monita0909

  • Dokumenty34
  • Odsłony7 926
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów19.2 MB
  • Ilość pobrań5 368

Darcy Emma - Jedyne wyjście

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :577.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Darcy Emma - Jedyne wyjście.pdf

monita0909 EBooki Książki
Użytkownik monita0909 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 147 stron)

ROZDZIAŁ PIERWSZY Gdy tylko Justin St John dostał wiadomość o śmierci Henry'ego Lloyda, od razu zdecydował, że kupi Marian Park. Zawsze cenił sobie w życiu wysoką klasę. A jeżeli ist­ niało na świecie miejsce odznaczające się prawdziwą, nie przemijającą klasą, to było nim właśnie Marian Park. Handlarz nieruchomościami trudził się zgoła niepo­ trzebnie, kiedy oprowadzał Justina po całej posiadłości, kiedy go informował, że Marian Park jest jedną z najle­ pszych zarodowych hodowli owiec w całej Australii, kiedy mu pokazywał wspaniałe ogrody, założone i zaprojekto­ wane sześćdziesiąt lat temu przez Marian Lloyd i kiedy wreszcie obszedł z nim wszystkie pokoje wielkiej, starej rezydencji. Nawet gdyby posiadłość była zaniedbana przez ostatnie szesnaście lat - a nie była - Justin kupiłby ją i tak. Dłużej zatrzymał się tylko w przepięknym salonie, by popatrzeć na portret, wiszący nad kominkiem. Ból w jego sercu był wciąż tak dotkliwy, jakby to wszystko zdaayło się wczoraj.

6 JEDYNE WYJŚCIE Handlarz uznał, że portret zwyczajnie zaintrygował Ju- stina. - To Noni Lloyd, wnuczka zmarłego - wyjaśnił. - Po­ rtret namalowano, kiedy miała dwadzieścia jeden lat. Rok później umarła wskutek upadku z konia. Podobno dosko­ nale jeździła konno przez przeszkody. Prawdziwy talent, a do tego piękna dziewczyna. - Owszem - wyszeptał Justin poprzez ściśnięte gardło. Z najwyższym trudem przełknął ślinę. Na tym płótnie wy­ glądała jak żywa... jedyna kobieta, którą naprawdę kochał. Żadna inna przed nią, ani żadna po niej nie dorównywała Noni Lloyd. Justin już stracił nadzieję, że ktoś kiedykol­ wiek jej dorówna. A poprzestanie na kobiecie bodaj odro­ binę mniej doskonałej - nie wchodziło w rachubę. - Mógłby pan uzyskać sporo pieniędzy za ten obraz, gdyby go pan chciał sprzedać - trajkotał dalej handlarz. - Nie. Jego miejsce jest tutaj - oświadczył Justin krótko i odwrócił się od portretu, by nie prowokować dalszych, niepożądanych uwag. Twardym i nieprzystępnym spojrze­ niem szarych oczu obrzucił zaciekawioną twarz handlarza. - Proszę niczego nie ruszać - powiedział spokojnie. Noni z pewnością by nie chciała, żeby Marian Park przeszło w obce ręce. Gdyby wtedy nie umarła, pobraliby się, mieliby dzieci i tradycja rodzinna zostałaby zachowa­ na. Jedno wszakże Justin mógł dla niej zrobić: dopilnować, aby każdy przedmiot pozostał na swoim miejscu tak, jak życzyłaby sobie ona, jak życzyliby sobie oboje. Kiedy handlarz wyprowadził go z domu na dwór, Justin ledwo zdawał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje. Wspomnienia opadły go z taką siłą, że z najwyższym tru­ dem odpychał je od siebie, by się im oddać później, w spo- sobniejszej chwili, gdy zostanie sam. Tymczasem wynurzyli się z sosnowego zagajnika, który okalał ogrody, i znaleźli się na wprost stajni. Stajni, przy których po raz ostatni pocałował Noni, zanim dosiadła konia i zanim ruszyła po śmierć...

JEDYNE WYJŚCIE 7 Justin zachwiał się, jego lewa noga zesztywniała jakby w odruchu świadomego protestu. Zmusił się jednak, by iść dalej. Jeżeli miał tu mieszkać, powinien nauczyć się żyć z całym bagażem wspomnień. Kto wie, może kiedyś nade­ jdzie dzień, gdy będzie mógł wreszcie wymazać ten kosz­ mar z pamięci. Z całą premedytacją się przemógł, by popatrzeć na ćwi­ czebny parkur Noni, gdzie onegdaj się to wszystko zdarzy­ ło. Czas jakby się cofnął i serce mu stanęło, gdy zobaczył młodą amazonkę, spinającą swego konia ostrogami, by brał przeszkody, przez które dawniej skakała Noni: bramkę, kombinację, pojedynczą belkę, potrójną... Noni... skraca nawroty dla zyskania na czasie, usiłuje wprowadzić wielkiego ogiera w rytm. Koń muska brzu­ chem pierwszą przeszkodę, strąca belkę na drugiej... wali się z całym impetem w trzecią... łamie sobie nogę... zrzu­ ca Noni... oszalały... niebezpieczny... Justin, z wyschniętymi z przerażenia ustami, popędził w ich stronę niczym wiatr. I dopadłby Noni, osłoniłby ją, uratował, gdyby nie ta decyzja... podjęta w ułamku sekun­ dy. Do dziś nie potrafił pojąć - nie pojmie tego nigdy, dlaczego postąpił wówczas tak, a nie inaczej. - Zle się pan czuje? Justin poczuł na ramieniu dłoń handlarza. Zakołysał się lekko, spocił, jego chora noga niemal odmówiła mu posłu­ szeństwa. Z nie lada wysiłkiem wziął się w garść i zwrócił się do swego towarzysza, który patrzył na niego zaniepoko­ jony. - To tylko chwilowa niedyspozycja. - Rozciągnął usta w pokrzepiającym uśmiechu. - Możemy iść dalej. Handlarz zmarszczył brwi. - Nie wolałby pan wrócić do domu? - Nie. Justin dotrwał do końca inspekcji, ale noga dobrze da­ wała mu się we znaki, toteż gdy wrócili już do samocho­ dów zaparkowanych na podjeździe, twarz przecinał mu

• i ^ — — — — — 8 JEDYNE WYJŚCIE grymas bólu. Nie wiedział właściwie, dlaczego się zmusił, by odbyć całą tę turę. Z poczucia obowiązku? Z poczucia winy, że nigdy potem tu nie przyjechał, aby odwiedzić dziadka Noni? Żałował, że zobaczył tamtą kobietę na koniu. Henry Lloyd nie winił go za śmierć wnuczki. Przyszedł odwiedzić Justina w szpitalu, twierdził, że Justin postąpił tak, jak w tych okolicznościach postąpiłby każdy. Niemniej jednak Noni nie żyła, a decyzja, którą wówczas podjął, wciąż go prześladowała. Zdecydowanym tonem zwrócił się do handlarza: - Proszę zawiadomić wykonawców testamentu, że ku­ puję Marian Park. Umowę proszę sporządzić jak najszyb­ ciej. Przedstawił swoje warunki. - To najlepsza decyzja, jaką pan w życiu podjął - po­ wiedział handlarz z uniesieniem nie kryjąc satysfakcji. - Za dwadzieścia dwa miliony bierze pan tę posiadłość pra­ wie półdarmo. Ponury uśmiech Justina uciął radość handlarza. - Za dwadzieścia dwa miliony spodziewam się, że do­ stanę dokładnie to, czego chcę. Nic więcej. Gotów był zapłacić wysoką cenę za jakość. Kobieta taka jak Noni i posiadłość taka jak Marian Park należały do rzadkości. Justin St John wiedział, że gdy nadarza się spo­ sobność zdobycia czegoś cennego i rzadkiego, nawet naj­ mniejsze wahanie może zdecydować o jego utracie. A do utraty Marian Park nie mógł dopuścić. Jedno wszak chciał wiedzieć, zanim się tu sprowadzi na stałe. - Ta kobieta, która ćwiczyła na parkurze... kto to jest? Należy do tutejszego personelu? - To jakaś miejscowa dziewczyna - odparł handlarz. - Henry Lloyd pozwalał jej jeździć na swoich koniach. Ale ona tu nie pracuje. Justin zacisnął usta uspokojony.

JEDYNE WYJŚCIE 9 Sprawa zatem nie wymagała żadnej dyplomacji. Ta ko­ bieta poszuka sobie innego sponsora. Na terenie Marian Park nie będzie się skakało przez przeszkody. I żaden koń, należący do Justina, nie zostanie wykorzystany do tego celu. Być może Henry Lloyd potrze­ bował kogoś, kto by mu przypominał zmarłą wnuczkę. Justin jednak chciał uciec jak najdalej od wspomnień. Tymczasem na ćwiczebnym parkurze, który Henry Llo­ yd urządził dla swojej wnuczki wiele lat temu, Kelly Han- rahan spinała ostrogami wielkiego czarnego ogiera, by wziął kolejną przeszkodę, nieświadoma, iż właśnie podjęto decyzję, która nieuchronnie zaważyć miała na jej dalszym życiu.

ROZDZIAŁ DRUGI W pierwszym odruchu Kelly chciała odmówić. Stanow­ czo. Od paru dni gotowała się z gniewu, który lada chwila mógł wybuchnąć z wulkaniczną siłą. Pragnęła - i to bardzo - powiedzieć panu Justinowi St John, dokąd się może wynieść. I co może zrobić ze swoimi pieniędzmi! Bynaj­ mniej mu nie współczuła z powodu jego dolegliwości. Je­ żeli naprawdę potrzebuje fizykoterapii, niech sobie znaj­ dzie kogoś innego. Ona nie ma najmniejszego zamiaru ulżyć w cierpieniach temu... temu tyranowi! - Panno Hanrahan? - niecierpliwił się interesant na dru­ gim końcu przewodu telefonicznego. Przedstawił się jako sekretarz Justina St John. Nowy właściciel Marian Park nie tracił swego cennego czasu na pogawędki z miejscowymi. Kelly wprost kipiała, rozdarta pomiędzy swą naturalną skłonnością do pomagania istotom ludzkim i absolutnym przekonaniem, że Justin St John do istot ludzkich nie nale­ ży! Choć zgrzytała zębami, musiała przyznać po krótkim namyśle, że niezbyt etycznie było odmówić komuś terapii

JEDYNE WYJŚCIE 11 leczniczej. Nawet Justinowi St John! A poza tym, kiedy już będzie leżał rozebrany, zdany na jej łaskę i niełaskę, ona może wykorzystać tę sposobność, by mu powiedzieć do­ kładnie, co o nim myśli. Postanowiła jednak, że nie pozwoli zrobić z siebie chło­ pca na posyłki. Jeżeli właściciel Marian Park potrzebuje pomocy, niechaj sam się do niej pofatyguje! Z lodowatą godnością w głosie powiedziała więc: - Proszę łaskawie przekazać panu St John, że ja nie wykonuję żadnych zabiegów leczniczych poza swoim ga­ binetem, niezależnie od wysokości wynagrodzenia. Nie mogę przecież wlec ze sobą specjalnego stołu... - Znajdziemy tu odpowiedni stół, panno Hanrahan - wtrącił szybko sekretarz. - A jeżeli trzeba pani pomóc przy transporcie innego sprzętu, chętnie przyjadę furgonetką i przewiozę, co trzeba, w obie strony. - Nie byłoby prościej, gdyby pan St John przyszedł do mnie, do gabinetu? - ucięła Kelly, z ledwo skrywaną nutą zjadliwości. - Panno Hanrahan, pan St John ma niesprawny staw biodrowy, który powoduje ból od czasu pewnego wypadku dawno temu. Każda podróż to dla niego ogromny problem - cierpliwie i uprzejmie wyjaśniał sekretarz. - Jestem pe­ wien, że przy dobrej woli z obu stron zorganizujemy wszy­ stko tak, żeby pani nie sprawić za dużo kłopotu. „Nie sprawić za dużo kłopotu" - wściekała się Kelly. Justin St John sprawił jej tyle kłopotu, ile tylko mógł. Zerwał umowę, jaką zawarła z Henrym Lloydem. Zabronił jej dostępu do koni, które trenowała od lat. Nie godził się na spotkanie. A najgorsze, że chciał skrzywdzić dziadka. Okrutny, bezwzględny typ... Usiłowała się opanować. Wujek Tom twierdził, że mają spore szanse wygrać sprawę o ziemię, której zwrotu doma­ gał się Justin St John, a która była własnością dziadka. Co prawda wujek Tom nie należał do cwanych miejskich ad­ wokatów, ale na sprawach ziemskich znał się jak mało kto.

12 JEDYNE WYJŚCIE Nie wszystko zatem było stracone. Stawią Justinowi St John taki opór, jakiego pewno nikt nie odważył mu się stawić w tym jego wygodnym, uprzywilejowanym życiu! Jakiś głos wewnętrzny mówił jej, że oto ma najlepszą - a być może jedyną - sposobność, żeby powiedzieć mu, co o nim myśli. Z drugiej strony wujek Tom, który faktycznie wcale nie był jej krewnym, prosił ją i jej dziadka, by zostawili sprawę w jego rękach i przestrzegał ich przed wdawaniem się w rozmowy z Justinem St John, bo osobiste konfrontacje niczego prawnie im nie załatwią. Intuicja wszak podpowiadała Kelly, że Justin St John zasługuje na małą osobistą konfrontację. I że przecież nie wyrzuci jej z domu, jeżeli się tam znajdzie na jego zapro­ szenie. A poza tym, choć to zapewne nie pomoże sprawie dziadka - na pewno nie zaszkodzi. Jej samej zaś doskonale zrobi, jeżeli zrzuci z serca parę ciężarów! - Dobrze więc - powiedziała, podjąwszy decyzję. Wskutek całej tej walki wewnętrznej nazwisko dzwoniące­ go wyleciało jej z głowy. - E... przepraszam, nie pamię­ tam, jak się pan nazywa. - Farley. Roy Farley - podpowiedział, ożywiony na­ dzieją. - Przywiozę ze sobą potrzebną aparaturę, proszę więc tylko przygotować stół. Czy godzina piąta trzydzieści bę­ dzie odpowiadała panu St John? - Uśmiechnęła się, zada­ jąc to pytanie, i gdyby Roy Farley widział ten uśmiech, miałby może pewne wątpliwości, czy ostatecznie skorzy­ stać z usług Kelly. Był to bowiem uśmiech daleki od uniżo- ności. I bynajmniej nie litościwy. - Doskonale, panno Hanrahan. Mam nadzieję, że nie nadłoży pani specjalnie drogi, przyjeżdżając do Marian Park? - zapytał uprzejmie. - Nie, Marian Park jest blisko mego domu. Bardzo blisko - powtórzyła ze skrywaną satysfakcją. Niewygodnie blisko, o czym pan St John miał się wkrótce przekonać!

JEDYNE WYJŚCIE 13 - To się świetnie składa - ucieszył się sekretarz, uważa­ jąc zapewne, iż zorganizowanie ewentualnych następnych zabiegów nie będzie już problemem. - Czekamy na panią o piątej trzydzieści, panno Hanrahan - dodał zadowolony i odłożył słuchawkę. Zadanie wypełnił. Przez resztę popołudnia Kelly z trudem się koncentro­ wała na pracy. Myśl o Justinie St John nie dawała jej spo­ koju i była niczym wrzód, z którego jednak miała nadzieję upuścić nieco ropy podczas ich wieczornego spotkania. Z pewnością przyniesie jej to ulgę: może krótkotrwałą, ale wartą zachodu. Najlepiej też nie mówić dziadkowi, dokąd się wybiera ani co zamierza. To by go tylko wzburzyło niepotrzebnie. A dziś wieczorem, jak co tydzień, miał grać w szachy z sę­ dzią Moffatem i z pewnością przegrałby, gdyby znów się zamartwiał sprawą Justina St John. Poza tym sędzia, ich stronnik, mógł akurat wpaść na jakiś fortel, przydatny w szykującej się batalii. Zadzwoniła do domu dostatecznie wcześnie, by uprzedzić dziadka, że będzie zajęta do późna i żeby nie czekał na nią z obiadem. Miał sobie podgrzać zapiekankę, która stalą gotowa w lodówce. Dziadek o nic nie pytał. Jakiś tydzień temu popadł w stan apatii, który martwił Kelly bardziej niż wybuchy gniewu związane z Ju- stinem St John. Śmierć Henry'ego Lloyda wstrząsnęła nim ogromnie. - Życie straciło dla mnie sens - zwierzył się Kelly poprzedniego wieczora. - Sędzia jest dobrym kumplem, nie mogę powiedzieć, ale to nie to samo. Henry powinien był mnie przeżyć, tak jak planował. - Dziadku, przecież masz jeszcze mnie - przypomniała Kelly, usiłując go rozchmurzyć. Na te słowa jeszcze większy smutek ogarnął starszego pana. - A cóż ci po mnie, moja droga? Jestem dla ciebie tylko ciężarem. Ciężarem, który powinien odejść na wieczny spoczynek.

14 JEDYNE WYJŚCIE Żal, ból oraz nerwy, których doświadczyli po śmierci Henry'ego Lloyda, dały się im obojgu we znaki. Oczy Kelly napełniły się łzami. - Gdybyś odszedł, zostałabym zupełnie sama. Nie życz mi tego, dziadku, bardzo cię proszę. Skończyło się na tym, że dziadek zaczął ją pocieszać, tak jak robił to zawsze. Rodziców nie pamiętała. Miała zale­ dwie dwa lata, kiedy ich samochód wpadł na kangura, przetoczył się na bok szosy i roztrzaskał o przydrożne drze­ wo. Matka i ojciec zginęli na miejscu, ale mała Kelly prze­ żyła nawet nie draśnięta. W jej życiu ważnych więc było tylko troje ludzi: dziadek, Noni i Henry Lloyd. Henry Lloyd był dla niej niczym drugi dziadek, a Noni - niczym ukochana starsza siostra. Ona też się wychowy­ wała bez rodziców. Matka i ojciec się rozwiedli i żyli - każde oddzielnie - za granicą, a Noni, podobnie jak Kelly, mieszkała ze swoim dziadkiem. To ona nauczyła małą jeździć konno, bawiła się z nią i kupowała podarki, a Kelly ze swej strony ją uwielbiała. Noni jednak umarła i Kelly, która miała wówczas sie­ dem lat, przez wiele miesięcy potem szukała jej wszędzie na terenie Marian Park, nie wierząc, że Noni odeszła od nich i nigdy nie wróci. Dopiero wiele lat później Kelly zrozumiała, jaką ogromną dobroć i cierpliwość okazał jej wtedy Henry Lloyd. Ale i on po śmierci Noni stał się bar­ dzo samotny, wskutek czego jego i Kelly połączyła więź jeszcze silniejsza niż przedtem. Początkowo aż trudno było pojąć, że i jego już nie ma. Nic tego nie zapowiadało. Nawet sam Henry niczego nie przeczuwał. Naprawdę zamierzał przeżyć dziadka Kelly. Po prostu pewnego wieczora poszedł do łóżka i umarł we śnie. Gdyby teraz jeszcze i dziadek się poddał i zostawił ją samą... Kelly poczuła raptem w środku zatrważającą pu­ stkę. Wiedziała przecież, że pewnego dnia do tego dojdzie, jednakże nigdy nie będzie na to przygotowana. A Justin St

JEDYNE WYJŚCIE 15 John - który przydał dziadkowi dodatkowych trosk, przez którego dziadek przeżywał wszystko ponad miarę i był tak przygnębiony i smutny, że zaczął myśleć o śmierci - będzie musiał za to zapłacić. Kelly odprowadziła ostatniego pacjenta do drzwi, po­ sprzątała gabinet, a następnie ostrożnie przeniosła interfe- rencjał i aparat do wytwarzania ultradźwięków na tylne siedzenie samochodu, który stał zaparkowany za domem. Poprzysięgła sobie, że jeśli któreś urządzenie się zepsuje, policzy za nie Justinowi St John słono. W istocie jednak nie przewidywała takiego kłopotu. Wróciła, żeby zamknąć gabinet i złożyć krótką wizytę w damskiej toalecie, obsługującej wszystkie gabinety nie­ wielkiego centrum medycznego. Zazwyczaj nie przejmo­ wała się zbytnio swoim wyglądem, ale spotkanie z Justi- nem St John nie było takim sobie zwykłym spotkaniem. Kelly zamierzała go kompletnie zaskoczyć swoim atakiem, dlatego przedtem pragnęła wyglądać na osobę chłodną, spokojną, opanowaną i fachową. Przeciągnęła szczotką po długich, grubych włosach koloru ciemnokasztanowego, przygładziła grzywkę rozwichrzoną nad naturalnym łu­ kiem brwiowym, z zadowoleniem dostrzegła w swoich du­ żych zielonych oczach płomień gotowości do walki, a na koniec, z czysto kobiecej próżności, umalowała usta. Starannie wcisnęła białą bluzkę za pasek granatowej spódnicy, sprawdziła, czy granatowe sandały lśnią należy­ cie i czy nie ma oczka w rajstopach, westchnęła głęboko, by rozładować wewnętrzne napięcie, potem zarzuciła torbę na ramię i ruszyła w drogę. Majątek Marian Park znajdował się w odległości sie­ demnastu kilometrów od miasteczka Bowral. Jazda tam była niedługa i dla Kelly zawsze bardzo przyjemna. Połu­ dniowy płaskowyż Nowej Południowej Walii leżał we względnie chłodnej strefie klimatycznej i o tej porze roku tonął w bujnej zieleni.

16 JEDYNE WYJŚCIE Gdyby nie Justin St John, Kelly spieszyłaby teraz do domu, by poćwiczyć konie i doprowadzić je do szczytowej formy przed konkursem jeździeckim w Dapto, ostatnim przed zawodami o Grand Prix Australii w Wentworth Park. Nie znajdując innego wyjścia, skontaktowała się z wie­ loma osobami, które - jak sądziła - mogły jej pomóc wybrnąć z tarapatów. W efekcie zaoferowano jej jazdy, ale tylko na koniach drugiej stawki, co nie dawało jej żadnej szansy na zdobycie punktów, potrzebnych do uplasowania się w Pucharze Świata. Teraz zresztą i tak nie mogłaby pojechać za granicę i zostawić dziadka samego. To marze­ nie umarło wraz z Henrym Lloydem. Ale pogrzebał je Justin St John! Odebranie jej koni było tak samo niesprawiedliwe, jak odebranie dziadkowi jego ziemi. Ogiery i klacze kupił co prawda Henry Lloyd, który spełniał wszystkie jej zachcian­ ki, niemniej to dzięki wytrwałej pracy Kelly konie tak zyskały na wartości, że gdyby Justin St John chciał je sprzedać i zagarnąć pieniądze dla siebie, byłby to zwyczaj­ ny rozbój. Kiedy Rasputin, dosiadany przez Kelly, wygrał błękitną wstęgę na wielkich zawodach w Perth, obecni tam Koreań­ czycy zaoferowali Henry'emu za niego pięć razy więcej niż on zapłacił. Bułana klacz, Rozalinda, dostała podobną ofer­ tę od Japończyków. Szalotka i Sir Galahad z łatwością uzy­ skałyby trzykrotność swojej pierwotnej ceny. Oczywiście dziewczyny w żadnym razie nie stać byłoby na kupno któ­ regokolwiek z tych koni. Jeździectwo jest sportem ludzi zamożnych. Nie miało to jednak znaczenia dla Kelly, ogarniętej poczuciem niespra­ wiedliwości. Każdy przyzwoity człowiek coś by jej w tej sytuacji zaproponował. Cokolwiek! Ale adwokat Justina St John nie pozostawił jej absolutnie żadnej furtki. Ona za nic przecież nie płaciła: ani za konie, ani za siodła, ani za transport zwierząt, ani za opiekę weterynaryjną. Za nic.

JEDYNE WYJŚCIE 17 Wszystkie jej wygrane szły na opłaty za udział w zawo­ dach oraz na koszty podróży. Ale i tak była to jawna niesprawiedliwość! Kiedy Kelly przejeżdżała przez wieś Crooked Creek, parę osób pomachało do niej ręką, na co odpowiedziała z niejakim roztargnieniem. Przed budynkiem sądu do­ strzegła wuja Toma, gwarzącego z sędzią Moffatem. Miała nadzieję, że sędzia nie zauważył jej samochodu, w prze­ ciwnym razie mógłby wspomnieć o tym dziadkowi - cho­ ciaż ona właściwie nie skłamała, mówiąc o pracy do późna! Jeszcze parę kilometrów i Kelly zwolniła, wjeżdżając swoją starą toyotą w sosnowy las, który okalał i osłaniał ogrody Marian Park. Droga przez las była ciemna i spra­ wiała wrażenie tunelu, wiodącego do innego świata. Tereny otaczające dużą, starą rezydencję były tak cza- rowne i piękne, jak rzadko w Australii. Kelly w dzieciń­ stwie brała to wszystko za krainę baśni: tarasy szmaragdo­ wych trawników, wspaniałe okazy importowanych drzew - jesionów, wiązów, klonów i brzóz, ciekawie przystrzyżone krzewy, rośliny wodne, rzeźby, stawy, całe połacie rodo­ dendronów i azalii. Wprost nie można się było napatrzeć, gdziekolwiek się spojrzało. I przez tyle lat nic się nie zmieniło. Zdawało się, że tutaj czas stanął w miejscu. Kelly niemal spodziewała się, że ujrzy gdzieś Henry'ego w rozmowie z którymś z ogrodni­ ków. Ale to odwieczne trwanie było li tylko złudą. Albo­ wiem epoka Lloydów w Marian Park się skończyła. Smutek wypełniał serce Kelly, gdy zatrzymywała samo­ chód pod porosłym bluszczem portykiem, ocieniającym podjazd. Nagle poczuła, że wcale nie chce wysiąść i wejść do tego domu, obecnie zamieszkanego przez kogoś obcego. Walczyła ze sobą przez chwilę, gdy oto drzwi wejściowe się otworzyły i na jej spotkanie zbiegł po schodach jakiś c/lowiek. Za miody jak na Justina St John - uznała Kelly i wygra­ moliła się z samochodu.

18 JEDYNE WYJŚCIE - Panna Hanrahan? - powitał ją, najwyraźniej nieco zdumiony. / Rozpoznała głos z rozmowy telefonicznej. - Pan Farley - odpowiedziała, potakując jednocześnie ruchem głowy. Miał pewnie ze trzydzieści parę lat, jasną czuprynę, niebieskie oczy i ogorzałe policzki, wskazujące dobitnie, iż ich posiadacz nie jest mieszkańcem miasta. Ubrany był w roboczy kombinezon koloru khaki, odpowiedni do pracy na powietrzu. Uśmiechnął się do dziewczyny niepewnie choć przyjaźnie, co złagodziło nieco surowość rysów jego twarzy. W sumie robił nawet miłe wrażenie, ale Kelly nie miała najmniejszej ochoty zachwycać się wyglądem jakie­ gokolwiek osobnika, powiązanego z obozem wroga. - Spodziewałem się kogoś starszego - powiedział. - Niemniej dziękuję, że pani przyjechała. - Oczekuję, że pan St John wynagrodzi mi moją fatygę - przypomniała mu Kelly trochę opryskliwie. Otworzyła tylne drzwiczki swojej toyoty. - Może zechce pan to wnieść do środka - zarządziła, wskazując interferencja!, który był ciężki i nieporęczny. Ponieważ Roy Farley najwyraźniej pełnił u Justina St John rolę fagasa, niech robi, co do niego należy! - Oczywiście - odpowiedział, biorąc urządzenie do rąk z należytą ostrożnością. Kelly podążyła za nim, wziąwszy przedtem torebkę i aparat do ultradźwięków. Wkroczyła do środka, przygoto­ wana wewnętrznie na przejście przez dom, który już nigdy nie będzie jej drugim domem. Najwyraźniej wszak nowa miotła nie zabrała się jeszcze do wymiatania wszystkiego, co stare. Nie ruszono żadnego mebla. Wszystko stało na swoim miejscu. Kelly nie wiedziała: cieszyć się, czy zło­ ścić. Zdziwiła się, gdy skierowano ją do pokoi gościnnych. Po chwili zastanowienia uzmysłowiła sobie jednak, że Ju- stin St John nie jest w stanie chodzić po schodach. Wpro-

JEDYNE WYJŚCIE 19 wadzono ją do jednej z sypialń, w której przygotowano dla niej dwa stoły: jeden pokrywał duży ręcznik kąpielowy, drugi zaś najwyraźniej przeznaczono na postawienie apara­ tury. - Mam nadzieję, że wszystko jest jak trzeba? - spytał Roy Farley gorliwie, stawiając interferencjał i wciskając wtyczkę do kontaktu. - Może być - odparła Kelly. Odpowiedział jej uśmiechem pełnym ulgi, a potem za­ pukał do drzwi sąsiadującej z pokojem łazienki. - Pani fizykoterapeutka już tu jest, Justin - zawołał. - Za minutę będę gotów. Glos, który odpowiedział Farleyowi, był niski i pełen kultury, bez wątpienia wywodzącej się z jakiejś doskonałej prywatnej szkoły dla bogaczy. Kelly może nawet przyzna­ łaby, że głos brzmiał przyjemnie, gdyby nie należał do człowieka, którego miała wszelkie powody nienawidzić. - Bierze kąpiel leczniczą - wyjaśnił Roy Farley, zwra­ cając się ku dziewczynie. - Pozwolę sobie zostawić panią samą, jeżeli niczego pani nie potrzebuje. - Dziękuję - odparła Kelly zdawkowo. Kiedy wyszedł, spojrzała na zegarek, zastanawiając się, jak długo potrwa ta jedna minuta Justina St John. Choć w gruncie rzeczy nie miało to większego znaczenia. Wkrót­ ce i tak znajdzie się na jej łasce i niełasce. Świadoma, iż jej nerwy się napinają wskutek mającej zaraz nastąpić konfrontacji, Kelly zajęła się przygotowa­ niami do terapii. Włączyła do sieci aparat do ultra­ dźwięków i wyjęła z torby oliwkę oraz pudełko z ligniną. Gdy usłyszała szczęk otwieranych drzwi, przybrała pozę osoby spokojnej i pewnej swoich zawodowych umiejętno- Ici, a następnie powoli obróciła się na pięcie. Nie miała pewności, czy wytrwała w swojej pozie. Przez trudny do określenia okres jej umysł nie rejestrował nic prócz wyglądu mężczyzny, który stał w drzwiach do łazienki. Był wysoki, opalony i nieprawdopodobnie męski;

20 JEDYNE WYJŚCIE tym bardziej, ze miał na sobie tylko krótkie spodenki do bioder. Kelly nie dostrzegła w nim cienia subtelności, a bi­ jącą z niego siłę potęgowało niewzruszone milczenie. Włosy miał grube, czarne i proste, choć nieco nastro­ szone po gorącej kąpieli. Miał rysy twarzy człowieka budzącego szacunek, raczej gwałtownego niż opanowa­ nego. Dołek w brodzie wydawał się przy tym prawie niestosowny, a jednak przydawał intrygującego pieprzy- ka całej tej zwierzęcej sile. Jego oczy były głęboko osa­ dzone, stalowoszare: teraz intensywnie wpatrzone w Kelly. Ich spojrzenie wydawało się twarde i nie zno­ szące sprzeciwu; dla dziewczyny nagle wydało się nie­ pokojąco znajome, jak gdyby zetknęła się z nim już kie­ dyś. Nie było to jednak możliwe. Wprawdzie w miejsco­ wej gazecie wydrukowano jego niesmacznie pochlebną biografię, ale nie opatrzono jej zdjęciem. Napisano tyl­ ko, że przez ostatnich czternaście lat należał do czołówki przedsiębiorców w Sydney, a przedtem mieszkał na ogromnej i zasobnej rodzinnej farmie gdzieś w Wiktorii. W młodości podobno znakomicie grał w polo - na po­ ziomie międzynarodowym - dopóki jakiś wypadek nie wyeliminował go z tego sportu. Kelly jako żywo nigdy nie obracała się w kręgach graczy w polo. Niemniej zro­ zumiała teraz jedno. To mianowicie, dlaczego polecenia Justina St John wykonywano co do joty. Z pewnością niewielu ludzi potrafiłoby mu się przeciwstawić. Emano­ wała z niego bowiem jakaś wielka moc, rzucająca wy­ zwanie całemu światu i z góry przekonana o swojej prze­ wadze. Życiem wielu ludzi kierują okoliczności od nich samych niezależne, ten człowiek jednak - Kelly miała pewność - sam decyduje o własnym losie. Nagle zadrżała na myśl o postawieniu go pod ścianę za to, co uczynił, ale palące pragnienie, by sprawiedliwości stało się zadość, usztywniło jej kręgosłup i kazało dumnie zadrzeć brodę do góry. Nie ugnie się przed nim za żadną

JEDYNE WYJŚCIE 21 cenę! Niech ją nawet zbije, ale ona nie da się zastraszyć. Nigdy! Kelly nie zdawała sobie sprawy z sygnałów, które wysy­ łała. Jej agresywne zadarcie głowy, wyraźne zaciśnięcie pełnych, zmysłowych ust, lekki rumieniec, oblekający de­ likatne policzki, nagły błysk bojowości w okolonych cie­ mnymi rzęsami oczach... wywołały na twarzy Justina St John ironiczny uśmiech, który z kolei rozognił każdy, naj­ drobniejszy nawet nerw w ciele dziewczyny. - Nie oczekiwałem osoby tak młodej. Dotychczas mia­ łem do czynienia z terapeutami bardziej doświadczonymi. Protekcjonalny ton rozzłościł Kelly jeszcze bardziej niż przemożna męskość Justina, który wcale nie był młody. Kelly oceniała go na mniej więcej czterdziestkę, przez co wydawał się jeszcze bardziej niebezpieczny. Jego wiedza, doświadczenie życiowe i pewność siebie czyniły go zapew­ ne odpornym na wszelkie ataki. Niemniej Kelly nie potra­ fiła się powstrzymać od lekkiej drwiny. - Ma pan szczęście, że w ogóle pan kogoś zdobył, panie St John. Jest pan tu człowiekiem mało znanym, a pańskie pieniądze nie są receptą na wszystko - powiedziała kąśli­ wie. Kelly pożałowała tych słów zaraz po wypowiedzeniu. Zdawało się, że zawisły pomiędzy nimi w powietrzu na długie sekundy, a tymczasem puls dziewczyny podskoczył gwałtownie na widok marszczących się brwi Justina, który jednak po chwili namysłu pokręcił głową, jak gdyby na­ trząsając się z niej lub z samego siebie. - Jest pani bardzo młoda - powiedział beznamiętnie - ale na pewno wykwalifikowana, w przeciwnym razie nie byłoby tu pani. - Proszę się nie martwić! - odparła. - Uzyska pan tera­ pię, której pan potrzebuje. - I na którą zasługuje, dodała w myśli. - Czy da pan radę sam się położyć na stole? Twarz mu zesztywniała na to wyzwanie. - Dam radę-oświadczył ponuro.

22 JEDYNE WYJŚCIE Najwyraźniej jednak chodzenie sprawiało mu ból. Cał­ kowicie sztywną lewą nogę musiał za sobą niemal ciągnąć i kiedy wreszcie usadowił się na stole, odetchnął z ulgą. Widać było, że ciężar chodzenia spoczywa od lat na drugiej nodze. Znacznie bardziej muskularnej. - Proszę mi opowiedzieć historię choroby, żebym nie popełniła jakiegoś błędu - zaproponowała Kelly rozsądnie. - Cały mój lewy bok został zmiażdżony od pasa w dół. Kości nie zrosły się prawidłowo. Bolą mnie zwłaszcza stawy. Największy kłopot sprawia mi teraz odcinek pomię­ dzy biodrem a udem. Kelly skrzywiła się w środku. Współczucie wobec wro­ ga nie podobało się jej wcale, niemniej nie potrafiła całko­ wicie zignorować jego cierpienia. Uznała, że trzeba konie­ cznie coś na to poradzić. - Rozpocznę od ultradźwięków - zadecydowała. Justin skinął głową. Zsunęła trochę spodenki z jego bioder i delikatnie wtarła oliwkę w sprężystą skórę. Dotykanie go było osobliwie niepokojące. Odrażające, wmawiała sobie, wiedziała jed­ nak, że prawda jest inna. Justin miał sylwetkę sportowca i pomimo kalectwa był w doskonałej kondycji. Dotyk Kel­ ly niepokoił także i jego. Wprawiał jego ciało w lekkie drżenie. - Boli? - Nie - odburknął. - Jak doszło do tego wypadku? - spytała, pokrywając zażenowanie zwyczajną ciekawością. - To nieistotne - odparł krótko. Kelly usiłowała zdusić w sobie irytację, wywołaną jego nieuprzejmością. Odwróciwszy się, z nadzwyczajnym wi­ gorem starła ligniną oliwę z rąk, a potem włączyła aparat, który wyglądem i rozmiarami przypominał elektryczną maszynkę do golenia marki Philips. Przejechała nim po stawie i mięśniach.

JEDYNE WYJŚCIE 23 - Jeżeli poczuje pan gorąco, proszę mi powiedzieć - poinstruowała. - Proszę robić, co trzeba - warknął zniecierpliwiony. Kelly obrzuciła go jadowitym spojrzeniem. Na szczę­ ście miał zamknięte oczy. Cała jego twarz była jakby spięta i nieprzystępna. Kelly zdecydowała, że terapię ultra­ dźwiękami zastosuje przez dziesięć minut. Nie przypomi­ nała sobie, by kiedykolwiek widziała bardziej... interesują­ ce męskie ciało. Justin leżał bez ruchu. Dziewczyna pracowała w ciszy, dopóki nie zabrzmiał automatyczny sygnalizator. Wówczas obtarła ligniną skórę pacjenta z oliwki i przystawiła mu do ciała końcówki dru­ giego aparatu: dwie czerwone, dwie niebieskie. - Włączę teraz interferencja!. Proszę mi powiedzieć, kiedy się zacznie mrowienie. - Proszę nastawić na pełny regulator. Dostaniesz ty na pełny regulator, obiecała mu w du­ chu. .. ale po skończeniu zabiegu. Przekręciła przełączniki. Justin nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Dostrzegła, że mięśnie wokół stawu zaczynają reago­ wać. - Na początek taka moc jest dostateczna. Jęknął w odpowiedzi. Dziesięć minut powinno wystarczyć na pierwszy raz, pomyślała. Pierwszy i być może... ostatni w jej wykona­ niu! Może to nawet sprawiedliwe, że los pokarał go jakimś defektem. Przynajmniej nie może się teraz tak całkowicie wywyższać! Z ponurą satysfakcją myślała sobie, że jest on z pewno­ ścią typem egocentrycznym, który nie potrafiłby się pra­ wdziwie zaangażować w żaden związek. Do zaoferowania miałby li tylko owo ponętne ciało. I uważałby, że kobieta, która przez jakiś czas dzieli z nim łoże, powinna być wyso­ ce zaszczycona.

24 JEDYNE WYJŚCIE Kelly przeżyła już raz podobne doświadczenie. Kiedy studiowała w Cumberland College, z całą naiwnością dała się nabrać na przystojną twarz. Ale raz się sparzyła i wy­ starczy. Atrakcyjni faceci są zawsze egoistami i guzik ich obchodzi, że potrafią kobietę skrzywdzić. Z drugiej strony ci porządni są okropnie nudni. Jak tu więc znaleźć kogoś odpowiedniego? Patrzyła rozeźlona na rozciągnięte przed sobą ciało. Co za niesprawiedliwość, że Justin St John ma wszystko: i urodę, i pieniądze, i Marian Park, i jej konie, i ziemię jej dziadka! Znów się zagotowała z wściekłości. Wyłączyła interfe- rencjał i odjęła końcówki od ciała Justina. Nie miała naj­ mniejszej ochoty kontynuować terapii, mimo to przestrze­ gała swoich zasad, nawet jeżeli dla Justina St John był to tylko pusty dźwięk. - Teraz rozpocznę masaż wokół stawu - poinformowa­ ła. - Proszę mi powiedzieć, kiedy ból będzie wielki. - Jak ocenić ból? - spytał cicho. - Proszę sobie wyobrazić skalę od jednego do dziesię­ ciu. Teraz? - Nacisnęła lewy pośladek, odnajdując główkę kości udowej. - Jeden - stęknął. Nacisnęła mocniej. - Podskoczyło do pięciu - odetchnął ze świstem. Poluzowała nieco ucisk. A miała wręcz nieodpartą ochotę nacisnąć z całą mocą. - Jak teraz? - wycedziła, myśląc o niedoli dziadka i jej własnym gorzkim zawodzie w związku z końmi. - Lepiej - wycharczał. Pokusa, by cisnąć z całą mocą, wręcz ją otumaniała. Ponownie użyła więcej siły. Justin jęknął. Wówczas Kelly zrozumiała, że nie może kontynuować zabiegu. Miała pra­ wdziwą ochotę zrobić mu krzywdę. Przerażona własną skłonnością do okrucieństwa, odjęła gwałtownie ręce od jego ciała. Spojrzał na nią zaskoczony.

JEDYNE WYJŚCIE 25 - Nie mogę! Po prostu nie mogę! - zawołała, przerażo­ na i zmartwiona, że nieomal dała się ponieść skłonności do nieetycznego wykorzystania sytuacji, niezależnie od tego, jak bardzo pragnęła zemsty. - Koniec zabiegu! - krzyknęła gniewnie, wściekła na niego tym bardziej, że zła była na siebie. - Gdyby się to nie kłóciło z moimi zasadami, zada­ łabym panu największy ból, jaki istaieje. Zasłużył pan sobie na to. Ale ja nie jestem taka nieczuła jak pan, nie zamierzam przydawać panu cierpień. Przyglądał się jej bacznie, szeroko teraz otwartymi ocza­ mi. Błyskawicznie wyciągnął ramię i zacisnął dłoń wokół przegubu Kelly. - Żądam wyjaśnień - szepnął złowrogo. Na chwilę zaszokował ją ten uścisk... to przerażające poczucie, że została schwytana... a także - nagła bliskość Justina. - Proszę mnie puścić! - wybuchnęła. - Nie tak trudno się domyślić, o co chodzi, prawda? Ja po prostu nie mogę pana dłużej masować, bo miałabym ochotę rozerwać pana na kawałki za to, co pan zrobił. - A co ja takiego zrobiłem? - Oczy mu się zwęziły. Puścił jej rękę i przewrócił się na prawy bok, oparłszy się na łokciu z wyrazem cierpiętniczej rezygnacji. - Widzę, że wprost pani kipi, żeby mnie oświecić, słucham zatem - zachęcił Kelly, wykrzywiając usta w niewesołym uśmie­ chu. - Daję pani okazję. Być może ostatnią, na jaką może pani liczyć.

ROZDZIAŁ TRZECI Kelly utkwiła w Justinie St John spojrzenie pełne bole­ ści i rozpoczęła, dobierając słowa z gorzką precyzją. - Nazwisko Hanrahan najwyraźniej nic dla pana nie znaczy. Albo go pan nie słyszał, albo puścił mimo uszu. Trzeba więc panu wiedzieć, że mój dziadek i ja jesteśmy tak zwanymi dzierżawcami, których chce pan wyrzucić z naszego domu. Domu, który zbudował mój dziadek i jego ojciec prawie siedemdziesiąt lat temu. I który od tamtej pory nieprzerwanie zamieszkiwała nasza rodzina. Urwała, żeby ta informacja dotarła do świadomości Ju- stina, lecz na jego twarzy nie pojawiła się żadna reakcja. Pozostała niewzruszona niczym skała. - Z tego, jak mnie to przedstawiono, wynikało, że na terenie należącym do Marian Park mieszkają jacyś niby dzierżawcy, darmozjady, którzy nie płacą żadnej dzierżawy - oświadczył bez ogródek. Kelly wyrzuciła ręce do góry w gwałtownym proteście, a ognistozielone sztylety jej oczu wbiły się z pasją w Justi- na St John.

JEDYNE WYJŚCIE 27 - Moja rodzina zawsze się odwdzięczała! Zawsze! Nie było mowy o dzierżawie. Henry Lloyd nigdy by nie przyjął pieniędzy od mojego dziadka. Był dżentelmenem... - Nic z tego nie rozumiem - wtrącił Justin zniecierpli­ wiony. - Nie rozumie pan? - krzyknęła. - Założę się, że wczo­ raj na obiad jadł pan pieczeń baranią. Albo baraninę z ru­ sztu. Czy duszoną. W każdym razie baraninę! - Tak, ale... - Westchnął z rezygnacją. - Ale co to ma wspólnego z całą sprawą? - A jak pan myśli, skąd pochodzi ta baranina? - zawo­ łała Kelly tryumfalnie. - Nie mam pojęcia. - Od mojego dziadka! Korzysta pan z owoców jego pracy. I nie ma pan nic przeciwko zabieraniu najlepszych, najtłustszych jagniąt, prawda? Ale równocześnie zrywa pan dawną umowę. Grozi pan dziadkowi eksmisją. Co pan chce zrobić? Zabić go? - Jaką umowę? O czym pani mówi? - Justin zmarsz­ czył brwi. - Mówię o umowie pomiędzy nami a Marian Park. Pan 0 niej nie wie, bo nie chciał pan słuchać. Ale teraz, do kroćset, będzie pan słuchał! Umowy tej nigdy nie spisano na papierze, ale mój pradziadek i ojciec Henry'ego Lloyda przypieczętowali ją uściskiem dłoni. To w zupełności wy­ starczyło. Bo to byli porządni ludzie. Z krwi i kości! Nie iicy jak pan! Kelly uniosła głowę do góry w porywie dumy. - Obaj walczyli w okopach nad Sommą w czasie pier­ wszej wojny światowej. Pomagali sobie nawzajem przetrwać wszystkie trudy i okropności. Ich przyjaźń wzniosła się ponad wszelkie różnice klasowe i majątkowe. Ale w owych czasach iłowo „dżentelmen" miało jeszcze jakieś znaczenie. Intensywnie zielone oczy błyszczały pogardą. - Jest pan zapewne dość bogaty, by sobie kupić Marian 1 'ar k. I zapewne jest pan też przekonany o swoim wysokim

28 JEDYNE WYJŚCIE poziomie. Ale tu nigdy nie zostanie pan zaakceptowany. Nawet za sto lat! Ustanowił pan siebie panem na włościach i nawet nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, kogo pan stratował po drodze. - Jaka była ta dżentelmeńska umowa, o której pani wspomniała? - zażądał wyjaśnienia Justin St John. Ode­ zwał się głosem spokojnym, lecz niewielki płomień, który teraz migotał mu w oczach, świadczył o tym, że Kelly do­ tknęła go do żywego. Ciarki przeszły jej po plecach na wspomnienie przestro­ gi wujka Toma. Może posunęła się za daleko. - Tą sprawą zajmuje się nasz adwokat. Chodzi o to, że... ta połać ziemi należy do mojego dziadka. On ją wykarczował, ogrodził, uprawił i zabudował. Każdy w Crooked Creek może o tym zaświadczyć. Dotychczas nie ma do niej oficjalnego tytułu własności, ale proszę nie myśleć, że będziemy stać z boku i patrzeć, jak pan nam tę ziemię odbiera. Będziemy walczyć o nią do ostatniego tchu. Justin St John się poruszył. Kelly instynktownie cofnęła się, ale zaraz wyrzuciła sobie własne tchórzostwo. Co z te­ go, że on jest silny i groźny, jeżeli słuszność jest po jej stronie. Nie ustąpi, dopóki nie zostanie wysłuchana do końca. Nastawiona wojowniczo, oparła ręce na biodrach. Justin spuścił nogi ze stołu i usiadł, krzywiąc się z bólu, którego wymagał ten wysiłek. Po jego oczach znać było zmęczenie chorobą, ale Kelly uparcie broniła się przed nową falą współczucia. - Panno Hanrahan... - Usta Justina wygiął ironiczny uśmieszek. - Jest pani niewymownie piękna, kiedy się pani złości. - Jeżeli się panu zdaje, że weźmie mnie pan na lep komplementów, to się pan grubo myli - zawołała oburzona. - Zapewne - uśmiechnął się lekko. - Ale pani ma nade mną pewną przewagę. Zna pani moje imię i nazwisko. Czy i ja mógłbym...

JEDYNE WYJŚCIE 29 - Kelly. Kelly Hanrahan - odparła z dumą. - Z pochodzenia Irlandka... - Tak! - warknęła, przypominając sobie historię jego rodziny z artykułu w gazecie. Jakiś Justin St John był kapi­ tanem marynarki wojennej pod koniec osiemnastego wie­ ku. Za zasługi został obdarowany ziemią w nowej kolonii. St Johnowie tego świata zawsze mieli życie usłane różami. A jeszcze na dokładkę ten St John - co doprowadzało Kelly do furii - usiłował traktować ją z góry. - Moi przodkowie przyjechali tutaj w roku tysiąc osiemset czterdziestym ósmym, kiedy w Irlandii wymai. :y wszystkie pola ziemniaczane i kiedy Anglicy pozwolili mi­ lionom ludzi umierać z głodu. Nigdy nie traktowaliście nas przyzwoicie - zarzuciła Justinowi Kelly. - Ale to było dawno temu. - Nic się pod tym względem nie zmieniło! Justin przyjrzał się jej uważnie. - Zdaje się, że mój adwokat nazbyt gorliwie zaczął wypełniać moje polecenia - stwierdził po chwili namysłu. - Powiedziałem mu, że nie życzę sobie żadnych dzierżaw­ ców, żeby załatwił wszystkie problemy prawne z tym zwią­ zane i żeby wykupił dzierżawy. Nikt mi nie powiedział o okolicznościach towarzyszących tej sprawie, nie byłem więc ich świadom. Jutro zarządzę, żeby mi przygotowano raport na ten temat. Czy to panią zadowala? - Że zarządzi pan przygotowanie raportu? - odparła /. jadem w głosie. - Oczywiście, że mnie to nie zadowala! Zabija pan mego dziadka i chce mnie pan zbyć obietnicą zapoznania się ze sprawą? - Obrzuciła go spojrzeniem prlnym pogardy. - Wy, bogaci, jesteście doprawdy pozba­ wieni skrupułów! - A dlaczego mam dać wiarę pani słowom? - odparo­ wał z bezwzględnym cynizmem, który pojawił mu się w oczach. Prowokującym spojrzeniem przebiegł po całej posiaci dziewczyny. - Jestem za stary, żeby się łatwo dać Rlbrać na ładną buzię i apetyczne ciało. Wiem o pani tylko