ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gdy tylko Justin St John dostał wiadomość o śmierci
Henry'ego Lloyda, od razu zdecydował, że kupi Marian
Park.
Zawsze cenił sobie w życiu wysoką klasę. A jeżeli ist
niało na świecie miejsce odznaczające się prawdziwą, nie
przemijającą klasą, to było nim właśnie Marian Park.
Handlarz nieruchomościami trudził się zgoła niepo
trzebnie, kiedy oprowadzał Justina po całej posiadłości,
kiedy go informował, że Marian Park jest jedną z najle
pszych zarodowych hodowli owiec w całej Australii, kiedy
mu pokazywał wspaniałe ogrody, założone i zaprojekto
wane sześćdziesiąt lat temu przez Marian Lloyd i kiedy
wreszcie obszedł z nim wszystkie pokoje wielkiej, starej
rezydencji. Nawet gdyby posiadłość była zaniedbana przez
ostatnie szesnaście lat - a nie była - Justin kupiłby ją i tak.
Dłużej zatrzymał się tylko w przepięknym salonie, by
popatrzeć na portret, wiszący nad kominkiem. Ból w jego
sercu był wciąż tak dotkliwy, jakby to wszystko zdaayło
się wczoraj.
6 JEDYNE WYJŚCIE
Handlarz uznał, że portret zwyczajnie zaintrygował Ju-
stina.
- To Noni Lloyd, wnuczka zmarłego - wyjaśnił. - Po
rtret namalowano, kiedy miała dwadzieścia jeden lat. Rok
później umarła wskutek upadku z konia. Podobno dosko
nale jeździła konno przez przeszkody. Prawdziwy talent,
a do tego piękna dziewczyna.
- Owszem - wyszeptał Justin poprzez ściśnięte gardło.
Z najwyższym trudem przełknął ślinę. Na tym płótnie wy
glądała jak żywa... jedyna kobieta, którą naprawdę kochał.
Żadna inna przed nią, ani żadna po niej nie dorównywała
Noni Lloyd. Justin już stracił nadzieję, że ktoś kiedykol
wiek jej dorówna. A poprzestanie na kobiecie bodaj odro
binę mniej doskonałej - nie wchodziło w rachubę.
- Mógłby pan uzyskać sporo pieniędzy za ten obraz,
gdyby go pan chciał sprzedać - trajkotał dalej handlarz.
- Nie. Jego miejsce jest tutaj - oświadczył Justin krótko
i odwrócił się od portretu, by nie prowokować dalszych,
niepożądanych uwag. Twardym i nieprzystępnym spojrze
niem szarych oczu obrzucił zaciekawioną twarz handlarza.
- Proszę niczego nie ruszać - powiedział spokojnie.
Noni z pewnością by nie chciała, żeby Marian Park
przeszło w obce ręce. Gdyby wtedy nie umarła, pobraliby
się, mieliby dzieci i tradycja rodzinna zostałaby zachowa
na. Jedno wszakże Justin mógł dla niej zrobić: dopilnować,
aby każdy przedmiot pozostał na swoim miejscu tak, jak
życzyłaby sobie ona, jak życzyliby sobie oboje.
Kiedy handlarz wyprowadził go z domu na dwór, Justin
ledwo zdawał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje.
Wspomnienia opadły go z taką siłą, że z najwyższym tru
dem odpychał je od siebie, by się im oddać później, w spo-
sobniejszej chwili, gdy zostanie sam.
Tymczasem wynurzyli się z sosnowego zagajnika, który
okalał ogrody, i znaleźli się na wprost stajni. Stajni, przy
których po raz ostatni pocałował Noni, zanim dosiadła
konia i zanim ruszyła po śmierć...
JEDYNE WYJŚCIE 7
Justin zachwiał się, jego lewa noga zesztywniała jakby
w odruchu świadomego protestu. Zmusił się jednak, by iść
dalej. Jeżeli miał tu mieszkać, powinien nauczyć się żyć
z całym bagażem wspomnień. Kto wie, może kiedyś nade
jdzie dzień, gdy będzie mógł wreszcie wymazać ten kosz
mar z pamięci.
Z całą premedytacją się przemógł, by popatrzeć na ćwi
czebny parkur Noni, gdzie onegdaj się to wszystko zdarzy
ło. Czas jakby się cofnął i serce mu stanęło, gdy zobaczył
młodą amazonkę, spinającą swego konia ostrogami, by brał
przeszkody, przez które dawniej skakała Noni: bramkę,
kombinację, pojedynczą belkę, potrójną...
Noni... skraca nawroty dla zyskania na czasie, usiłuje
wprowadzić wielkiego ogiera w rytm. Koń muska brzu
chem pierwszą przeszkodę, strąca belkę na drugiej... wali
się z całym impetem w trzecią... łamie sobie nogę... zrzu
ca Noni... oszalały... niebezpieczny...
Justin, z wyschniętymi z przerażenia ustami, popędził
w ich stronę niczym wiatr. I dopadłby Noni, osłoniłby ją,
uratował, gdyby nie ta decyzja... podjęta w ułamku sekun
dy. Do dziś nie potrafił pojąć - nie pojmie tego nigdy,
dlaczego postąpił wówczas tak, a nie inaczej.
- Zle się pan czuje?
Justin poczuł na ramieniu dłoń handlarza. Zakołysał się
lekko, spocił, jego chora noga niemal odmówiła mu posłu
szeństwa. Z nie lada wysiłkiem wziął się w garść i zwrócił
się do swego towarzysza, który patrzył na niego zaniepoko
jony.
- To tylko chwilowa niedyspozycja. - Rozciągnął usta
w pokrzepiającym uśmiechu. - Możemy iść dalej.
Handlarz zmarszczył brwi.
- Nie wolałby pan wrócić do domu?
- Nie.
Justin dotrwał do końca inspekcji, ale noga dobrze da
wała mu się we znaki, toteż gdy wrócili już do samocho
dów zaparkowanych na podjeździe, twarz przecinał mu
• i ^ — — — — —
8 JEDYNE WYJŚCIE
grymas bólu. Nie wiedział właściwie, dlaczego się zmusił,
by odbyć całą tę turę. Z poczucia obowiązku? Z poczucia
winy, że nigdy potem tu nie przyjechał, aby odwiedzić
dziadka Noni?
Żałował, że zobaczył tamtą kobietę na koniu.
Henry Lloyd nie winił go za śmierć wnuczki. Przyszedł
odwiedzić Justina w szpitalu, twierdził, że Justin postąpił
tak, jak w tych okolicznościach postąpiłby każdy. Niemniej
jednak Noni nie żyła, a decyzja, którą wówczas podjął,
wciąż go prześladowała.
Zdecydowanym tonem zwrócił się do handlarza:
- Proszę zawiadomić wykonawców testamentu, że ku
puję Marian Park. Umowę proszę sporządzić jak najszyb
ciej.
Przedstawił swoje warunki.
- To najlepsza decyzja, jaką pan w życiu podjął - po
wiedział handlarz z uniesieniem nie kryjąc satysfakcji. -
Za dwadzieścia dwa miliony bierze pan tę posiadłość pra
wie półdarmo.
Ponury uśmiech Justina uciął radość handlarza.
- Za dwadzieścia dwa miliony spodziewam się, że do
stanę dokładnie to, czego chcę. Nic więcej.
Gotów był zapłacić wysoką cenę za jakość. Kobieta taka
jak Noni i posiadłość taka jak Marian Park należały do
rzadkości. Justin St John wiedział, że gdy nadarza się spo
sobność zdobycia czegoś cennego i rzadkiego, nawet naj
mniejsze wahanie może zdecydować o jego utracie. A do
utraty Marian Park nie mógł dopuścić.
Jedno wszak chciał wiedzieć, zanim się tu sprowadzi na
stałe.
- Ta kobieta, która ćwiczyła na parkurze... kto to jest?
Należy do tutejszego personelu?
- To jakaś miejscowa dziewczyna - odparł handlarz. -
Henry Lloyd pozwalał jej jeździć na swoich koniach. Ale
ona tu nie pracuje.
Justin zacisnął usta uspokojony.
JEDYNE WYJŚCIE 9
Sprawa zatem nie wymagała żadnej dyplomacji. Ta ko
bieta poszuka sobie innego sponsora.
Na terenie Marian Park nie będzie się skakało przez
przeszkody. I żaden koń, należący do Justina, nie zostanie
wykorzystany do tego celu. Być może Henry Lloyd potrze
bował kogoś, kto by mu przypominał zmarłą wnuczkę.
Justin jednak chciał uciec jak najdalej od wspomnień.
Tymczasem na ćwiczebnym parkurze, który Henry Llo
yd urządził dla swojej wnuczki wiele lat temu, Kelly Han-
rahan spinała ostrogami wielkiego czarnego ogiera, by
wziął kolejną przeszkodę, nieświadoma, iż właśnie podjęto
decyzję, która nieuchronnie zaważyć miała na jej dalszym
życiu.
ROZDZIAŁ DRUGI
W pierwszym odruchu Kelly chciała odmówić. Stanow
czo.
Od paru dni gotowała się z gniewu, który lada chwila
mógł wybuchnąć z wulkaniczną siłą. Pragnęła - i to bardzo
- powiedzieć panu Justinowi St John, dokąd się może
wynieść. I co może zrobić ze swoimi pieniędzmi! Bynaj
mniej mu nie współczuła z powodu jego dolegliwości. Je
żeli naprawdę potrzebuje fizykoterapii, niech sobie znaj
dzie kogoś innego. Ona nie ma najmniejszego zamiaru
ulżyć w cierpieniach temu... temu tyranowi!
- Panno Hanrahan? - niecierpliwił się interesant na dru
gim końcu przewodu telefonicznego. Przedstawił się jako
sekretarz Justina St John. Nowy właściciel Marian Park nie
tracił swego cennego czasu na pogawędki z miejscowymi.
Kelly wprost kipiała, rozdarta pomiędzy swą naturalną
skłonnością do pomagania istotom ludzkim i absolutnym
przekonaniem, że Justin St John do istot ludzkich nie nale
ży!
Choć zgrzytała zębami, musiała przyznać po krótkim
namyśle, że niezbyt etycznie było odmówić komuś terapii
JEDYNE WYJŚCIE 11
leczniczej. Nawet Justinowi St John! A poza tym, kiedy już
będzie leżał rozebrany, zdany na jej łaskę i niełaskę, ona
może wykorzystać tę sposobność, by mu powiedzieć do
kładnie, co o nim myśli.
Postanowiła jednak, że nie pozwoli zrobić z siebie chło
pca na posyłki. Jeżeli właściciel Marian Park potrzebuje
pomocy, niechaj sam się do niej pofatyguje!
Z lodowatą godnością w głosie powiedziała więc:
- Proszę łaskawie przekazać panu St John, że ja nie
wykonuję żadnych zabiegów leczniczych poza swoim ga
binetem, niezależnie od wysokości wynagrodzenia. Nie
mogę przecież wlec ze sobą specjalnego stołu...
- Znajdziemy tu odpowiedni stół, panno Hanrahan -
wtrącił szybko sekretarz. - A jeżeli trzeba pani pomóc przy
transporcie innego sprzętu, chętnie przyjadę furgonetką
i przewiozę, co trzeba, w obie strony.
- Nie byłoby prościej, gdyby pan St John przyszedł do
mnie, do gabinetu? - ucięła Kelly, z ledwo skrywaną nutą
zjadliwości.
- Panno Hanrahan, pan St John ma niesprawny staw
biodrowy, który powoduje ból od czasu pewnego wypadku
dawno temu. Każda podróż to dla niego ogromny problem
- cierpliwie i uprzejmie wyjaśniał sekretarz. - Jestem pe
wien, że przy dobrej woli z obu stron zorganizujemy wszy
stko tak, żeby pani nie sprawić za dużo kłopotu.
„Nie sprawić za dużo kłopotu" - wściekała się Kelly.
Justin St John sprawił jej tyle kłopotu, ile tylko mógł.
Zerwał umowę, jaką zawarła z Henrym Lloydem. Zabronił
jej dostępu do koni, które trenowała od lat. Nie godził się
na spotkanie. A najgorsze, że chciał skrzywdzić dziadka.
Okrutny, bezwzględny typ...
Usiłowała się opanować. Wujek Tom twierdził, że mają
spore szanse wygrać sprawę o ziemię, której zwrotu doma
gał się Justin St John, a która była własnością dziadka. Co
prawda wujek Tom nie należał do cwanych miejskich ad
wokatów, ale na sprawach ziemskich znał się jak mało kto.
12 JEDYNE WYJŚCIE
Nie wszystko zatem było stracone. Stawią Justinowi St
John taki opór, jakiego pewno nikt nie odważył mu się
stawić w tym jego wygodnym, uprzywilejowanym życiu!
Jakiś głos wewnętrzny mówił jej, że oto ma najlepszą -
a być może jedyną - sposobność, żeby powiedzieć mu, co
o nim myśli.
Z drugiej strony wujek Tom, który faktycznie wcale nie
był jej krewnym, prosił ją i jej dziadka, by zostawili sprawę
w jego rękach i przestrzegał ich przed wdawaniem się
w rozmowy z Justinem St John, bo osobiste konfrontacje
niczego prawnie im nie załatwią.
Intuicja wszak podpowiadała Kelly, że Justin St John
zasługuje na małą osobistą konfrontację. I że przecież nie
wyrzuci jej z domu, jeżeli się tam znajdzie na jego zapro
szenie. A poza tym, choć to zapewne nie pomoże sprawie
dziadka - na pewno nie zaszkodzi. Jej samej zaś doskonale
zrobi, jeżeli zrzuci z serca parę ciężarów!
- Dobrze więc - powiedziała, podjąwszy decyzję.
Wskutek całej tej walki wewnętrznej nazwisko dzwoniące
go wyleciało jej z głowy. - E... przepraszam, nie pamię
tam, jak się pan nazywa.
- Farley. Roy Farley - podpowiedział, ożywiony na
dzieją.
- Przywiozę ze sobą potrzebną aparaturę, proszę więc
tylko przygotować stół. Czy godzina piąta trzydzieści bę
dzie odpowiadała panu St John? - Uśmiechnęła się, zada
jąc to pytanie, i gdyby Roy Farley widział ten uśmiech,
miałby może pewne wątpliwości, czy ostatecznie skorzy
stać z usług Kelly. Był to bowiem uśmiech daleki od uniżo-
ności. I bynajmniej nie litościwy.
- Doskonale, panno Hanrahan. Mam nadzieję, że nie
nadłoży pani specjalnie drogi, przyjeżdżając do Marian
Park? - zapytał uprzejmie.
- Nie, Marian Park jest blisko mego domu. Bardzo
blisko - powtórzyła ze skrywaną satysfakcją. Niewygodnie
blisko, o czym pan St John miał się wkrótce przekonać!
JEDYNE WYJŚCIE 13
- To się świetnie składa - ucieszył się sekretarz, uważa
jąc zapewne, iż zorganizowanie ewentualnych następnych
zabiegów nie będzie już problemem. - Czekamy na panią
o piątej trzydzieści, panno Hanrahan - dodał zadowolony
i odłożył słuchawkę. Zadanie wypełnił.
Przez resztę popołudnia Kelly z trudem się koncentro
wała na pracy. Myśl o Justinie St John nie dawała jej spo
koju i była niczym wrzód, z którego jednak miała nadzieję
upuścić nieco ropy podczas ich wieczornego spotkania.
Z pewnością przyniesie jej to ulgę: może krótkotrwałą, ale
wartą zachodu.
Najlepiej też nie mówić dziadkowi, dokąd się wybiera
ani co zamierza. To by go tylko wzburzyło niepotrzebnie.
A dziś wieczorem, jak co tydzień, miał grać w szachy z sę
dzią Moffatem i z pewnością przegrałby, gdyby znów się
zamartwiał sprawą Justina St John. Poza tym sędzia, ich
stronnik, mógł akurat wpaść na jakiś fortel, przydatny
w szykującej się batalii. Zadzwoniła do domu dostatecznie
wcześnie, by uprzedzić dziadka, że będzie zajęta do późna
i żeby nie czekał na nią z obiadem. Miał sobie podgrzać
zapiekankę, która stalą gotowa w lodówce. Dziadek o nic
nie pytał. Jakiś tydzień temu popadł w stan apatii, który
martwił Kelly bardziej niż wybuchy gniewu związane z Ju-
stinem St John.
Śmierć Henry'ego Lloyda wstrząsnęła nim ogromnie.
- Życie straciło dla mnie sens - zwierzył się Kelly
poprzedniego wieczora. - Sędzia jest dobrym kumplem,
nie mogę powiedzieć, ale to nie to samo. Henry powinien
był mnie przeżyć, tak jak planował.
- Dziadku, przecież masz jeszcze mnie - przypomniała
Kelly, usiłując go rozchmurzyć.
Na te słowa jeszcze większy smutek ogarnął starszego
pana.
- A cóż ci po mnie, moja droga? Jestem dla ciebie tylko
ciężarem. Ciężarem, który powinien odejść na wieczny
spoczynek.
14 JEDYNE WYJŚCIE
Żal, ból oraz nerwy, których doświadczyli po śmierci
Henry'ego Lloyda, dały się im obojgu we znaki. Oczy
Kelly napełniły się łzami.
- Gdybyś odszedł, zostałabym zupełnie sama. Nie życz
mi tego, dziadku, bardzo cię proszę.
Skończyło się na tym, że dziadek zaczął ją pocieszać, tak
jak robił to zawsze. Rodziców nie pamiętała. Miała zale
dwie dwa lata, kiedy ich samochód wpadł na kangura,
przetoczył się na bok szosy i roztrzaskał o przydrożne drze
wo. Matka i ojciec zginęli na miejscu, ale mała Kelly prze
żyła nawet nie draśnięta. W jej życiu ważnych więc było
tylko troje ludzi: dziadek, Noni i Henry Lloyd.
Henry Lloyd był dla niej niczym drugi dziadek, a Noni
- niczym ukochana starsza siostra. Ona też się wychowy
wała bez rodziców. Matka i ojciec się rozwiedli i żyli -
każde oddzielnie - za granicą, a Noni, podobnie jak Kelly,
mieszkała ze swoim dziadkiem. To ona nauczyła małą
jeździć konno, bawiła się z nią i kupowała podarki, a Kelly
ze swej strony ją uwielbiała.
Noni jednak umarła i Kelly, która miała wówczas sie
dem lat, przez wiele miesięcy potem szukała jej wszędzie
na terenie Marian Park, nie wierząc, że Noni odeszła od
nich i nigdy nie wróci. Dopiero wiele lat później Kelly
zrozumiała, jaką ogromną dobroć i cierpliwość okazał jej
wtedy Henry Lloyd. Ale i on po śmierci Noni stał się bar
dzo samotny, wskutek czego jego i Kelly połączyła więź
jeszcze silniejsza niż przedtem.
Początkowo aż trudno było pojąć, że i jego już nie ma.
Nic tego nie zapowiadało. Nawet sam Henry niczego nie
przeczuwał. Naprawdę zamierzał przeżyć dziadka Kelly.
Po prostu pewnego wieczora poszedł do łóżka i umarł we
śnie.
Gdyby teraz jeszcze i dziadek się poddał i zostawił ją
samą... Kelly poczuła raptem w środku zatrważającą pu
stkę. Wiedziała przecież, że pewnego dnia do tego dojdzie,
jednakże nigdy nie będzie na to przygotowana. A Justin St
JEDYNE WYJŚCIE 15
John - który przydał dziadkowi dodatkowych trosk, przez
którego dziadek przeżywał wszystko ponad miarę i był tak
przygnębiony i smutny, że zaczął myśleć o śmierci - będzie
musiał za to zapłacić.
Kelly odprowadziła ostatniego pacjenta do drzwi, po
sprzątała gabinet, a następnie ostrożnie przeniosła interfe-
rencjał i aparat do wytwarzania ultradźwięków na tylne
siedzenie samochodu, który stał zaparkowany za domem.
Poprzysięgła sobie, że jeśli któreś urządzenie się zepsuje,
policzy za nie Justinowi St John słono. W istocie jednak nie
przewidywała takiego kłopotu.
Wróciła, żeby zamknąć gabinet i złożyć krótką wizytę
w damskiej toalecie, obsługującej wszystkie gabinety nie
wielkiego centrum medycznego. Zazwyczaj nie przejmo
wała się zbytnio swoim wyglądem, ale spotkanie z Justi-
nem St John nie było takim sobie zwykłym spotkaniem.
Kelly zamierzała go kompletnie zaskoczyć swoim atakiem,
dlatego przedtem pragnęła wyglądać na osobę chłodną,
spokojną, opanowaną i fachową. Przeciągnęła szczotką po
długich, grubych włosach koloru ciemnokasztanowego,
przygładziła grzywkę rozwichrzoną nad naturalnym łu
kiem brwiowym, z zadowoleniem dostrzegła w swoich du
żych zielonych oczach płomień gotowości do walki, a na
koniec, z czysto kobiecej próżności, umalowała usta.
Starannie wcisnęła białą bluzkę za pasek granatowej
spódnicy, sprawdziła, czy granatowe sandały lśnią należy
cie i czy nie ma oczka w rajstopach, westchnęła głęboko,
by rozładować wewnętrzne napięcie, potem zarzuciła torbę
na ramię i ruszyła w drogę.
Majątek Marian Park znajdował się w odległości sie
demnastu kilometrów od miasteczka Bowral. Jazda tam
była niedługa i dla Kelly zawsze bardzo przyjemna. Połu
dniowy płaskowyż Nowej Południowej Walii leżał we
względnie chłodnej strefie klimatycznej i o tej porze roku
tonął w bujnej zieleni.
16 JEDYNE WYJŚCIE
Gdyby nie Justin St John, Kelly spieszyłaby teraz do
domu, by poćwiczyć konie i doprowadzić je do szczytowej
formy przed konkursem jeździeckim w Dapto, ostatnim
przed zawodami o Grand Prix Australii w Wentworth Park.
Nie znajdując innego wyjścia, skontaktowała się z wie
loma osobami, które - jak sądziła - mogły jej pomóc
wybrnąć z tarapatów. W efekcie zaoferowano jej jazdy, ale
tylko na koniach drugiej stawki, co nie dawało jej żadnej
szansy na zdobycie punktów, potrzebnych do uplasowania
się w Pucharze Świata. Teraz zresztą i tak nie mogłaby
pojechać za granicę i zostawić dziadka samego. To marze
nie umarło wraz z Henrym Lloydem.
Ale pogrzebał je Justin St John!
Odebranie jej koni było tak samo niesprawiedliwe, jak
odebranie dziadkowi jego ziemi. Ogiery i klacze kupił co
prawda Henry Lloyd, który spełniał wszystkie jej zachcian
ki, niemniej to dzięki wytrwałej pracy Kelly konie tak
zyskały na wartości, że gdyby Justin St John chciał je
sprzedać i zagarnąć pieniądze dla siebie, byłby to zwyczaj
ny rozbój.
Kiedy Rasputin, dosiadany przez Kelly, wygrał błękitną
wstęgę na wielkich zawodach w Perth, obecni tam Koreań
czycy zaoferowali Henry'emu za niego pięć razy więcej niż
on zapłacił. Bułana klacz, Rozalinda, dostała podobną ofer
tę od Japończyków. Szalotka i Sir Galahad z łatwością uzy
skałyby trzykrotność swojej pierwotnej ceny. Oczywiście
dziewczyny w żadnym razie nie stać byłoby na kupno któ
regokolwiek z tych koni.
Jeździectwo jest sportem ludzi zamożnych. Nie miało to
jednak znaczenia dla Kelly, ogarniętej poczuciem niespra
wiedliwości. Każdy przyzwoity człowiek coś by jej w tej
sytuacji zaproponował. Cokolwiek! Ale adwokat Justina St
John nie pozostawił jej absolutnie żadnej furtki. Ona za nic
przecież nie płaciła: ani za konie, ani za siodła, ani za
transport zwierząt, ani za opiekę weterynaryjną. Za nic.
JEDYNE WYJŚCIE 17
Wszystkie jej wygrane szły na opłaty za udział w zawo
dach oraz na koszty podróży.
Ale i tak była to jawna niesprawiedliwość!
Kiedy Kelly przejeżdżała przez wieś Crooked Creek,
parę osób pomachało do niej ręką, na co odpowiedziała
z niejakim roztargnieniem. Przed budynkiem sądu do
strzegła wuja Toma, gwarzącego z sędzią Moffatem. Miała
nadzieję, że sędzia nie zauważył jej samochodu, w prze
ciwnym razie mógłby wspomnieć o tym dziadkowi - cho
ciaż ona właściwie nie skłamała, mówiąc o pracy do późna!
Jeszcze parę kilometrów i Kelly zwolniła, wjeżdżając
swoją starą toyotą w sosnowy las, który okalał i osłaniał
ogrody Marian Park. Droga przez las była ciemna i spra
wiała wrażenie tunelu, wiodącego do innego świata.
Tereny otaczające dużą, starą rezydencję były tak cza-
rowne i piękne, jak rzadko w Australii. Kelly w dzieciń
stwie brała to wszystko za krainę baśni: tarasy szmaragdo
wych trawników, wspaniałe okazy importowanych drzew -
jesionów, wiązów, klonów i brzóz, ciekawie przystrzyżone
krzewy, rośliny wodne, rzeźby, stawy, całe połacie rodo
dendronów i azalii. Wprost nie można się było napatrzeć,
gdziekolwiek się spojrzało.
I przez tyle lat nic się nie zmieniło. Zdawało się, że tutaj
czas stanął w miejscu. Kelly niemal spodziewała się, że
ujrzy gdzieś Henry'ego w rozmowie z którymś z ogrodni
ków. Ale to odwieczne trwanie było li tylko złudą. Albo
wiem epoka Lloydów w Marian Park się skończyła.
Smutek wypełniał serce Kelly, gdy zatrzymywała samo
chód pod porosłym bluszczem portykiem, ocieniającym
podjazd. Nagle poczuła, że wcale nie chce wysiąść i wejść
do tego domu, obecnie zamieszkanego przez kogoś obcego.
Walczyła ze sobą przez chwilę, gdy oto drzwi wejściowe
się otworzyły i na jej spotkanie zbiegł po schodach jakiś
c/lowiek.
Za miody jak na Justina St John - uznała Kelly i wygra
moliła się z samochodu.
18 JEDYNE WYJŚCIE
- Panna Hanrahan? - powitał ją, najwyraźniej nieco
zdumiony. /
Rozpoznała głos z rozmowy telefonicznej.
- Pan Farley - odpowiedziała, potakując jednocześnie
ruchem głowy.
Miał pewnie ze trzydzieści parę lat, jasną czuprynę,
niebieskie oczy i ogorzałe policzki, wskazujące dobitnie, iż
ich posiadacz nie jest mieszkańcem miasta. Ubrany był
w roboczy kombinezon koloru khaki, odpowiedni do pracy
na powietrzu. Uśmiechnął się do dziewczyny niepewnie
choć przyjaźnie, co złagodziło nieco surowość rysów jego
twarzy. W sumie robił nawet miłe wrażenie, ale Kelly nie
miała najmniejszej ochoty zachwycać się wyglądem jakie
gokolwiek osobnika, powiązanego z obozem wroga.
- Spodziewałem się kogoś starszego - powiedział. -
Niemniej dziękuję, że pani przyjechała.
- Oczekuję, że pan St John wynagrodzi mi moją fatygę
- przypomniała mu Kelly trochę opryskliwie. Otworzyła
tylne drzwiczki swojej toyoty. - Może zechce pan to
wnieść do środka - zarządziła, wskazując interferencja!,
który był ciężki i nieporęczny. Ponieważ Roy Farley
najwyraźniej pełnił u Justina St John rolę fagasa, niech
robi, co do niego należy!
- Oczywiście - odpowiedział, biorąc urządzenie do rąk
z należytą ostrożnością.
Kelly podążyła za nim, wziąwszy przedtem torebkę
i aparat do ultradźwięków. Wkroczyła do środka, przygoto
wana wewnętrznie na przejście przez dom, który już nigdy
nie będzie jej drugim domem. Najwyraźniej wszak nowa
miotła nie zabrała się jeszcze do wymiatania wszystkiego,
co stare. Nie ruszono żadnego mebla. Wszystko stało na
swoim miejscu. Kelly nie wiedziała: cieszyć się, czy zło
ścić.
Zdziwiła się, gdy skierowano ją do pokoi gościnnych.
Po chwili zastanowienia uzmysłowiła sobie jednak, że Ju-
stin St John nie jest w stanie chodzić po schodach. Wpro-
JEDYNE WYJŚCIE 19
wadzono ją do jednej z sypialń, w której przygotowano dla
niej dwa stoły: jeden pokrywał duży ręcznik kąpielowy,
drugi zaś najwyraźniej przeznaczono na postawienie apara
tury.
- Mam nadzieję, że wszystko jest jak trzeba? - spytał
Roy Farley gorliwie, stawiając interferencjał i wciskając
wtyczkę do kontaktu.
- Może być - odparła Kelly.
Odpowiedział jej uśmiechem pełnym ulgi, a potem za
pukał do drzwi sąsiadującej z pokojem łazienki.
- Pani fizykoterapeutka już tu jest, Justin - zawołał.
- Za minutę będę gotów.
Glos, który odpowiedział Farleyowi, był niski i pełen
kultury, bez wątpienia wywodzącej się z jakiejś doskonałej
prywatnej szkoły dla bogaczy. Kelly może nawet przyzna
łaby, że głos brzmiał przyjemnie, gdyby nie należał do
człowieka, którego miała wszelkie powody nienawidzić.
- Bierze kąpiel leczniczą - wyjaśnił Roy Farley, zwra
cając się ku dziewczynie. - Pozwolę sobie zostawić panią
samą, jeżeli niczego pani nie potrzebuje.
- Dziękuję - odparła Kelly zdawkowo.
Kiedy wyszedł, spojrzała na zegarek, zastanawiając się,
jak długo potrwa ta jedna minuta Justina St John. Choć
w gruncie rzeczy nie miało to większego znaczenia. Wkrót
ce i tak znajdzie się na jej łasce i niełasce.
Świadoma, iż jej nerwy się napinają wskutek mającej
zaraz nastąpić konfrontacji, Kelly zajęła się przygotowa
niami do terapii. Włączyła do sieci aparat do ultra
dźwięków i wyjęła z torby oliwkę oraz pudełko z ligniną.
Gdy usłyszała szczęk otwieranych drzwi, przybrała pozę
osoby spokojnej i pewnej swoich zawodowych umiejętno-
Ici, a następnie powoli obróciła się na pięcie.
Nie miała pewności, czy wytrwała w swojej pozie.
Przez trudny do określenia okres jej umysł nie rejestrował
nic prócz wyglądu mężczyzny, który stał w drzwiach do
łazienki. Był wysoki, opalony i nieprawdopodobnie męski;
20 JEDYNE WYJŚCIE
tym bardziej, ze miał na sobie tylko krótkie spodenki do
bioder. Kelly nie dostrzegła w nim cienia subtelności, a bi
jącą z niego siłę potęgowało niewzruszone milczenie.
Włosy miał grube, czarne i proste, choć nieco nastro
szone po gorącej kąpieli. Miał rysy twarzy człowieka
budzącego szacunek, raczej gwałtownego niż opanowa
nego. Dołek w brodzie wydawał się przy tym prawie
niestosowny, a jednak przydawał intrygującego pieprzy-
ka całej tej zwierzęcej sile. Jego oczy były głęboko osa
dzone, stalowoszare: teraz intensywnie wpatrzone
w Kelly. Ich spojrzenie wydawało się twarde i nie zno
szące sprzeciwu; dla dziewczyny nagle wydało się nie
pokojąco znajome, jak gdyby zetknęła się z nim już kie
dyś. Nie było to jednak możliwe. Wprawdzie w miejsco
wej gazecie wydrukowano jego niesmacznie pochlebną
biografię, ale nie opatrzono jej zdjęciem. Napisano tyl
ko, że przez ostatnich czternaście lat należał do czołówki
przedsiębiorców w Sydney, a przedtem mieszkał na
ogromnej i zasobnej rodzinnej farmie gdzieś w Wiktorii.
W młodości podobno znakomicie grał w polo - na po
ziomie międzynarodowym - dopóki jakiś wypadek nie
wyeliminował go z tego sportu. Kelly jako żywo nigdy
nie obracała się w kręgach graczy w polo. Niemniej zro
zumiała teraz jedno. To mianowicie, dlaczego polecenia
Justina St John wykonywano co do joty. Z pewnością
niewielu ludzi potrafiłoby mu się przeciwstawić. Emano
wała z niego bowiem jakaś wielka moc, rzucająca wy
zwanie całemu światu i z góry przekonana o swojej prze
wadze. Życiem wielu ludzi kierują okoliczności od nich
samych niezależne, ten człowiek jednak - Kelly miała
pewność - sam decyduje o własnym losie.
Nagle zadrżała na myśl o postawieniu go pod ścianę za
to, co uczynił, ale palące pragnienie, by sprawiedliwości
stało się zadość, usztywniło jej kręgosłup i kazało dumnie
zadrzeć brodę do góry. Nie ugnie się przed nim za żadną
JEDYNE WYJŚCIE 21
cenę! Niech ją nawet zbije, ale ona nie da się zastraszyć.
Nigdy!
Kelly nie zdawała sobie sprawy z sygnałów, które wysy
łała. Jej agresywne zadarcie głowy, wyraźne zaciśnięcie
pełnych, zmysłowych ust, lekki rumieniec, oblekający de
likatne policzki, nagły błysk bojowości w okolonych cie
mnymi rzęsami oczach... wywołały na twarzy Justina St
John ironiczny uśmiech, który z kolei rozognił każdy, naj
drobniejszy nawet nerw w ciele dziewczyny.
- Nie oczekiwałem osoby tak młodej. Dotychczas mia
łem do czynienia z terapeutami bardziej doświadczonymi.
Protekcjonalny ton rozzłościł Kelly jeszcze bardziej niż
przemożna męskość Justina, który wcale nie był młody.
Kelly oceniała go na mniej więcej czterdziestkę, przez co
wydawał się jeszcze bardziej niebezpieczny. Jego wiedza,
doświadczenie życiowe i pewność siebie czyniły go zapew
ne odpornym na wszelkie ataki. Niemniej Kelly nie potra
fiła się powstrzymać od lekkiej drwiny.
- Ma pan szczęście, że w ogóle pan kogoś zdobył, panie
St John. Jest pan tu człowiekiem mało znanym, a pańskie
pieniądze nie są receptą na wszystko - powiedziała kąśli
wie.
Kelly pożałowała tych słów zaraz po wypowiedzeniu.
Zdawało się, że zawisły pomiędzy nimi w powietrzu na
długie sekundy, a tymczasem puls dziewczyny podskoczył
gwałtownie na widok marszczących się brwi Justina, który
jednak po chwili namysłu pokręcił głową, jak gdyby na
trząsając się z niej lub z samego siebie.
- Jest pani bardzo młoda - powiedział beznamiętnie -
ale na pewno wykwalifikowana, w przeciwnym razie nie
byłoby tu pani.
- Proszę się nie martwić! - odparła. - Uzyska pan tera
pię, której pan potrzebuje. - I na którą zasługuje, dodała
w myśli. - Czy da pan radę sam się położyć na stole?
Twarz mu zesztywniała na to wyzwanie.
- Dam radę-oświadczył ponuro.
22 JEDYNE WYJŚCIE
Najwyraźniej jednak chodzenie sprawiało mu ból. Cał
kowicie sztywną lewą nogę musiał za sobą niemal ciągnąć
i kiedy wreszcie usadowił się na stole, odetchnął z ulgą.
Widać było, że ciężar chodzenia spoczywa od lat na drugiej
nodze. Znacznie bardziej muskularnej.
- Proszę mi opowiedzieć historię choroby, żebym nie
popełniła jakiegoś błędu - zaproponowała Kelly rozsądnie.
- Cały mój lewy bok został zmiażdżony od pasa w dół.
Kości nie zrosły się prawidłowo. Bolą mnie zwłaszcza
stawy. Największy kłopot sprawia mi teraz odcinek pomię
dzy biodrem a udem.
Kelly skrzywiła się w środku. Współczucie wobec wro
ga nie podobało się jej wcale, niemniej nie potrafiła całko
wicie zignorować jego cierpienia. Uznała, że trzeba konie
cznie coś na to poradzić.
- Rozpocznę od ultradźwięków - zadecydowała.
Justin skinął głową.
Zsunęła trochę spodenki z jego bioder i delikatnie wtarła
oliwkę w sprężystą skórę. Dotykanie go było osobliwie
niepokojące. Odrażające, wmawiała sobie, wiedziała jed
nak, że prawda jest inna. Justin miał sylwetkę sportowca
i pomimo kalectwa był w doskonałej kondycji. Dotyk Kel
ly niepokoił także i jego. Wprawiał jego ciało w lekkie
drżenie.
- Boli?
- Nie - odburknął.
- Jak doszło do tego wypadku? - spytała, pokrywając
zażenowanie zwyczajną ciekawością.
- To nieistotne - odparł krótko.
Kelly usiłowała zdusić w sobie irytację, wywołaną jego
nieuprzejmością. Odwróciwszy się, z nadzwyczajnym wi
gorem starła ligniną oliwę z rąk, a potem włączyła aparat,
który wyglądem i rozmiarami przypominał elektryczną
maszynkę do golenia marki Philips. Przejechała nim po
stawie i mięśniach.
JEDYNE WYJŚCIE 23
- Jeżeli poczuje pan gorąco, proszę mi powiedzieć -
poinstruowała.
- Proszę robić, co trzeba - warknął zniecierpliwiony.
Kelly obrzuciła go jadowitym spojrzeniem. Na szczę
ście miał zamknięte oczy. Cała jego twarz była jakby spięta
i nieprzystępna. Kelly zdecydowała, że terapię ultra
dźwiękami zastosuje przez dziesięć minut. Nie przypomi
nała sobie, by kiedykolwiek widziała bardziej... interesują
ce męskie ciało.
Justin leżał bez ruchu.
Dziewczyna pracowała w ciszy, dopóki nie zabrzmiał
automatyczny sygnalizator. Wówczas obtarła ligniną skórę
pacjenta z oliwki i przystawiła mu do ciała końcówki dru
giego aparatu: dwie czerwone, dwie niebieskie.
- Włączę teraz interferencja!. Proszę mi powiedzieć,
kiedy się zacznie mrowienie.
- Proszę nastawić na pełny regulator.
Dostaniesz ty na pełny regulator, obiecała mu w du
chu. .. ale po skończeniu zabiegu. Przekręciła przełączniki.
Justin nie wydał z siebie żadnego dźwięku.
Dostrzegła, że mięśnie wokół stawu zaczynają reago
wać.
- Na początek taka moc jest dostateczna.
Jęknął w odpowiedzi.
Dziesięć minut powinno wystarczyć na pierwszy raz,
pomyślała. Pierwszy i być może... ostatni w jej wykona
niu!
Może to nawet sprawiedliwe, że los pokarał go jakimś
defektem. Przynajmniej nie może się teraz tak całkowicie
wywyższać!
Z ponurą satysfakcją myślała sobie, że jest on z pewno
ścią typem egocentrycznym, który nie potrafiłby się pra
wdziwie zaangażować w żaden związek. Do zaoferowania
miałby li tylko owo ponętne ciało. I uważałby, że kobieta,
która przez jakiś czas dzieli z nim łoże, powinna być wyso
ce zaszczycona.
24 JEDYNE WYJŚCIE
Kelly przeżyła już raz podobne doświadczenie. Kiedy
studiowała w Cumberland College, z całą naiwnością dała
się nabrać na przystojną twarz. Ale raz się sparzyła i wy
starczy. Atrakcyjni faceci są zawsze egoistami i guzik ich
obchodzi, że potrafią kobietę skrzywdzić. Z drugiej strony
ci porządni są okropnie nudni. Jak tu więc znaleźć kogoś
odpowiedniego? Patrzyła rozeźlona na rozciągnięte przed
sobą ciało. Co za niesprawiedliwość, że Justin St John ma
wszystko: i urodę, i pieniądze, i Marian Park, i jej konie,
i ziemię jej dziadka!
Znów się zagotowała z wściekłości. Wyłączyła interfe-
rencjał i odjęła końcówki od ciała Justina. Nie miała naj
mniejszej ochoty kontynuować terapii, mimo to przestrze
gała swoich zasad, nawet jeżeli dla Justina St John był to
tylko pusty dźwięk.
- Teraz rozpocznę masaż wokół stawu - poinformowa
ła. - Proszę mi powiedzieć, kiedy ból będzie wielki.
- Jak ocenić ból? - spytał cicho.
- Proszę sobie wyobrazić skalę od jednego do dziesię
ciu. Teraz? - Nacisnęła lewy pośladek, odnajdując główkę
kości udowej.
- Jeden - stęknął.
Nacisnęła mocniej.
- Podskoczyło do pięciu - odetchnął ze świstem.
Poluzowała nieco ucisk. A miała wręcz nieodpartą
ochotę nacisnąć z całą mocą.
- Jak teraz? - wycedziła, myśląc o niedoli dziadka i jej
własnym gorzkim zawodzie w związku z końmi.
- Lepiej - wycharczał.
Pokusa, by cisnąć z całą mocą, wręcz ją otumaniała.
Ponownie użyła więcej siły. Justin jęknął. Wówczas Kelly
zrozumiała, że nie może kontynuować zabiegu. Miała pra
wdziwą ochotę zrobić mu krzywdę. Przerażona własną
skłonnością do okrucieństwa, odjęła gwałtownie ręce od
jego ciała.
Spojrzał na nią zaskoczony.
JEDYNE WYJŚCIE 25
- Nie mogę! Po prostu nie mogę! - zawołała, przerażo
na i zmartwiona, że nieomal dała się ponieść skłonności do
nieetycznego wykorzystania sytuacji, niezależnie od tego,
jak bardzo pragnęła zemsty. - Koniec zabiegu! - krzyknęła
gniewnie, wściekła na niego tym bardziej, że zła była na
siebie. - Gdyby się to nie kłóciło z moimi zasadami, zada
łabym panu największy ból, jaki istaieje. Zasłużył pan
sobie na to. Ale ja nie jestem taka nieczuła jak pan, nie
zamierzam przydawać panu cierpień.
Przyglądał się jej bacznie, szeroko teraz otwartymi ocza
mi. Błyskawicznie wyciągnął ramię i zacisnął dłoń wokół
przegubu Kelly.
- Żądam wyjaśnień - szepnął złowrogo.
Na chwilę zaszokował ją ten uścisk... to przerażające
poczucie, że została schwytana... a także - nagła bliskość
Justina.
- Proszę mnie puścić! - wybuchnęła. - Nie tak trudno
się domyślić, o co chodzi, prawda? Ja po prostu nie mogę
pana dłużej masować, bo miałabym ochotę rozerwać pana
na kawałki za to, co pan zrobił.
- A co ja takiego zrobiłem? - Oczy mu się zwęziły.
Puścił jej rękę i przewrócił się na prawy bok, oparłszy się na
łokciu z wyrazem cierpiętniczej rezygnacji. - Widzę, że
wprost pani kipi, żeby mnie oświecić, słucham zatem -
zachęcił Kelly, wykrzywiając usta w niewesołym uśmie
chu. - Daję pani okazję. Być może ostatnią, na jaką może
pani liczyć.
ROZDZIAŁ TRZECI
Kelly utkwiła w Justinie St John spojrzenie pełne bole
ści i rozpoczęła, dobierając słowa z gorzką precyzją.
- Nazwisko Hanrahan najwyraźniej nic dla pana nie
znaczy. Albo go pan nie słyszał, albo puścił mimo uszu.
Trzeba więc panu wiedzieć, że mój dziadek i ja jesteśmy
tak zwanymi dzierżawcami, których chce pan wyrzucić
z naszego domu. Domu, który zbudował mój dziadek i jego
ojciec prawie siedemdziesiąt lat temu. I który od tamtej
pory nieprzerwanie zamieszkiwała nasza rodzina.
Urwała, żeby ta informacja dotarła do świadomości Ju-
stina, lecz na jego twarzy nie pojawiła się żadna reakcja.
Pozostała niewzruszona niczym skała.
- Z tego, jak mnie to przedstawiono, wynikało, że na
terenie należącym do Marian Park mieszkają jacyś niby
dzierżawcy, darmozjady, którzy nie płacą żadnej dzierżawy
- oświadczył bez ogródek.
Kelly wyrzuciła ręce do góry w gwałtownym proteście,
a ognistozielone sztylety jej oczu wbiły się z pasją w Justi-
na St John.
JEDYNE WYJŚCIE 27
- Moja rodzina zawsze się odwdzięczała! Zawsze! Nie
było mowy o dzierżawie. Henry Lloyd nigdy by nie przyjął
pieniędzy od mojego dziadka. Był dżentelmenem...
- Nic z tego nie rozumiem - wtrącił Justin zniecierpli
wiony.
- Nie rozumie pan? - krzyknęła. - Założę się, że wczo
raj na obiad jadł pan pieczeń baranią. Albo baraninę z ru
sztu. Czy duszoną. W każdym razie baraninę!
- Tak, ale... - Westchnął z rezygnacją. - Ale co to ma
wspólnego z całą sprawą?
- A jak pan myśli, skąd pochodzi ta baranina? - zawo
łała Kelly tryumfalnie.
- Nie mam pojęcia.
- Od mojego dziadka! Korzysta pan z owoców jego
pracy. I nie ma pan nic przeciwko zabieraniu najlepszych,
najtłustszych jagniąt, prawda? Ale równocześnie zrywa
pan dawną umowę. Grozi pan dziadkowi eksmisją. Co pan
chce zrobić? Zabić go?
- Jaką umowę? O czym pani mówi? - Justin zmarsz
czył brwi.
- Mówię o umowie pomiędzy nami a Marian Park. Pan
0 niej nie wie, bo nie chciał pan słuchać. Ale teraz, do
kroćset, będzie pan słuchał! Umowy tej nigdy nie spisano
na papierze, ale mój pradziadek i ojciec Henry'ego Lloyda
przypieczętowali ją uściskiem dłoni. To w zupełności wy
starczyło. Bo to byli porządni ludzie. Z krwi i kości! Nie
iicy jak pan!
Kelly uniosła głowę do góry w porywie dumy.
- Obaj walczyli w okopach nad Sommą w czasie pier
wszej wojny światowej. Pomagali sobie nawzajem przetrwać
wszystkie trudy i okropności. Ich przyjaźń wzniosła się ponad
wszelkie różnice klasowe i majątkowe. Ale w owych czasach
iłowo „dżentelmen" miało jeszcze jakieś znaczenie.
Intensywnie zielone oczy błyszczały pogardą.
- Jest pan zapewne dość bogaty, by sobie kupić Marian
1 'ar k. I zapewne jest pan też przekonany o swoim wysokim
28 JEDYNE WYJŚCIE
poziomie. Ale tu nigdy nie zostanie pan zaakceptowany.
Nawet za sto lat! Ustanowił pan siebie panem na włościach
i nawet nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, kogo pan
stratował po drodze.
- Jaka była ta dżentelmeńska umowa, o której pani
wspomniała? - zażądał wyjaśnienia Justin St John. Ode
zwał się głosem spokojnym, lecz niewielki płomień, który
teraz migotał mu w oczach, świadczył o tym, że Kelly do
tknęła go do żywego.
Ciarki przeszły jej po plecach na wspomnienie przestro
gi wujka Toma. Może posunęła się za daleko.
- Tą sprawą zajmuje się nasz adwokat. Chodzi o to,
że... ta połać ziemi należy do mojego dziadka. On ją
wykarczował, ogrodził, uprawił i zabudował. Każdy
w Crooked Creek może o tym zaświadczyć. Dotychczas
nie ma do niej oficjalnego tytułu własności, ale proszę nie
myśleć, że będziemy stać z boku i patrzeć, jak pan nam tę
ziemię odbiera. Będziemy walczyć o nią do ostatniego
tchu.
Justin St John się poruszył. Kelly instynktownie cofnęła
się, ale zaraz wyrzuciła sobie własne tchórzostwo. Co z te
go, że on jest silny i groźny, jeżeli słuszność jest po jej
stronie. Nie ustąpi, dopóki nie zostanie wysłuchana do
końca. Nastawiona wojowniczo, oparła ręce na biodrach.
Justin spuścił nogi ze stołu i usiadł, krzywiąc się z bólu,
którego wymagał ten wysiłek. Po jego oczach znać było
zmęczenie chorobą, ale Kelly uparcie broniła się przed
nową falą współczucia.
- Panno Hanrahan... - Usta Justina wygiął ironiczny
uśmieszek. - Jest pani niewymownie piękna, kiedy się pani
złości.
- Jeżeli się panu zdaje, że weźmie mnie pan na lep
komplementów, to się pan grubo myli - zawołała oburzona.
- Zapewne - uśmiechnął się lekko. - Ale pani ma nade
mną pewną przewagę. Zna pani moje imię i nazwisko. Czy
i ja mógłbym...
JEDYNE WYJŚCIE 29
- Kelly. Kelly Hanrahan - odparła z dumą.
- Z pochodzenia Irlandka...
- Tak! - warknęła, przypominając sobie historię jego
rodziny z artykułu w gazecie. Jakiś Justin St John był kapi
tanem marynarki wojennej pod koniec osiemnastego wie
ku. Za zasługi został obdarowany ziemią w nowej kolonii.
St Johnowie tego świata zawsze mieli życie usłane różami.
A jeszcze na dokładkę ten St John - co doprowadzało Kelly
do furii - usiłował traktować ją z góry.
- Moi przodkowie przyjechali tutaj w roku tysiąc
osiemset czterdziestym ósmym, kiedy w Irlandii wymai. :y
wszystkie pola ziemniaczane i kiedy Anglicy pozwolili mi
lionom ludzi umierać z głodu. Nigdy nie traktowaliście nas
przyzwoicie - zarzuciła Justinowi Kelly.
- Ale to było dawno temu.
- Nic się pod tym względem nie zmieniło!
Justin przyjrzał się jej uważnie.
- Zdaje się, że mój adwokat nazbyt gorliwie zaczął
wypełniać moje polecenia - stwierdził po chwili namysłu.
- Powiedziałem mu, że nie życzę sobie żadnych dzierżaw
ców, żeby załatwił wszystkie problemy prawne z tym zwią
zane i żeby wykupił dzierżawy. Nikt mi nie powiedział
o okolicznościach towarzyszących tej sprawie, nie byłem
więc ich świadom. Jutro zarządzę, żeby mi przygotowano
raport na ten temat. Czy to panią zadowala?
- Że zarządzi pan przygotowanie raportu? - odparła
/. jadem w głosie. - Oczywiście, że mnie to nie zadowala!
Zabija pan mego dziadka i chce mnie pan zbyć obietnicą
zapoznania się ze sprawą? - Obrzuciła go spojrzeniem
prlnym pogardy. - Wy, bogaci, jesteście doprawdy pozba
wieni skrupułów!
- A dlaczego mam dać wiarę pani słowom? - odparo
wał z bezwzględnym cynizmem, który pojawił mu się
w oczach. Prowokującym spojrzeniem przebiegł po całej
posiaci dziewczyny. - Jestem za stary, żeby się łatwo dać
Rlbrać na ładną buzię i apetyczne ciało. Wiem o pani tylko
ROZDZIAŁ PIERWSZY Gdy tylko Justin St John dostał wiadomość o śmierci Henry'ego Lloyda, od razu zdecydował, że kupi Marian Park. Zawsze cenił sobie w życiu wysoką klasę. A jeżeli ist niało na świecie miejsce odznaczające się prawdziwą, nie przemijającą klasą, to było nim właśnie Marian Park. Handlarz nieruchomościami trudził się zgoła niepo trzebnie, kiedy oprowadzał Justina po całej posiadłości, kiedy go informował, że Marian Park jest jedną z najle pszych zarodowych hodowli owiec w całej Australii, kiedy mu pokazywał wspaniałe ogrody, założone i zaprojekto wane sześćdziesiąt lat temu przez Marian Lloyd i kiedy wreszcie obszedł z nim wszystkie pokoje wielkiej, starej rezydencji. Nawet gdyby posiadłość była zaniedbana przez ostatnie szesnaście lat - a nie była - Justin kupiłby ją i tak. Dłużej zatrzymał się tylko w przepięknym salonie, by popatrzeć na portret, wiszący nad kominkiem. Ból w jego sercu był wciąż tak dotkliwy, jakby to wszystko zdaayło się wczoraj.
6 JEDYNE WYJŚCIE Handlarz uznał, że portret zwyczajnie zaintrygował Ju- stina. - To Noni Lloyd, wnuczka zmarłego - wyjaśnił. - Po rtret namalowano, kiedy miała dwadzieścia jeden lat. Rok później umarła wskutek upadku z konia. Podobno dosko nale jeździła konno przez przeszkody. Prawdziwy talent, a do tego piękna dziewczyna. - Owszem - wyszeptał Justin poprzez ściśnięte gardło. Z najwyższym trudem przełknął ślinę. Na tym płótnie wy glądała jak żywa... jedyna kobieta, którą naprawdę kochał. Żadna inna przed nią, ani żadna po niej nie dorównywała Noni Lloyd. Justin już stracił nadzieję, że ktoś kiedykol wiek jej dorówna. A poprzestanie na kobiecie bodaj odro binę mniej doskonałej - nie wchodziło w rachubę. - Mógłby pan uzyskać sporo pieniędzy za ten obraz, gdyby go pan chciał sprzedać - trajkotał dalej handlarz. - Nie. Jego miejsce jest tutaj - oświadczył Justin krótko i odwrócił się od portretu, by nie prowokować dalszych, niepożądanych uwag. Twardym i nieprzystępnym spojrze niem szarych oczu obrzucił zaciekawioną twarz handlarza. - Proszę niczego nie ruszać - powiedział spokojnie. Noni z pewnością by nie chciała, żeby Marian Park przeszło w obce ręce. Gdyby wtedy nie umarła, pobraliby się, mieliby dzieci i tradycja rodzinna zostałaby zachowa na. Jedno wszakże Justin mógł dla niej zrobić: dopilnować, aby każdy przedmiot pozostał na swoim miejscu tak, jak życzyłaby sobie ona, jak życzyliby sobie oboje. Kiedy handlarz wyprowadził go z domu na dwór, Justin ledwo zdawał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje. Wspomnienia opadły go z taką siłą, że z najwyższym tru dem odpychał je od siebie, by się im oddać później, w spo- sobniejszej chwili, gdy zostanie sam. Tymczasem wynurzyli się z sosnowego zagajnika, który okalał ogrody, i znaleźli się na wprost stajni. Stajni, przy których po raz ostatni pocałował Noni, zanim dosiadła konia i zanim ruszyła po śmierć...
JEDYNE WYJŚCIE 7 Justin zachwiał się, jego lewa noga zesztywniała jakby w odruchu świadomego protestu. Zmusił się jednak, by iść dalej. Jeżeli miał tu mieszkać, powinien nauczyć się żyć z całym bagażem wspomnień. Kto wie, może kiedyś nade jdzie dzień, gdy będzie mógł wreszcie wymazać ten kosz mar z pamięci. Z całą premedytacją się przemógł, by popatrzeć na ćwi czebny parkur Noni, gdzie onegdaj się to wszystko zdarzy ło. Czas jakby się cofnął i serce mu stanęło, gdy zobaczył młodą amazonkę, spinającą swego konia ostrogami, by brał przeszkody, przez które dawniej skakała Noni: bramkę, kombinację, pojedynczą belkę, potrójną... Noni... skraca nawroty dla zyskania na czasie, usiłuje wprowadzić wielkiego ogiera w rytm. Koń muska brzu chem pierwszą przeszkodę, strąca belkę na drugiej... wali się z całym impetem w trzecią... łamie sobie nogę... zrzu ca Noni... oszalały... niebezpieczny... Justin, z wyschniętymi z przerażenia ustami, popędził w ich stronę niczym wiatr. I dopadłby Noni, osłoniłby ją, uratował, gdyby nie ta decyzja... podjęta w ułamku sekun dy. Do dziś nie potrafił pojąć - nie pojmie tego nigdy, dlaczego postąpił wówczas tak, a nie inaczej. - Zle się pan czuje? Justin poczuł na ramieniu dłoń handlarza. Zakołysał się lekko, spocił, jego chora noga niemal odmówiła mu posłu szeństwa. Z nie lada wysiłkiem wziął się w garść i zwrócił się do swego towarzysza, który patrzył na niego zaniepoko jony. - To tylko chwilowa niedyspozycja. - Rozciągnął usta w pokrzepiającym uśmiechu. - Możemy iść dalej. Handlarz zmarszczył brwi. - Nie wolałby pan wrócić do domu? - Nie. Justin dotrwał do końca inspekcji, ale noga dobrze da wała mu się we znaki, toteż gdy wrócili już do samocho dów zaparkowanych na podjeździe, twarz przecinał mu
• i ^ — — — — — 8 JEDYNE WYJŚCIE grymas bólu. Nie wiedział właściwie, dlaczego się zmusił, by odbyć całą tę turę. Z poczucia obowiązku? Z poczucia winy, że nigdy potem tu nie przyjechał, aby odwiedzić dziadka Noni? Żałował, że zobaczył tamtą kobietę na koniu. Henry Lloyd nie winił go za śmierć wnuczki. Przyszedł odwiedzić Justina w szpitalu, twierdził, że Justin postąpił tak, jak w tych okolicznościach postąpiłby każdy. Niemniej jednak Noni nie żyła, a decyzja, którą wówczas podjął, wciąż go prześladowała. Zdecydowanym tonem zwrócił się do handlarza: - Proszę zawiadomić wykonawców testamentu, że ku puję Marian Park. Umowę proszę sporządzić jak najszyb ciej. Przedstawił swoje warunki. - To najlepsza decyzja, jaką pan w życiu podjął - po wiedział handlarz z uniesieniem nie kryjąc satysfakcji. - Za dwadzieścia dwa miliony bierze pan tę posiadłość pra wie półdarmo. Ponury uśmiech Justina uciął radość handlarza. - Za dwadzieścia dwa miliony spodziewam się, że do stanę dokładnie to, czego chcę. Nic więcej. Gotów był zapłacić wysoką cenę za jakość. Kobieta taka jak Noni i posiadłość taka jak Marian Park należały do rzadkości. Justin St John wiedział, że gdy nadarza się spo sobność zdobycia czegoś cennego i rzadkiego, nawet naj mniejsze wahanie może zdecydować o jego utracie. A do utraty Marian Park nie mógł dopuścić. Jedno wszak chciał wiedzieć, zanim się tu sprowadzi na stałe. - Ta kobieta, która ćwiczyła na parkurze... kto to jest? Należy do tutejszego personelu? - To jakaś miejscowa dziewczyna - odparł handlarz. - Henry Lloyd pozwalał jej jeździć na swoich koniach. Ale ona tu nie pracuje. Justin zacisnął usta uspokojony.
JEDYNE WYJŚCIE 9 Sprawa zatem nie wymagała żadnej dyplomacji. Ta ko bieta poszuka sobie innego sponsora. Na terenie Marian Park nie będzie się skakało przez przeszkody. I żaden koń, należący do Justina, nie zostanie wykorzystany do tego celu. Być może Henry Lloyd potrze bował kogoś, kto by mu przypominał zmarłą wnuczkę. Justin jednak chciał uciec jak najdalej od wspomnień. Tymczasem na ćwiczebnym parkurze, który Henry Llo yd urządził dla swojej wnuczki wiele lat temu, Kelly Han- rahan spinała ostrogami wielkiego czarnego ogiera, by wziął kolejną przeszkodę, nieświadoma, iż właśnie podjęto decyzję, która nieuchronnie zaważyć miała na jej dalszym życiu.
ROZDZIAŁ DRUGI W pierwszym odruchu Kelly chciała odmówić. Stanow czo. Od paru dni gotowała się z gniewu, który lada chwila mógł wybuchnąć z wulkaniczną siłą. Pragnęła - i to bardzo - powiedzieć panu Justinowi St John, dokąd się może wynieść. I co może zrobić ze swoimi pieniędzmi! Bynaj mniej mu nie współczuła z powodu jego dolegliwości. Je żeli naprawdę potrzebuje fizykoterapii, niech sobie znaj dzie kogoś innego. Ona nie ma najmniejszego zamiaru ulżyć w cierpieniach temu... temu tyranowi! - Panno Hanrahan? - niecierpliwił się interesant na dru gim końcu przewodu telefonicznego. Przedstawił się jako sekretarz Justina St John. Nowy właściciel Marian Park nie tracił swego cennego czasu na pogawędki z miejscowymi. Kelly wprost kipiała, rozdarta pomiędzy swą naturalną skłonnością do pomagania istotom ludzkim i absolutnym przekonaniem, że Justin St John do istot ludzkich nie nale ży! Choć zgrzytała zębami, musiała przyznać po krótkim namyśle, że niezbyt etycznie było odmówić komuś terapii
JEDYNE WYJŚCIE 11 leczniczej. Nawet Justinowi St John! A poza tym, kiedy już będzie leżał rozebrany, zdany na jej łaskę i niełaskę, ona może wykorzystać tę sposobność, by mu powiedzieć do kładnie, co o nim myśli. Postanowiła jednak, że nie pozwoli zrobić z siebie chło pca na posyłki. Jeżeli właściciel Marian Park potrzebuje pomocy, niechaj sam się do niej pofatyguje! Z lodowatą godnością w głosie powiedziała więc: - Proszę łaskawie przekazać panu St John, że ja nie wykonuję żadnych zabiegów leczniczych poza swoim ga binetem, niezależnie od wysokości wynagrodzenia. Nie mogę przecież wlec ze sobą specjalnego stołu... - Znajdziemy tu odpowiedni stół, panno Hanrahan - wtrącił szybko sekretarz. - A jeżeli trzeba pani pomóc przy transporcie innego sprzętu, chętnie przyjadę furgonetką i przewiozę, co trzeba, w obie strony. - Nie byłoby prościej, gdyby pan St John przyszedł do mnie, do gabinetu? - ucięła Kelly, z ledwo skrywaną nutą zjadliwości. - Panno Hanrahan, pan St John ma niesprawny staw biodrowy, który powoduje ból od czasu pewnego wypadku dawno temu. Każda podróż to dla niego ogromny problem - cierpliwie i uprzejmie wyjaśniał sekretarz. - Jestem pe wien, że przy dobrej woli z obu stron zorganizujemy wszy stko tak, żeby pani nie sprawić za dużo kłopotu. „Nie sprawić za dużo kłopotu" - wściekała się Kelly. Justin St John sprawił jej tyle kłopotu, ile tylko mógł. Zerwał umowę, jaką zawarła z Henrym Lloydem. Zabronił jej dostępu do koni, które trenowała od lat. Nie godził się na spotkanie. A najgorsze, że chciał skrzywdzić dziadka. Okrutny, bezwzględny typ... Usiłowała się opanować. Wujek Tom twierdził, że mają spore szanse wygrać sprawę o ziemię, której zwrotu doma gał się Justin St John, a która była własnością dziadka. Co prawda wujek Tom nie należał do cwanych miejskich ad wokatów, ale na sprawach ziemskich znał się jak mało kto.
12 JEDYNE WYJŚCIE Nie wszystko zatem było stracone. Stawią Justinowi St John taki opór, jakiego pewno nikt nie odważył mu się stawić w tym jego wygodnym, uprzywilejowanym życiu! Jakiś głos wewnętrzny mówił jej, że oto ma najlepszą - a być może jedyną - sposobność, żeby powiedzieć mu, co o nim myśli. Z drugiej strony wujek Tom, który faktycznie wcale nie był jej krewnym, prosił ją i jej dziadka, by zostawili sprawę w jego rękach i przestrzegał ich przed wdawaniem się w rozmowy z Justinem St John, bo osobiste konfrontacje niczego prawnie im nie załatwią. Intuicja wszak podpowiadała Kelly, że Justin St John zasługuje na małą osobistą konfrontację. I że przecież nie wyrzuci jej z domu, jeżeli się tam znajdzie na jego zapro szenie. A poza tym, choć to zapewne nie pomoże sprawie dziadka - na pewno nie zaszkodzi. Jej samej zaś doskonale zrobi, jeżeli zrzuci z serca parę ciężarów! - Dobrze więc - powiedziała, podjąwszy decyzję. Wskutek całej tej walki wewnętrznej nazwisko dzwoniące go wyleciało jej z głowy. - E... przepraszam, nie pamię tam, jak się pan nazywa. - Farley. Roy Farley - podpowiedział, ożywiony na dzieją. - Przywiozę ze sobą potrzebną aparaturę, proszę więc tylko przygotować stół. Czy godzina piąta trzydzieści bę dzie odpowiadała panu St John? - Uśmiechnęła się, zada jąc to pytanie, i gdyby Roy Farley widział ten uśmiech, miałby może pewne wątpliwości, czy ostatecznie skorzy stać z usług Kelly. Był to bowiem uśmiech daleki od uniżo- ności. I bynajmniej nie litościwy. - Doskonale, panno Hanrahan. Mam nadzieję, że nie nadłoży pani specjalnie drogi, przyjeżdżając do Marian Park? - zapytał uprzejmie. - Nie, Marian Park jest blisko mego domu. Bardzo blisko - powtórzyła ze skrywaną satysfakcją. Niewygodnie blisko, o czym pan St John miał się wkrótce przekonać!
JEDYNE WYJŚCIE 13 - To się świetnie składa - ucieszył się sekretarz, uważa jąc zapewne, iż zorganizowanie ewentualnych następnych zabiegów nie będzie już problemem. - Czekamy na panią o piątej trzydzieści, panno Hanrahan - dodał zadowolony i odłożył słuchawkę. Zadanie wypełnił. Przez resztę popołudnia Kelly z trudem się koncentro wała na pracy. Myśl o Justinie St John nie dawała jej spo koju i była niczym wrzód, z którego jednak miała nadzieję upuścić nieco ropy podczas ich wieczornego spotkania. Z pewnością przyniesie jej to ulgę: może krótkotrwałą, ale wartą zachodu. Najlepiej też nie mówić dziadkowi, dokąd się wybiera ani co zamierza. To by go tylko wzburzyło niepotrzebnie. A dziś wieczorem, jak co tydzień, miał grać w szachy z sę dzią Moffatem i z pewnością przegrałby, gdyby znów się zamartwiał sprawą Justina St John. Poza tym sędzia, ich stronnik, mógł akurat wpaść na jakiś fortel, przydatny w szykującej się batalii. Zadzwoniła do domu dostatecznie wcześnie, by uprzedzić dziadka, że będzie zajęta do późna i żeby nie czekał na nią z obiadem. Miał sobie podgrzać zapiekankę, która stalą gotowa w lodówce. Dziadek o nic nie pytał. Jakiś tydzień temu popadł w stan apatii, który martwił Kelly bardziej niż wybuchy gniewu związane z Ju- stinem St John. Śmierć Henry'ego Lloyda wstrząsnęła nim ogromnie. - Życie straciło dla mnie sens - zwierzył się Kelly poprzedniego wieczora. - Sędzia jest dobrym kumplem, nie mogę powiedzieć, ale to nie to samo. Henry powinien był mnie przeżyć, tak jak planował. - Dziadku, przecież masz jeszcze mnie - przypomniała Kelly, usiłując go rozchmurzyć. Na te słowa jeszcze większy smutek ogarnął starszego pana. - A cóż ci po mnie, moja droga? Jestem dla ciebie tylko ciężarem. Ciężarem, który powinien odejść na wieczny spoczynek.
14 JEDYNE WYJŚCIE Żal, ból oraz nerwy, których doświadczyli po śmierci Henry'ego Lloyda, dały się im obojgu we znaki. Oczy Kelly napełniły się łzami. - Gdybyś odszedł, zostałabym zupełnie sama. Nie życz mi tego, dziadku, bardzo cię proszę. Skończyło się na tym, że dziadek zaczął ją pocieszać, tak jak robił to zawsze. Rodziców nie pamiętała. Miała zale dwie dwa lata, kiedy ich samochód wpadł na kangura, przetoczył się na bok szosy i roztrzaskał o przydrożne drze wo. Matka i ojciec zginęli na miejscu, ale mała Kelly prze żyła nawet nie draśnięta. W jej życiu ważnych więc było tylko troje ludzi: dziadek, Noni i Henry Lloyd. Henry Lloyd był dla niej niczym drugi dziadek, a Noni - niczym ukochana starsza siostra. Ona też się wychowy wała bez rodziców. Matka i ojciec się rozwiedli i żyli - każde oddzielnie - za granicą, a Noni, podobnie jak Kelly, mieszkała ze swoim dziadkiem. To ona nauczyła małą jeździć konno, bawiła się z nią i kupowała podarki, a Kelly ze swej strony ją uwielbiała. Noni jednak umarła i Kelly, która miała wówczas sie dem lat, przez wiele miesięcy potem szukała jej wszędzie na terenie Marian Park, nie wierząc, że Noni odeszła od nich i nigdy nie wróci. Dopiero wiele lat później Kelly zrozumiała, jaką ogromną dobroć i cierpliwość okazał jej wtedy Henry Lloyd. Ale i on po śmierci Noni stał się bar dzo samotny, wskutek czego jego i Kelly połączyła więź jeszcze silniejsza niż przedtem. Początkowo aż trudno było pojąć, że i jego już nie ma. Nic tego nie zapowiadało. Nawet sam Henry niczego nie przeczuwał. Naprawdę zamierzał przeżyć dziadka Kelly. Po prostu pewnego wieczora poszedł do łóżka i umarł we śnie. Gdyby teraz jeszcze i dziadek się poddał i zostawił ją samą... Kelly poczuła raptem w środku zatrważającą pu stkę. Wiedziała przecież, że pewnego dnia do tego dojdzie, jednakże nigdy nie będzie na to przygotowana. A Justin St
JEDYNE WYJŚCIE 15 John - który przydał dziadkowi dodatkowych trosk, przez którego dziadek przeżywał wszystko ponad miarę i był tak przygnębiony i smutny, że zaczął myśleć o śmierci - będzie musiał za to zapłacić. Kelly odprowadziła ostatniego pacjenta do drzwi, po sprzątała gabinet, a następnie ostrożnie przeniosła interfe- rencjał i aparat do wytwarzania ultradźwięków na tylne siedzenie samochodu, który stał zaparkowany za domem. Poprzysięgła sobie, że jeśli któreś urządzenie się zepsuje, policzy za nie Justinowi St John słono. W istocie jednak nie przewidywała takiego kłopotu. Wróciła, żeby zamknąć gabinet i złożyć krótką wizytę w damskiej toalecie, obsługującej wszystkie gabinety nie wielkiego centrum medycznego. Zazwyczaj nie przejmo wała się zbytnio swoim wyglądem, ale spotkanie z Justi- nem St John nie było takim sobie zwykłym spotkaniem. Kelly zamierzała go kompletnie zaskoczyć swoim atakiem, dlatego przedtem pragnęła wyglądać na osobę chłodną, spokojną, opanowaną i fachową. Przeciągnęła szczotką po długich, grubych włosach koloru ciemnokasztanowego, przygładziła grzywkę rozwichrzoną nad naturalnym łu kiem brwiowym, z zadowoleniem dostrzegła w swoich du żych zielonych oczach płomień gotowości do walki, a na koniec, z czysto kobiecej próżności, umalowała usta. Starannie wcisnęła białą bluzkę za pasek granatowej spódnicy, sprawdziła, czy granatowe sandały lśnią należy cie i czy nie ma oczka w rajstopach, westchnęła głęboko, by rozładować wewnętrzne napięcie, potem zarzuciła torbę na ramię i ruszyła w drogę. Majątek Marian Park znajdował się w odległości sie demnastu kilometrów od miasteczka Bowral. Jazda tam była niedługa i dla Kelly zawsze bardzo przyjemna. Połu dniowy płaskowyż Nowej Południowej Walii leżał we względnie chłodnej strefie klimatycznej i o tej porze roku tonął w bujnej zieleni.
16 JEDYNE WYJŚCIE Gdyby nie Justin St John, Kelly spieszyłaby teraz do domu, by poćwiczyć konie i doprowadzić je do szczytowej formy przed konkursem jeździeckim w Dapto, ostatnim przed zawodami o Grand Prix Australii w Wentworth Park. Nie znajdując innego wyjścia, skontaktowała się z wie loma osobami, które - jak sądziła - mogły jej pomóc wybrnąć z tarapatów. W efekcie zaoferowano jej jazdy, ale tylko na koniach drugiej stawki, co nie dawało jej żadnej szansy na zdobycie punktów, potrzebnych do uplasowania się w Pucharze Świata. Teraz zresztą i tak nie mogłaby pojechać za granicę i zostawić dziadka samego. To marze nie umarło wraz z Henrym Lloydem. Ale pogrzebał je Justin St John! Odebranie jej koni było tak samo niesprawiedliwe, jak odebranie dziadkowi jego ziemi. Ogiery i klacze kupił co prawda Henry Lloyd, który spełniał wszystkie jej zachcian ki, niemniej to dzięki wytrwałej pracy Kelly konie tak zyskały na wartości, że gdyby Justin St John chciał je sprzedać i zagarnąć pieniądze dla siebie, byłby to zwyczaj ny rozbój. Kiedy Rasputin, dosiadany przez Kelly, wygrał błękitną wstęgę na wielkich zawodach w Perth, obecni tam Koreań czycy zaoferowali Henry'emu za niego pięć razy więcej niż on zapłacił. Bułana klacz, Rozalinda, dostała podobną ofer tę od Japończyków. Szalotka i Sir Galahad z łatwością uzy skałyby trzykrotność swojej pierwotnej ceny. Oczywiście dziewczyny w żadnym razie nie stać byłoby na kupno któ regokolwiek z tych koni. Jeździectwo jest sportem ludzi zamożnych. Nie miało to jednak znaczenia dla Kelly, ogarniętej poczuciem niespra wiedliwości. Każdy przyzwoity człowiek coś by jej w tej sytuacji zaproponował. Cokolwiek! Ale adwokat Justina St John nie pozostawił jej absolutnie żadnej furtki. Ona za nic przecież nie płaciła: ani za konie, ani za siodła, ani za transport zwierząt, ani za opiekę weterynaryjną. Za nic.
JEDYNE WYJŚCIE 17 Wszystkie jej wygrane szły na opłaty za udział w zawo dach oraz na koszty podróży. Ale i tak była to jawna niesprawiedliwość! Kiedy Kelly przejeżdżała przez wieś Crooked Creek, parę osób pomachało do niej ręką, na co odpowiedziała z niejakim roztargnieniem. Przed budynkiem sądu do strzegła wuja Toma, gwarzącego z sędzią Moffatem. Miała nadzieję, że sędzia nie zauważył jej samochodu, w prze ciwnym razie mógłby wspomnieć o tym dziadkowi - cho ciaż ona właściwie nie skłamała, mówiąc o pracy do późna! Jeszcze parę kilometrów i Kelly zwolniła, wjeżdżając swoją starą toyotą w sosnowy las, który okalał i osłaniał ogrody Marian Park. Droga przez las była ciemna i spra wiała wrażenie tunelu, wiodącego do innego świata. Tereny otaczające dużą, starą rezydencję były tak cza- rowne i piękne, jak rzadko w Australii. Kelly w dzieciń stwie brała to wszystko za krainę baśni: tarasy szmaragdo wych trawników, wspaniałe okazy importowanych drzew - jesionów, wiązów, klonów i brzóz, ciekawie przystrzyżone krzewy, rośliny wodne, rzeźby, stawy, całe połacie rodo dendronów i azalii. Wprost nie można się było napatrzeć, gdziekolwiek się spojrzało. I przez tyle lat nic się nie zmieniło. Zdawało się, że tutaj czas stanął w miejscu. Kelly niemal spodziewała się, że ujrzy gdzieś Henry'ego w rozmowie z którymś z ogrodni ków. Ale to odwieczne trwanie było li tylko złudą. Albo wiem epoka Lloydów w Marian Park się skończyła. Smutek wypełniał serce Kelly, gdy zatrzymywała samo chód pod porosłym bluszczem portykiem, ocieniającym podjazd. Nagle poczuła, że wcale nie chce wysiąść i wejść do tego domu, obecnie zamieszkanego przez kogoś obcego. Walczyła ze sobą przez chwilę, gdy oto drzwi wejściowe się otworzyły i na jej spotkanie zbiegł po schodach jakiś c/lowiek. Za miody jak na Justina St John - uznała Kelly i wygra moliła się z samochodu.
18 JEDYNE WYJŚCIE - Panna Hanrahan? - powitał ją, najwyraźniej nieco zdumiony. / Rozpoznała głos z rozmowy telefonicznej. - Pan Farley - odpowiedziała, potakując jednocześnie ruchem głowy. Miał pewnie ze trzydzieści parę lat, jasną czuprynę, niebieskie oczy i ogorzałe policzki, wskazujące dobitnie, iż ich posiadacz nie jest mieszkańcem miasta. Ubrany był w roboczy kombinezon koloru khaki, odpowiedni do pracy na powietrzu. Uśmiechnął się do dziewczyny niepewnie choć przyjaźnie, co złagodziło nieco surowość rysów jego twarzy. W sumie robił nawet miłe wrażenie, ale Kelly nie miała najmniejszej ochoty zachwycać się wyglądem jakie gokolwiek osobnika, powiązanego z obozem wroga. - Spodziewałem się kogoś starszego - powiedział. - Niemniej dziękuję, że pani przyjechała. - Oczekuję, że pan St John wynagrodzi mi moją fatygę - przypomniała mu Kelly trochę opryskliwie. Otworzyła tylne drzwiczki swojej toyoty. - Może zechce pan to wnieść do środka - zarządziła, wskazując interferencja!, który był ciężki i nieporęczny. Ponieważ Roy Farley najwyraźniej pełnił u Justina St John rolę fagasa, niech robi, co do niego należy! - Oczywiście - odpowiedział, biorąc urządzenie do rąk z należytą ostrożnością. Kelly podążyła za nim, wziąwszy przedtem torebkę i aparat do ultradźwięków. Wkroczyła do środka, przygoto wana wewnętrznie na przejście przez dom, który już nigdy nie będzie jej drugim domem. Najwyraźniej wszak nowa miotła nie zabrała się jeszcze do wymiatania wszystkiego, co stare. Nie ruszono żadnego mebla. Wszystko stało na swoim miejscu. Kelly nie wiedziała: cieszyć się, czy zło ścić. Zdziwiła się, gdy skierowano ją do pokoi gościnnych. Po chwili zastanowienia uzmysłowiła sobie jednak, że Ju- stin St John nie jest w stanie chodzić po schodach. Wpro-
JEDYNE WYJŚCIE 19 wadzono ją do jednej z sypialń, w której przygotowano dla niej dwa stoły: jeden pokrywał duży ręcznik kąpielowy, drugi zaś najwyraźniej przeznaczono na postawienie apara tury. - Mam nadzieję, że wszystko jest jak trzeba? - spytał Roy Farley gorliwie, stawiając interferencjał i wciskając wtyczkę do kontaktu. - Może być - odparła Kelly. Odpowiedział jej uśmiechem pełnym ulgi, a potem za pukał do drzwi sąsiadującej z pokojem łazienki. - Pani fizykoterapeutka już tu jest, Justin - zawołał. - Za minutę będę gotów. Glos, który odpowiedział Farleyowi, był niski i pełen kultury, bez wątpienia wywodzącej się z jakiejś doskonałej prywatnej szkoły dla bogaczy. Kelly może nawet przyzna łaby, że głos brzmiał przyjemnie, gdyby nie należał do człowieka, którego miała wszelkie powody nienawidzić. - Bierze kąpiel leczniczą - wyjaśnił Roy Farley, zwra cając się ku dziewczynie. - Pozwolę sobie zostawić panią samą, jeżeli niczego pani nie potrzebuje. - Dziękuję - odparła Kelly zdawkowo. Kiedy wyszedł, spojrzała na zegarek, zastanawiając się, jak długo potrwa ta jedna minuta Justina St John. Choć w gruncie rzeczy nie miało to większego znaczenia. Wkrót ce i tak znajdzie się na jej łasce i niełasce. Świadoma, iż jej nerwy się napinają wskutek mającej zaraz nastąpić konfrontacji, Kelly zajęła się przygotowa niami do terapii. Włączyła do sieci aparat do ultra dźwięków i wyjęła z torby oliwkę oraz pudełko z ligniną. Gdy usłyszała szczęk otwieranych drzwi, przybrała pozę osoby spokojnej i pewnej swoich zawodowych umiejętno- Ici, a następnie powoli obróciła się na pięcie. Nie miała pewności, czy wytrwała w swojej pozie. Przez trudny do określenia okres jej umysł nie rejestrował nic prócz wyglądu mężczyzny, który stał w drzwiach do łazienki. Był wysoki, opalony i nieprawdopodobnie męski;
20 JEDYNE WYJŚCIE tym bardziej, ze miał na sobie tylko krótkie spodenki do bioder. Kelly nie dostrzegła w nim cienia subtelności, a bi jącą z niego siłę potęgowało niewzruszone milczenie. Włosy miał grube, czarne i proste, choć nieco nastro szone po gorącej kąpieli. Miał rysy twarzy człowieka budzącego szacunek, raczej gwałtownego niż opanowa nego. Dołek w brodzie wydawał się przy tym prawie niestosowny, a jednak przydawał intrygującego pieprzy- ka całej tej zwierzęcej sile. Jego oczy były głęboko osa dzone, stalowoszare: teraz intensywnie wpatrzone w Kelly. Ich spojrzenie wydawało się twarde i nie zno szące sprzeciwu; dla dziewczyny nagle wydało się nie pokojąco znajome, jak gdyby zetknęła się z nim już kie dyś. Nie było to jednak możliwe. Wprawdzie w miejsco wej gazecie wydrukowano jego niesmacznie pochlebną biografię, ale nie opatrzono jej zdjęciem. Napisano tyl ko, że przez ostatnich czternaście lat należał do czołówki przedsiębiorców w Sydney, a przedtem mieszkał na ogromnej i zasobnej rodzinnej farmie gdzieś w Wiktorii. W młodości podobno znakomicie grał w polo - na po ziomie międzynarodowym - dopóki jakiś wypadek nie wyeliminował go z tego sportu. Kelly jako żywo nigdy nie obracała się w kręgach graczy w polo. Niemniej zro zumiała teraz jedno. To mianowicie, dlaczego polecenia Justina St John wykonywano co do joty. Z pewnością niewielu ludzi potrafiłoby mu się przeciwstawić. Emano wała z niego bowiem jakaś wielka moc, rzucająca wy zwanie całemu światu i z góry przekonana o swojej prze wadze. Życiem wielu ludzi kierują okoliczności od nich samych niezależne, ten człowiek jednak - Kelly miała pewność - sam decyduje o własnym losie. Nagle zadrżała na myśl o postawieniu go pod ścianę za to, co uczynił, ale palące pragnienie, by sprawiedliwości stało się zadość, usztywniło jej kręgosłup i kazało dumnie zadrzeć brodę do góry. Nie ugnie się przed nim za żadną
JEDYNE WYJŚCIE 21 cenę! Niech ją nawet zbije, ale ona nie da się zastraszyć. Nigdy! Kelly nie zdawała sobie sprawy z sygnałów, które wysy łała. Jej agresywne zadarcie głowy, wyraźne zaciśnięcie pełnych, zmysłowych ust, lekki rumieniec, oblekający de likatne policzki, nagły błysk bojowości w okolonych cie mnymi rzęsami oczach... wywołały na twarzy Justina St John ironiczny uśmiech, który z kolei rozognił każdy, naj drobniejszy nawet nerw w ciele dziewczyny. - Nie oczekiwałem osoby tak młodej. Dotychczas mia łem do czynienia z terapeutami bardziej doświadczonymi. Protekcjonalny ton rozzłościł Kelly jeszcze bardziej niż przemożna męskość Justina, który wcale nie był młody. Kelly oceniała go na mniej więcej czterdziestkę, przez co wydawał się jeszcze bardziej niebezpieczny. Jego wiedza, doświadczenie życiowe i pewność siebie czyniły go zapew ne odpornym na wszelkie ataki. Niemniej Kelly nie potra fiła się powstrzymać od lekkiej drwiny. - Ma pan szczęście, że w ogóle pan kogoś zdobył, panie St John. Jest pan tu człowiekiem mało znanym, a pańskie pieniądze nie są receptą na wszystko - powiedziała kąśli wie. Kelly pożałowała tych słów zaraz po wypowiedzeniu. Zdawało się, że zawisły pomiędzy nimi w powietrzu na długie sekundy, a tymczasem puls dziewczyny podskoczył gwałtownie na widok marszczących się brwi Justina, który jednak po chwili namysłu pokręcił głową, jak gdyby na trząsając się z niej lub z samego siebie. - Jest pani bardzo młoda - powiedział beznamiętnie - ale na pewno wykwalifikowana, w przeciwnym razie nie byłoby tu pani. - Proszę się nie martwić! - odparła. - Uzyska pan tera pię, której pan potrzebuje. - I na którą zasługuje, dodała w myśli. - Czy da pan radę sam się położyć na stole? Twarz mu zesztywniała na to wyzwanie. - Dam radę-oświadczył ponuro.
22 JEDYNE WYJŚCIE Najwyraźniej jednak chodzenie sprawiało mu ból. Cał kowicie sztywną lewą nogę musiał za sobą niemal ciągnąć i kiedy wreszcie usadowił się na stole, odetchnął z ulgą. Widać było, że ciężar chodzenia spoczywa od lat na drugiej nodze. Znacznie bardziej muskularnej. - Proszę mi opowiedzieć historię choroby, żebym nie popełniła jakiegoś błędu - zaproponowała Kelly rozsądnie. - Cały mój lewy bok został zmiażdżony od pasa w dół. Kości nie zrosły się prawidłowo. Bolą mnie zwłaszcza stawy. Największy kłopot sprawia mi teraz odcinek pomię dzy biodrem a udem. Kelly skrzywiła się w środku. Współczucie wobec wro ga nie podobało się jej wcale, niemniej nie potrafiła całko wicie zignorować jego cierpienia. Uznała, że trzeba konie cznie coś na to poradzić. - Rozpocznę od ultradźwięków - zadecydowała. Justin skinął głową. Zsunęła trochę spodenki z jego bioder i delikatnie wtarła oliwkę w sprężystą skórę. Dotykanie go było osobliwie niepokojące. Odrażające, wmawiała sobie, wiedziała jed nak, że prawda jest inna. Justin miał sylwetkę sportowca i pomimo kalectwa był w doskonałej kondycji. Dotyk Kel ly niepokoił także i jego. Wprawiał jego ciało w lekkie drżenie. - Boli? - Nie - odburknął. - Jak doszło do tego wypadku? - spytała, pokrywając zażenowanie zwyczajną ciekawością. - To nieistotne - odparł krótko. Kelly usiłowała zdusić w sobie irytację, wywołaną jego nieuprzejmością. Odwróciwszy się, z nadzwyczajnym wi gorem starła ligniną oliwę z rąk, a potem włączyła aparat, który wyglądem i rozmiarami przypominał elektryczną maszynkę do golenia marki Philips. Przejechała nim po stawie i mięśniach.
JEDYNE WYJŚCIE 23 - Jeżeli poczuje pan gorąco, proszę mi powiedzieć - poinstruowała. - Proszę robić, co trzeba - warknął zniecierpliwiony. Kelly obrzuciła go jadowitym spojrzeniem. Na szczę ście miał zamknięte oczy. Cała jego twarz była jakby spięta i nieprzystępna. Kelly zdecydowała, że terapię ultra dźwiękami zastosuje przez dziesięć minut. Nie przypomi nała sobie, by kiedykolwiek widziała bardziej... interesują ce męskie ciało. Justin leżał bez ruchu. Dziewczyna pracowała w ciszy, dopóki nie zabrzmiał automatyczny sygnalizator. Wówczas obtarła ligniną skórę pacjenta z oliwki i przystawiła mu do ciała końcówki dru giego aparatu: dwie czerwone, dwie niebieskie. - Włączę teraz interferencja!. Proszę mi powiedzieć, kiedy się zacznie mrowienie. - Proszę nastawić na pełny regulator. Dostaniesz ty na pełny regulator, obiecała mu w du chu. .. ale po skończeniu zabiegu. Przekręciła przełączniki. Justin nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Dostrzegła, że mięśnie wokół stawu zaczynają reago wać. - Na początek taka moc jest dostateczna. Jęknął w odpowiedzi. Dziesięć minut powinno wystarczyć na pierwszy raz, pomyślała. Pierwszy i być może... ostatni w jej wykona niu! Może to nawet sprawiedliwe, że los pokarał go jakimś defektem. Przynajmniej nie może się teraz tak całkowicie wywyższać! Z ponurą satysfakcją myślała sobie, że jest on z pewno ścią typem egocentrycznym, który nie potrafiłby się pra wdziwie zaangażować w żaden związek. Do zaoferowania miałby li tylko owo ponętne ciało. I uważałby, że kobieta, która przez jakiś czas dzieli z nim łoże, powinna być wyso ce zaszczycona.
24 JEDYNE WYJŚCIE Kelly przeżyła już raz podobne doświadczenie. Kiedy studiowała w Cumberland College, z całą naiwnością dała się nabrać na przystojną twarz. Ale raz się sparzyła i wy starczy. Atrakcyjni faceci są zawsze egoistami i guzik ich obchodzi, że potrafią kobietę skrzywdzić. Z drugiej strony ci porządni są okropnie nudni. Jak tu więc znaleźć kogoś odpowiedniego? Patrzyła rozeźlona na rozciągnięte przed sobą ciało. Co za niesprawiedliwość, że Justin St John ma wszystko: i urodę, i pieniądze, i Marian Park, i jej konie, i ziemię jej dziadka! Znów się zagotowała z wściekłości. Wyłączyła interfe- rencjał i odjęła końcówki od ciała Justina. Nie miała naj mniejszej ochoty kontynuować terapii, mimo to przestrze gała swoich zasad, nawet jeżeli dla Justina St John był to tylko pusty dźwięk. - Teraz rozpocznę masaż wokół stawu - poinformowa ła. - Proszę mi powiedzieć, kiedy ból będzie wielki. - Jak ocenić ból? - spytał cicho. - Proszę sobie wyobrazić skalę od jednego do dziesię ciu. Teraz? - Nacisnęła lewy pośladek, odnajdując główkę kości udowej. - Jeden - stęknął. Nacisnęła mocniej. - Podskoczyło do pięciu - odetchnął ze świstem. Poluzowała nieco ucisk. A miała wręcz nieodpartą ochotę nacisnąć z całą mocą. - Jak teraz? - wycedziła, myśląc o niedoli dziadka i jej własnym gorzkim zawodzie w związku z końmi. - Lepiej - wycharczał. Pokusa, by cisnąć z całą mocą, wręcz ją otumaniała. Ponownie użyła więcej siły. Justin jęknął. Wówczas Kelly zrozumiała, że nie może kontynuować zabiegu. Miała pra wdziwą ochotę zrobić mu krzywdę. Przerażona własną skłonnością do okrucieństwa, odjęła gwałtownie ręce od jego ciała. Spojrzał na nią zaskoczony.
JEDYNE WYJŚCIE 25 - Nie mogę! Po prostu nie mogę! - zawołała, przerażo na i zmartwiona, że nieomal dała się ponieść skłonności do nieetycznego wykorzystania sytuacji, niezależnie od tego, jak bardzo pragnęła zemsty. - Koniec zabiegu! - krzyknęła gniewnie, wściekła na niego tym bardziej, że zła była na siebie. - Gdyby się to nie kłóciło z moimi zasadami, zada łabym panu największy ból, jaki istaieje. Zasłużył pan sobie na to. Ale ja nie jestem taka nieczuła jak pan, nie zamierzam przydawać panu cierpień. Przyglądał się jej bacznie, szeroko teraz otwartymi ocza mi. Błyskawicznie wyciągnął ramię i zacisnął dłoń wokół przegubu Kelly. - Żądam wyjaśnień - szepnął złowrogo. Na chwilę zaszokował ją ten uścisk... to przerażające poczucie, że została schwytana... a także - nagła bliskość Justina. - Proszę mnie puścić! - wybuchnęła. - Nie tak trudno się domyślić, o co chodzi, prawda? Ja po prostu nie mogę pana dłużej masować, bo miałabym ochotę rozerwać pana na kawałki za to, co pan zrobił. - A co ja takiego zrobiłem? - Oczy mu się zwęziły. Puścił jej rękę i przewrócił się na prawy bok, oparłszy się na łokciu z wyrazem cierpiętniczej rezygnacji. - Widzę, że wprost pani kipi, żeby mnie oświecić, słucham zatem - zachęcił Kelly, wykrzywiając usta w niewesołym uśmie chu. - Daję pani okazję. Być może ostatnią, na jaką może pani liczyć.
ROZDZIAŁ TRZECI Kelly utkwiła w Justinie St John spojrzenie pełne bole ści i rozpoczęła, dobierając słowa z gorzką precyzją. - Nazwisko Hanrahan najwyraźniej nic dla pana nie znaczy. Albo go pan nie słyszał, albo puścił mimo uszu. Trzeba więc panu wiedzieć, że mój dziadek i ja jesteśmy tak zwanymi dzierżawcami, których chce pan wyrzucić z naszego domu. Domu, który zbudował mój dziadek i jego ojciec prawie siedemdziesiąt lat temu. I który od tamtej pory nieprzerwanie zamieszkiwała nasza rodzina. Urwała, żeby ta informacja dotarła do świadomości Ju- stina, lecz na jego twarzy nie pojawiła się żadna reakcja. Pozostała niewzruszona niczym skała. - Z tego, jak mnie to przedstawiono, wynikało, że na terenie należącym do Marian Park mieszkają jacyś niby dzierżawcy, darmozjady, którzy nie płacą żadnej dzierżawy - oświadczył bez ogródek. Kelly wyrzuciła ręce do góry w gwałtownym proteście, a ognistozielone sztylety jej oczu wbiły się z pasją w Justi- na St John.
JEDYNE WYJŚCIE 27 - Moja rodzina zawsze się odwdzięczała! Zawsze! Nie było mowy o dzierżawie. Henry Lloyd nigdy by nie przyjął pieniędzy od mojego dziadka. Był dżentelmenem... - Nic z tego nie rozumiem - wtrącił Justin zniecierpli wiony. - Nie rozumie pan? - krzyknęła. - Założę się, że wczo raj na obiad jadł pan pieczeń baranią. Albo baraninę z ru sztu. Czy duszoną. W każdym razie baraninę! - Tak, ale... - Westchnął z rezygnacją. - Ale co to ma wspólnego z całą sprawą? - A jak pan myśli, skąd pochodzi ta baranina? - zawo łała Kelly tryumfalnie. - Nie mam pojęcia. - Od mojego dziadka! Korzysta pan z owoców jego pracy. I nie ma pan nic przeciwko zabieraniu najlepszych, najtłustszych jagniąt, prawda? Ale równocześnie zrywa pan dawną umowę. Grozi pan dziadkowi eksmisją. Co pan chce zrobić? Zabić go? - Jaką umowę? O czym pani mówi? - Justin zmarsz czył brwi. - Mówię o umowie pomiędzy nami a Marian Park. Pan 0 niej nie wie, bo nie chciał pan słuchać. Ale teraz, do kroćset, będzie pan słuchał! Umowy tej nigdy nie spisano na papierze, ale mój pradziadek i ojciec Henry'ego Lloyda przypieczętowali ją uściskiem dłoni. To w zupełności wy starczyło. Bo to byli porządni ludzie. Z krwi i kości! Nie iicy jak pan! Kelly uniosła głowę do góry w porywie dumy. - Obaj walczyli w okopach nad Sommą w czasie pier wszej wojny światowej. Pomagali sobie nawzajem przetrwać wszystkie trudy i okropności. Ich przyjaźń wzniosła się ponad wszelkie różnice klasowe i majątkowe. Ale w owych czasach iłowo „dżentelmen" miało jeszcze jakieś znaczenie. Intensywnie zielone oczy błyszczały pogardą. - Jest pan zapewne dość bogaty, by sobie kupić Marian 1 'ar k. I zapewne jest pan też przekonany o swoim wysokim
28 JEDYNE WYJŚCIE poziomie. Ale tu nigdy nie zostanie pan zaakceptowany. Nawet za sto lat! Ustanowił pan siebie panem na włościach i nawet nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, kogo pan stratował po drodze. - Jaka była ta dżentelmeńska umowa, o której pani wspomniała? - zażądał wyjaśnienia Justin St John. Ode zwał się głosem spokojnym, lecz niewielki płomień, który teraz migotał mu w oczach, świadczył o tym, że Kelly do tknęła go do żywego. Ciarki przeszły jej po plecach na wspomnienie przestro gi wujka Toma. Może posunęła się za daleko. - Tą sprawą zajmuje się nasz adwokat. Chodzi o to, że... ta połać ziemi należy do mojego dziadka. On ją wykarczował, ogrodził, uprawił i zabudował. Każdy w Crooked Creek może o tym zaświadczyć. Dotychczas nie ma do niej oficjalnego tytułu własności, ale proszę nie myśleć, że będziemy stać z boku i patrzeć, jak pan nam tę ziemię odbiera. Będziemy walczyć o nią do ostatniego tchu. Justin St John się poruszył. Kelly instynktownie cofnęła się, ale zaraz wyrzuciła sobie własne tchórzostwo. Co z te go, że on jest silny i groźny, jeżeli słuszność jest po jej stronie. Nie ustąpi, dopóki nie zostanie wysłuchana do końca. Nastawiona wojowniczo, oparła ręce na biodrach. Justin spuścił nogi ze stołu i usiadł, krzywiąc się z bólu, którego wymagał ten wysiłek. Po jego oczach znać było zmęczenie chorobą, ale Kelly uparcie broniła się przed nową falą współczucia. - Panno Hanrahan... - Usta Justina wygiął ironiczny uśmieszek. - Jest pani niewymownie piękna, kiedy się pani złości. - Jeżeli się panu zdaje, że weźmie mnie pan na lep komplementów, to się pan grubo myli - zawołała oburzona. - Zapewne - uśmiechnął się lekko. - Ale pani ma nade mną pewną przewagę. Zna pani moje imię i nazwisko. Czy i ja mógłbym...
JEDYNE WYJŚCIE 29 - Kelly. Kelly Hanrahan - odparła z dumą. - Z pochodzenia Irlandka... - Tak! - warknęła, przypominając sobie historię jego rodziny z artykułu w gazecie. Jakiś Justin St John był kapi tanem marynarki wojennej pod koniec osiemnastego wie ku. Za zasługi został obdarowany ziemią w nowej kolonii. St Johnowie tego świata zawsze mieli życie usłane różami. A jeszcze na dokładkę ten St John - co doprowadzało Kelly do furii - usiłował traktować ją z góry. - Moi przodkowie przyjechali tutaj w roku tysiąc osiemset czterdziestym ósmym, kiedy w Irlandii wymai. :y wszystkie pola ziemniaczane i kiedy Anglicy pozwolili mi lionom ludzi umierać z głodu. Nigdy nie traktowaliście nas przyzwoicie - zarzuciła Justinowi Kelly. - Ale to było dawno temu. - Nic się pod tym względem nie zmieniło! Justin przyjrzał się jej uważnie. - Zdaje się, że mój adwokat nazbyt gorliwie zaczął wypełniać moje polecenia - stwierdził po chwili namysłu. - Powiedziałem mu, że nie życzę sobie żadnych dzierżaw ców, żeby załatwił wszystkie problemy prawne z tym zwią zane i żeby wykupił dzierżawy. Nikt mi nie powiedział o okolicznościach towarzyszących tej sprawie, nie byłem więc ich świadom. Jutro zarządzę, żeby mi przygotowano raport na ten temat. Czy to panią zadowala? - Że zarządzi pan przygotowanie raportu? - odparła /. jadem w głosie. - Oczywiście, że mnie to nie zadowala! Zabija pan mego dziadka i chce mnie pan zbyć obietnicą zapoznania się ze sprawą? - Obrzuciła go spojrzeniem prlnym pogardy. - Wy, bogaci, jesteście doprawdy pozba wieni skrupułów! - A dlaczego mam dać wiarę pani słowom? - odparo wał z bezwzględnym cynizmem, który pojawił mu się w oczach. Prowokującym spojrzeniem przebiegł po całej posiaci dziewczyny. - Jestem za stary, żeby się łatwo dać Rlbrać na ładną buzię i apetyczne ciało. Wiem o pani tylko