czarnej nienawiści, zapiekłych wendet i odrażających nieumarłych. Jakżesz mogłoby być inaczej? Po słonecznej stronie mieszkali Cyganie, lud Nathana, zaś mrok był siedliskiem Wampyrów! Ale Ziemia - ta ziemia z równoległego wszechświata -była piękna w całości, pomimo faktu, że niektórzy z jej mieszkańców raczej tacy nie byli. Takie przynajmniej Nathan miał zdanie na samym początku, zanim nie zobaczył zdewastowanych, przemysłowych obszarów Europy Wschodniej oraz stref na zawsze zamkniętych z powodu skażenia radioaktywnego... Harry Keogh miał wielu przyjaciół wśród zmarłych i teraz wszyscy chcieli rozmawiać z Nathanem. To było coś nowego. Zmarli w świecie Nathana nic od niego nie chcieli, chociaż często słyszał, jak szeptem rozmawiali ze sobą. Z drugiej strony jednak było w tym coś bliskiego, ponieważ tak zwany „prymitywny” Tyr zamieszkujący pustynne obszary Krainy Słońca chciał się z nim zapoznać w chwili, gdy wyruszył na pustynię w poszukiwaniu śmierci, a odnalazł cel, który nadal sens jego życiu. Odkrycie mowy umarłych dało mu chęć do życia, celem zaś stało się Kontinuum Möbiusa (choć wówczas niewiele o nim wiedział, poza tym, że stanowiło tajemnicę ukrytą w matematycznym wirze cyfr). Kiedy udało mu się powstrzymać wirujące liczby, mógł swobodnie badać obszar Kontinuum. Obie zdolności uzupełniały się, a telepatia była czymś, co przewyższało umiejętności ojca, przynajmniej przez większą część jego życia. Ojciec potrafił jeszcze coś, czego Nathan wcale nie pragnął. Była to „sztuka” wskrzeszania umarłych, co według panujących na Ziemi religii uważane było za bluźnierstwo. Inaczej się sprawy mają, kiedy gnijące zwłoki zmarłych o własnych siłach powstają z grobów za sprawą miłości do bliźnich, ale czymś zupełnie innym jest, gdy ludzie zmarli przed wiekami zostają wbrew ich woli przywołani do życia i powstają z prochów, soli i pyłu za sprawą magii czarownika, wykorzystującego ich do swoich ciemnych sprawek. Tak, nekromancja to potworny talent. Jednak bez niej... W miasteczku Bonnyrigg niedaleko Edynburga żył sobie chłopczyk, który stracił swojego ulubieńca pod kołami samochodu. Jednak obdarzony swoimi „zdolnościami” Harry Keogh był innego zdania. Kto zdołałby się oprzeć radości płynącej z możliwości przywrócenia życia ukochanemu szczeniakowi, dzięki czemu na nieszczęśliwej twarzy chłopca znowu zagościł uśmiech? Pies Paddy wciąż żył i zarówno pies, jak i jego pan wydorośleli. Nathan miał okazję ich odwiedzić.

O ile jednak Paddy był tylko szczeniakiem, pierwszym eksperymentem Harry'ego związanym z nekromancją, to za sprawą „sztuki” Harry'ego do życia zostali także przywróceni ludzie. Na przykład piękna dziewczyna o imieniu Penny. Za sprawą Harry'ego ci ludzie doświadczyli piekła podwójnej śmierci. Jednak nie wszyscy podzielili los ofiar. W rumuńskich górach Zarundului Nathan rozmawiał z wodzem Traków Bodrogkiem i jego żoną Sofią... a raczej z tym, co po nich zostało, ponieważ ich ciała zamieniły się w garść rozwianych po całym świecie popiołów. Umarli jednak w tym miejscu i dlatego byli z nim związani, dzięki czemu mogli opowiedzieć o dokonaniach ojca Nathana. I żaden ze zmarłych, z którymi Nathan rozmawiał, nie wychwalał Harry'ego tak bardzo jak Bodrogk i jego żona Sofia. W ciemnościach nocy, w ruinach starego zamku, ich ciche głosy opowiedziały mu o wyczynach Harry'ego. O tym, jak Nekroskop zmierzył się z ostatnim z rodu Ferenczych - Janoszem, synem Faethora - i jak go pokonał! Nathan wiedział, że jest to prawdziwa historia, nie tylko dlatego, że opowiedzieli ją zmarli, ale również dlatego, że nazwisko Ferenczy było przekleństwem także w jego świecie. Tak samo jak nazwiska innych Wampyrów! Kiedy Nathan dowiedział się o tym, co robił Janosz - o mężczyznach, których wskrzeszał z prochów, żeby torturami wydobyć z nich tajemnice oraz o dawno zmarłych kobietach, które wykorzystywał do innych niecnych celów - zajął jasne stanowisko w tej sprawie: nekromancja to umiejętność, której nie będzie zgłębiać. Ten proceder budził odrazę zarówno u troga, jak i wśród zmarłych Cyganów. Ponieważ był synem Harry'ego, mieszkańca Krainy Piekieł, Cyganie woleli unikać również Nathana. To była część spadku i reputacja odziedziczona po ojcu. Jednak na Ziemi Ogromna Większość zaprzyjaźniła się z Nathanem. Nathan odwiedził cmentarz w Ploesti, w Rumunii, gdzie za czasów Ceaucescu zmarli powstali z grobów, żeby bronić Harry'ego przed zbirami z Securitate. Nadal tam przebywali, pamiętali to zdarzenie i byli zadowoleni z wizyty Nathana. Jego ojciec był dla nich bohaterem. Dlaczego? Ponieważ Harry usunął raka toczącego ich kraj. Wykończył Faethora Ferenczy'ego wysyłając go w otchłań przyszłości, w czas otwartych drzwi z Kontinuum Möbiusa. Bezcielesny umysł lorda Wampyrów Faethora popłynął w przyszłość bez szans na zbawienie. Tak manifestowała się odraza Nekroskopa do Wampyrów... i taki też był wstręt jego syna do tego pomiotu... Odwiedził też cmentarz w pobliżu Newcastle, w północno-wschodniej Anglii, aby pogadać z pewną prostytutką, znajomą Harry'ego. Pamela żałowała, że nigdy nie miała okazji poznać Harry'ego w tym, „głębszym” sensie... lecz znała go na tyle i darzyła taką sympatią, że wyszła z grobu, aby mu pomóc, kiedy był w opałach. Miało to miejsce na krótko przed tym, gdy Harry zamierzał opuścić (lub tak postanowił) ten świat i udać się do Krainy Słońca. W tamtym czasie

Nekroskop ścierał się z potworem w ludzkiej skórze znanym jako Johnny Found. Z pomocą Pameli oraz innych nieżywych ofiar Founda, Harry wykończył go na cmentarzu. Nathan poznawał zatem życie własnego ojca zarówno z ust żywych, jak i zmarłych osób. Nauczycielami byli przyjaciele z Wydziału E oraz niezliczone rzesze zmarłych pozostających w grobach na obszarze całego świata. Nathan zwiedził w ten sposób świat, po części żeby poznać losy swojego ojca, a częściowo w celu poprawy jego reputacji. Nathan nie był zmuszony do odwiedzania miejsc pochówków zmarłych osób, z którymi rozmawiał. Znacznie łatwiej byłoby sięgnąć głosem do zmarłych, poszukać ich z oddali i to też dałoby dobry skutek. Ale jego ojciec nie postępował w taki sposób. Pierwszy Nekroskop absolutnie nie był tym, który „pokrzykiwałby” na Ogromną Większość. Kiedy pragnął porozmawiać ze zmarłą osobą, wyruszał w podróż, aby się z nią „zobaczyć”. Zmarłym należało okazać szacunek, jeśli nie zachodziła wyższa konieczność. Nathan był tego samego zdania. Z tego powodu należało zachować wyjątkową ostrożność. Duża liczba zmarłych przyjaciół Harry'ego Keogha spoczywała na obszarze zajmowanym przez dawny Związek Radziecki. Nawet mając do dyspozycji Kontinuum Möbiusa, Nathan zdawał sobie sprawę z ograniczeń wynikających z układów politycznych. Tak samo jak na zachodzie zatrudniano esperów, tak i na wschodzie istnieli ludzie „z darem”. Większość z nich miał pod swoim dowództwem Turkur Tzonov! Pozostało jeszcze tak wiele zmarłych osób, które chciał odwiedzić, z którymi musiał porozmawiać. Być może była to już ostatnia okazja. Na dodatek trzeba było zobaczyć się ze wszystkimi w ciągu niespełna dwudziestu czterech godzin, w czasie jednego dnia i nocy. Tylko tyle czasu zostało Nathanowi. Przynajmniej na tym świecie. Większość ludzi byłaby wyczerpana pracą, którą wykonał w tak krótkim czasie. Bez Kontinuum Möbiusa byłoby to zupełnie niemożliwe. Jednak Nathan należał do ludu Wędrowców i był przyzwyczajony do długich godzin dnia i nocy, które w jego świecie były siedmiokrotnie dłuższe. Dzięki temu potrafił obywać się znacznie dłużej bez snu. Kiedy jednak wykonał wszystko, co było możliwe i natychmiast po ostatniej wyprawie wrócił do kwatery głównej Wydziału E, był naprawdę zmęczony. Ostatnią odwiedzoną przez niego osobą był duch przedwcześnie zmarłej Cyntii, bliskiej przyjaciółki, z którą porozmawiał przez chwilę na cmentarzu w północno-wschodniej Anglii. Widać było po nim zmęczenie, kiedy pojawił się w pokoju Harry'ego nie będąc już zdanym na pomoc Davida Chunga i orientując się znakomicie, dokąd podążać korzystając z Kontinuum Möbiusa. Zgodnie z zawartą wcześniej umową, zmęczonym głosem zdawał relację Benowi Traskowi.

II Kłopoty w Wydziale E - Droga Möbiusa Szef Wydziału E też nie wyglądał najlepiej. Lekko poirytowanym głosem przypominał: - Już piątek, Nathan, mieliśmy się spotkać z kilkoma esperami. W Belgradzie będzie na nas czekać jeszcze kilka osób na wypadek, gdyby pojawił się tam Turkur Tzonov ze swoimi agentami. Założę się o milion funtów, że on tam będzie! Jeśli chodzi o Tzonova, to boję się, że kiedy jesteś daleko stąd, zajdziesz w głąb jego terenu i możesz wpaść w śmiertelną pułapkę. Może wyjaśnisz, dlaczego kazałeś na siebie czekać? Już myślałem, że nie zdążysz. Za trzy godziny odlatuje nasz samolot. Lot potrwa dwie i pół godziny, może zdążysz się przespać w samolocie. Wygląda na to, że jest ci to potrzebne. - Wcale tak nie uważam - nie zgodził się z nim Nathan. -Nie lubię latania. Wolę trzymać się z daleka od samolotów. To tylko dolało oliwy do ognia. Trask zmarszczył brwi i powiedział: - Co? - Fruwanie na wampyrzych lotniakach też nie sprawia mi rozkoszy. - Nathan uśmiechnął się blado pomimo świeżej, greckiej opalenizny. - Samoloty są równie beznadziejne, a może nawet gorsze. Z początku mnie to rajcowało, ale później... bądźmy rozsądni, nic co jest tak ciężkie, nie może równie wysoko podskakiwać! Może zabierz ze sobą Chunga, a ja się zdrzemnę tutaj i złapię was później. - Złapiesz nas...? - ...później - dokończył Nathan. - Dogonię was. Gdy tylko znajdziecie się w Schronie Radujevac... - Dogonisz nas... - Powtórzył Trask. Wypowiadając te słowa westchnął naprawdę ciężko. Obaj mężczyźni dokładnie w tej samej chwili zorientowali się, jak bardzo starszy zazdrościł młodszemu. Jednak chwilę później, jakby starając się zatrzeć to wrażenie, Trask zapytał: - Czy nie masz z tym żadnych trudności? - Prawie żadnych. - Dla Harry'ego było to jak rozmowa, spacer, oddychanie. Miał jednak za sobą sporo praktyki. - Ze mną jest tak samo. - Zjawiłeś się tu z Zek. To fakt. - Trask miał dużo czasu, żeby o tym pomyśleć. Powinien już dawno do tego przywyknąć, ale wciąż nie mógł się oswoić z niecodziennym sposobem podróżowania. - No tak, przeniosłeś Zek z Zakynthos.

- No właśnie. - Nathan nie miał zamiaru się przechwalać. Kontinuum Möbiusa także dla niego było zagadką. Stwierdził po prostu fakt. Bez udziału telepatii potrafił także przewidzieć, co Trask zamierza powiedzieć. - Czy myślisz, że... - Zaczął Trask zapadając się w fotel. Nie znosił niedomówień i lubił wszystko wyjaśniać jak najszybciej. Może była to jedna z cech jego talentu. - Chodzi mi o to, że swego czasu twój ojciec zabrał ze sobą kilka osób w podróż przez Kontinuum Möbiusa. Dla mnie jest to nie do pojęcia, coś, czego nigdy nie doświadczyłem... Co o tym sądzisz? - Dla mnie też jest to dziwne - odpowiedział Nathan. -Jednocześnie wciągające, można się chyba uzależnić. Chciałbyś spróbować? - Nie... nie wiem. - Trask zaczął kręcić głową, po czym ruch głowy zmienił się w potakiwanie. - Tak, chciałbym spróbować. To może być jedyna okazja. - Ufasz mi? - Oczywiście, że tak. Wiesz o tym - odparł bez wahania Trask. Nathan poruszył się mówiąc z uśmiechem na ustach. - No to się przejedziemy. Nathan położył się spać, ale Trask był zbyt przejęty. Siedział przy biurku, przekładał papiery i starał się nie myśleć o tym, co miało nastąpić już za kilka godzin. Szczerze mówiąc, to nie miał nic do zrobienia! Trask był już w wielu dziwnych miejscach i zajmował się dziwnymi sprawami - najdziwniejszymi! - tym razem jednak wybierał się w przestrzeń, z którą kontaktowali się tylko nieliczni. Odwiedzi miejsce, które właściwie nie powinno istnieć, miejsce znane jedynie umysłom fizyków i matematyków. Kontinuum Möbiusa! To nie do pomyślenia. A jednak od nowa zaczął o nim myśleć, a właściwie wsunął się w świat wyobrażeń i fantazji. Były to tylko fantazje, bo przecież nie mógłby sobie wyobrazić jakie w rzeczywistości jest Kontinuum. W końcu odsunął wszystkie papiery i przeszedł do centrum dowodzenia. Stąd mieli wyruszyć do Rumunii. Oprócz Traska nikogo nie było w pomieszczeniu, ale za niecałe trzy godziny... Będzie tu cała ekipa Wydziału E, za wyjątkiem Anny Marii English, ekopatki, która od kilku miesięcy pracuje z dziećmi w Rumunii przygotowując jednocześnie teren na przybycie Nathana. Będzie tu także minister, który zapragnął zobaczyć Kontinuum Möbiusa w akcji. Jednak Ben Trask widział to jeszcze przed Nathanem. Było to na terenie posiadłości Harry'ego Keogha niedaleko Bonnyrigg, kiedy Nekroskop kończył swój pobyt na Ziemi. Trask zobaczył jak Harry ujawnia cechy Wampyra, widział jak Wampyr się przeobraża. Czasami przemiana Harry'ego śniła mu się w nocy. Jeżeli chodzi o Kontinuum Möbiusa, to nie sposób go zobaczyć, chyba, że jesteś osobą, która je wywołuje. Z zewnątrz można jedynie zaobserwować namacalne skutki jego działania.

Traska przeszył dreszcz, kiedy przypomniał sobie postać Harry'ego, w nocy, gdy Wydział spalił jego dom. Chryste! Czy wampyrzy lordowie ze świata Nathana, lub choćby z Krainy Gwiazd wyglądali tak samo? Wiedział, że tak. Niektórzy wyglądali jeszcze bardziej przerażająco. Harry przynajmniej cały czas walczył ze złem rosnącym w jego wnętrzu - opowiadał Nathan - nawet w Krainie Słońca. Wampyry jednak puszczały wodze swoim namiętnościom, żądzom, demonicznym instynktom. Były wcieleniem zła. Przyszła mu na myśl chwila, kiedy widział Harry'ego po raz ostatni, w tym przerażającym czasie, gdy Nekroskop o mało nie poddał się wampyrzym instynktom. Esper Geoffrey Paxton, wredny telepatyczny pies, który nigdy nie powinien znaleźć się w Wydziale E, próbował strzelić do Nekroskopa z kuszy. Strzała nie doszła celu i sam o mało co nie stał się ofiarą Harry'ego, a raczej potwora żyjącego w jego wnętrzu. W ogrodzie otaczającym płonący dom, lord Wampyrów, Harry Keogh podniósł do góry Paxtona jak kukiełkę, patrząc mu z bliska w oczy. Drobna postać człowieka, właściwie śmieć zetknął się twarzą w twarz z kimś, kto był istotą człowieczeństwa, a przeobraził się w potwora. Z opadniętą szczęką, wytrzeszczonymi oczami, roztrzęsiona i zlana potem cielesna powłoka Paxtona znalazła się kilka centymetrów od połyskujących bielą, ociekających śliną bram piekieł. Twarz Harry'ego, jego usta... ta purpurowa jaskinia wypełniona długimi zębami, błyszczącymi i ostrymi jak odłamki szkła. Czy była to brama piekieł? Na pewno, a nawet gorzej. Trask przypomniał sobie własne myśli: Paxton jest jak cukierek, słodkie mięsko, suszony ananasik. Dlaczego Harry nie miałby odgryźć mu twarzy? Może ma na to ochotę!? Może tak zrobi!? Przypomniał sobie, jak krzyczy: - Nie! Harry, nie rób tego! Nie śpiesząc się, Nekroskop zamknął monstrualne szczęki, spojrzał na poświatę płonącego domu i poszukał wzrokiem Traska stojącego w zamglonym ogrodzie. Ben, twój świat jest bezpieczny. Harry przekazał mu tę wiadomość wprost do umysłu. Znikam stąd. Kraina Słońca? Spytał Trask. Nie mam wyboru. Potwierdził w myślach Harry. Następnie upuścił Paxtona na ziemię jak kupę śmiecia, dając tym samym do zrozumienia Traskowi, że wojna została zakończona. Paxton jednak nie chciał tego zrozumieć. Podnosząc ponownie kuszę próbował zastrzelić Harry'ego, jednak Nekroskop niespodziewanie zniknął. To wtedy właśnie Trask zobaczył po raz pierwszy działanie Kontinuum Möbiusa.

Poruszając się z wdziękiem typowym dla Wampyra, Harry zrobił krok w tył w... nicość. Dla Traska i pozostałych agentów Wydziału E wyglądało to tak, jakby po prostu nagle przestał istnieć. Strzała z kuszy Paxtona wleciała w zawirowanie mgły i pustki. Telepata ogłaszał swój sukces: - Dopadłem go! Zastrzeliłem skurwiela. Nie mogłem chybić! Mgła jednak rozstąpiła się i głuchy, niemal bezcielesny głos oznajmił: - Niestety, muszę cię rozczarować. Następnie pojawiła się ręka o szponach w kształcie żelaznych, zardzewiałych rybackich haczyków. Zacisnęła się na czaszce Paxtona, wyciągnęła go z ogrodu i z tego świata. Harry bez trudu mógłby zabić telepatę, jednak tego nie uczynił. Wrzucił go z powrotem do ogrodu pozbawiając go w międzyczasie umiejętności podsłuchiwania cudzych myśli. To była ostatnia przysługa, jaką oddał Nekroskop Wydziałowi E, a także całemu światu. Na pożegnanie Harry zamienił jeszcze kilka słów z Traskiem i dodał na koniec ostrzeżenie: - Uważaj na siebie, Ben. Trask dobrze zapamiętał tę chwilę. Czuł zmieszanie, żal, wstyd. Pamiętał także ostatnią próbę wyjaśnienia sytuacji. Krzyknął: - Zaczekaj, Harry! Ale Nekroskop już zniknął w drzwiach Möbiusa. Trask przypomniał sobie stojącego Harry'ego - tak, potwora, ale przede wszystkim człowieka. Sny i wspomnienia stopniowo zaczynały się rozpływać. Nagle i ze zdziwieniem szef Wydziału E zorientował się, że znajduje się w pokoju dowodzenia. Bardzo pomógł w tym fakt, że ktoś trzymał mu rękę na ramieniu! Trask obrócił się gwałtownie i zauważył stojącego obok Nekroskopa! Był to jednak nowy Nekroskop, młodszy i równie zaskoczony gwałtowną reakcją starszego mężczyzny. - Przepraszam, Nathan! Właśnie myślałem o twoim ojcu i... - Urwał w pół słowa, bo zauważył wyraz twarzy Nathana. Młody człowiek wiedział, o czym rozmyślał Trask. - Twoje myśli, wspomnienia, były tak intensywne... -Nathan podniósł do góry ramiona, jakby chciał się usprawiedliwić, jednak nie przecząc niczemu. Wiedział, że nie powinien wkraczać do cudzego umysłu bez zaproszenia. - Wiem, że myślałeś o mnie, albo o moim ojcu. Powinieneś nauczyć się strzec swoich myśli, Ben. Zwłaszcza związanych z twoim zawodem. Lepiej, żebyś stosował zasłonę hipnotyczną, tak jak w Perchorsku. Trask zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy. - Nie, w Perchorsku popełniłem błędy. Przynajmniej kilka razy. Osłanianie myśli prawdopodobnie ograniczyło moje zdolności paranormalne. Tzonov razem z kumplami nie mogli ich wyraźnie odczytać, ale i ja miałem zaciemniony obraz! Interesuje mnie tylko prawda. Półprawdy mi nie wystarczą. Tak czy owak

zajmujemy się wywiadem paranormalnym i w naszym Wydziale powierzyłbym każdemu nie tylko swoje myśli, ale i życie. - Twój umysł był bardzo wyraźny - powiedział Nathan. -Na tyle wyraźny, że czułem jakbym był razem z tobą w Bonnyrigg. Gdy zobaczyłeś mojego ojca, przestraszyłeś się. Widząc go w twoim umyśle wcale się nie dziwię. - To prawda, że był Wampyrem - zgodził się Trask. - Ale był silny. Nigdy nie poddał się krwiożerczym instynktom. - Wszyscy mi to powtarzają - odparł Nathan. - To tak, jakbyś mi mówił: „gdyby zdarzyło się najgorsze, pamiętaj, że ojciec nigdy się nie poddał”. - Może o tym mówimy - Trask nie miał zamiaru zaprzeczać. - Nawet teraz nie zdajesz sobie sprawy z tego, jakimi dysponujesz mocami. A jeśli byś był na dodatek Wampyrem? Jeśli masz zostać Wampyrem...? Nie było sposobu, by się o tym dowiedzieć, lecz oprócz Tzonova i Opozycji byli w Londynie inni ludzie, którzy tak właśnie myśleli. Ci ludzie, w przeciwieństwie do Traska, uważali, że wewnętrznej walki nie można wygrać... Oprócz Zek Föener, która pojechała kupić bilet powrotny do Zante na Morzu Jońskim, większość z załogi Wydziału E zebrała się już w centrum dowodzenia. Pełniący obowiązki oficera dyżurnego Ian Goodly odebrał telefon. Dzwonił minister. Kiedy została potwierdzona jego tożsamość, prekognita zapytał: - Dlaczego nie ma pana u nas? - Posłuchaj - przerwał mu głos ze słuchawki. - Nie pytaj o to, dlaczego mnie nie ma w Wydziale E. Powiedz mi, czy oni są tam jeszcze? - Oni? Trask i Nathan? - No jasne! Chodzi mi o to, czy oni już pojechali... czy Nathan... czy są w drodze do Schronu? - Za jakieś piętnaście minut, sir. Czekają na telefon od Chunga, który ma potwierdzić, że już wylądował. Jak panu wiadomo, on pomaga Nathanowi znaleźć drogę. - Wiem! Proszę posłuchać... Rozmawiam z panem Goodly'em, czy tak? Możemy mieć kłopoty. Nagle prekognita zorientował się, co go trapiło przez cały dzień. Właśnie to, o czym zaczął mówić minister. - O cholera! - Powiedział. Przekleństwo w jego ustach zabrzmiało co najmniej dziwnie. - Co? - Mów pan, o co chodzi - rzucił Goodly w słuchawkę. -Tak szybko jak potrafisz. Bez obaw, orientuję się w czym rzecz. - Miało to pokrycie z jego przeczuciami. - Trask i Nathan, a zwłaszcza

ten drugi, są w wielkim niebezpieczeństwie. - Goodly powinien się teraz szczególnie skoncentrować. Minister wziął sobie słowa prekognity do serca. Błyskawicznie wyrzucając z siebie słowa powiedział: - Goodly, oni wiedzą o Nathanie. Podjęli już decyzję. Ale ja się z nimi nie zgadzam. Mogę stracić pracę, ale nie zgadzam się. Rozumiesz? - Tak, mów dalej. - Nawet nie wiesz, jaką ulgę sprawiła mi wiadomość, że Nathan zabiera go w podróż przez Kontinuum Möbiusa. Ci ludzie postanowili, że Nathan nie opuści sam lotniska w Belgradzie! Obwinią za to Opozycję. Goodly zassał powietrze, wydając przy tym syknięcie. - Chcą go powstrzymać przed powrotem do domu! Za... wszelką cenę? - Wykończą go! Kiedy usłyszałem, że Nathan postanowił - jak to powiedzieć - sam zorganizować podróż, kamień spadł mi z serca. - Wyobrażam sobie! - Goodly uśmiechnął się, co nie było podobne do niego. - Dlaczego wcześniej nie wspomniałeś o tym... powitaniu w Belgradzie? - Czy to by w czymś pomogło? Oczywiście, że powiedziałbym Traskowi, jeśli nie wiedziałbym, że zmienili środek transportu. Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, na jakie narażam się ryzyko? - Możesz najwyżej stracić posadę. Gdybyś o tym nie powiedział, to ryzykowałbyś... - Wiem - przerwał mu minister. - Ale właśnie to robię, prawda? Poproszę o szczyptę zaufania. - Mów dalej. - Samolot leciał z wiatrem i wylądował w Belgradzie piętnaście minut przed czasem. Traska i Nathana nie było oczywiście na pokładzie, więc JSW zorientowało się, o co chodzi. - JSW? - Goodly zmarszczył brwi. - Czy mówimy o Jednostkach Specjalnych Wywiadu? - Oficjalnie JSW miało zostać rozwiązane przed dwunastu laty, ale wśród pozostałych jednostek wywiadu wiadomo było, że JSW było teraz silne i zamaskowane jak nigdy przedtem. - Nathan to straszna broń, nad którą nikt nie ma kontroli - odparł minister. - Nawet nie jest z naszego świata i przynajmniej teraz jego wyłącznym celem jest powrót do Krainy Słońca. Zawsze się obawialiśmy, czy na tym się skończy. Czy tam zostanie? Pamiętasz, że mieliśmy podobny problem z jego ojcem? Ile razy Ben Trask przypominał, jak potężną bronią jest Nathan? JSW interesuje się nim. Chcieli mu złożyć propozycję współpracy, oczywiście poza strukturami Wydziału E. Ten plan powstał jednak zanim Nathan opanował Kontinuum Möbiusa.

- Momencik - przerwał mu Goodly. - Dopiero co zaczął go używać. Skąd się o tym dowiedzieli? - Prawie usłyszał jęknięcie dobiegające od jego rozmówcy. To wystarczyło za odpowiedź. - Goodly, na litość boską! To jest moja praca. Myślisz, że sam dla siebie stanowię prawo? Człowieku, tutaj zawsze ktoś kogoś obserwuje. Wy powinniście wiedzieć o tym najlepiej! - Dobra, wracajmy do meritum - rzucił Goodly. - Więc na pokładzie nie było Traska i Nathana. Co teraz? - Następna będzie kwatera główna. Gdybyś miał szukać Nathana, to dokąd byś na ich miejscu wyruszył? - Tutaj? Kwatera główna Wydziału E? - Oczywiście! Ludzie z Belgradu zadzwonią do dowództwa w Londynie i sądzę, że już wyruszył do was jakiś oddział. Obawiam się, że ich rozkazy będą teraz trochę inne. - Jezu! - Co się stało? - Nic - odparł Goodly rzucając słuchawkę na widełki. W rzeczywistości oznaczało to jednak bardzo wiele. Talent prekognity właśnie się uruchomił i Goodly doświadczał wizji. Drzwi windy otwierają się... wypada z nich kilku zdecydowanych, muskularnych mężczyzn ubranych w szare mundury. Są uzbrojeni w różnorodną broń automatyczną, włącznie z lekkimi karabinami maszynowymi. Goodly biegnie w ich stronę, zostaje zatrzymany i przyszpilony do ściany przez dwóch mężczyzn. Tonem nie znoszącym sprzeciwu pytają: „Gdzie jest twój szef i ten drugi koleś, Nathan?” Goodly odpowiada: „W centrum dowodzenia!” O rany! Centrum dowodzenia! Jeszcze zanim wizja zniknęła z jego umysłu, Goodly podniósł się z fotela i wybiegł zza biurka oficera dyżurnego. Korytarz miał nie więcej niż 50 jardów, a z dyżurki do centrum dowodzenia było jakieś trzydzieści jardów. Biegnąc korytarzem Goodly zobaczył lampki sygnalizujące, że winda ruszyła do góry. Kiedyś winda obsługiwała piętra hotelu, ale teraz miała przystanek tylko na ostatnim piętrze, w kwaterze głównej Wydziału E. Oczywiście mógł to być któryś z agentów Wydziału, który spóźnił się na pożegnanie Traska i Nathana. Ale Goodly był pewien, że jest inaczej. Wpadając do centrum dowodzenia zauważył krąg esperów otaczających Nathana i szefa Wydziału. Najwyraźniej nikt się tutaj nie spieszył. Goodly poruszał się i myślał tak szybko, że inni wyglądali jakby zamarli w bezruchu. Jak na zwolnionym filmie zwrócili się zdziwieni w stronę Goodly'ego. Ten zaś bez żadnych wyjaśnień krzyknął: - Ben, Nathan - zabierajcie się stąd! I to natychmiast! Zadzwonił minister. JSW wysłało tutaj swoich ludzi, szukają Nathana!

- Co? - Traskowi opadła szczęka ze zdziwienia, ale znał Goodly'ego jak własną kieszeń i natychmiast zorientował się, że Goodly nie żartuje. Dostrzegł prawdę w jego ostrzeżeniu. Trask odezwał się do Nathana: - Możemy ruszać? Nathan zamknął oczy, zmarszczył brwi w chwili skupienia i pokręcił głową. - Nie. Jest jeszcze za wcześnie, Chung jest ciągle w ruchu. Miał do nas zadzwonić. Może być teraz w samochodzie lub w innym miejscu w otoczeniu ludzi. Musimy pojawić się na jakimś bezpiecznym terenie. Goodly dostrzegł myślą otwierające się drzwi od windy. To spadajcie gdziekolwiek! - Krzyknął i wybiegł z powrotem na korytarz. - Spróbuję ich zmylić. Korytarzem biegła już grupa uzbrojonych po zęby żołnierzy! Ale Goodly wiedział jak z nimi postąpić, gdyż wcześniejsza wizja stanowiła podpowiedź. Popędził korytarzem i wpadł na dwóch komandosów. Złapali go i trzymając za gardło przyszpilili do ściany, zadając pytanie: - Gdzie jest twój szef i ten drugi koleś, Nathan? - W... w centrum dowodzenia! - wydusił z siebie Goodly przez ściśnięte gardło. - Gdzie? - Tam - wskazał ręką w odwrotnym kierunku. Tam jednak agenci JSW sprawdzali już pokoje. Na drugim końcu korytarza otworzyły się drzwi centrum dowodzenia i grupa esperów wyszła z pomieszczenia. Wojskowi odepchnęli Goodly'ego i schyleni pobiegli w stronę centrum dowodzenia. Goodly ruszył za nimi. Protesty esperów zostały zignorowane; paranormalni szpiedzy Bena Traska zostali odepchnięci na bok i agenci JSW wpadli do sali dowodzenia. Goodly wbiegł tuż za nimi. Ale w pomieszczeniu widać było tylko wirujące w kształcie spirali pyłki kurzu dostrzegalne w promieniach słońca. - Ty. - Agent JSW wskazał pistoletem maszynowym na Goodly'ego. - Okłamałeś nas. - Agent miał jakieś pięćdziesiąt lat, mocną, kanciastą budowę ciała i rude, krótko ścięte włosy. Typowy mięśniak, musiał ważyć dziewięćdziesiąt kilo. Szare oczy miał trochę zbyt blisko siebie, zaś dolna warga mięsistych ust wyraźnie mu drżała. Goodly zmarszczył brwi i odsunął lufę od siebie. Pozostali esperzy weszli do pokoju i stali z założonymi na piersiach rękami, obserwując tę scenę. Po zniknięciu Traska i Nathana sytuacja zmieniła się. Było tak, jak powiedział minister: ci ludzie mieli wyraźne rozkazy. - Nie słyszałeś, co powiedziałem? - Spytał rudzielec, ponownie kierując lufę pistoletu w stronę Goodly'ego. Pryskał przy tym śliną i był czerwony na twarzy. Chyba był dowódcą tego oddziału.

- Słyszałem - odpowiedział Goodly swoim wysokim, lecz pewnym głosem. - Zawsze okłamuję, grożących mi żołdaków, którzy włamują się na teren prywatny! Wszyscy tak robimy. Razem z twoim kolegą groziliście mi przed chwilą w korytarzu. Zapłacicie za to. Jesteście z JSW, tak? Możecie się spodziewać najgorszego. Żołnierz podniósł broń, a reszta oddziału zaczęła się przesuwać do przodu. W tej chwili uśmiechnął się Garvey mówiąc: - Gość się zmieszał, nie lubi być oskarżany i nic na to nie może poradzić. Przyszli wykonać swoje zadanie, ale spóźnili się. Nie mają tu już nic do roboty. Jeśli zrobią coś jeszcze, będzie to wbrew rozkazom. Facet boi się twoich pogróżek. Podnosi broń, żeby pokazać jaki jest duży i odważny, ale boi się, że o tym też zameldujesz. Prawdę mówiąc to sra w gacie! Goodly wiedział, że Garvey odczytał myśli dowódcy oddziału JSW. Ten jednak gapił się na twarz Garveya. Telepata wciąż się uśmiechał. - Ty - powiedział dowódca oddziału wskazując nieznacznym ruchem broni na Garveya. - Zamknij gębę! - Nadal wpatrywał się w... powiedzmy wyraz twarzy Garveya. - Bo co? - Odparł Garvey. - Zastrzelisz mnie? Wszystkich zabijesz? To jest kwatera główna Wydziału E. Nie wiesz, że wszystko, co tu mówimy, jest nagrywane, włącznie z faktem, że zniszczyłeś zabezpieczenie windy? Nie tylko ty masz przesrane, ale także ci, co cię tu przysłali. Paul Garvey był wysoki, dobrze zbudowany i wciąż w niezłej formie pomimo faktu, że miał pięćdziesiąt jeden lat. Szesnaście lat temu był przystojny, zanim... nie stanął do boju z najgorszym z przeciwników Harry'ego Keogha, nekromantą Johnnym Foundem. Wówczas stracił ponad połowę lewej strony twarzy. Od tego czasu przeszedł wiele operacji plastycznych i jego twarz odzyskała utracone cechy, ale mimika nie zależy tylko od tkanek przeszczepionych z innych miejsc ciała. Twarz Garveya została zrekonstruowana, ale mięśnie po lewej stronie nie funkcjonowały tak samo, jak po prawej i pomimo upływu lat nerwy nie odbudowały się w całości. Garvey mógł uśmiechać się prawą stroną twarzy, ale nie lewą. I chociaż większość esperów przywykła do jego wyglądu, to Garvey wolał w ogóle się nie uśmiechać oraz starał się unikać robienia min czy grymasów. Kiedy jednak Garvey przestał się uśmiechać i rzucił groźne spojrzenie... Dowódca oddziału przełknął ślinę i najwyraźniej starał się zebrać w sobie. Następnie zabezpieczył broń i cofnął się. Zamrugał oczami, spojrzał w bok, wyjął z kieszeni koszuli plastikową kartę i podał Goodly'emu. Zaczął mówić jak powtarzająca za kimś papuga: - To była operacja JSW. Zgodnie z prawem nie możecie o zaistniałych zdarzeniach... - Wynocha! - Przerwał mu Goodly. - Zabieraj stąd dupę razem ze swoimi gorylami, i to już! Dowódca jeszcze bardziej poczerwieniał, nadął się... i wypuścił powietrze w bezsilnej złości. Odwrócił się do swoich ludzi, zmierzył ich wzrokiem i ruchem głowy dał znak do wyjścia.