EMMA DARCY
Miłość u kresu
podróży
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Ściągnij Dana Draytona...
Ostatnie słowa Monty'ego jeszcze brzmiały jej w uszach, gdy
oszołomiona patrzyła, jak sanitariusze wynoszą go na noszach. Ciągle
miała przed oczami jego poszarzałą twarz pod maską tlenową.
A więc teraz wszystko zależy tylko od niej, na nią spadła cała
odpowiedzialnośd. Zdawała sobie z tego sprawę, chociaż Monty
powiedział, żeby się o nic nie martwiła, bo Dan da sobie radę. Musi tylko
jak najszybciej go odnaleźd, wprowadzid w sprawę i zapewnid mu
wszechstronną pomoc.
Wydawało się to bardzo proste.
Tylko że wcale tak nie było.
Było bowiem coś, o czym jej zwierzchnik nie miał pojęcia: Dan Drayton
był kiedyś jej mężem. Wyszła za niego z ogromnej miłości, ale ich
małżeostwo już dawno skooczyło się definitywnie i bezpowrotnie. Od
tamtej pory starała się zapomnied o przeszłości. Wróciła do panieoskiego
nazwiska i znalazła pracę jako osobista asystentka Monty'ego.
Dan był ostatnią osobą, do której zwróciłaby się po ratunek. Wolałaby
dad się powiesid, niż przyznad przed nim, że potrzebuje jego pomocy. A co
dopiero pracowad dla niego, byd na każde jego skinienie, wykonywad jego
polecenia... A jeśli Dan zechce wykorzystad tę sytuację? Jayne Winter aż
się wzdrygnęła na samą myśl o tym.
Jedyna nadzieja, że jest związany jakimś kontraktem i nie będzie mógł
przyjechad. Może przebywa w miejscu, gdzie nie istnieje telefon, a może
w ogóle nie uda się go odnaleźd? Zwłaszcza znając jego dziwaczną ambicję
poznania wszystkich krajów świata, w dodatku w porządku alfabetycznym.
Była wniebowzięta, kiedy po ślubie rozpoczęli wspólną podróż po
świecie. Ale oszołomienie nowością i bogactwem wrażeo szybko ustąpiło
miejsca znużeniu. Miała dośd ciągłych zmian i przygnębiającego poczucia,
że nie ma żadnego wpływu na własne życie, że wbrew własnej woli musi
podążad tam, gdzie Dana rzuci los. Był światowej klasy specjalistą od
przeprowadzania detonacji i mógł przebierad w sypiących się zewsząd
propozycjach pracy.
Załamał ją Iran. Mieszkali tam w getcie amerykaoskich inżynierów. Czuła
się jak więzieo i powoli popadała w narastającą frustrację. Jeśli zamierzała
wyjśd z domu, musiała ubierad się od stóp do głów na czarno i osłaniad
twarz; zapomnied, że jest osobą, że w ogóle istnieje. A tak właśnie było z
nią. Jej istnienie jako kobiety zaczynało się w chwili, kiedy Dan wracał do
domu. Nie mogła się z tym pogodzid.
Do tej pory w swoich wędrówkach Dan chyba już doszedł do L albo M. W
Chinach już kiedyś był, więc prawdopodobnie nie zechce znów tu
przyjechad. Zresztą ona też nie była zachwycona perspektywą wyjazdu,
podróżowania miała po dziurki w nosie. Chyba przy Danie wyrobiła swój
cały życiowy przydział. Zdecydowała się tylko dlatego, by samej sobie
udowodnid, że dorosła i nie ma dla niej rzeczy nie do zrobienia.
Pani Smok... takie przezwisko nadali jej Chioczycy. W głębi duszy cieszyło
ją to. Jej osobowośd została dostrzeżona, nie była jedną z wielu
bezimiennych postaci, wyróżniała się z tłumu. Dan z pewnością
wykorzystałby sytuację, by sprowadzid ją na ziemię, twierdząc, że to
przezwisko zawdzięcza jedynie zewnętrznemu wyglądowi. Ale wiedziała,
że to nie była cała prawda.
Jej wygląd prawdopodobnie był pewną inspiracją. Wysoka, z kaskadą
płomiennych loków spadających na ramiona, o nadzwyczaj jasnej cerze i
błękitnych oczach, tu w Chinach, zwłaszcza w otoczeniu współpracujących
z nią osób, sprawiała wrażenie postaci nie z tego świata.
Fascynowała Chioczyków swoją odmiennością, ale traktowano ją z
należnym szacunkiem i uniżoną powagą. Jako zaufana asystentka
Monty'ego Castle'a miała nad nimi władzę i wzbudzała lęk. Przezwisko
pasowało do niej jak ulał.
Swoją pozycję zdobyła ciężką pracą. Udowodniła, że potrafi sprostad
wszelkim wyzwaniom i, niezależnie od sytuacji, zawsze doskonale wykona
postawione jej, nawet najtrudniejsze zadanie. Ściągnięcie teraz Dana
Draytona właśnie do takich należało.
Gdyby tylko nie chodziło o niego!
Westchnęła ciężko. Nie ma co się łudzid, że Monty szybko się wykuruje.
Zawał to poważna sprawa. A oni nie mogą czekad, liczy się każda chwila.
Miastu zagraża osunięcie błota z otaczających je gór. Sytuacja stawała się
krytyczna. Jedynym ratunkiem było dokonanie precyzyjnie wyliczonych
eksplozji, by zwały wysadzonych kamiennych bloków stworzyły osłonę
wokół miasta. Monty zdecydował się powierzyd to zadanie Danowi, ona
miała go tylko odszukad. I musi to zrobid.
Kłębiące się w jej głowie myśli przerwało przybycie Lina Zhiyonga,
wysokiego urzędnika odpowiedzialnego ze strony chioskiej za pomyślne
przeprowadzenie operacji ratowania miasta. Jayne znała go dobrze i sama
powiadomiła go o zasłabnięciu Monty'ego. Trzeba przyznad, że Lin
Zhiyong okazał zrozumienie i przychylił się do jej usilnej prośby o
zapewnienie najlepszej opieki dla chorego.
Dobrze wiedziała, czemu zawdzięczad jego wizytę. Na pewno nie
kierowało nim współczucie, ale świadomośd, że los całej operacji zawisł na
włosku. Zarówno on, jak i wszyscy zaangażowani inżynierowie chcieli
wiedzied, co będzie dalej, kto nimi pokieruje. Waży się los operacji, więc
nic dziwnego, że w napięciu czekają na odpowiedź. Teraz pora na nią.
Musi przejąd inicjatywę i zacząd działad.
Instynktownie wyprostowała się, jakby w ten sposób chciała podkreślid
swoją rangę. Była znacznie wyższa od Lina Zhiyonga. Uprzejmie
podziękowała za zainteresowanie i błyskawiczne sprowadzenie lekarzy.
Lin Zhiyong był dobrze po siedemdziesiątce. Zawsze ubierał się w typowy
maoistowski strój, jasno określający jego negatywny stosunek do ostatniej
mody na rzeczy w stylu zachodnim. Prawdopodobnie równie niechętnie
patrzył na sprowadzanie do Chin zachodnich technologii, ale w tym
konkretnym przypadku nie było innego wyjścia, gdyż miasto ległoby pod
warstwą błota.
Po krótkiej wymianie grzeczności Lin Zhiyong przystąpił do rzeczy.
Potrafił się maskowad: z jego kamiennej twarzy nie można było wyczytad
żadnych uczud.
- No cóż - zaczął spokojnie. - Z ogromnym żalem muszę stwierdzid, że pan
Castle nie zdoła się wywiązad w terminie z kontraktu z naszym rządem.
Zerwany kontrakt oznaczał nie tylko olbrzymie straty, ale mógł narazid na
szwank reputację firmy. Nie może do tego dopuścid.
- Nic podobnego - odparła autorytatywnie. - Pan Castle wywiąże się
z umowy - zapewniła z całą mocą. - Wprawdzie sam nie weźmie w tym
udziału, ale zastąpi go inny specjalista światowej sławy. Firma Castle
Construction zakooczy całą operację zgodnie ze zobowiązaniami i w
przyjętym terminie.
Lin Zhiyong wbił w nią czarne, nieprzeniknione oczy. Jego martwa twarz
niespodziewanie przypomniała jej buddyjskie posążki widywane w starych
świątyniach.
Miała świadomośd, że oczy wszystkich obecnych przy rozmowie patrzyły
na nią wyczekująco. Wyprostowała się, dumnie odrzuciła w tył głowę,
oczy jej błysnęły. Nie na darmo nazywali ją Panią Smok.
Lin Zhiyong nadal pozostał niewzruszony. Przez swoje długie życie
przywykł do działania w trudnych sytuacjach. Władza dawała mu poczucie
niezależności i prawa do egzekwowania zobowiązao. Zawsze był
opanowany i stanowczy. Dwudziestosiedmioletnia kobieta, w dodatku
cudzoziemka, nie robiła na nim żadnego wrażenia.
- Czy mógłbym się dowiedzied, jakiego specjalistę ma pani na myśli?
- zapytał z układnym spokojem.
Przemknęło jej przez myśl, że w żadnym wypadku nie może okazad
wahania. Wziąłby to za oznakę słabości. Nie miała wyboru. Chyba że chce
wyrządzid Mon-ty'emu niedźwiedzią przysługę.
- Zaangażujemy Dana Draytona - odrzekła zdecydowanie, jakby była to
rzecz nie podlegająca najmniejszej dyskusji. Robiła to dla Monty'ego. - Jest
uznanym specjalistą światowej klasy. Jeśli chciałby pan poznad jego
rekomendacje...
- To niepotrzebne, pani Winter. Jestem doskonale zorientowany. I wiem
również, że aktualnie pan Drayton jest zatrudniony w Afryce. Z tego
powodu przyjęliśmy waszą ofertę, bo w pierwszej kolejności zależało nam
na nim.
Dan jest w Afryce! A więc w grę może wchodzid Liberia, Libia, może
nawet Maroko czy Mozambik. Nie przychodziły jej na myśl inne kraje
zaczynające się na L i M. Chyba że jeszcze jest przy K. Na przykład w Kenii.
Zresztą to nie jest teraz ważne. Najistotniejsze jest, co i dla kogo aktualnie
robi. Jeśli nie uda się jej go pozyskad...
- Oczywiście zdaje sobie pani sprawę - ciągnął dalej Lin Zhiyong - że czas
działa na naszą niekorzyśd i jak ogromne znaczenie ma terminowe
wywiązanie się w umowy.
Jego głos brzmiał niemal kojąco, ale Jayne nie dała się zwieśd.
Jakiekolwiek opóźnienie byłoby dla firmy katastrofą. I nie ma co marzyd o
ewentualnym przesunięciu terminu.
Przez mgnienie gorączkowo ważyła w myślach wszystkie możliwości. Czy
nie byłoby lepiej od razu się poddad? Może dramatyczne wezwanie
Monty'ego było tylko rozpaczliwym gestem, kurczowym trzymaniem się
złudzeo? A jeśli w ostatecznym rachunku okaże się to kosztowną
pomyłką? Była jeszcze jedna odpowiedź: może to ona szukała dziury w
całym, bo podświadomie chciała uniknąd kontaktu z Danem.
Opanowała się. Można zarzucid jej różne rzeczy, ale na pewno nie to, że
jest tchórzem!
- Jestem pewna, że pan Drayton stawi się na wezwanie pana Castle'a -
odparła z przekonaniem. Może Mon-ty znał Dana od strony zawodowej
lepiej niż ona. - Zaręczam, że się tu zjawi - powtórzyła z naciskiem.
- Nie może pani tego przesądzad - sceptycznie zauważył Lin Zhiyong.
- Wiem, że przyjedzie - odparowała z mocą.
- Skąd pani wie?
Jego pewnośd siebie nieco zbiła ją z tropu. Dopiero teraz uświadomiła
sobie, że wiadomośd o zasłabnięciu Monty'ego jeszcze nie wyszła poza
granice Chin i Lin Zhiyong dobrze o tym wiedział. Musi postawid wszystko
na jedną kartę, by zachowad twarz. Nawet swoje sprawy prywatne.
- Bo Dan Drayton obiecał mi pomoc, jeśli tylko znajdę się w potrzebie.
Wystarczy, że do niego zadzwonię.
Nigdy nie zrobiła użytku z jego oferty. Kiedy ją składał, zapewne
rzeczywiście zamierzał ją spełnid. Chciał złagodzid ich rozstanie, zostawid
po sobie dobrą pamięd. Ale czy teraz, po dwóch latach, podczas których
nie mieli ze sobą żadnego kontaktu, ta obietnica nadal jest aktualna? Czy
nie straciła swojej mocy? - przemknęło jej przez myśl. Ale o tym Lin
Zhiyong nic nie może wiedzied. Tak czy inaczej nie ma wyjścia, musi
zaryzykowad.
Jej ostatnie słowa najwyraźniej zrobiły wrażenie na dostojniku, bo w jego
oczach dostrzegła błysk zrozumienia, a w sposobie, w jaki ją traktował,
wyczuła nieznaczną zmianę. Zdał sobie sprawę z innego rodzaju władzy,
jaką posiadała, władzy nad mężczyzną. A tej nie mógł jej odmówid.
Potrafiła wzniecid żar i wzbudzid płomieo.
Oto ironia losu, nie mogła oprzed się temu gorzkiemu stwierdzeniu. Przez
dwa lata byli małżeostwem, ale nawet jeśli Dan teraz przybędzie, nie zrobi
tego z jej powodu. Między nimi już dawno wszystko się wypaliło.
Nie zamierzała wyprowadzad Lina Zhiyonga z błędu. To było typowo
męskie podejście, ale niech tam. Przynajmniej zyska na czasie.
- Dziś mamy ósmy dzieo miesiąca księżycowego - z powagą oznajmił Lin
Zhiyong. - Piętnastego dnia, kiedy księżyc wejdzie w pełnię, obchodzi się u
nas Zhongqiu Jie, Festiwal Pełni Jesieni. Tego wieczoru wydaję przyjęcie w
moich ogrodach. Mam nadzieję, że pani i pan Drayton zechcecie byd
moimi gośdmi. Serdecznie zapraszam w moje progi.
A więc Dan musi już byd wtedy na miejscu!
W imieniu obojga uprzejmie podziękowała za zaproszenie. Lin Zhiyong,
zadowolony, że tak przemyślnie rozegrał sprawę, wreszcie wyszedł ze swą
asystą. Bez względu na rozwój wydarzeo jego pozycja nie zostanie
zachwiana.
Jayne zamknęła za nimi drzwi i oparła się o framugę. Zamknęła oczy.
Mogła mied tylko nadzieję, że jej decyzja nie okaże się krokiem w
przepaśd.
Musi się przemóc i odszukad Dana. Jest to winna Monty'emu. Chodzi
jedynie o oficjalny kontakt w sprawach służbowych. Dan raczej nie będzie
próbował powrotu do dawno zakooczonych spraw osobistych. Powinna
podejśd do tego jak najbardziej profesjonalnie, w koocu wypełnia tylko
polecenie szefa. Powie mu, w czym rzecz i przekaże prośbę Monty'ego.
Obudziła się w niej ambicja. Dla niej też byłoby dobrze, gdyby Dan się
zgodził. Poczułaby się pewniej, wiedząc, że przeszłośd jest sprawą
zamkniętą, że teraz sama kształtuje swój los. Jej życie się zmieniło.
Zaparzyła dzbanek herbaty, położyła na talerzyk kilka chioskich
herbatników. Usiadła za biurkiem Monty'ego. Musiała teraz dokładnie
wszystko obmyślid i zacząd działad.
Podniosła słuchawkę.
ROZDZIAŁ DRUGI
Zadanie nie było łatwe: musiała wziąd pod uwagę różnicę czasu i
różnorodne przeszkody, które trudno było zawczasu przewidzied, ale, chod
kosztowało ją to sporo wysiłku i użycia całej siły przekonywania, wreszcie
dopięła swego i zdobyła numer telefonu mieszkania w Casablance, w
którym jakoby zatrzymał się Dan Drayton.
Ostatnie kilka godzin przeżyła w takim napięciu, że teraz, kiedy usłyszała,
że ktoś podnosi słuchawkę, co oznaczało, że w koocu zbliżała się do
ostatecznego rozstrzygnięcia, niespodziewanie poczuła się dziwnie
rozluźniona, niemal beztroska.
- Uhm...
Czyżby to była pomyłka? - przebiegło jej przez myśl.
- Czy to pan Dan Drayton? - zapytała nerwowo.
- Uhm...
Stropiła się. Ktoś, kto był po drugiej stronie, wydawał się byd zupełnie nie
zainteresowany rozmową. Ale też nie zaprzeczył. Może wyrwała go z
drzemki? W krajach takich jak Maroko poobiednia sjesta była czymś
oczywistym. Jayne chwyciła głęboki oddech, próbując nieco się uspokoid.
Serce biło jej jak szalone. Przecież to oficjalna rozmowa w ważnej
służbowej sprawie, przekonywała siebie w duchu. Musi wziąd się w karby.
- Dan...? - urwała. Jak on zareaguje na jej nazwisko? Chociaż
niepotrzebnie się tym przejmuje, to w koocu nie ma nic do rzeczy. - Dan,
tu Jayne. Jayne Winter. Twoja była żona.
Nie było to całkiem zgodne z prawdą, bo żadne z nich nie pofatygowało
się, by przeprowadzid rozwód, ale po dwóch latach separacji Dan chyba
nie powinien mied wątpliwości, jaki był stan faktyczny.
Przez długą chwilę nie odpowiadał. Czuła wzrastające w niej napięcie.
- Owszem, przypominam sobie. - Jego spokojny, zmysłowy głos
tylko spotęgował jej tremę. - W czym mogę ci pomóc, Jayne?
Wraz z jego słowami odżyły wspomnienia, które przez lata skwapliwie od
siebie odpychała. Tyle razy słyszała od niego to pytanie. Wtedy tak bardzo
zależało mu, by była szczęśliwa, ale nie potrafił zrozumied jej pragnienia
samorealizacji, znalezienia swojego miejsca w życiu, satysfakcji, na którą
zapracowała własnymi rękami. Byli stale w ruchu, nigdzie dłużej nie
zagrzeli miejsca. Nie miała szans, by rozwinąd jakąś działalnośd i doczekad
rezultatów.
Ale to już zamknięta sprawa. Musi zapomnied o przeszłości, nie pozwolid,
by teraz pogmatwała jej kroki.
- Pracuję u Monty'ego Castle'a. Jestem jego asystentką. Telefonuję do
ciebie na jego prośbę.
Znów zaległo milczenie. Mogła mied tylko nadzieję, że potraktuje tę
rozmowę tak jak ona, wyłącznie służbowo. Dobiegł ją jakiś dźwięk.
Prawdopodobnie nie jest sam, pomyślała, ale to, co nastąpiło wkrótce,
niemal zbiło ją z nóg.
- Spokojnie, Dzidziu - zamruczał Dan. - Nie ma potrzeby się martwid. To
Jayne, była ze mną, nim ty nastałaś. Masz, posłuchaj sobie.
Słysząc to jego łagodne, zmysłowe mruczenie, natychmiast wyobraziła
sobie leżącego obok niego, przytulonego słodkiego kociaka. Wzdrygnęła
się. Nie chciała się domyślad szczegółów ich zażyłości.
Powtarzała sobie, że to przecież zupełnie naturalne, że Dan ma do tego
pełne prawo, ale wcale nie było jej przez to lżej. Nawet jeśli spotyka się z
kimś, to nie chce nic o tym wiedzied.
Ale jak mógł mówid o niej i ich małżeostwie tej kobiecie? To zabolało ją
najbardziej. Odczuła to jak zdradę. Nie miał prawa opowiadad o ich
osobistych sprawach, powinien zachowad je tylko dla siebie. Tak jak ona.
- O co chodzi, Jayne?
Zacisnęła zęby. Musi się skoncentrowad, nie myśled o niczym innym,
tylko o zadaniu do wykonania.
- Jesteśmy teraz w Chinach - oświadczyła, mimowolnie kładąc nacisk na
swoje słowa, jakby chcąc podkreślid dzielący ich dystans.
- Piękny kraj.
- Pan Castle został tu sprowadzony jako ekspert w związku z planami
dotyczącymi miasta Denjing.
- Wiem o tym.
Czyżby już wcześniej rozmawiali ze sobą na ten temat? Możliwe, że Dan
polecił Monty'ego, bo sam nie zdecydował się na ten kontrakt. Może to
dlatego Monty wskazał jej Dana jako swojego zastępcę?
- Miastu zagraża osunięcie się lawiny błotnej - dodała szybko.
- To bardzo nieprzyjemna rzecz, te lawiny.
- Podjęliśmy się temu zapobiec - powiedziała wyjaśniająco, jednocześnie
zmuszając się, by myśled jedynie o istocie sprawy.
- Odpowiednie eksplozje w odpowiednich miejscach. To wszystko.
Gdyby rzeczywiście tak się stało! Zaczerpnęła powietrza. Sama nie
wiedziała, co się z nią działo. Czuła się tak dziwnie rozkojarzona, nie mogła
zebrad myśli. Czyżby to odkrycie, że Dan jest z inną kobietą, tak na nią
podziałało? Przecież nie powinna się tym przejmowad. To już jej wcale nie
obchodzi.
- Wystarczy parę wybuchów, duże bum-bum. Właśnie to Dzidzia lubi
najbardziej, prawda? - dodał Dan, a w słuchawce rozległ się tłumiony
chichot.
Jayne wcale nie było do śmiechu. Monty leżał pod tlenem i w każdej
chwili groził mu kolejny zawał, a ten się tutaj kretyosko zabawia z tą swoją
Dzidzią. Chociaż trzeba mu oddad, że przecież jeszcze nic nie wie o
zaistniałej sytuacji. Zaraz go poinformuje.
- Monty Castle miał zawał kilka godzin temu - powiedziała oficjalnie.
Po jej słowach zaległa cisza. Starała się odepchnąd od siebie dręczącą ją
myśl, że nie są sami. Dan ma prawo do własnego życia. Tak samo ona.
Tylko że strasznie trudno było pogodzid się z tym, że jej miejsce zajęła
teraz ta słodka idiotka.
- Jak poważny? - zapytał zmienionym głosem, wyrywając ją z przykrych
rozmyślao.
Stanęła jej przed oczami poszarzała twarz Monty'ego. Za wszelką cenę
trzymała się myśli, że nie jest z nim tak źle, że jakoś się z tego wyliże.
Monty niedawno skooczył pięddziesiąt lat. Zawsze był pełen życia, energia
go wprost rozpierała.
- Nie wiem - odrzekła. - Był przytomny, kiedy go zabierali do szpitala, ale
stracił czucie w lewej połowie ciała. Prosił, żebym się z tobą
skontaktowała. Powiedział, że go zastąpisz i doprowadzisz kontrakt do
kooca.
Uff! A więc wszystko zostało powiedziane i reszta należy do Dana. Ona
zrobiła swoje. Chociaż może powinna postarad się jeszcze bardziej. I to nie
tylko ze względu na Monty'ego, ale również z powodu Lina Zhiyonga.
- Podaj mi swoje namiary i adres szpitala. Pośpiesznie podała mu
wszystkie dane. Pewnie chce najpierw sam się upewnid, dopiero potem
podejmie decyzję, pomyślała.
- Przyjadę najszybciej, jak tylko zdołam - oświadczył stanowczo.
Oniemiała. Przez chwilę nie mogła wydobyd z siebie głosu. Przyjedzie.
Dokładnie tak, jak powiedział Monty. Powinno jej ulżyd, ale wcale tak się
nie stało. Wprawdzie Dan przejmie obowiązki, ale jej z pewnością nie
będzie łatwo. Już ten telefon wiele ją kosztował, a co dopiero spotkanie z
nim twarzą w twarz.
- Kiedy to może nastąpid? - Zdziwiła się, że jej głos zabrzmiał tak
rzeczowo.
- Hmm... zastanówmy się. Jestem akurat w trakcie rozmów z szejkiem
Omarem El Talikiem, ale nie zależy mi na nim specjalnie, mogę
zrezygnowad z jego propozycji.
W zamian mógłbyś zaproponowad mu swoją Dzidzię na kandydatkę do
jego haremu, pomyślała złośliwie, ale natychmiast się opamiętała. Jak
może myśled w ten sposób! Na swoje usprawiedliwienie miała jedynie
fakt, że Dan był jej potrzebny, najlepiej bez żadnych zobowiązao, ale była
to wątła wymówka. Zresztą był potrzebny nie jej, a Monty'emu, poprawiła
się w duchu. Okropne, do czego doprowadza ją perspektywa ponownego
spotkania. Najlepiej, by przybył tu jak najszybciej, zrobił swoje i
natychmiast zniknął jej z oczu.
- Wydaje mi się, że powinniśmy się wyrobid w ciągu tygodnia -
zastanawiał się głośno Dan.
To już było coś. Lin Zhiyong dał jej siedem dni.
- Doskonale! Dziękuję.
Pośpiesznie zrelacjonowała mu swoje rozmowy z chioskimi urzędnikami i
ich obawy co do terminowego wykonania umowy. Na koniec przekazała
zaproszenie na uroczyste przyjęcie w ogrodach Lina Zhiyonga. Cieszyła się,
że wszystko tak gładko poszło.
- Będziemy na pewno - jeszcze raz powtórzył Dan. Dopiero teraz dotarło
do niej znaczenie jego słów.
- Zamierzasz kogoś zabrad?
- Dzidzia wszędzie ze mną jeździ. Jak mogłoby mi przyjśd do głowy, żeby
cię z kimś zostawid, prawda, kotku?
Znów rozległ się rozkoszny chichot.
Robiło się jej niedobrze. Oczami wyobraźni już widziała Dana w otoczeniu
chioskich inżynierów, z uczepioną jego ramienia rozmarzoną panienką. Aż
wzdrygnęła się na tę myśl.
- Przygotuj się, że poza pracą nie zostanie ci wiele czasu na rozrywki -
wycedziła przez zaciśnięte zęby.
W jakim świetle ją postawi, przychodząc na przyjęcie do Lina Zhiyonga z
inną dziewczyną? Czuła skurcze w żołądku. Gorzej już chyba nie mogłoby
byd.
- Nie martw się o Dzidzię, ja będę się nią zajmował. Jeśli możesz, to
zarezerwuj tylko dla nas pokój w najlepszym hotelu w Xi'an.
- Przypadkiem nie licz na szczególne luksusy, tu nie mają
pięciogwiazdkowych hoteli międzynarodowej klasy - ostrzegła go cierpko.
Niemożliwe, żeby Dan poważnie traktował kogoś, kogo nazywał Dzidzią,
pocieszyła się w duchu.
- Wątpię, by Dzidzia w ogóle zwróciła na to uwagę. Potrzeba jej tylko
dachu nad głową, coś do jedzenia i ja do kochania...
Prawdopodobnie wystarczyłoby jej samo łóżko, pomyślała zgryźliwie
Jayne.
- Czy mógłbyś przysład mi zaraz faks potwierdzający przejęcie kontraktu?
To ułatwiłoby mi wiele spraw.
- Podaj mi twój numer
No cóż, wygląda na to, że Dan poza pracą będzie mied inne rzeczy na
głowie. Nie była to przyjemna perspektywa, ale nie miała innego wyjścia,
niż pogodzid się z sytuacją i dopasowad do jego wymagao. Ale jeśli z
powodu tej Dzidzi dojdzie do opóźnienia czy innych komplikacji...
Potrząsnęła głową. Naprawdę niczego nie mogła zrobid. Miała zupełnie
związane ręce.
- Jak zamierzasz lecied? - zapytała. - Przez Tokio czy Hongkong?
- Liniami Dragon Air z Hongkongu.
- Wyślę kogoś na lotnisko w Hongkongu, żeby dostarczył niezbędne
dokumenty i wizy.
- Dziękuję, Jayne.
Przeszył ją dreszcz. Już zapomniała, jak czule wymawiał jej imię. Zawsze
ją tym ujmował. Teraz będzie musiała mied się na baczności.
Powinna wziąd od niego dane tej Dzidzi, ale zdąży się je wpisad w
ostatniej chwili na lotnisku. Tylko czy zdoła się opanowad, jeśli okaże się,
że nazywa się na przykład Słodki Bąbelek?
- W takim razie daj mi znad, kiedy przylatujesz - powiedziała rzeczowo. -
Przyjadę na lotnisko w Xi'an.
- Nie fatyguj się, nie ma potrzeby. Spotkamy się na tym przyjęciu u Lina
Zhiyonga. Dzidzia już nie może się tego doczekad.
Z trudem się opanowała. Dlaczego ta kobieta pozwala się tak traktowad?
Czy jest zupełnie pozbawiona własnej woli i poczucia godności? Czyżby
darmowe utrzymanie i bezpłatny bilet przesłaniały jej wszystko inne? A
może liczył się dla niej tylko seks i nic poza tym?
- Masz może jeszcze jakieś życzenia? - zapytała, starając się, by
zabrzmiało to jak najbardziej profesjonalnie. - Pan Castle polecił mi spełnid
wszystkie twoje prośby i okazad wszelką możliwą pomoc.
- Domyślałem się tego. Czy robisz to wbrew sobie, Jayne?
- Ależ skąd! - zaprzeczyła gwałtownie.
- Nie chciałbym, żeby to źle wpłynęło na twoje życie. Żebyś z tego
powodu czuła się nieszczęśliwa.
- Teraz jest zupełnie inna sytuacja - ucięła ze złością. Jak mógł mówid
takie rzeczy w obecności tej swojej Dzidzi!
- Oczywiście - zgodził się bez wdawania w dyskusję. - W takim razie do
zobaczenia. A więc jeszcze raz spotkamy się przy pełni księżyca. Jeśli
dobrze pamiętam, ten festiwal odbywa się właśnie w czasie pełni.
Połączenie się urwało. Nie zdążyła skwitowad jego ostatniej uwagi,
zresztą wcale nie miała takiego zamiaru. Wolała nie przyznawad się do
wspomnieo, jakie w niej obudził. Naprawdę powinien to sobie darowad i
nie wracad do czasów, kiedy tak wiele ich łączyło. Zwłaszcza że nie dośd,
że był teraz związany z inną kobietą i wcale się z tym nie krył, ale jeszcze
przywoził ją ze sobą na przyjęcie u Lina Zhiyonga!
Rzuciła słuchawkę, zacisnęła usta. Niech no tylko Dan nie będzie
wystarczająco ostrożny i spróbuje chodby słowem nawiązad do
przeszłości! Przyjeżdża tu wyłącznie do pracy i między nimi wchodzą w grę
tylko sprawy zawodowe. Niech no tylko spróbuje! Jeśli zechce
wykorzystad sytuację, pokaże mu, gdzie raki zimują! Nie na darmo mówią
o niej Pani Smok!
Błysnęło światełko faksu. Podeszła do urządzenia i spojrzała na
informację. To oficjalne potwierdzenie od Dana. Przynajmniej zamknie
buzię Linowi Zhiyongowi i uspokoi jego inżynierów.
A więc pierwszy krok został zrobiony.
Udało się jej ściągnąd Dana Draytona.
Problemem jest teraz tylko to, jak się przed nim ustrzec, w jaki sposób
ocalid z trudem zdobyty spokój i niezależnośd, i jak pozostad obojętną na
urok mężczyzny, o którym kiedyś myślała, że będzie go kochad aż do kresu
swych dni.
ROZDZIAŁ TRZECI
Pani Smok...
Tak Chioczycy mówili na jego byłą żonę. Jeszcze nie byłą, poprawił się w
duchu Dan. Samochód przysłany przez Lina Zhiyonga wiózł ich właśnie z
hotelu na wieczorne przyjęcie. Dan był w coraz bardziej wojowniczym
nastroju. Z przyjemnością zmierzy się ze smokiem. I ma nadzieję, że się z
nim ostatecznie rozprawi.
Chioczycy mogli się zachwycad Jayne, ale on daleki było od tego. Niech
sobie zieje ogniem, jego to nie poruszy. Uczucia, jakie obudziła w nim
telefonując niespodziewanie po tak długim czasie, należały do zupełnie
innego rodzaju. Najchętniej by ją teraz zniszczył.
Jayne Winter. A więc odrzuciła jego nazwisko, wyparła się go. Kiedy byli
razem, w ogóle nie było takiej kwestii. Tym bardziej go to teraz zabolało.
Wróciła do panieoskiego nazwiska i rzuciła mu je w twarz, jakby dając do
zrozumienia, że przeszłośd przestała się dla niej liczyd, że te ich wspólnie
przeżyte lata definitywnie wykreśliła ze swojej pamięci, jakby nic dla niej
nie znaczyły. I on też nic dla niej nie znaczył.
Odczuł to właśnie w taki sposób, tak z nim rozmawiała. Ani słowem nie
nawiązała do tego, co ich kiedyś łączyło, nie okazała ani odrobiny
zwykłego ludzkiego zainteresowania jego losem. Nie zapytała, co porabiał,
gdzie się podziewał, czym się teraz zajmuje. Co on takiego zrobił, że
zasłużył sobie na takie traktowanie?
Ale jeszcze boleśniejszym ciosem była wiadomośd, że podjęła pracę u
Monty'ego Castle'a. Skoro nie mogła pogodzid się z jego sposobem na
życie, nie mogła tego zaakceptowad, to dlaczego została asystentką kogoś,
kto zajmował się dokładnie tym samym co on? I pojechała z nim do Chin,
kraju nie mniej obcego i odmiennego kulturowo niż Iran.
Dzidzia wyciągnęła rękę w kierunku kolorowych lampionów
rozbłyskujących wśród drzew w parku, przez który właśnie przejeżdżali.
Zapadał zmrok i alejki były pełne osób wybierających się z rodziną i
przyjaciółmi na uroczystości związane z dzisiejszym świętem. Święto to
miało wyjątkowe znaczenie - tradycyjnie uważano je za okazję do
odnowienia dawnych związków i okazania sobie uczud.
Ciekawe, czy Jayne wie o tym, zastanowił się Dan. Uśmiechnął się
ironicznie. Jedynym powodem ich dzisiejszego spotkania jest nagła
choroba Monty'ego. To jemu jest potrzebny. Nie spodziewał się więc
usłyszed od Jayne żadnych osobistych wynurzeo. Ale to nie znaczy, że on
nie przypomni jej czegoś z przeszłości. Nie ma zamiaru jej oszczędzad.
Dziwne, jak może się potoczyd życie. Nigdy nie opowiadał Jayne o swoich
starych powiązaniach z Montym Castle'em. W momencie kiedy się
poznali, były to już dawno przebrzmiałe sprawy. Był już wtedy uznanym
specjalistą i nie potrzebował rekomendacji.
Musiało ją porazid, kiedy Monty polecił jej nawiązad z nim kontakt.
Chociaż dla niego też był szokiem fakt, że Monty o niczym nie wiedział.
Dlaczego ukryła przed nim, że Dan Drayton był jej mężem? I nadal
trzymała to w tajemnicy? Co do tego był absolutnie pewien po dzisiejszej
rozmowie z Montym.
Było coraz więcej pytao, na które nie potrafił znaleźd odpowiedzi. To
dlatego postanowił wstrzymad się z ostateczną decyzją. Sprawa nie jest aż
tak paląca, by musiał się natychmiast zdeklarowad. Najpierw musi
wyjaśnid kilka rzeczy. Względem Monty'ego już dawno nie ma żadnych
zobowiązao w sensie zawodowym, odpłacił mu się już wcześniej. Ale lubił
go i cenił. Co do Jayne...
Przygarnął Dzidzię do siebie, wtulił policzek w jej jedwabiste loki.
Pachniała tak słodko. Kochała go i ufała mu bezgranicznie. Teraz ona była
dla niego najważniejsza, a nie Jayne, która odrzuciła go z taką
bezwzględnością. Nie odczuwał najmniejszej skruchy.
Celowo kilka razy wspomniał w rozmowie o Dzidzi. Z lekkiego zawahania
i tonu Jayne natychmiast wywnioskował, że nie było to dla niej zupełnie
bez znaczenia. Przynajmniej miał satysfakcję. A więc nie była aż tak
obojętna, za jaką chciała uchodzid. Miał jeszcze nadzieję, że przeżyje
następny szok na widok Dzidzi. Nie ucieknie wtedy przed
uprzytomnieniem sobie tego, z czego świadomie zrezygnowała.
Samochód zwolnił i zatrzymał się przed schodami wiodącymi do bramy w
wysokim, ozdobnie wykooczonym murze, za którym zapewne rozciągały
się ogrody Lina Zhiyonga. Szofer otworzył im drzwi.
- Jesteś gotowa? - uśmiechnął się Dan do wpatrzonej w niego z
uwielbieniem anielskiej buzi.
Roześmiał się, widząc usta złożone do pocałunku. Dręczące go napięcie
przed konfrontacją z Jayne nieco osłabło. Dzidzia była tak zniewalająco
piękna.
Ugryź się w nos, Smoku, pomyślał, wysiadając z auta. Mocniej ujął
Dzidzię i ruszył na spotkanie kobiety, o której kiedyś myślał, że będzie ją
kochał wiecznie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Chioskie ogrody były tak pomyślane, by na odwiedzających je gościach
wywrzed wrażenie wszechogarniającego spokoju i doskonałej harmonii.
Prawdopodobnie w każdej innej sytuacji Jayne doceniłaby ich urok i
dostrzegła doskonałośd i precyzję, z jaką zostały urządzone. Każdy szczegół
był przemyślany: delikatny rysunek wierzbowych gałęzi zwisających nad
stawem i odbijających się w wodzie, starannie pielęgnowane lilie wodne,
łagodny zarys mostku przerzuconego nad lustrem wody, który prowadził
do usytuowanego tuż nad brzegiem zachwycającego pawilonu,
zbudowanego zgodnie z tradycjami chioskiej architektury. Nic więc
dziwnego, że Lin Zhiyong tak szczycił się swoimi ogrodami. Był to
rzeczywiście nadzwyczaj uroczy zakątek, ale Jayne była teraz w takim
stanie ducha, że nie potrafiła się rozluźnid.
W każdej chwili może pojawid się Dan z tą swoją Dzidzią. Lin Zhiyong sam
wysłał po nich samochód. Jak na niego był to naprawdę wyjątkowy gest.
W koocu to ona powinna się zatroszczyd o dowiezienie gości. Miała tylko
nadzieję, że Lin Zhiyong nie prowadzi gry na własną rękę. Jak na razie Dan
nie podpisał jeszcze żadnej umowy z Montym. O tym wiedziała z pierwszej
ręki.
- Dzisiejszy wieczór zaszczyci swoją obecnością specjalny gośd - oznajmił
jej Lin Zhiyong. Z jego twarzy trudno było coś wyczytad. - Przyjedzie tutaj
prosto z Pekinu.
Czyżby miał na myśli wysokiego urzędnika rządowego? - zastanowiła się
Jayne. Ta enigmatyczna zapowiedź zaniepokoiła ją nieco. Nie wiedziała,
czego powinna się spodziewad.
- Może się okazad, że pan Castle nie jest jedynym, który zabiega o
względy pana Draytona - z kamienną twarzą dodał Chioczyk.
Tym bardziej muszę się postarad, by Dan podjął się tej pracy. To
konieczne, inaczej moje słowa okażą się bez pokrycia, przebiegło jej przez
myśl. Czuła się osaczona, ale nie podda się bez walki. Zrobi, co w jej mocy,
by wszystko się powiodło.
Uśmiechnęła się z przymusem.
- Pan Drayton zawsze był człowiekiem honoru. Przykre, że pana
znakomitego gościa spotka rozczarowanie. Ale jestem pewna, że paoska
gościnnośd wynagrodzi mu trudy długiej podróży.
- Największą przyjemnośd sprawi mu to, co sam zobaczy - powiedział Lin
Zhiyong, obrzucając ją znaczącym spojrzeniem. Poprowadził ją aleją w
kierunku bramy.
No, przynajmniej raz zrobiłam na nim wrażenie, pomyślała Jayne. Miała
nieśmiałą nadzieję, że może uda się jej przydmid Dzidzię. Nie dlatego, że
była o nią zazdrosna. Chodziło o coś zupełnie innego. Przecież nie odbiera
Danowi prawa do własnego życia, niech sobie ma kogo chce, ale dziś
potrzeba jej dużo wiary w siebie, by sprawy potoczyły się po jej myśli.
Poza tym dobrze się składa, że nadarzyła się okazja do wystąpienia w
egzotycznym wieczorowym stroju, który niedawno przywiozła sobie z
Hongkongu.
Strojny, bogato zdobiony komplet zachwycił ją od pierwszego wejrzenia.
Od razu wiedziała, że będzie w nim dobrze wyglądad. Ale kiedy go
kupowała, nie przypuszczała, że przyjdzie mu odegrad aż taką rolę.
Uszyta z perłowego jedwabnego brokatu góra była wyszywana w złote i
rdzawe smoki. Dekolt w kształcie serca kooczył się biegnącymi do talii
guziczkami. Wcięty stan podkreślał figurę, a zwiewna baskinka dodawała
wdzięku. Długie, dopasowane rękawy również były wyszywane w smoki. Z
górą kontrastował sięgający ziemi rozkloszowany dół z rdzawego jedwabiu
przetykanego krzyżującymi się złotymi nitkami.
Jayne dobrała do stroju odpowiednią biżuterię: złoty naszyjnik z perłami i
długie złote kolczyki ozdobione perłą. Przy każdym poruszeniu głowy
pobłyskiwały tajemniczo na tle płomiennych, spadających na ramiona
loków.
W tym stroju rzeczywiście zwracała na siebie powszechną uwagę. Czuła
na sobie pełne podziwu spojrzenia zebranych. Ale jak będzie z Danem?
Czy odniesie się do niej tak, jakby sobie tego życzyła?
- Przybył pan Drayton - poinformował ją znienacka Lin Zhiyong. Zapewne
dostrzegł umówiony znak zwiastujący nadejście gości. - Zechce pani
powitad go razem ze mną? - zaproponował, najwyraźniej chcąc byd
świadkiem ich spotkania.
- Dziękuję - przystała z udanym spokojem i ruszyła razem z nim do
bramy.
To, że nie upadła na widok Dana, graniczyło z prawdziwym cudem. Serce
zamarło jej w piersi, na mgnienie utraciła zdolnośd rozumowania. Nie
wierzyła własnym oczom. Patrzyła na niego jak oniemiała, a w głowie
miała tylko jedną myśl.
Dzidzia...
Trzymał na ręku dziecko... malutkie dziecko oparte wygodnie o jego
ramię, dziecko o buzi cherubinka, rozkosznie wymachujące małymi
rączkami, a różowe usteczka radośnie gulgotały na widok
porozwieszanych wśród drzew kolorowych lampionów.
Dziecko o ciemnych, kręconych włosach.
Takich jak Dana!
Nie mogło mied więcej niż jakieś dziewięd miesięcy, z pewnością nie
miało roku.
Minęły dwa lata od chwili, kiedy zdecydowanie odrzuciła jego sugestie na
temat dziecka. Danowi wydawało się, że w ten sposób zapełni jej czas, że
uczyni ją szczęśliwą, że dziecko wzmocni łączącą ich więź. Dwa lata, czyli
dośd czasu, by miał dziecko z inną; dziecko, którego pragnął, a na które
ona nie chciała się zgodzid, którego odmówiła jemu i sobie.
Maleostwo przyglądało się jej teraz uważnie, szeroko otwartymi,
ciemnymi jak Dana oczami... Poczuła skurcz w żołądku, dziwną ociężałośd
w nogach. Serce ścisnęło się jej boleśnie.
Mimo to nadal udawało się jej iśd. Dan zatrzymał się. Zapewne zauważył
idących mu na powitanie, więc czekał zgodnie z chioskim zwyczajem.
Dopiero gdy była niemal tuż przy nim, Jayne z trudem oderwała oczy od
dziecka i popatrzyła na tego, który już dawno przestał byd jej i już nigdy jej
nie będzie.
- Witaj, Dan.
Nic innego nie przychodziło jej do głowy. Nie mogła pozbierad myśli,
otrząsnąd się i przestad rozpamiętywad przeszłośd i to, co z niej zostało.
- Jayne...
W jego głosie wyczuła ukrywane napięcie. Miał się na baczności. Jego
twarz, która zawsze tak urzekała ją swoją zmiennością, teraz była
nienaturalnie martwa, nie wyrażała żadnych uczud. Tak dobrze znała
każdy jej szczegół: linię czoła, zarys nosa, gładkośd policzków... pamięd
podsuwała jej tyle wspomnieo... Miał regularne, świadczące o
wewnętrznej sile, rysy i tylko łagodne usta zdradzały drzemiącą w nim
poetycką, skłonną do głębokich przeżyd duszę. Nadal był szczupły.
Na mgnienie jego ciemne oczy przytrzymały jej spojrzenie, ale zaraz
zwróciły się na gospodarza. Obudził się w niej niepokój. Wzięła się w garśd
i wprawnie dokonała prezentacji. Poszło jej to gładko, ale przez cały czas
nie mogła pozbyd się dziwnego wrażenia wiszącego nad nią
niebezpieczeostwa.
Intuicja podpowiadała jej, że mimo istnienia dziecka, związku łączącego
go z jego matką, Dan był tak samo spięty i przejęty jak ona. Widziała to po
jego oczach, po sposobie, w jaki na nią patrzył. Też miał świadomośd
zagrożenia. I czuła, że to chyba nie tylko z powodu czekającej go pracy.
Bała się. Jej spokój był zagrożony. Podobnie jak jej z trudem wypracowany
sposób na życie. Musi na niego uważad, nie dad się sprowokowad i mied
się przed nim na baczności. Zwłaszcza kiedy przyjdzie jej zostad z nim sam
na sam.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Dan miał za sobą lata doświadczeo w kontaktach z przedstawicielami
władz różnych paostw, więc Lin Zhiyong nie stanowił dla niego żadnego
problemu. Wymienił z nim ceremonialne powitania, a Jayne mogła tylko z
zazdrością patrzed i podziwiad, jak świetnie sobie radzi i jak umiejętnie
unika wiążących odpowiedzi na podchwytliwe pytania gospodarza. Mimo
usilnych starao Lin Zhiyong nic z niego nie wydobył. Ani na tematy
zawodowe, ani osobiste.
Wreszcie Chioczyk dał za wygraną i wymówiwszy się obowiązkami
gospodarza, odszedł, by z oddalenia obserwowad rozwój wydarzeo. Jayne
zdecydowała, że dla niej najbezpieczniej będzie trzymad się wyłącznie
spraw zawodowych.
- Może przejdziemy się wokół stawu? - zaproponował Dan, z łatwością
przejmując inicjatywę. - Może to spodoba się Dzidzi. Mam nadzieję, że
uda się nam znaleźd nieco czasu, żeby ją troszeczkę zabawid.
Poczuła, że się oblewa rumieocem. Pośpiesznie ruszyła za nim. Nawet
jeśli nie powiedział jej wprost o dziecku, nie mogła mu zarzucid, że
cokolwiek przed nią ukrywał. Ale to wcale nie zmieniało faktu, że czuła się
fatalnie.
- Nie wiedziałam, że Dzidzia to dziecko. - Wolała, żeby wszystko zostało
od razu powiedziane. - Kiedy do ciebie dzwoniłam, byłam jeszcze pod
wpływem szoku z powodu Monty'ego.
- Monty'ego? Przez telefon mówiłaś o nim pan Castle.
- Nie miałam pojęcia, że tak dobrze się znacie.
- A jak dobrze ty go znasz?
Aż się wstrząsnęła, słysząc jego ton. Nie odrywał od niej ciemnych oczu
patrzących na nią z jawną kpiną. Zatrzymała się wzburzona i stanęła z nim
twarzą w twarz. Jak śmiał sugerowad coś takiego!-
- Chciałeś zapytad, czy poszłam do łóżka z facetem, który spokojnie
mógłby byd moim ojcem? - wycedziła, piorunując go wzrokiem.
- Robi to wiele kobiet znacznie młodszych od ciebie, Jayne. Jest coś, co je
łączy - dodał, obrzucając ją spojrzeniem od stóp do głów. - Zwykle są
bardzo dobrze ubrane i obwieszone biżuterią.
Nie posiadała się z oburzenia. Ale ma o niej zdanie! Tylko nie wie, jak
bardzo się myli!
- Sama kupiłam sobie ten strój - oświadczyła z ogniem w oczach. - W
Hongkongu. Zatrzymaliśmy się tam w drodze do Chin. Za biżuterię też
sama zapłaciłam.
- Musiała nieźle kosztowad.
- Zarabiam też nieźle. A Monty Castle jest dla mnie tylko szefem. I nikim
więcej.
- Szefem wyjątkowo hojnym.
- Bardzo sobie ceni moje umiejętności, w przeciwieostwie do ciebie.
Uważa, że jestem dobrym pracownikiem.
- Zawsze byłaś.
- Jeśli sądzisz, że po tobie... - Urwała gwałtownie, przerażona, że tak
łatwo dała się sprowokowad.
- Mów dalej, Jayne - powiedział zachęcająco. - Fascynujesz mnie. Czyżbyś
chciała dad mi do zrozumienia, że małżeostwo ze mną na zawsze
zniechęciło cię do mężczyzn w ogólności?
To nie było zupełnie tak. Po prostu żaden nie równał się z Danem, nie
miał jego magnetyzmu; żaden nie miał w sobie tego czegoś, co ją
pociągało. Nadal był bardzo przystojny. W wieczorowym stroju wyglądał
szałowo. Nie mogła dłużej zamykad oczu na fakty. Powinna wreszcie
pogodzid się z tą oczywistą prawdą, że nigdy nie pociągał jej inny
mężczyzna. Istniał dla niej jedynie Dan. Tylko i wyłącznie on.
Niestety, nie można było tego powiedzied o nim. Zresztą nie trzeba było
pytad, wystarczyło spojrzed - dziecko było dostatecznym dowodem.
- A gdzie jest matka małej? - zapytała bez zastanowienia, świadomie
wchodząc w narzuconą przez niego konwencję.
- Zmarła wkrótce po porodzie.
Ta wiadomośd od razu ją ostudziła.
- Och, przepraszam - zmieszała się, z trudem próbując opanowad
uczucia, jakie ją przepełniły: żal przemieszany z ulgą, poczucie winy i
wstyd.
Jak mogła radowad się myślą, że matka dziecka na zawsze odeszła z życia
Dana? Biedne maleostwo zostało samo, bez matki. A przecież ani przez
moment nie myślała, że mogliby dojśd do porozumienia, a już na pewno
nie wchodził w grę dawny układ. Poza tym równie dobrze Dan mógł już
kogoś mied. Kto wie, może nawet w drodze były kolejne dzieci!
Dziewczynka, którą Dan tak czule trzymał w objęciach, wcale nie
wyglądała na zaniedbaną, wręcz przeciwnie. Miała na sobie świąteczne
ubranko: złotą tunikę z jedwabiu, długie jedwabne spodenki w kolorze
szkarłatu, a na drobnych stopkach złote, haftowane buciki.
Szkarłatne wstążki podtrzymywały jej ciemne loki. Była jak słodka laleczka
ubóstwiana przez zakochanych w niej rodziców.
- Czy ktoś ci pomaga przy dziecku? - To było pytanie, które się samo
nasuwało.
- Nie, sam się nią zajmuję.
- Zupełnie sam? - zdumiała się.
- Uważasz, że jest w tym coś dziwnego, Jayne? Nie odpowiedziała. Po
prostu większośd mężczyzn nigdy by sobie nie poradziła, nawet by nie
próbowała. No, ale Dan nie był taki jak inni. Był zupełnie wyjątkowy,
niepowtarzalny. Nie dotyczyły go prawa stosowane do innych ludzi.
Dlatego jedyną możliwością, by byd z nim, by żyd obok niego, było
całkowite dostosowanie się do jego sposobu widzenia świata.
- Ale chyba nie powiesz mi, że zabierasz to maleostwo ze sobą, kiedy
idziesz przeprowadzad eksplozje.
- A niby dlaczego nie?
- Bo to jest niebezpieczne.
- Nie ze mną.
- Ale hałas.
- Dzidzia lubi duże bum-bum, prawda, koteczku?
- Bum-bum - powtórzyło za nim dziecko i klasnęło w rączki.
Jayne poddała się, nie wygra z nim. Najgorsze, że Lin Zhiyong
prawdopodobnie był świadkiem całej tej sceny. Nie może więcej dad się
wciągnąd w rozmowy na tematy osobiste. Nic na tym nie zyska, a tylko
nadwątli tę resztkę sił, jaka w niej pozostała. Musi się trzymad.
Jedno było dla niej jasne: Dan nie ma najmniejszego zamiaru zmieniad
trybu życia. Zaczął nawet przyuczad do tego swoje malutkie dziecko.
Zupełnie jakby nie miało żadnych innych potrzeb, niż przebywanie z
ojcem. Ona zawsze obstawała przy tym, że dziecku potrzebny jest
prawdziwy dom, by zapewnid mu poczucie bezpieczeostwa. Czyżby chciał
jej udowodnid, że nie miała racji? Może to dlatego tu przyjechał?
Opamiętała się. Nawet dla niego byłoby to przesadą. Lecied z Maroka do
Chin tylko po to, by pokazad jej, że się myliła. Zresztą dziecko było jeszcze
za małe, by cokolwiek dało się jednoznacznie powiedzied. Ale niech no
tylko minie parę lat i Dzidzia zacznie chodzid do szkoły! Zobaczymy wtedy,
czy będą się jej podobad ciągłe zmiany szkół i rozstania z koleżankami.
Jednak teraz nie to jest najważniejsze. Musi nacisnąd Dana, wymóc na
nim obietnicę przejęcia kontraktu. I musi to zrobid jak najszybciej, by ubiec
konkurenta, który może pojawid się lada chwila. Jej pozycja znacznie
ucierpi, jeśli Dan zacznie rozważad obie propozycje w obecności Lina
Zhiyonga.
- Wiem od Monty'ego, że byłeś dziś u niego w szpitalu - zaczęła
ostrożnie.
- Uhm. - Udało mu się złapad lewą ręką paluszek Dzidzi. To dobry znak.
- Lekarze mówią, że jego stan się polepsza. Już teraz pozwolili mu na lot
do domu w Australii, ale on jeszcze się wstrzymuje. Chce wyjechad
dopiero wtedy, gdy zostanie podpisana umowa z tobą. Czy istnieją według
ciebie jakieś problemy?
- Nie.
- Monty powiedział, że nie chciałeś dziś rozmawiad z nim na ten temat i
prosiłeś o przełożenie tego na jutro.
- Muszę dokładnie poznad całą sytuację, zanim się do czegoś zobowiążę.
- Co jeszcze chcesz wiedzied? Przecież powiedziałeś, że to prosta sprawa.
- Ale inne rzeczy nie są takie proste.
- Na przykład?
- Jayne, nie naciskaj mnie. - Powiedział to cicho, ale jego słowa
zabrzmiały jak ostrzeżenie. - Zrobię tak, jak sam zdecyduję. I we
właściwym czasie.
Umilkła. Znała go i wiedziała, że naleganiem może tylko pogorszyd
sprawę. Zdenerwuje go i nic na tym nie zyska. A, niestety, nie ma na niego
żadnego wpływu i nie zdoła go skłonid, by postąpił wedle jej woli. Zresztą
zawsze tak było, to przecież dlatego zdecydowała się odejśd.
Okrążyli staw i doszli do mostku. Większośd gości zgromadziła się w
stojącym po drugiej stronie pawilonie, w którym serwowano napoje i
przekąski. Jayne nie śpieszyła się z dołączeniem do zebranych. Ciągle
jeszcze nie miała pewności co do intencji Dana. Ze zdenerwowania
mogłaby się zakrztusid ryżowym ciasteczkiem, które każdy dziś powinien
spróbowad. Tym bardziej że te podawane zgodnie z tradycją ciasteczka
symbolizowały odnowę dawnych, nadwątlonych związków.
Pomyślała, że ponowne spotkanie z Danem raczej trudno byłoby uznad
za odnowę ich dawnego układu!
Była coraz bardziej spięta. Wszystko szło inaczej, niż przypuszczała. Z
pewnością byłoby prościej, gdyby Dan pokazał się tu z inną kobietą.
Wtedy nie byłoby mowy o żadnych osobistych odniesieniach.
Niespodziewane pojawienie się dziecka ugodziło ją prosto w serce. I do
tego Dan w roli kochającego, pełnego poświęcenia ojca. To było jeszcze
trudniejsze do zniesienia. Gdyby od niego nie odeszła... nie, nie może
myśled w tych kategoriach. Przez te dwa lata udało się jej wiele osiągnąd.
Nie może teraz dopuścid, by Dan umniejszył jej dokonania, odebrał jej to,
do czego doszła ciężką pracą. Musi mied świadomośd własnej wartości,
wiarę w siebie. I bez względu na to, jak dziś potoczą się sprawy, nie podda
się. Jeszcze jest szansa, że przeżyje chwilę triumfu.
Dziecko wyciągnęło rączkę w stronę jaśniejącego na ciemnym niebie
księżyca i zaśmiało się radośnie. Dan natychmiast czujnie popatrzył na
małą. Uśmiechnął się do niej i zerknął na księżyc.
- Jak wytężysz wzrok, to zobaczysz tam panią - powiedział
pieszczotliwie. - Tak mówi stara chioska legenda. Chyba ją znasz? - dodał,
zwracając się do Jayne.
Dan właśnie taki był: gdziekolwiek by się nie znalazł, natychmiast
interesował się lokalnymi zwyczajami, historią, kulturą. Chłonął tę wiedzę
jak gąbka. Jayne nigdy nie potrafiła mu w tym dorównad. To, co dla niego
było czymś absolutnie naturalnym, dla niej było trudną sztuką, której
musiała się uczyd i nigdy nie umiała do kooca pozbyd się obaw, czy
przypadkiem nie popełnia jakiegoś błędu. Zresztą w obcych stronach na
kobiety czyhało wiele niebezpieczeostw i całe mnóstwo zasadzek,
zupełnie niegroźnych dla mężczyzn.
- Niestety, nie mam twojej umiejętności naciągania ludzi na opowiadanie
różnych historii, a sama nie czytam po chiosku - odrzekła.
- No i jesteś zbyt skoncentrowana na sobie, by interesowad się
czymkolwiek innym.
- To nieprawda. - Aż ją zamurowało. Czyżby w taki właśnie sposób ją
postrzegał?
- Nieprawda? - spytał łagodnie. - Jayne, przecież ty nawet nie zapytałaś,
jak się miewam, kiedy do mnie zadzwoniłaś. Myślisz tylko i wyłącznie o
sobie.
- Wtedy myślałam o Montym. Wypełniałam jego polecenie - wyjaśniła,
po raz pierwszy zdając sobie sprawę, jak bardzo uraziła Dana, nie okazując
mu ani odrobiny zainteresowania.
- Potraktowałaś mnie jak całkowicie obcą osobę. Nie mogła zaprzeczyd.
Tak było. A jednocześnie posłużyła się ich osobistą znajomością w
rozmowie z Linem Zhiyongiem. I zrobiła to dla swoich celów. Zawstydziła
się. Dan miał rację. Potraktowała go niesprawiedliwie. Przecież kiedyś
łączyło ich uczucie, wspólnie przeżyte szczęśliwe chwile. Nie chciała o tym
pamiętad, tak było jej łatwiej. Ale to wcale nie zmieniało faktu, że
zachowała się niewłaściwie.
- Przepraszam cię, byłam okropnie zdenerwowana. Nie wiedziałam, jak
zareagujesz, kiedy usłyszysz mój głos i... - Bezradnie rozłożyła ręce. - Dan,
robiłam to, co do mnie należy. Taką mam pracę.
- A twoja praca jest najważniejsza, co? - W jego głosie zabrzmiała lekka
nuta ironii. - I czy praca zapełniła wszystkie puste miejsca w twoim życiu,
Jayne? Jesteś zadowolona z tego, co teraz masz?
- Staram się prowadzid różne sprawy od początku do kooca i mam efekty.
To daje mi satysfakcję. Uważasz, że to coś złego? - zapytała ostrożnie,
doskonale wiedząc, że wkracza na bardzo niebezpieczny teren.
Byle tylko nie przeciągnąd struny. Nie miała złudzeo co do jego
nastawienia względem niej. Jeden błędny krok z jej strony może
przeważyd szalę i nie dojdzie do podpisania kontraktu. Dan w milczeniu
rozważał jej słowa.
- Czego ode mnie chcesz? - zapytała, kiedy nadal milczał.
- Tego samego co ty. Satysfakcji. - Zwrócił twarz w stronę księżyca. -
Legenda mówi, że żyła kiedyś pani, która nazywała się Chang Er. Jej mąż,
król, był tyranem. Czy ja byłem dla ciebie tyranem, Jayne?
- Nie. Nigdy.
- Chang Er bała się o los swoich poddanych. Czy kiedykolwiek obawiałaś
się mnie?
- Nie.
- Stało się tak, że niedobry król wszedł w posiadanie eliksiru, który czynił
człowieka nieśmiertelnym. Chang Er uświadomiła sobie wtedy, że jego
rządy będą trwały wiecznie. Widziała tylko jeden sposób, by przed tym
uciec. Jayne, dlaczego musiałaś uciec ode mnie?
- Zrozumiałam, że się duszę, że potrzebuję innego życia niż to, jakie tobie
odpowiadało.
Zacisnął szczęki, dostrzegła to. Przez mgnienie milczał, potem wrócił do
swojej opowieści.
- Chang Er też zapragnęła innego życia. Chciała ustrzec swój naród przed
niedobrym królem, więc wykradła eliksir i sama go wypiła. W chwili kiedy
butelka stała się pusta, Chang Er znalazła się na Księżycu. I mieszka tam do
dziś, zupełnie sama.
Urwał, po chwili dodał ciszej:
- Ciekawe, czy nadal uważa, że nieśmiertelnośd była tego warta. Jak się
czuje, kiedy przychodzą długie, spędzane w całkowitej samotności noce?
Jak myślisz, Jayne?
- Uznała, że to najlepsze wyjście i zdecydowała się zapłacid za to taką
cenę. Ale noce potrafią byd bardzo długie i samotne - powiedziała cicho,
żałując teraz ran, które mu zadała.
- Uważasz, że gdyby mogła cofnąd czas, postąpiłaby tak samo?
- Tak. Żeby w ogóle przeżyd.
- Może prościej byłoby zabid króla. Zetrzed go z powierzchni ziemi. - Wbił
w nią ciemne oczy. - W ten sposób nie musiałaby go więcej oglądad, nie
docierałyby do niej żadne wiadomości na jego temat, nigdy więcej by o
nim nie myślała. Mogłaby wtedy żyd tak, jak jej się podoba, niezależna od
jego woli i zachcianek. Czy taki wariant nie przemawia do ciebie bardziej?
- Poświęcenie siebie w ofierze, to lepsze zakooczenie legendy - odrzekła
ostrożnie. A więc miał do niej żal, że tak radykalnie wykreśliła go ze
swojego życia, jakby nigdy nic dla niej nie znaczył.
Prawda była zupełnie inna. Znaczył dla niej zbyt wiele. Przez te dwa lata
panicznie się bała, że złamie swoje postanowienie, jeśli tylko nawiąże z
nim kontakt, że zachwieje się jej dążenie do niezależności. Ciągle była
rozdarta między pragnieniem bycia z nim i życia na własny rachunek.
- Ile jesteś gotowa poświęcid, byle tylko zachowad swoją wymarzoną
pracę u Monty'ego?
A więc wcale jej nie wybaczył, chciał zadośduczynienia.
Pytanie tylko, co go zadowoli?
Mogła zrezygnowad z pracy u Monty'ego, podobnie jak dwa lata temu
zrezygnowała z życia u boku Dana. To zawsze mogła zrobid, ale nie miała
wcale takiej ochoty. Chodziło o coś więcej niż tylko o pracę. Prawdę
mówiąc, nie była pewna, czy ponownie umiałaby odejśd od Dana. Może
jest jeszcze jakieś inne wyjście, rozwiązanie, jakiego nie brała pod uwagę,
kiedy desperacko postanowiła rzucid wszystko i zacząd życie od nowa?
Przeniosła spojrzenie na dziecko, wygodnie ułożone na piersi Dana. Czy
zdołałaby zaakceptowad jego dziecko, którego nie była matką?
- Jak ona ma na imię? - zapytała.
- Dzidzia.
- Nie chodzi mi o to, jak ty na nią mówisz, ale o jej prawdziwe imię.
- Zawsze była dla mnie Dzidzią. Nigdy nie pomyślałem o jakimś innym
imieniu.
- Dan, na litośd boską! Przecież dziecko musi mied normalne imię.
- Nie podoba ci się Dzidzia? Ona je lubi i reaguje na nie. Nie mam zamiaru
wprowadzad zamieszania i nazywad ją inaczej.
- Ale co będzie, kiedy zacznie chodzid do szkoły? Zastanawiałeś się nad
tym? Chyba nie myślisz, że wtedy będzie zadowolona, że tak się nazywa?!
- wykrzyknęła zirytowana jego uporem.
- Najwyżej będą na nią woład Dzidka. To też ładne imię.
- Tylko mężczyzna może mied takie podejście!
- Przecież jestem mężczyzną. A ona nie ma matki, która podeszłaby do tej
sprawy jak kobieta.
- Każda kobieta już w ciąży zastanawia się nad imieniem dla swego
dziecka. Przecież musiałeś słyszed, jakie imiona brała pod uwagę. Na
pewno ci mówiła, jak chciałaby nazwad dziecko! - zawołała.
- Nie byłem z jej matką, więc nie wiem tego.
- Nie byłeś z nią? No wiesz, zachodzi z tobą w ciążę, a ty...
- Mylisz się.
- Jak to się mylę?
- Dzidzia nie jest moim dzieckiem w sensie biologicznym. Odziedziczyłem
ją.
Nic już nie rozumiała.
- Przecież nie można odziedziczyd dziecka! Coś takiego nigdy się nie
zdarza! A zresztą po kim mógłbyś ją odziedziczyd? Przecież nie masz
żadnej rodziny!
Dan był jedynakiem, jego rodzice też nie mieli rodzeostwa. Zginęli
podczas cyklonu na Filipinach, Dan studiował wtedy na uniwersytecie.
Kiedy go poznała, był tak jak ona sam jak palec.
- Pamiętasz Ninę? - odezwał się cicho Dan. - Ninę i Mike'a
Lassiterów?
Przyjaźniła się z Niną, kiedy mieszkali w Iranie. Nina znacznie łatwiej
znosiła otaczającą je wtedy rzeczywistośd. Przed wyjściem za Mike'a
spędziła wiele czasu w Etiopii, ratując umierające z głodu dzieci. Dan
przyjaźnił się z Mikiem.
- Co się z nimi dzieje?
- Wyjechali do Somalii. Mike został zabity w czasie zamieszek
wznieconych przez lokalnego watażkę.
- Nie! - wykrzyknęła wstrząśnięta, nie chcąc się z tym pogodzid. Mike,
który całe życie służył innym, w ramach sił humanitarnych stale śpieszył z
pomocą. Do Iranu też przyjechał, by wziąd udział w akcji ratowniczej po
trzęsieniu ziemi.
- Byłem właśnie wtedy na Madagaskarze - ciągnął Dan. - Nina
skontaktowała się ze mną, potrzebowała pomocy. Była tuż przed porodem
i bała się o dziecko. Złapała jakiegoś wirusa i czuła się coraz gorzej. Lekarze
byli bezsilni. Nina chyba już przeczuwała, że nie wyjdzie z tego, tak mi się
wydaje. Prosiła mnie, żebym zajął się dzieckiem. Przyrzekłem jej, że to
zrobię.
- Nina... - szepnęła Jayne z oczami pełnymi łez. Popatrzyła na dziecko.
Osierocone dziecko jej przyjaciółki, bez żadnej bliskiej rodziny, która
zastąpiłaby jej miłośd matki.
Nie mogła zebrad myśli. W jednej chwili tyle spraw ukazało się w zupełnie
innej perspektywie. To dziecko... Dan jako ojciec... Z taką naturalnością
przejął na siebie rodzicielskie obowiązki, że mógłby zawstydzid wielu
prawdziwych ojców. Dał swoje słowo i wywiązał się z przyrzeczenia.
Zawsze był człowiekiem honoru.
Tak powiedziała o nim Linowi Zhiyongowi.
- O, jesteście paostwo... - nieoczekiwanie rozległ się za nimi głos
Chioczyka.
Oboje odwrócili się jednocześnie. Zbliżał się ku nim. Obok niego szedł
mężczyzna ubrany w tradycyjny arabski strój. Za nimi dwóch podobnie
ubranych. Na ich widok przemknęło jej przez myśl, że przecież Dan
prowadził w Casablance rozmowy z jakimś szejkiem.
Więc to z nim przyjdzie jej konkurowad o Dana.
A do tej pory jeszcze nic nie zostało ustalone!
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Gdy tylko wzrok Omara El Talika padł na Jayne, mężczyzna stanął jak
rażony gromem. Dan przymrużył oko. Doskonale rozumiał, co działo się w
duszy Araba.
Jayne była piękną kobietą. Wiedział po sobie, jakie sprawia wrażenie na
mężczyznach. Po pierwszym szoku nadchodzi chwila, kiedy umysł zaczyna
rejestrowad kolejne szczegóły składające się na tę zapierającą dech
kobiecośd: płomienne loki spadające kaskadą na ramiona i plecy,
niebywale jasna cera, ponętnie zaokrąglone biodra, podkreślone jeszcze
krojem ubioru, spływająca aż do ziemi zwiewna spódnica, zakrywająca
długie nogi, których obraz tak natrętnie podsuwała wyobraźnia...
I już żadna siła nie jest zdolna okiełznad dzikiego pragnienia, by porwad ją
w ramiona, mied ją tylko dla siebie, sycid się jej pięknem. Znał tę
gwałtowną suchośd w ustach i szaleocze pulsowanie krwi.
Przeżył to już dzisiaj na własnej skórze, kiedy zobaczył Jayne idącą mu na
spotkanie. Musiał się zdobyd na nadludzki wysiłek, by pozostad
niewzruszonym, by zachowad kamienną twarz. Nie mogę ulec jej urokowi,
ona jest mi przecież całkowicie obojętna, powtarzał sobie w duchu. A
mimo to najchętniej udusiłby tego, dla którego Jayne kupiła sobie ten
strój. Muszę się opamiętad, podejśd do tego na luzie.
Zresztą parę rzeczy już się wyjaśniło. Okazuje się, że niepotrzebnie
podejrzewał Monty'ego, a Jayne, chod nie wprost, przyznała się do
samotnych nocy. Może ubrała się dzisiaj tak, żeby dodad sobie więcej
pewności? Kto wie, może nawet dla niego? Ta myśl poprawiła mu humor.
Omar El Talik najwyraźniej nie przeżywał żadnych rozterek ani nie
zastanawiał się nad intencjami Jayne. Jak urzeczony wpatrywał się w
dziewczynę płonącymi oczami. Zresztą każdy na jego miejscu zachowałby
się tak samo. Jayne zawsze tak działała na mężczyzn.
Chioczycy potrafili doskonale panowad nad swoimi emocjami, za to Arab
nawet nie próbował ukrywad tego, co czuje. Wystarczył rzut oka, by
wiedzied, co dzieje się w jego duszy. Jayne opanowała wszystkie jego
myśli. Dan podświadomie zacisnął pięści.
- Zna pan pana Draytona, prawda? - Lin Zhiyong uniżenie skinął głową i
zrobił delikatny gest.
- Witam. - Dan rozluźnił pięści i wyciągnął rękę do powitania.
Musiał się powstrzymywad, by nie zmiażdżyd podanej mu wąskiej,
wypielęgnowanej dłoni szejka. Nic nie trafiało do tego człowieka - mimo
stanowczej odmowy przyjechał za nim aż do Chin, przekonany, że jednak
skłoni go do przyjęcia oferty. Nie był w stanie pojąd, że nie każdego da się
kupid.
- A więc wszystko stało się jasne! - z porozumiewawczym
uśmieszkiem oświadczył Omar. - Cherchez la femme!
To nie jest aż takie proste, synu, skrzywił się w duchu Dan, nienawistnie
śledząc zabiegi szejka, który wychodził ze skóry, by przypodobad się Jayne.
- Pani Winter, pozwoli pani, że przedstawię szejka Omara El Talika -
Lin Zhiyong dokooczył prezentacji.
Omar pochwycił jej rękę w obie dłonie; jego długie, szczupłe palce
pieszczotliwie przywarły do jej skóry.
- Poznanie pani to dla mnie zaszczyt - zapewnił ją żarliwie. - Nie sądziłem,
że spotka mnie aż takie szczęście! Przy pani słooce traci swój blask!
Wpadłem w zachwyt, gdy tylko na panią spojrzałem, zniewoliła mnie
pani...
- Omar, przepraszam, że przerywam ci te wynurzenia, ale zdrętwiała mi
ręka. Jayne, mogłabyś potrzymad przez chwilę Dzidzię?
Pogratulował sobie w duchu, że tak dobrze to rozegrał. Jayne,
zaskoczona jego niespodziewaną prośbą, nie miała czasu na
zastanowienie. Bez wahania wzięła od niego dziecko i wprawnie oparła je
sobie na biodrze. Instynkt, pomyślał Dan.
Demonstracyjnie wyprostował kilka razy rękę, przyglądając się spod oka,
jak Dzidzia mocno łapie obie dłonie Jayne. Uśmiechnął się z
zadowoleniem: Omar stracił szansę na kontynuację swoich uścisków.
- Odbyłeś niepotrzebną podróż - powiedział chłodno do szejka. - Już
dałem ci ostateczną odpowiedź w Casablance.
- Owszem - wielkodusznie stwierdził Omar. - Ale to nie jest zmarnowany
czas. Nigdy nie byłem w Chinach. Widzę szerokie perspektywy, jeśli chodzi
o inwestycje. - Uśmiechnął się do Lina Zhiyonga, który skwapliwie
potwierdził jego słowa skinieniem głowy. Omar przesunął wzrok na Jayne,
rozpromienił się jeszcze bardziej. - I kryje się tu skarb, jakiego w życiu nie
śniło mi się widzied. Myślę o pani, panno Winter.
- Jest pan bardzo miły, Wasza Ekscelencjo. Dziękuję za komplement -
spokojnie odrzekła Jayne.
A więc nie straciła dobrego smaku. Zaciekawione dziecko wyciągnęło
rączkę w stronę pobłyskującego w wycięciu dekoltu naszyjnika. Jayne
łagodnie powstrzymała małą, przesuwając jej rączkę wzdłuż łaocuszka.
Dan nie musiał się domyślad, że Omar tylko marzył, by móc zrobid to
samo.
- Panno Winter, pani zasługuje, by byd obsypaną brylantami. I szafirami
w kolorze pani prześlicznych oczu - gorąco powiedział Omar. Widad było,
że za wszelką cenę próbuje przyciągnąd uwagę dziewczyny. - To się pani
należy. Rzucę pani do stóp bogactwa tego świata. Wszystko, co się pani
tylko zamarzy, co tylko pani zechce.
- Nie wierzę, by ktokolwiek był w stanie dad komuś wszystko, czego ten
pragnie - z leciutką ironią odrzekła Jayne. - To nie jest takie proste.
Wydaje mi się, że nigdy nie obejdzie się bez kompromisu. Problem tylko w
tym, że mężczyźni zwykle uważają, że to kobieta powinna ulec i iśd na
ugodę. - Rzuciła na Dana drwiące spojrzenie. - Za to oni robią tylko to, na
co mają ochotę.
Dan zacisnął zęby, powstrzymał cisnące mu się na usta słowa. Nie mogła
mu niczego zarzucid: przecież wiedziała, na jakie życie się decyduje, a
wcale jej to nie zraziło. Wyszła za niego i dopiero po jakimś czasie zupełnie
zmieniła zdanie. No, ale cóż on mógł na to poradzid?
- Ma pani całkowitą rację - natychmiast podchwycił Omar. - Ale pani,
panno Winter, pani jest królową! Mężczyźni powinni pani pokornie służyd.
Jestem na pani rozkazy. Zrobię wszystko, co tylko pani zechce.
- Próbujesz innej drogi, Omar? Myślisz, że kupisz, sobie Jayne, a ja
podążę za nią? - zjadliwie wtrącił Dan, zapominając o dyplomacji. Ale to
było silniejsze od niego. - Ojciec musi cię nieźle przyciskad. Nie
powiedziałeś mu, że nie ma szans na moje usługi?
Arab zwrócił na niego płonący wzrok.
- Ubliżyłeś mi. Ubliżyłeś też damie.
- W takim razie, czym według ciebie jest obiecywanie brylantów,
szafirów i chęd spełnienia wszelkich zachcianek?
- To hołd dla jej piękności. - Przeniósł wzrok na Jayne. - Jak pani widzi,
panno Winter, pan Drayton myśli jedynie o sobie. A moje myśli są
wyłącznie przy pani. W Pekinie czeka mój prywatny odrzutowiec. Zawiozę
panią do najlepszych paryskich domów mody. Polecimy do Amsterdamu
po najpiękniejszą, niepowtarzalną biżuterię.
- Wodzi mnie pan na pokuszenie, Wasza Ekscelencjo - uśmiechnęła się
Jayne. Propozycje, jakimi obsypywał ją Omar, chyba ją trochę oszołomiły. -
Niestety, trzymają mnie tutaj obowiązki.
- Na wszystko znajdzie się rada - zapewnił ją. Dan zagryzł usta. Nawet jeśli
Jayne nie przystanie na propozycję Araba, to z pewnością dostała zawrotu
głowy od obietnic, którymi próbował ją sobie zjednad.
Gorzej było z Omarem. Mimo swoich lat nadal miał mentalnośd
rozpuszczonego dziecka, które zawsze dostaje wszystko, czego tylko
zapragnie. Było bardzo prawdopodobne, że aby zdobyd Jayne, nie cofnie
się przed niczym. Tego by tylko brakowało, żeby ją teraz porwał. W
dodatku ma tu dwóch goryli gotowych na każde skinienie. Najwyższy czas
wkroczyd do akcji, zdecydował Dan.
- Od razu cię uprzedzam, że nie życzę sobie żadnej ingerencji w plany
Jayne. Ani moje. - W jego stanowczym tonie zabrzmiało ukryte
ostrzeżenie.
To tylko podrażniło Omara.
- Panna Winter jest ponad tą marną pracą asystentki i będzie sama o
sobie decydowad. A poza tym szczerze wątpię, że mógłbyś posunąd się do
wyrządzenia jej krzywdy. - Jego czarne, płonące oczy z napięciem wbiły się
w dziewczynę. - Pani Winter...
- ...jest moją żoną - dokooczył Dan. Posłał Jayne ostrzegawcze spojrzenie.
Niech no tylko powie teraz, że byłą żoną! Bez słowa zabierze dziecko i
zostawi ją na pastwę Omara. Jeśli skooczy w arabskim haremie, to będzie
mogła mied pretensje tylko do siebie!
- Nie wierzę - szyderczo oświadczył Omar. - Panna Winter nie nosi
twojego nazwiska.
- A dlaczego miałaby je nosid? Ma swoje, równie dobre - odparował Dan,
ale wytknięcie tego faktu uraziło jego czuły punkt. Zmieniła nazwisko, bo
nie chciała mied z nim nic wspólnego. Zdusił złośd i uśmiechnął się do Lina
Zhiyonga. - W Chinach kobiety nie przyjmują po ślubie nazwiska męża, a
pozostają przy swoim, prawda?
- Tak - potwierdził Chioczyk.
- Ale dziecko byłoby przy niej. - Omar popatrzył triumfująco.
- Jayne ma swoje sprawy, a ja z przyjemnością zajmuję się Dzidzią. - Jakby
na potwierdzenie swych słów Dan musnął ciemne loki dziecka. - Polecam
ci zakosztowad uroków ojcostwa.
Omar nadal wyglądał na nieprzekonanego. Popatrzył na Jayne.
- To tylko jego zagrywka, żeby zatrzymad panią przy sobie, prawda?
Dan wstrzymał oddech. A więc nadszedł decydujący moment.
- To ja go tu ściągnęłam, Wasza Ekscelencjo - spokojnie oznajmiła Jayne,
kładąc lekki nacisk na słówko "ja". - Pilnie potrzebujemy jego wiedzy i
umiejętności.
Jako mój mąż obiecał każdą pomoc, jeśli tylko znajdę się w potrzebie.
Ale ta obietnica dotyczyła zupełnie innych sytuacji, z desperacją pomyślał
Dan. Kiedy ją dawał, był pewien, że Jayne zmieni zdanie i wróci do niego,
że ich separacja nie potrwa dłużej niż parę tygodni. Ani przez myśl mu nie
przeszło, że miną dwa lata, nim znów ją zobaczy.
Milczał. Miał związane ręce. Przyglądał się, jak Jayne uśmiecha się
promiennie do Lina Zhiyonga, wyraźnie chcąc go oczarowad. Po chwili
przeniosła wzrok na Dana. Patrzyła na niego prowokacyjnie.
- Chciałabym, żeby Dan doprowadził kontrakt do kooca. Zrobisz to, Dan,
prawda?
Rzeczywiście zasłużenie nazywano ją Panią Smok! To on wychodził ze
skóry, by uchronid ją przed zakusami szejka, a ona wykorzystała moment,
by wyjśd obronną ręką i osiągnąd swój cel! Ale gra się dopiero rozpoczyna.
- Tak, zrobię to wyłącznie dla mojej żony. Ale do zakooczenia prac
będziemy mieszkad razem.
Uśmiech zamarł jej na wargach.
Oboje doskonale wiedzieli, że teraz nie miała odwrotu. Aż do
zakooczenia kontraktu jest zablokowana. No, to mam trochę czasu, z
satysfakcją pomyślał Dan. I wiele rzeczy do wyjaśnienia.
- Poczynając od dzisiaj - postawił kropkę nad i. Poszło, ucieszył się w
duchu. Teraz kolej na mój ruch.
Uczucia, które zżerały go przez te dwa długie lata, nareszcie straciły na
sile.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Zmusiła się, by zachowad zimną krew i nie dad po sobie niczego poznad,
chod w środku wszystko się w niej gotowało. Wprawdzie Dan zobowiązał
się do przejęcia kontraktu, w co tak wyraźnie powątpiewał Lin Zhiyong,
więc w zasadzie mogła sobie pogratulowad, ale wypadki potoczyły się
zupełnie nie tak, jak mogłaby sobie życzyd.
W dodatku znalazła się w sytuacji bez wyjścia, co Dan skwapliwie
wykorzystał. Traktował ją jak przedmiot, z którym może robid, co tylko
zechce, zupełnie nie licząc się z jej zdaniem. To właśnie dlatego nie mogła
dłużej byd razem z nim. Nie chciała już dłużej czud się jak bezwolna istota,
którą on będzie manipulował.
Zacisnęła usta. Trudno, nie odwróci tego, co się stało. Zamieszkają pod
jednym dachem, ale teraz będzie czujna. Przede wszystkim nie może za
bardzo przywiązad się do dziecka, bo to najprostszy sposób, by Dan ją
zmiękczył. Jego nie musi się obawiad. Wprawdzie jest najprzystojniejszym
facetem, jakiego kiedykolwiek znała, ale jego stosunek do niej skutecznie
EMMA DARCY Miłość u kresu podróży ROZDZIAŁ PIERWSZY - Ściągnij Dana Draytona... Ostatnie słowa Monty'ego jeszcze brzmiały jej w uszach, gdy oszołomiona patrzyła, jak sanitariusze wynoszą go na noszach. Ciągle miała przed oczami jego poszarzałą twarz pod maską tlenową. A więc teraz wszystko zależy tylko od niej, na nią spadła cała odpowiedzialnośd. Zdawała sobie z tego sprawę, chociaż Monty powiedział, żeby się o nic nie martwiła, bo Dan da sobie radę. Musi tylko
jak najszybciej go odnaleźd, wprowadzid w sprawę i zapewnid mu wszechstronną pomoc. Wydawało się to bardzo proste. Tylko że wcale tak nie było. Było bowiem coś, o czym jej zwierzchnik nie miał pojęcia: Dan Drayton był kiedyś jej mężem. Wyszła za niego z ogromnej miłości, ale ich małżeostwo już dawno skooczyło się definitywnie i bezpowrotnie. Od tamtej pory starała się zapomnied o przeszłości. Wróciła do panieoskiego nazwiska i znalazła pracę jako osobista asystentka Monty'ego. Dan był ostatnią osobą, do której zwróciłaby się po ratunek. Wolałaby dad się powiesid, niż przyznad przed nim, że potrzebuje jego pomocy. A co dopiero pracowad dla niego, byd na każde jego skinienie, wykonywad jego polecenia... A jeśli Dan zechce wykorzystad tę sytuację? Jayne Winter aż się wzdrygnęła na samą myśl o tym. Jedyna nadzieja, że jest związany jakimś kontraktem i nie będzie mógł przyjechad. Może przebywa w miejscu, gdzie nie istnieje telefon, a może w ogóle nie uda się go odnaleźd? Zwłaszcza znając jego dziwaczną ambicję poznania wszystkich krajów świata, w dodatku w porządku alfabetycznym. Była wniebowzięta, kiedy po ślubie rozpoczęli wspólną podróż po świecie. Ale oszołomienie nowością i bogactwem wrażeo szybko ustąpiło miejsca znużeniu. Miała dośd ciągłych zmian i przygnębiającego poczucia, że nie ma żadnego wpływu na własne życie, że wbrew własnej woli musi podążad tam, gdzie Dana rzuci los. Był światowej klasy specjalistą od przeprowadzania detonacji i mógł przebierad w sypiących się zewsząd propozycjach pracy. Załamał ją Iran. Mieszkali tam w getcie amerykaoskich inżynierów. Czuła się jak więzieo i powoli popadała w narastającą frustrację. Jeśli zamierzała wyjśd z domu, musiała ubierad się od stóp do głów na czarno i osłaniad twarz; zapomnied, że jest osobą, że w ogóle istnieje. A tak właśnie było z nią. Jej istnienie jako kobiety zaczynało się w chwili, kiedy Dan wracał do domu. Nie mogła się z tym pogodzid. Do tej pory w swoich wędrówkach Dan chyba już doszedł do L albo M. W Chinach już kiedyś był, więc prawdopodobnie nie zechce znów tu przyjechad. Zresztą ona też nie była zachwycona perspektywą wyjazdu, podróżowania miała po dziurki w nosie. Chyba przy Danie wyrobiła swój cały życiowy przydział. Zdecydowała się tylko dlatego, by samej sobie udowodnid, że dorosła i nie ma dla niej rzeczy nie do zrobienia. Pani Smok... takie przezwisko nadali jej Chioczycy. W głębi duszy cieszyło ją to. Jej osobowośd została dostrzeżona, nie była jedną z wielu bezimiennych postaci, wyróżniała się z tłumu. Dan z pewnością wykorzystałby sytuację, by sprowadzid ją na ziemię, twierdząc, że to przezwisko zawdzięcza jedynie zewnętrznemu wyglądowi. Ale wiedziała, że to nie była cała prawda. Jej wygląd prawdopodobnie był pewną inspiracją. Wysoka, z kaskadą płomiennych loków spadających na ramiona, o nadzwyczaj jasnej cerze i błękitnych oczach, tu w Chinach, zwłaszcza w otoczeniu współpracujących z nią osób, sprawiała wrażenie postaci nie z tego świata. Fascynowała Chioczyków swoją odmiennością, ale traktowano ją z należnym szacunkiem i uniżoną powagą. Jako zaufana asystentka Monty'ego Castle'a miała nad nimi władzę i wzbudzała lęk. Przezwisko pasowało do niej jak ulał.
Swoją pozycję zdobyła ciężką pracą. Udowodniła, że potrafi sprostad wszelkim wyzwaniom i, niezależnie od sytuacji, zawsze doskonale wykona postawione jej, nawet najtrudniejsze zadanie. Ściągnięcie teraz Dana Draytona właśnie do takich należało. Gdyby tylko nie chodziło o niego! Westchnęła ciężko. Nie ma co się łudzid, że Monty szybko się wykuruje. Zawał to poważna sprawa. A oni nie mogą czekad, liczy się każda chwila. Miastu zagraża osunięcie błota z otaczających je gór. Sytuacja stawała się krytyczna. Jedynym ratunkiem było dokonanie precyzyjnie wyliczonych eksplozji, by zwały wysadzonych kamiennych bloków stworzyły osłonę wokół miasta. Monty zdecydował się powierzyd to zadanie Danowi, ona miała go tylko odszukad. I musi to zrobid. Kłębiące się w jej głowie myśli przerwało przybycie Lina Zhiyonga, wysokiego urzędnika odpowiedzialnego ze strony chioskiej za pomyślne przeprowadzenie operacji ratowania miasta. Jayne znała go dobrze i sama powiadomiła go o zasłabnięciu Monty'ego. Trzeba przyznad, że Lin Zhiyong okazał zrozumienie i przychylił się do jej usilnej prośby o zapewnienie najlepszej opieki dla chorego. Dobrze wiedziała, czemu zawdzięczad jego wizytę. Na pewno nie kierowało nim współczucie, ale świadomośd, że los całej operacji zawisł na włosku. Zarówno on, jak i wszyscy zaangażowani inżynierowie chcieli wiedzied, co będzie dalej, kto nimi pokieruje. Waży się los operacji, więc nic dziwnego, że w napięciu czekają na odpowiedź. Teraz pora na nią. Musi przejąd inicjatywę i zacząd działad. Instynktownie wyprostowała się, jakby w ten sposób chciała podkreślid swoją rangę. Była znacznie wyższa od Lina Zhiyonga. Uprzejmie podziękowała za zainteresowanie i błyskawiczne sprowadzenie lekarzy. Lin Zhiyong był dobrze po siedemdziesiątce. Zawsze ubierał się w typowy maoistowski strój, jasno określający jego negatywny stosunek do ostatniej mody na rzeczy w stylu zachodnim. Prawdopodobnie równie niechętnie patrzył na sprowadzanie do Chin zachodnich technologii, ale w tym konkretnym przypadku nie było innego wyjścia, gdyż miasto ległoby pod warstwą błota. Po krótkiej wymianie grzeczności Lin Zhiyong przystąpił do rzeczy. Potrafił się maskowad: z jego kamiennej twarzy nie można było wyczytad żadnych uczud. - No cóż - zaczął spokojnie. - Z ogromnym żalem muszę stwierdzid, że pan Castle nie zdoła się wywiązad w terminie z kontraktu z naszym rządem. Zerwany kontrakt oznaczał nie tylko olbrzymie straty, ale mógł narazid na szwank reputację firmy. Nie może do tego dopuścid. - Nic podobnego - odparła autorytatywnie. - Pan Castle wywiąże się z umowy - zapewniła z całą mocą. - Wprawdzie sam nie weźmie w tym udziału, ale zastąpi go inny specjalista światowej sławy. Firma Castle Construction zakooczy całą operację zgodnie ze zobowiązaniami i w przyjętym terminie. Lin Zhiyong wbił w nią czarne, nieprzeniknione oczy. Jego martwa twarz niespodziewanie przypomniała jej buddyjskie posążki widywane w starych świątyniach.
Miała świadomośd, że oczy wszystkich obecnych przy rozmowie patrzyły na nią wyczekująco. Wyprostowała się, dumnie odrzuciła w tył głowę, oczy jej błysnęły. Nie na darmo nazywali ją Panią Smok. Lin Zhiyong nadal pozostał niewzruszony. Przez swoje długie życie przywykł do działania w trudnych sytuacjach. Władza dawała mu poczucie niezależności i prawa do egzekwowania zobowiązao. Zawsze był opanowany i stanowczy. Dwudziestosiedmioletnia kobieta, w dodatku cudzoziemka, nie robiła na nim żadnego wrażenia. - Czy mógłbym się dowiedzied, jakiego specjalistę ma pani na myśli? - zapytał z układnym spokojem. Przemknęło jej przez myśl, że w żadnym wypadku nie może okazad wahania. Wziąłby to za oznakę słabości. Nie miała wyboru. Chyba że chce wyrządzid Mon-ty'emu niedźwiedzią przysługę. - Zaangażujemy Dana Draytona - odrzekła zdecydowanie, jakby była to rzecz nie podlegająca najmniejszej dyskusji. Robiła to dla Monty'ego. - Jest uznanym specjalistą światowej klasy. Jeśli chciałby pan poznad jego rekomendacje... - To niepotrzebne, pani Winter. Jestem doskonale zorientowany. I wiem również, że aktualnie pan Drayton jest zatrudniony w Afryce. Z tego powodu przyjęliśmy waszą ofertę, bo w pierwszej kolejności zależało nam na nim. Dan jest w Afryce! A więc w grę może wchodzid Liberia, Libia, może nawet Maroko czy Mozambik. Nie przychodziły jej na myśl inne kraje zaczynające się na L i M. Chyba że jeszcze jest przy K. Na przykład w Kenii. Zresztą to nie jest teraz ważne. Najistotniejsze jest, co i dla kogo aktualnie robi. Jeśli nie uda się jej go pozyskad... - Oczywiście zdaje sobie pani sprawę - ciągnął dalej Lin Zhiyong - że czas działa na naszą niekorzyśd i jak ogromne znaczenie ma terminowe wywiązanie się w umowy. Jego głos brzmiał niemal kojąco, ale Jayne nie dała się zwieśd. Jakiekolwiek opóźnienie byłoby dla firmy katastrofą. I nie ma co marzyd o ewentualnym przesunięciu terminu. Przez mgnienie gorączkowo ważyła w myślach wszystkie możliwości. Czy nie byłoby lepiej od razu się poddad? Może dramatyczne wezwanie Monty'ego było tylko rozpaczliwym gestem, kurczowym trzymaniem się złudzeo? A jeśli w ostatecznym rachunku okaże się to kosztowną pomyłką? Była jeszcze jedna odpowiedź: może to ona szukała dziury w całym, bo podświadomie chciała uniknąd kontaktu z Danem. Opanowała się. Można zarzucid jej różne rzeczy, ale na pewno nie to, że jest tchórzem! - Jestem pewna, że pan Drayton stawi się na wezwanie pana Castle'a - odparła z przekonaniem. Może Mon-ty znał Dana od strony zawodowej lepiej niż ona. - Zaręczam, że się tu zjawi - powtórzyła z naciskiem. - Nie może pani tego przesądzad - sceptycznie zauważył Lin Zhiyong. - Wiem, że przyjedzie - odparowała z mocą. - Skąd pani wie?
Jego pewnośd siebie nieco zbiła ją z tropu. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że wiadomośd o zasłabnięciu Monty'ego jeszcze nie wyszła poza granice Chin i Lin Zhiyong dobrze o tym wiedział. Musi postawid wszystko na jedną kartę, by zachowad twarz. Nawet swoje sprawy prywatne. - Bo Dan Drayton obiecał mi pomoc, jeśli tylko znajdę się w potrzebie. Wystarczy, że do niego zadzwonię. Nigdy nie zrobiła użytku z jego oferty. Kiedy ją składał, zapewne rzeczywiście zamierzał ją spełnid. Chciał złagodzid ich rozstanie, zostawid po sobie dobrą pamięd. Ale czy teraz, po dwóch latach, podczas których nie mieli ze sobą żadnego kontaktu, ta obietnica nadal jest aktualna? Czy nie straciła swojej mocy? - przemknęło jej przez myśl. Ale o tym Lin Zhiyong nic nie może wiedzied. Tak czy inaczej nie ma wyjścia, musi zaryzykowad. Jej ostatnie słowa najwyraźniej zrobiły wrażenie na dostojniku, bo w jego oczach dostrzegła błysk zrozumienia, a w sposobie, w jaki ją traktował, wyczuła nieznaczną zmianę. Zdał sobie sprawę z innego rodzaju władzy, jaką posiadała, władzy nad mężczyzną. A tej nie mógł jej odmówid. Potrafiła wzniecid żar i wzbudzid płomieo. Oto ironia losu, nie mogła oprzed się temu gorzkiemu stwierdzeniu. Przez dwa lata byli małżeostwem, ale nawet jeśli Dan teraz przybędzie, nie zrobi tego z jej powodu. Między nimi już dawno wszystko się wypaliło. Nie zamierzała wyprowadzad Lina Zhiyonga z błędu. To było typowo męskie podejście, ale niech tam. Przynajmniej zyska na czasie. - Dziś mamy ósmy dzieo miesiąca księżycowego - z powagą oznajmił Lin Zhiyong. - Piętnastego dnia, kiedy księżyc wejdzie w pełnię, obchodzi się u nas Zhongqiu Jie, Festiwal Pełni Jesieni. Tego wieczoru wydaję przyjęcie w moich ogrodach. Mam nadzieję, że pani i pan Drayton zechcecie byd moimi gośdmi. Serdecznie zapraszam w moje progi. A więc Dan musi już byd wtedy na miejscu! W imieniu obojga uprzejmie podziękowała za zaproszenie. Lin Zhiyong, zadowolony, że tak przemyślnie rozegrał sprawę, wreszcie wyszedł ze swą asystą. Bez względu na rozwój wydarzeo jego pozycja nie zostanie zachwiana. Jayne zamknęła za nimi drzwi i oparła się o framugę. Zamknęła oczy. Mogła mied tylko nadzieję, że jej decyzja nie okaże się krokiem w przepaśd. Musi się przemóc i odszukad Dana. Jest to winna Monty'emu. Chodzi jedynie o oficjalny kontakt w sprawach służbowych. Dan raczej nie będzie próbował powrotu do dawno zakooczonych spraw osobistych. Powinna podejśd do tego jak najbardziej profesjonalnie, w koocu wypełnia tylko polecenie szefa. Powie mu, w czym rzecz i przekaże prośbę Monty'ego. Obudziła się w niej ambicja. Dla niej też byłoby dobrze, gdyby Dan się zgodził. Poczułaby się pewniej, wiedząc, że przeszłośd jest sprawą zamkniętą, że teraz sama kształtuje swój los. Jej życie się zmieniło. Zaparzyła dzbanek herbaty, położyła na talerzyk kilka chioskich herbatników. Usiadła za biurkiem Monty'ego. Musiała teraz dokładnie wszystko obmyślid i zacząd działad. Podniosła słuchawkę.
ROZDZIAŁ DRUGI Zadanie nie było łatwe: musiała wziąd pod uwagę różnicę czasu i różnorodne przeszkody, które trudno było zawczasu przewidzied, ale, chod kosztowało ją to sporo wysiłku i użycia całej siły przekonywania, wreszcie dopięła swego i zdobyła numer telefonu mieszkania w Casablance, w którym jakoby zatrzymał się Dan Drayton. Ostatnie kilka godzin przeżyła w takim napięciu, że teraz, kiedy usłyszała, że ktoś podnosi słuchawkę, co oznaczało, że w koocu zbliżała się do ostatecznego rozstrzygnięcia, niespodziewanie poczuła się dziwnie rozluźniona, niemal beztroska. - Uhm... Czyżby to była pomyłka? - przebiegło jej przez myśl. - Czy to pan Dan Drayton? - zapytała nerwowo. - Uhm... Stropiła się. Ktoś, kto był po drugiej stronie, wydawał się byd zupełnie nie zainteresowany rozmową. Ale też nie zaprzeczył. Może wyrwała go z drzemki? W krajach takich jak Maroko poobiednia sjesta była czymś oczywistym. Jayne chwyciła głęboki oddech, próbując nieco się uspokoid. Serce biło jej jak szalone. Przecież to oficjalna rozmowa w ważnej służbowej sprawie, przekonywała siebie w duchu. Musi wziąd się w karby. - Dan...? - urwała. Jak on zareaguje na jej nazwisko? Chociaż niepotrzebnie się tym przejmuje, to w koocu nie ma nic do rzeczy. - Dan, tu Jayne. Jayne Winter. Twoja była żona. Nie było to całkiem zgodne z prawdą, bo żadne z nich nie pofatygowało się, by przeprowadzid rozwód, ale po dwóch latach separacji Dan chyba nie powinien mied wątpliwości, jaki był stan faktyczny. Przez długą chwilę nie odpowiadał. Czuła wzrastające w niej napięcie. - Owszem, przypominam sobie. - Jego spokojny, zmysłowy głos tylko spotęgował jej tremę. - W czym mogę ci pomóc, Jayne? Wraz z jego słowami odżyły wspomnienia, które przez lata skwapliwie od siebie odpychała. Tyle razy słyszała od niego to pytanie. Wtedy tak bardzo zależało mu, by była szczęśliwa, ale nie potrafił zrozumied jej pragnienia samorealizacji, znalezienia swojego miejsca w życiu, satysfakcji, na którą zapracowała własnymi rękami. Byli stale w ruchu, nigdzie dłużej nie zagrzeli miejsca. Nie miała szans, by rozwinąd jakąś działalnośd i doczekad rezultatów. Ale to już zamknięta sprawa. Musi zapomnied o przeszłości, nie pozwolid, by teraz pogmatwała jej kroki. - Pracuję u Monty'ego Castle'a. Jestem jego asystentką. Telefonuję do ciebie na jego prośbę. Znów zaległo milczenie. Mogła mied tylko nadzieję, że potraktuje tę rozmowę tak jak ona, wyłącznie służbowo. Dobiegł ją jakiś dźwięk. Prawdopodobnie nie jest sam, pomyślała, ale to, co nastąpiło wkrótce, niemal zbiło ją z nóg. - Spokojnie, Dzidziu - zamruczał Dan. - Nie ma potrzeby się martwid. To Jayne, była ze mną, nim ty nastałaś. Masz, posłuchaj sobie.
Słysząc to jego łagodne, zmysłowe mruczenie, natychmiast wyobraziła sobie leżącego obok niego, przytulonego słodkiego kociaka. Wzdrygnęła się. Nie chciała się domyślad szczegółów ich zażyłości. Powtarzała sobie, że to przecież zupełnie naturalne, że Dan ma do tego pełne prawo, ale wcale nie było jej przez to lżej. Nawet jeśli spotyka się z kimś, to nie chce nic o tym wiedzied. Ale jak mógł mówid o niej i ich małżeostwie tej kobiecie? To zabolało ją najbardziej. Odczuła to jak zdradę. Nie miał prawa opowiadad o ich osobistych sprawach, powinien zachowad je tylko dla siebie. Tak jak ona. - O co chodzi, Jayne? Zacisnęła zęby. Musi się skoncentrowad, nie myśled o niczym innym, tylko o zadaniu do wykonania. - Jesteśmy teraz w Chinach - oświadczyła, mimowolnie kładąc nacisk na swoje słowa, jakby chcąc podkreślid dzielący ich dystans. - Piękny kraj. - Pan Castle został tu sprowadzony jako ekspert w związku z planami dotyczącymi miasta Denjing. - Wiem o tym. Czyżby już wcześniej rozmawiali ze sobą na ten temat? Możliwe, że Dan polecił Monty'ego, bo sam nie zdecydował się na ten kontrakt. Może to dlatego Monty wskazał jej Dana jako swojego zastępcę? - Miastu zagraża osunięcie się lawiny błotnej - dodała szybko. - To bardzo nieprzyjemna rzecz, te lawiny. - Podjęliśmy się temu zapobiec - powiedziała wyjaśniająco, jednocześnie zmuszając się, by myśled jedynie o istocie sprawy. - Odpowiednie eksplozje w odpowiednich miejscach. To wszystko. Gdyby rzeczywiście tak się stało! Zaczerpnęła powietrza. Sama nie wiedziała, co się z nią działo. Czuła się tak dziwnie rozkojarzona, nie mogła zebrad myśli. Czyżby to odkrycie, że Dan jest z inną kobietą, tak na nią podziałało? Przecież nie powinna się tym przejmowad. To już jej wcale nie obchodzi. - Wystarczy parę wybuchów, duże bum-bum. Właśnie to Dzidzia lubi najbardziej, prawda? - dodał Dan, a w słuchawce rozległ się tłumiony chichot. Jayne wcale nie było do śmiechu. Monty leżał pod tlenem i w każdej chwili groził mu kolejny zawał, a ten się tutaj kretyosko zabawia z tą swoją Dzidzią. Chociaż trzeba mu oddad, że przecież jeszcze nic nie wie o zaistniałej sytuacji. Zaraz go poinformuje. - Monty Castle miał zawał kilka godzin temu - powiedziała oficjalnie. Po jej słowach zaległa cisza. Starała się odepchnąd od siebie dręczącą ją myśl, że nie są sami. Dan ma prawo do własnego życia. Tak samo ona. Tylko że strasznie trudno było pogodzid się z tym, że jej miejsce zajęła teraz ta słodka idiotka. - Jak poważny? - zapytał zmienionym głosem, wyrywając ją z przykrych rozmyślao.
Stanęła jej przed oczami poszarzała twarz Monty'ego. Za wszelką cenę trzymała się myśli, że nie jest z nim tak źle, że jakoś się z tego wyliże. Monty niedawno skooczył pięddziesiąt lat. Zawsze był pełen życia, energia go wprost rozpierała. - Nie wiem - odrzekła. - Był przytomny, kiedy go zabierali do szpitala, ale stracił czucie w lewej połowie ciała. Prosił, żebym się z tobą skontaktowała. Powiedział, że go zastąpisz i doprowadzisz kontrakt do kooca. Uff! A więc wszystko zostało powiedziane i reszta należy do Dana. Ona zrobiła swoje. Chociaż może powinna postarad się jeszcze bardziej. I to nie tylko ze względu na Monty'ego, ale również z powodu Lina Zhiyonga. - Podaj mi swoje namiary i adres szpitala. Pośpiesznie podała mu wszystkie dane. Pewnie chce najpierw sam się upewnid, dopiero potem podejmie decyzję, pomyślała. - Przyjadę najszybciej, jak tylko zdołam - oświadczył stanowczo. Oniemiała. Przez chwilę nie mogła wydobyd z siebie głosu. Przyjedzie. Dokładnie tak, jak powiedział Monty. Powinno jej ulżyd, ale wcale tak się nie stało. Wprawdzie Dan przejmie obowiązki, ale jej z pewnością nie będzie łatwo. Już ten telefon wiele ją kosztował, a co dopiero spotkanie z nim twarzą w twarz. - Kiedy to może nastąpid? - Zdziwiła się, że jej głos zabrzmiał tak rzeczowo. - Hmm... zastanówmy się. Jestem akurat w trakcie rozmów z szejkiem Omarem El Talikiem, ale nie zależy mi na nim specjalnie, mogę zrezygnowad z jego propozycji. W zamian mógłbyś zaproponowad mu swoją Dzidzię na kandydatkę do jego haremu, pomyślała złośliwie, ale natychmiast się opamiętała. Jak może myśled w ten sposób! Na swoje usprawiedliwienie miała jedynie fakt, że Dan był jej potrzebny, najlepiej bez żadnych zobowiązao, ale była to wątła wymówka. Zresztą był potrzebny nie jej, a Monty'emu, poprawiła się w duchu. Okropne, do czego doprowadza ją perspektywa ponownego spotkania. Najlepiej, by przybył tu jak najszybciej, zrobił swoje i natychmiast zniknął jej z oczu. - Wydaje mi się, że powinniśmy się wyrobid w ciągu tygodnia - zastanawiał się głośno Dan. To już było coś. Lin Zhiyong dał jej siedem dni. - Doskonale! Dziękuję. Pośpiesznie zrelacjonowała mu swoje rozmowy z chioskimi urzędnikami i ich obawy co do terminowego wykonania umowy. Na koniec przekazała zaproszenie na uroczyste przyjęcie w ogrodach Lina Zhiyonga. Cieszyła się, że wszystko tak gładko poszło. - Będziemy na pewno - jeszcze raz powtórzył Dan. Dopiero teraz dotarło do niej znaczenie jego słów. - Zamierzasz kogoś zabrad? - Dzidzia wszędzie ze mną jeździ. Jak mogłoby mi przyjśd do głowy, żeby cię z kimś zostawid, prawda, kotku?
Znów rozległ się rozkoszny chichot. Robiło się jej niedobrze. Oczami wyobraźni już widziała Dana w otoczeniu chioskich inżynierów, z uczepioną jego ramienia rozmarzoną panienką. Aż wzdrygnęła się na tę myśl. - Przygotuj się, że poza pracą nie zostanie ci wiele czasu na rozrywki - wycedziła przez zaciśnięte zęby. W jakim świetle ją postawi, przychodząc na przyjęcie do Lina Zhiyonga z inną dziewczyną? Czuła skurcze w żołądku. Gorzej już chyba nie mogłoby byd. - Nie martw się o Dzidzię, ja będę się nią zajmował. Jeśli możesz, to zarezerwuj tylko dla nas pokój w najlepszym hotelu w Xi'an. - Przypadkiem nie licz na szczególne luksusy, tu nie mają pięciogwiazdkowych hoteli międzynarodowej klasy - ostrzegła go cierpko. Niemożliwe, żeby Dan poważnie traktował kogoś, kogo nazywał Dzidzią, pocieszyła się w duchu. - Wątpię, by Dzidzia w ogóle zwróciła na to uwagę. Potrzeba jej tylko dachu nad głową, coś do jedzenia i ja do kochania... Prawdopodobnie wystarczyłoby jej samo łóżko, pomyślała zgryźliwie Jayne. - Czy mógłbyś przysład mi zaraz faks potwierdzający przejęcie kontraktu? To ułatwiłoby mi wiele spraw. - Podaj mi twój numer No cóż, wygląda na to, że Dan poza pracą będzie mied inne rzeczy na głowie. Nie była to przyjemna perspektywa, ale nie miała innego wyjścia, niż pogodzid się z sytuacją i dopasowad do jego wymagao. Ale jeśli z powodu tej Dzidzi dojdzie do opóźnienia czy innych komplikacji... Potrząsnęła głową. Naprawdę niczego nie mogła zrobid. Miała zupełnie związane ręce. - Jak zamierzasz lecied? - zapytała. - Przez Tokio czy Hongkong? - Liniami Dragon Air z Hongkongu. - Wyślę kogoś na lotnisko w Hongkongu, żeby dostarczył niezbędne dokumenty i wizy. - Dziękuję, Jayne. Przeszył ją dreszcz. Już zapomniała, jak czule wymawiał jej imię. Zawsze ją tym ujmował. Teraz będzie musiała mied się na baczności. Powinna wziąd od niego dane tej Dzidzi, ale zdąży się je wpisad w ostatniej chwili na lotnisku. Tylko czy zdoła się opanowad, jeśli okaże się, że nazywa się na przykład Słodki Bąbelek? - W takim razie daj mi znad, kiedy przylatujesz - powiedziała rzeczowo. - Przyjadę na lotnisko w Xi'an. - Nie fatyguj się, nie ma potrzeby. Spotkamy się na tym przyjęciu u Lina Zhiyonga. Dzidzia już nie może się tego doczekad. Z trudem się opanowała. Dlaczego ta kobieta pozwala się tak traktowad? Czy jest zupełnie pozbawiona własnej woli i poczucia godności? Czyżby
darmowe utrzymanie i bezpłatny bilet przesłaniały jej wszystko inne? A może liczył się dla niej tylko seks i nic poza tym? - Masz może jeszcze jakieś życzenia? - zapytała, starając się, by zabrzmiało to jak najbardziej profesjonalnie. - Pan Castle polecił mi spełnid wszystkie twoje prośby i okazad wszelką możliwą pomoc. - Domyślałem się tego. Czy robisz to wbrew sobie, Jayne? - Ależ skąd! - zaprzeczyła gwałtownie. - Nie chciałbym, żeby to źle wpłynęło na twoje życie. Żebyś z tego powodu czuła się nieszczęśliwa. - Teraz jest zupełnie inna sytuacja - ucięła ze złością. Jak mógł mówid takie rzeczy w obecności tej swojej Dzidzi! - Oczywiście - zgodził się bez wdawania w dyskusję. - W takim razie do zobaczenia. A więc jeszcze raz spotkamy się przy pełni księżyca. Jeśli dobrze pamiętam, ten festiwal odbywa się właśnie w czasie pełni. Połączenie się urwało. Nie zdążyła skwitowad jego ostatniej uwagi, zresztą wcale nie miała takiego zamiaru. Wolała nie przyznawad się do wspomnieo, jakie w niej obudził. Naprawdę powinien to sobie darowad i nie wracad do czasów, kiedy tak wiele ich łączyło. Zwłaszcza że nie dośd, że był teraz związany z inną kobietą i wcale się z tym nie krył, ale jeszcze przywoził ją ze sobą na przyjęcie u Lina Zhiyonga! Rzuciła słuchawkę, zacisnęła usta. Niech no tylko Dan nie będzie wystarczająco ostrożny i spróbuje chodby słowem nawiązad do przeszłości! Przyjeżdża tu wyłącznie do pracy i między nimi wchodzą w grę tylko sprawy zawodowe. Niech no tylko spróbuje! Jeśli zechce wykorzystad sytuację, pokaże mu, gdzie raki zimują! Nie na darmo mówią o niej Pani Smok! Błysnęło światełko faksu. Podeszła do urządzenia i spojrzała na informację. To oficjalne potwierdzenie od Dana. Przynajmniej zamknie buzię Linowi Zhiyongowi i uspokoi jego inżynierów. A więc pierwszy krok został zrobiony. Udało się jej ściągnąd Dana Draytona. Problemem jest teraz tylko to, jak się przed nim ustrzec, w jaki sposób ocalid z trudem zdobyty spokój i niezależnośd, i jak pozostad obojętną na urok mężczyzny, o którym kiedyś myślała, że będzie go kochad aż do kresu swych dni. ROZDZIAŁ TRZECI Pani Smok... Tak Chioczycy mówili na jego byłą żonę. Jeszcze nie byłą, poprawił się w duchu Dan. Samochód przysłany przez Lina Zhiyonga wiózł ich właśnie z hotelu na wieczorne przyjęcie. Dan był w coraz bardziej wojowniczym nastroju. Z przyjemnością zmierzy się ze smokiem. I ma nadzieję, że się z nim ostatecznie rozprawi. Chioczycy mogli się zachwycad Jayne, ale on daleki było od tego. Niech sobie zieje ogniem, jego to nie poruszy. Uczucia, jakie obudziła w nim
telefonując niespodziewanie po tak długim czasie, należały do zupełnie innego rodzaju. Najchętniej by ją teraz zniszczył. Jayne Winter. A więc odrzuciła jego nazwisko, wyparła się go. Kiedy byli razem, w ogóle nie było takiej kwestii. Tym bardziej go to teraz zabolało. Wróciła do panieoskiego nazwiska i rzuciła mu je w twarz, jakby dając do zrozumienia, że przeszłośd przestała się dla niej liczyd, że te ich wspólnie przeżyte lata definitywnie wykreśliła ze swojej pamięci, jakby nic dla niej nie znaczyły. I on też nic dla niej nie znaczył. Odczuł to właśnie w taki sposób, tak z nim rozmawiała. Ani słowem nie nawiązała do tego, co ich kiedyś łączyło, nie okazała ani odrobiny zwykłego ludzkiego zainteresowania jego losem. Nie zapytała, co porabiał, gdzie się podziewał, czym się teraz zajmuje. Co on takiego zrobił, że zasłużył sobie na takie traktowanie? Ale jeszcze boleśniejszym ciosem była wiadomośd, że podjęła pracę u Monty'ego Castle'a. Skoro nie mogła pogodzid się z jego sposobem na życie, nie mogła tego zaakceptowad, to dlaczego została asystentką kogoś, kto zajmował się dokładnie tym samym co on? I pojechała z nim do Chin, kraju nie mniej obcego i odmiennego kulturowo niż Iran. Dzidzia wyciągnęła rękę w kierunku kolorowych lampionów rozbłyskujących wśród drzew w parku, przez który właśnie przejeżdżali. Zapadał zmrok i alejki były pełne osób wybierających się z rodziną i przyjaciółmi na uroczystości związane z dzisiejszym świętem. Święto to miało wyjątkowe znaczenie - tradycyjnie uważano je za okazję do odnowienia dawnych związków i okazania sobie uczud. Ciekawe, czy Jayne wie o tym, zastanowił się Dan. Uśmiechnął się ironicznie. Jedynym powodem ich dzisiejszego spotkania jest nagła choroba Monty'ego. To jemu jest potrzebny. Nie spodziewał się więc usłyszed od Jayne żadnych osobistych wynurzeo. Ale to nie znaczy, że on nie przypomni jej czegoś z przeszłości. Nie ma zamiaru jej oszczędzad. Dziwne, jak może się potoczyd życie. Nigdy nie opowiadał Jayne o swoich starych powiązaniach z Montym Castle'em. W momencie kiedy się poznali, były to już dawno przebrzmiałe sprawy. Był już wtedy uznanym specjalistą i nie potrzebował rekomendacji. Musiało ją porazid, kiedy Monty polecił jej nawiązad z nim kontakt. Chociaż dla niego też był szokiem fakt, że Monty o niczym nie wiedział. Dlaczego ukryła przed nim, że Dan Drayton był jej mężem? I nadal trzymała to w tajemnicy? Co do tego był absolutnie pewien po dzisiejszej rozmowie z Montym. Było coraz więcej pytao, na które nie potrafił znaleźd odpowiedzi. To dlatego postanowił wstrzymad się z ostateczną decyzją. Sprawa nie jest aż tak paląca, by musiał się natychmiast zdeklarowad. Najpierw musi wyjaśnid kilka rzeczy. Względem Monty'ego już dawno nie ma żadnych zobowiązao w sensie zawodowym, odpłacił mu się już wcześniej. Ale lubił go i cenił. Co do Jayne... Przygarnął Dzidzię do siebie, wtulił policzek w jej jedwabiste loki. Pachniała tak słodko. Kochała go i ufała mu bezgranicznie. Teraz ona była dla niego najważniejsza, a nie Jayne, która odrzuciła go z taką bezwzględnością. Nie odczuwał najmniejszej skruchy. Celowo kilka razy wspomniał w rozmowie o Dzidzi. Z lekkiego zawahania i tonu Jayne natychmiast wywnioskował, że nie było to dla niej zupełnie bez znaczenia. Przynajmniej miał satysfakcję. A więc nie była aż tak obojętna, za jaką chciała uchodzid. Miał jeszcze nadzieję, że przeżyje
następny szok na widok Dzidzi. Nie ucieknie wtedy przed uprzytomnieniem sobie tego, z czego świadomie zrezygnowała. Samochód zwolnił i zatrzymał się przed schodami wiodącymi do bramy w wysokim, ozdobnie wykooczonym murze, za którym zapewne rozciągały się ogrody Lina Zhiyonga. Szofer otworzył im drzwi. - Jesteś gotowa? - uśmiechnął się Dan do wpatrzonej w niego z uwielbieniem anielskiej buzi. Roześmiał się, widząc usta złożone do pocałunku. Dręczące go napięcie przed konfrontacją z Jayne nieco osłabło. Dzidzia była tak zniewalająco piękna. Ugryź się w nos, Smoku, pomyślał, wysiadając z auta. Mocniej ujął Dzidzię i ruszył na spotkanie kobiety, o której kiedyś myślał, że będzie ją kochał wiecznie. ROZDZIAŁ CZWARTY Chioskie ogrody były tak pomyślane, by na odwiedzających je gościach wywrzed wrażenie wszechogarniającego spokoju i doskonałej harmonii. Prawdopodobnie w każdej innej sytuacji Jayne doceniłaby ich urok i dostrzegła doskonałośd i precyzję, z jaką zostały urządzone. Każdy szczegół był przemyślany: delikatny rysunek wierzbowych gałęzi zwisających nad stawem i odbijających się w wodzie, starannie pielęgnowane lilie wodne, łagodny zarys mostku przerzuconego nad lustrem wody, który prowadził do usytuowanego tuż nad brzegiem zachwycającego pawilonu, zbudowanego zgodnie z tradycjami chioskiej architektury. Nic więc dziwnego, że Lin Zhiyong tak szczycił się swoimi ogrodami. Był to rzeczywiście nadzwyczaj uroczy zakątek, ale Jayne była teraz w takim stanie ducha, że nie potrafiła się rozluźnid. W każdej chwili może pojawid się Dan z tą swoją Dzidzią. Lin Zhiyong sam wysłał po nich samochód. Jak na niego był to naprawdę wyjątkowy gest. W koocu to ona powinna się zatroszczyd o dowiezienie gości. Miała tylko nadzieję, że Lin Zhiyong nie prowadzi gry na własną rękę. Jak na razie Dan nie podpisał jeszcze żadnej umowy z Montym. O tym wiedziała z pierwszej ręki. - Dzisiejszy wieczór zaszczyci swoją obecnością specjalny gośd - oznajmił jej Lin Zhiyong. Z jego twarzy trudno było coś wyczytad. - Przyjedzie tutaj prosto z Pekinu. Czyżby miał na myśli wysokiego urzędnika rządowego? - zastanowiła się Jayne. Ta enigmatyczna zapowiedź zaniepokoiła ją nieco. Nie wiedziała, czego powinna się spodziewad. - Może się okazad, że pan Castle nie jest jedynym, który zabiega o względy pana Draytona - z kamienną twarzą dodał Chioczyk. Tym bardziej muszę się postarad, by Dan podjął się tej pracy. To konieczne, inaczej moje słowa okażą się bez pokrycia, przebiegło jej przez myśl. Czuła się osaczona, ale nie podda się bez walki. Zrobi, co w jej mocy, by wszystko się powiodło. Uśmiechnęła się z przymusem.
- Pan Drayton zawsze był człowiekiem honoru. Przykre, że pana znakomitego gościa spotka rozczarowanie. Ale jestem pewna, że paoska gościnnośd wynagrodzi mu trudy długiej podróży. - Największą przyjemnośd sprawi mu to, co sam zobaczy - powiedział Lin Zhiyong, obrzucając ją znaczącym spojrzeniem. Poprowadził ją aleją w kierunku bramy. No, przynajmniej raz zrobiłam na nim wrażenie, pomyślała Jayne. Miała nieśmiałą nadzieję, że może uda się jej przydmid Dzidzię. Nie dlatego, że była o nią zazdrosna. Chodziło o coś zupełnie innego. Przecież nie odbiera Danowi prawa do własnego życia, niech sobie ma kogo chce, ale dziś potrzeba jej dużo wiary w siebie, by sprawy potoczyły się po jej myśli. Poza tym dobrze się składa, że nadarzyła się okazja do wystąpienia w egzotycznym wieczorowym stroju, który niedawno przywiozła sobie z Hongkongu. Strojny, bogato zdobiony komplet zachwycił ją od pierwszego wejrzenia. Od razu wiedziała, że będzie w nim dobrze wyglądad. Ale kiedy go kupowała, nie przypuszczała, że przyjdzie mu odegrad aż taką rolę. Uszyta z perłowego jedwabnego brokatu góra była wyszywana w złote i rdzawe smoki. Dekolt w kształcie serca kooczył się biegnącymi do talii guziczkami. Wcięty stan podkreślał figurę, a zwiewna baskinka dodawała wdzięku. Długie, dopasowane rękawy również były wyszywane w smoki. Z górą kontrastował sięgający ziemi rozkloszowany dół z rdzawego jedwabiu przetykanego krzyżującymi się złotymi nitkami. Jayne dobrała do stroju odpowiednią biżuterię: złoty naszyjnik z perłami i długie złote kolczyki ozdobione perłą. Przy każdym poruszeniu głowy pobłyskiwały tajemniczo na tle płomiennych, spadających na ramiona loków. W tym stroju rzeczywiście zwracała na siebie powszechną uwagę. Czuła na sobie pełne podziwu spojrzenia zebranych. Ale jak będzie z Danem? Czy odniesie się do niej tak, jakby sobie tego życzyła? - Przybył pan Drayton - poinformował ją znienacka Lin Zhiyong. Zapewne dostrzegł umówiony znak zwiastujący nadejście gości. - Zechce pani powitad go razem ze mną? - zaproponował, najwyraźniej chcąc byd świadkiem ich spotkania. - Dziękuję - przystała z udanym spokojem i ruszyła razem z nim do bramy. To, że nie upadła na widok Dana, graniczyło z prawdziwym cudem. Serce zamarło jej w piersi, na mgnienie utraciła zdolnośd rozumowania. Nie wierzyła własnym oczom. Patrzyła na niego jak oniemiała, a w głowie miała tylko jedną myśl. Dzidzia... Trzymał na ręku dziecko... malutkie dziecko oparte wygodnie o jego ramię, dziecko o buzi cherubinka, rozkosznie wymachujące małymi rączkami, a różowe usteczka radośnie gulgotały na widok porozwieszanych wśród drzew kolorowych lampionów. Dziecko o ciemnych, kręconych włosach. Takich jak Dana!
Nie mogło mied więcej niż jakieś dziewięd miesięcy, z pewnością nie miało roku. Minęły dwa lata od chwili, kiedy zdecydowanie odrzuciła jego sugestie na temat dziecka. Danowi wydawało się, że w ten sposób zapełni jej czas, że uczyni ją szczęśliwą, że dziecko wzmocni łączącą ich więź. Dwa lata, czyli dośd czasu, by miał dziecko z inną; dziecko, którego pragnął, a na które ona nie chciała się zgodzid, którego odmówiła jemu i sobie. Maleostwo przyglądało się jej teraz uważnie, szeroko otwartymi, ciemnymi jak Dana oczami... Poczuła skurcz w żołądku, dziwną ociężałośd w nogach. Serce ścisnęło się jej boleśnie. Mimo to nadal udawało się jej iśd. Dan zatrzymał się. Zapewne zauważył idących mu na powitanie, więc czekał zgodnie z chioskim zwyczajem. Dopiero gdy była niemal tuż przy nim, Jayne z trudem oderwała oczy od dziecka i popatrzyła na tego, który już dawno przestał byd jej i już nigdy jej nie będzie. - Witaj, Dan. Nic innego nie przychodziło jej do głowy. Nie mogła pozbierad myśli, otrząsnąd się i przestad rozpamiętywad przeszłośd i to, co z niej zostało. - Jayne... W jego głosie wyczuła ukrywane napięcie. Miał się na baczności. Jego twarz, która zawsze tak urzekała ją swoją zmiennością, teraz była nienaturalnie martwa, nie wyrażała żadnych uczud. Tak dobrze znała każdy jej szczegół: linię czoła, zarys nosa, gładkośd policzków... pamięd podsuwała jej tyle wspomnieo... Miał regularne, świadczące o wewnętrznej sile, rysy i tylko łagodne usta zdradzały drzemiącą w nim poetycką, skłonną do głębokich przeżyd duszę. Nadal był szczupły. Na mgnienie jego ciemne oczy przytrzymały jej spojrzenie, ale zaraz zwróciły się na gospodarza. Obudził się w niej niepokój. Wzięła się w garśd i wprawnie dokonała prezentacji. Poszło jej to gładko, ale przez cały czas nie mogła pozbyd się dziwnego wrażenia wiszącego nad nią niebezpieczeostwa. Intuicja podpowiadała jej, że mimo istnienia dziecka, związku łączącego go z jego matką, Dan był tak samo spięty i przejęty jak ona. Widziała to po jego oczach, po sposobie, w jaki na nią patrzył. Też miał świadomośd zagrożenia. I czuła, że to chyba nie tylko z powodu czekającej go pracy. Bała się. Jej spokój był zagrożony. Podobnie jak jej z trudem wypracowany sposób na życie. Musi na niego uważad, nie dad się sprowokowad i mied się przed nim na baczności. Zwłaszcza kiedy przyjdzie jej zostad z nim sam na sam. ROZDZIAŁ PIĄTY Dan miał za sobą lata doświadczeo w kontaktach z przedstawicielami władz różnych paostw, więc Lin Zhiyong nie stanowił dla niego żadnego problemu. Wymienił z nim ceremonialne powitania, a Jayne mogła tylko z zazdrością patrzed i podziwiad, jak świetnie sobie radzi i jak umiejętnie unika wiążących odpowiedzi na podchwytliwe pytania gospodarza. Mimo usilnych starao Lin Zhiyong nic z niego nie wydobył. Ani na tematy zawodowe, ani osobiste.
Wreszcie Chioczyk dał za wygraną i wymówiwszy się obowiązkami gospodarza, odszedł, by z oddalenia obserwowad rozwój wydarzeo. Jayne zdecydowała, że dla niej najbezpieczniej będzie trzymad się wyłącznie spraw zawodowych. - Może przejdziemy się wokół stawu? - zaproponował Dan, z łatwością przejmując inicjatywę. - Może to spodoba się Dzidzi. Mam nadzieję, że uda się nam znaleźd nieco czasu, żeby ją troszeczkę zabawid. Poczuła, że się oblewa rumieocem. Pośpiesznie ruszyła za nim. Nawet jeśli nie powiedział jej wprost o dziecku, nie mogła mu zarzucid, że cokolwiek przed nią ukrywał. Ale to wcale nie zmieniało faktu, że czuła się fatalnie. - Nie wiedziałam, że Dzidzia to dziecko. - Wolała, żeby wszystko zostało od razu powiedziane. - Kiedy do ciebie dzwoniłam, byłam jeszcze pod wpływem szoku z powodu Monty'ego. - Monty'ego? Przez telefon mówiłaś o nim pan Castle. - Nie miałam pojęcia, że tak dobrze się znacie. - A jak dobrze ty go znasz? Aż się wstrząsnęła, słysząc jego ton. Nie odrywał od niej ciemnych oczu patrzących na nią z jawną kpiną. Zatrzymała się wzburzona i stanęła z nim twarzą w twarz. Jak śmiał sugerowad coś takiego!- - Chciałeś zapytad, czy poszłam do łóżka z facetem, który spokojnie mógłby byd moim ojcem? - wycedziła, piorunując go wzrokiem. - Robi to wiele kobiet znacznie młodszych od ciebie, Jayne. Jest coś, co je łączy - dodał, obrzucając ją spojrzeniem od stóp do głów. - Zwykle są bardzo dobrze ubrane i obwieszone biżuterią. Nie posiadała się z oburzenia. Ale ma o niej zdanie! Tylko nie wie, jak bardzo się myli! - Sama kupiłam sobie ten strój - oświadczyła z ogniem w oczach. - W Hongkongu. Zatrzymaliśmy się tam w drodze do Chin. Za biżuterię też sama zapłaciłam. - Musiała nieźle kosztowad. - Zarabiam też nieźle. A Monty Castle jest dla mnie tylko szefem. I nikim więcej. - Szefem wyjątkowo hojnym. - Bardzo sobie ceni moje umiejętności, w przeciwieostwie do ciebie. Uważa, że jestem dobrym pracownikiem. - Zawsze byłaś. - Jeśli sądzisz, że po tobie... - Urwała gwałtownie, przerażona, że tak łatwo dała się sprowokowad. - Mów dalej, Jayne - powiedział zachęcająco. - Fascynujesz mnie. Czyżbyś chciała dad mi do zrozumienia, że małżeostwo ze mną na zawsze zniechęciło cię do mężczyzn w ogólności? To nie było zupełnie tak. Po prostu żaden nie równał się z Danem, nie miał jego magnetyzmu; żaden nie miał w sobie tego czegoś, co ją pociągało. Nadal był bardzo przystojny. W wieczorowym stroju wyglądał
szałowo. Nie mogła dłużej zamykad oczu na fakty. Powinna wreszcie pogodzid się z tą oczywistą prawdą, że nigdy nie pociągał jej inny mężczyzna. Istniał dla niej jedynie Dan. Tylko i wyłącznie on. Niestety, nie można było tego powiedzied o nim. Zresztą nie trzeba było pytad, wystarczyło spojrzed - dziecko było dostatecznym dowodem. - A gdzie jest matka małej? - zapytała bez zastanowienia, świadomie wchodząc w narzuconą przez niego konwencję. - Zmarła wkrótce po porodzie. Ta wiadomośd od razu ją ostudziła. - Och, przepraszam - zmieszała się, z trudem próbując opanowad uczucia, jakie ją przepełniły: żal przemieszany z ulgą, poczucie winy i wstyd. Jak mogła radowad się myślą, że matka dziecka na zawsze odeszła z życia Dana? Biedne maleostwo zostało samo, bez matki. A przecież ani przez moment nie myślała, że mogliby dojśd do porozumienia, a już na pewno nie wchodził w grę dawny układ. Poza tym równie dobrze Dan mógł już kogoś mied. Kto wie, może nawet w drodze były kolejne dzieci! Dziewczynka, którą Dan tak czule trzymał w objęciach, wcale nie wyglądała na zaniedbaną, wręcz przeciwnie. Miała na sobie świąteczne ubranko: złotą tunikę z jedwabiu, długie jedwabne spodenki w kolorze szkarłatu, a na drobnych stopkach złote, haftowane buciki. Szkarłatne wstążki podtrzymywały jej ciemne loki. Była jak słodka laleczka ubóstwiana przez zakochanych w niej rodziców. - Czy ktoś ci pomaga przy dziecku? - To było pytanie, które się samo nasuwało. - Nie, sam się nią zajmuję. - Zupełnie sam? - zdumiała się. - Uważasz, że jest w tym coś dziwnego, Jayne? Nie odpowiedziała. Po prostu większośd mężczyzn nigdy by sobie nie poradziła, nawet by nie próbowała. No, ale Dan nie był taki jak inni. Był zupełnie wyjątkowy, niepowtarzalny. Nie dotyczyły go prawa stosowane do innych ludzi. Dlatego jedyną możliwością, by byd z nim, by żyd obok niego, było całkowite dostosowanie się do jego sposobu widzenia świata. - Ale chyba nie powiesz mi, że zabierasz to maleostwo ze sobą, kiedy idziesz przeprowadzad eksplozje. - A niby dlaczego nie? - Bo to jest niebezpieczne. - Nie ze mną. - Ale hałas. - Dzidzia lubi duże bum-bum, prawda, koteczku? - Bum-bum - powtórzyło za nim dziecko i klasnęło w rączki. Jayne poddała się, nie wygra z nim. Najgorsze, że Lin Zhiyong prawdopodobnie był świadkiem całej tej sceny. Nie może więcej dad się wciągnąd w rozmowy na tematy osobiste. Nic na tym nie zyska, a tylko nadwątli tę resztkę sił, jaka w niej pozostała. Musi się trzymad.
Jedno było dla niej jasne: Dan nie ma najmniejszego zamiaru zmieniad trybu życia. Zaczął nawet przyuczad do tego swoje malutkie dziecko. Zupełnie jakby nie miało żadnych innych potrzeb, niż przebywanie z ojcem. Ona zawsze obstawała przy tym, że dziecku potrzebny jest prawdziwy dom, by zapewnid mu poczucie bezpieczeostwa. Czyżby chciał jej udowodnid, że nie miała racji? Może to dlatego tu przyjechał? Opamiętała się. Nawet dla niego byłoby to przesadą. Lecied z Maroka do Chin tylko po to, by pokazad jej, że się myliła. Zresztą dziecko było jeszcze za małe, by cokolwiek dało się jednoznacznie powiedzied. Ale niech no tylko minie parę lat i Dzidzia zacznie chodzid do szkoły! Zobaczymy wtedy, czy będą się jej podobad ciągłe zmiany szkół i rozstania z koleżankami. Jednak teraz nie to jest najważniejsze. Musi nacisnąd Dana, wymóc na nim obietnicę przejęcia kontraktu. I musi to zrobid jak najszybciej, by ubiec konkurenta, który może pojawid się lada chwila. Jej pozycja znacznie ucierpi, jeśli Dan zacznie rozważad obie propozycje w obecności Lina Zhiyonga. - Wiem od Monty'ego, że byłeś dziś u niego w szpitalu - zaczęła ostrożnie. - Uhm. - Udało mu się złapad lewą ręką paluszek Dzidzi. To dobry znak. - Lekarze mówią, że jego stan się polepsza. Już teraz pozwolili mu na lot do domu w Australii, ale on jeszcze się wstrzymuje. Chce wyjechad dopiero wtedy, gdy zostanie podpisana umowa z tobą. Czy istnieją według ciebie jakieś problemy? - Nie. - Monty powiedział, że nie chciałeś dziś rozmawiad z nim na ten temat i prosiłeś o przełożenie tego na jutro. - Muszę dokładnie poznad całą sytuację, zanim się do czegoś zobowiążę. - Co jeszcze chcesz wiedzied? Przecież powiedziałeś, że to prosta sprawa. - Ale inne rzeczy nie są takie proste. - Na przykład? - Jayne, nie naciskaj mnie. - Powiedział to cicho, ale jego słowa zabrzmiały jak ostrzeżenie. - Zrobię tak, jak sam zdecyduję. I we właściwym czasie. Umilkła. Znała go i wiedziała, że naleganiem może tylko pogorszyd sprawę. Zdenerwuje go i nic na tym nie zyska. A, niestety, nie ma na niego żadnego wpływu i nie zdoła go skłonid, by postąpił wedle jej woli. Zresztą zawsze tak było, to przecież dlatego zdecydowała się odejśd. Okrążyli staw i doszli do mostku. Większośd gości zgromadziła się w stojącym po drugiej stronie pawilonie, w którym serwowano napoje i przekąski. Jayne nie śpieszyła się z dołączeniem do zebranych. Ciągle jeszcze nie miała pewności co do intencji Dana. Ze zdenerwowania mogłaby się zakrztusid ryżowym ciasteczkiem, które każdy dziś powinien spróbowad. Tym bardziej że te podawane zgodnie z tradycją ciasteczka symbolizowały odnowę dawnych, nadwątlonych związków. Pomyślała, że ponowne spotkanie z Danem raczej trudno byłoby uznad za odnowę ich dawnego układu!
Była coraz bardziej spięta. Wszystko szło inaczej, niż przypuszczała. Z pewnością byłoby prościej, gdyby Dan pokazał się tu z inną kobietą. Wtedy nie byłoby mowy o żadnych osobistych odniesieniach. Niespodziewane pojawienie się dziecka ugodziło ją prosto w serce. I do tego Dan w roli kochającego, pełnego poświęcenia ojca. To było jeszcze trudniejsze do zniesienia. Gdyby od niego nie odeszła... nie, nie może myśled w tych kategoriach. Przez te dwa lata udało się jej wiele osiągnąd. Nie może teraz dopuścid, by Dan umniejszył jej dokonania, odebrał jej to, do czego doszła ciężką pracą. Musi mied świadomośd własnej wartości, wiarę w siebie. I bez względu na to, jak dziś potoczą się sprawy, nie podda się. Jeszcze jest szansa, że przeżyje chwilę triumfu. Dziecko wyciągnęło rączkę w stronę jaśniejącego na ciemnym niebie księżyca i zaśmiało się radośnie. Dan natychmiast czujnie popatrzył na małą. Uśmiechnął się do niej i zerknął na księżyc. - Jak wytężysz wzrok, to zobaczysz tam panią - powiedział pieszczotliwie. - Tak mówi stara chioska legenda. Chyba ją znasz? - dodał, zwracając się do Jayne. Dan właśnie taki był: gdziekolwiek by się nie znalazł, natychmiast interesował się lokalnymi zwyczajami, historią, kulturą. Chłonął tę wiedzę jak gąbka. Jayne nigdy nie potrafiła mu w tym dorównad. To, co dla niego było czymś absolutnie naturalnym, dla niej było trudną sztuką, której musiała się uczyd i nigdy nie umiała do kooca pozbyd się obaw, czy przypadkiem nie popełnia jakiegoś błędu. Zresztą w obcych stronach na kobiety czyhało wiele niebezpieczeostw i całe mnóstwo zasadzek, zupełnie niegroźnych dla mężczyzn. - Niestety, nie mam twojej umiejętności naciągania ludzi na opowiadanie różnych historii, a sama nie czytam po chiosku - odrzekła. - No i jesteś zbyt skoncentrowana na sobie, by interesowad się czymkolwiek innym. - To nieprawda. - Aż ją zamurowało. Czyżby w taki właśnie sposób ją postrzegał? - Nieprawda? - spytał łagodnie. - Jayne, przecież ty nawet nie zapytałaś, jak się miewam, kiedy do mnie zadzwoniłaś. Myślisz tylko i wyłącznie o sobie. - Wtedy myślałam o Montym. Wypełniałam jego polecenie - wyjaśniła, po raz pierwszy zdając sobie sprawę, jak bardzo uraziła Dana, nie okazując mu ani odrobiny zainteresowania. - Potraktowałaś mnie jak całkowicie obcą osobę. Nie mogła zaprzeczyd. Tak było. A jednocześnie posłużyła się ich osobistą znajomością w rozmowie z Linem Zhiyongiem. I zrobiła to dla swoich celów. Zawstydziła się. Dan miał rację. Potraktowała go niesprawiedliwie. Przecież kiedyś łączyło ich uczucie, wspólnie przeżyte szczęśliwe chwile. Nie chciała o tym pamiętad, tak było jej łatwiej. Ale to wcale nie zmieniało faktu, że zachowała się niewłaściwie. - Przepraszam cię, byłam okropnie zdenerwowana. Nie wiedziałam, jak zareagujesz, kiedy usłyszysz mój głos i... - Bezradnie rozłożyła ręce. - Dan, robiłam to, co do mnie należy. Taką mam pracę.
- A twoja praca jest najważniejsza, co? - W jego głosie zabrzmiała lekka nuta ironii. - I czy praca zapełniła wszystkie puste miejsca w twoim życiu, Jayne? Jesteś zadowolona z tego, co teraz masz? - Staram się prowadzid różne sprawy od początku do kooca i mam efekty. To daje mi satysfakcję. Uważasz, że to coś złego? - zapytała ostrożnie, doskonale wiedząc, że wkracza na bardzo niebezpieczny teren. Byle tylko nie przeciągnąd struny. Nie miała złudzeo co do jego nastawienia względem niej. Jeden błędny krok z jej strony może przeważyd szalę i nie dojdzie do podpisania kontraktu. Dan w milczeniu rozważał jej słowa. - Czego ode mnie chcesz? - zapytała, kiedy nadal milczał. - Tego samego co ty. Satysfakcji. - Zwrócił twarz w stronę księżyca. - Legenda mówi, że żyła kiedyś pani, która nazywała się Chang Er. Jej mąż, król, był tyranem. Czy ja byłem dla ciebie tyranem, Jayne? - Nie. Nigdy. - Chang Er bała się o los swoich poddanych. Czy kiedykolwiek obawiałaś się mnie? - Nie. - Stało się tak, że niedobry król wszedł w posiadanie eliksiru, który czynił człowieka nieśmiertelnym. Chang Er uświadomiła sobie wtedy, że jego rządy będą trwały wiecznie. Widziała tylko jeden sposób, by przed tym uciec. Jayne, dlaczego musiałaś uciec ode mnie? - Zrozumiałam, że się duszę, że potrzebuję innego życia niż to, jakie tobie odpowiadało. Zacisnął szczęki, dostrzegła to. Przez mgnienie milczał, potem wrócił do swojej opowieści. - Chang Er też zapragnęła innego życia. Chciała ustrzec swój naród przed niedobrym królem, więc wykradła eliksir i sama go wypiła. W chwili kiedy butelka stała się pusta, Chang Er znalazła się na Księżycu. I mieszka tam do dziś, zupełnie sama. Urwał, po chwili dodał ciszej: - Ciekawe, czy nadal uważa, że nieśmiertelnośd była tego warta. Jak się czuje, kiedy przychodzą długie, spędzane w całkowitej samotności noce? Jak myślisz, Jayne? - Uznała, że to najlepsze wyjście i zdecydowała się zapłacid za to taką cenę. Ale noce potrafią byd bardzo długie i samotne - powiedziała cicho, żałując teraz ran, które mu zadała. - Uważasz, że gdyby mogła cofnąd czas, postąpiłaby tak samo? - Tak. Żeby w ogóle przeżyd. - Może prościej byłoby zabid króla. Zetrzed go z powierzchni ziemi. - Wbił w nią ciemne oczy. - W ten sposób nie musiałaby go więcej oglądad, nie docierałyby do niej żadne wiadomości na jego temat, nigdy więcej by o nim nie myślała. Mogłaby wtedy żyd tak, jak jej się podoba, niezależna od jego woli i zachcianek. Czy taki wariant nie przemawia do ciebie bardziej?
- Poświęcenie siebie w ofierze, to lepsze zakooczenie legendy - odrzekła ostrożnie. A więc miał do niej żal, że tak radykalnie wykreśliła go ze swojego życia, jakby nigdy nic dla niej nie znaczył. Prawda była zupełnie inna. Znaczył dla niej zbyt wiele. Przez te dwa lata panicznie się bała, że złamie swoje postanowienie, jeśli tylko nawiąże z nim kontakt, że zachwieje się jej dążenie do niezależności. Ciągle była rozdarta między pragnieniem bycia z nim i życia na własny rachunek. - Ile jesteś gotowa poświęcid, byle tylko zachowad swoją wymarzoną pracę u Monty'ego? A więc wcale jej nie wybaczył, chciał zadośduczynienia. Pytanie tylko, co go zadowoli? Mogła zrezygnowad z pracy u Monty'ego, podobnie jak dwa lata temu zrezygnowała z życia u boku Dana. To zawsze mogła zrobid, ale nie miała wcale takiej ochoty. Chodziło o coś więcej niż tylko o pracę. Prawdę mówiąc, nie była pewna, czy ponownie umiałaby odejśd od Dana. Może jest jeszcze jakieś inne wyjście, rozwiązanie, jakiego nie brała pod uwagę, kiedy desperacko postanowiła rzucid wszystko i zacząd życie od nowa? Przeniosła spojrzenie na dziecko, wygodnie ułożone na piersi Dana. Czy zdołałaby zaakceptowad jego dziecko, którego nie była matką? - Jak ona ma na imię? - zapytała. - Dzidzia. - Nie chodzi mi o to, jak ty na nią mówisz, ale o jej prawdziwe imię. - Zawsze była dla mnie Dzidzią. Nigdy nie pomyślałem o jakimś innym imieniu. - Dan, na litośd boską! Przecież dziecko musi mied normalne imię. - Nie podoba ci się Dzidzia? Ona je lubi i reaguje na nie. Nie mam zamiaru wprowadzad zamieszania i nazywad ją inaczej. - Ale co będzie, kiedy zacznie chodzid do szkoły? Zastanawiałeś się nad tym? Chyba nie myślisz, że wtedy będzie zadowolona, że tak się nazywa?! - wykrzyknęła zirytowana jego uporem. - Najwyżej będą na nią woład Dzidka. To też ładne imię. - Tylko mężczyzna może mied takie podejście! - Przecież jestem mężczyzną. A ona nie ma matki, która podeszłaby do tej sprawy jak kobieta. - Każda kobieta już w ciąży zastanawia się nad imieniem dla swego dziecka. Przecież musiałeś słyszed, jakie imiona brała pod uwagę. Na pewno ci mówiła, jak chciałaby nazwad dziecko! - zawołała. - Nie byłem z jej matką, więc nie wiem tego. - Nie byłeś z nią? No wiesz, zachodzi z tobą w ciążę, a ty... - Mylisz się. - Jak to się mylę? - Dzidzia nie jest moim dzieckiem w sensie biologicznym. Odziedziczyłem ją.
Nic już nie rozumiała. - Przecież nie można odziedziczyd dziecka! Coś takiego nigdy się nie zdarza! A zresztą po kim mógłbyś ją odziedziczyd? Przecież nie masz żadnej rodziny! Dan był jedynakiem, jego rodzice też nie mieli rodzeostwa. Zginęli podczas cyklonu na Filipinach, Dan studiował wtedy na uniwersytecie. Kiedy go poznała, był tak jak ona sam jak palec. - Pamiętasz Ninę? - odezwał się cicho Dan. - Ninę i Mike'a Lassiterów? Przyjaźniła się z Niną, kiedy mieszkali w Iranie. Nina znacznie łatwiej znosiła otaczającą je wtedy rzeczywistośd. Przed wyjściem za Mike'a spędziła wiele czasu w Etiopii, ratując umierające z głodu dzieci. Dan przyjaźnił się z Mikiem. - Co się z nimi dzieje? - Wyjechali do Somalii. Mike został zabity w czasie zamieszek wznieconych przez lokalnego watażkę. - Nie! - wykrzyknęła wstrząśnięta, nie chcąc się z tym pogodzid. Mike, który całe życie służył innym, w ramach sił humanitarnych stale śpieszył z pomocą. Do Iranu też przyjechał, by wziąd udział w akcji ratowniczej po trzęsieniu ziemi. - Byłem właśnie wtedy na Madagaskarze - ciągnął Dan. - Nina skontaktowała się ze mną, potrzebowała pomocy. Była tuż przed porodem i bała się o dziecko. Złapała jakiegoś wirusa i czuła się coraz gorzej. Lekarze byli bezsilni. Nina chyba już przeczuwała, że nie wyjdzie z tego, tak mi się wydaje. Prosiła mnie, żebym zajął się dzieckiem. Przyrzekłem jej, że to zrobię. - Nina... - szepnęła Jayne z oczami pełnymi łez. Popatrzyła na dziecko. Osierocone dziecko jej przyjaciółki, bez żadnej bliskiej rodziny, która zastąpiłaby jej miłośd matki. Nie mogła zebrad myśli. W jednej chwili tyle spraw ukazało się w zupełnie innej perspektywie. To dziecko... Dan jako ojciec... Z taką naturalnością przejął na siebie rodzicielskie obowiązki, że mógłby zawstydzid wielu prawdziwych ojców. Dał swoje słowo i wywiązał się z przyrzeczenia. Zawsze był człowiekiem honoru. Tak powiedziała o nim Linowi Zhiyongowi. - O, jesteście paostwo... - nieoczekiwanie rozległ się za nimi głos Chioczyka. Oboje odwrócili się jednocześnie. Zbliżał się ku nim. Obok niego szedł mężczyzna ubrany w tradycyjny arabski strój. Za nimi dwóch podobnie ubranych. Na ich widok przemknęło jej przez myśl, że przecież Dan prowadził w Casablance rozmowy z jakimś szejkiem. Więc to z nim przyjdzie jej konkurowad o Dana. A do tej pory jeszcze nic nie zostało ustalone!
ROZDZIAŁ SZÓSTY Gdy tylko wzrok Omara El Talika padł na Jayne, mężczyzna stanął jak rażony gromem. Dan przymrużył oko. Doskonale rozumiał, co działo się w duszy Araba. Jayne była piękną kobietą. Wiedział po sobie, jakie sprawia wrażenie na mężczyznach. Po pierwszym szoku nadchodzi chwila, kiedy umysł zaczyna rejestrowad kolejne szczegóły składające się na tę zapierającą dech kobiecośd: płomienne loki spadające kaskadą na ramiona i plecy, niebywale jasna cera, ponętnie zaokrąglone biodra, podkreślone jeszcze krojem ubioru, spływająca aż do ziemi zwiewna spódnica, zakrywająca długie nogi, których obraz tak natrętnie podsuwała wyobraźnia... I już żadna siła nie jest zdolna okiełznad dzikiego pragnienia, by porwad ją w ramiona, mied ją tylko dla siebie, sycid się jej pięknem. Znał tę gwałtowną suchośd w ustach i szaleocze pulsowanie krwi. Przeżył to już dzisiaj na własnej skórze, kiedy zobaczył Jayne idącą mu na spotkanie. Musiał się zdobyd na nadludzki wysiłek, by pozostad niewzruszonym, by zachowad kamienną twarz. Nie mogę ulec jej urokowi, ona jest mi przecież całkowicie obojętna, powtarzał sobie w duchu. A mimo to najchętniej udusiłby tego, dla którego Jayne kupiła sobie ten strój. Muszę się opamiętad, podejśd do tego na luzie. Zresztą parę rzeczy już się wyjaśniło. Okazuje się, że niepotrzebnie podejrzewał Monty'ego, a Jayne, chod nie wprost, przyznała się do samotnych nocy. Może ubrała się dzisiaj tak, żeby dodad sobie więcej pewności? Kto wie, może nawet dla niego? Ta myśl poprawiła mu humor. Omar El Talik najwyraźniej nie przeżywał żadnych rozterek ani nie zastanawiał się nad intencjami Jayne. Jak urzeczony wpatrywał się w dziewczynę płonącymi oczami. Zresztą każdy na jego miejscu zachowałby się tak samo. Jayne zawsze tak działała na mężczyzn. Chioczycy potrafili doskonale panowad nad swoimi emocjami, za to Arab nawet nie próbował ukrywad tego, co czuje. Wystarczył rzut oka, by wiedzied, co dzieje się w jego duszy. Jayne opanowała wszystkie jego myśli. Dan podświadomie zacisnął pięści. - Zna pan pana Draytona, prawda? - Lin Zhiyong uniżenie skinął głową i zrobił delikatny gest. - Witam. - Dan rozluźnił pięści i wyciągnął rękę do powitania. Musiał się powstrzymywad, by nie zmiażdżyd podanej mu wąskiej, wypielęgnowanej dłoni szejka. Nic nie trafiało do tego człowieka - mimo stanowczej odmowy przyjechał za nim aż do Chin, przekonany, że jednak skłoni go do przyjęcia oferty. Nie był w stanie pojąd, że nie każdego da się kupid. - A więc wszystko stało się jasne! - z porozumiewawczym uśmieszkiem oświadczył Omar. - Cherchez la femme! To nie jest aż takie proste, synu, skrzywił się w duchu Dan, nienawistnie śledząc zabiegi szejka, który wychodził ze skóry, by przypodobad się Jayne. - Pani Winter, pozwoli pani, że przedstawię szejka Omara El Talika - Lin Zhiyong dokooczył prezentacji. Omar pochwycił jej rękę w obie dłonie; jego długie, szczupłe palce pieszczotliwie przywarły do jej skóry.
- Poznanie pani to dla mnie zaszczyt - zapewnił ją żarliwie. - Nie sądziłem, że spotka mnie aż takie szczęście! Przy pani słooce traci swój blask! Wpadłem w zachwyt, gdy tylko na panią spojrzałem, zniewoliła mnie pani... - Omar, przepraszam, że przerywam ci te wynurzenia, ale zdrętwiała mi ręka. Jayne, mogłabyś potrzymad przez chwilę Dzidzię? Pogratulował sobie w duchu, że tak dobrze to rozegrał. Jayne, zaskoczona jego niespodziewaną prośbą, nie miała czasu na zastanowienie. Bez wahania wzięła od niego dziecko i wprawnie oparła je sobie na biodrze. Instynkt, pomyślał Dan. Demonstracyjnie wyprostował kilka razy rękę, przyglądając się spod oka, jak Dzidzia mocno łapie obie dłonie Jayne. Uśmiechnął się z zadowoleniem: Omar stracił szansę na kontynuację swoich uścisków. - Odbyłeś niepotrzebną podróż - powiedział chłodno do szejka. - Już dałem ci ostateczną odpowiedź w Casablance. - Owszem - wielkodusznie stwierdził Omar. - Ale to nie jest zmarnowany czas. Nigdy nie byłem w Chinach. Widzę szerokie perspektywy, jeśli chodzi o inwestycje. - Uśmiechnął się do Lina Zhiyonga, który skwapliwie potwierdził jego słowa skinieniem głowy. Omar przesunął wzrok na Jayne, rozpromienił się jeszcze bardziej. - I kryje się tu skarb, jakiego w życiu nie śniło mi się widzied. Myślę o pani, panno Winter. - Jest pan bardzo miły, Wasza Ekscelencjo. Dziękuję za komplement - spokojnie odrzekła Jayne. A więc nie straciła dobrego smaku. Zaciekawione dziecko wyciągnęło rączkę w stronę pobłyskującego w wycięciu dekoltu naszyjnika. Jayne łagodnie powstrzymała małą, przesuwając jej rączkę wzdłuż łaocuszka. Dan nie musiał się domyślad, że Omar tylko marzył, by móc zrobid to samo. - Panno Winter, pani zasługuje, by byd obsypaną brylantami. I szafirami w kolorze pani prześlicznych oczu - gorąco powiedział Omar. Widad było, że za wszelką cenę próbuje przyciągnąd uwagę dziewczyny. - To się pani należy. Rzucę pani do stóp bogactwa tego świata. Wszystko, co się pani tylko zamarzy, co tylko pani zechce. - Nie wierzę, by ktokolwiek był w stanie dad komuś wszystko, czego ten pragnie - z leciutką ironią odrzekła Jayne. - To nie jest takie proste. Wydaje mi się, że nigdy nie obejdzie się bez kompromisu. Problem tylko w tym, że mężczyźni zwykle uważają, że to kobieta powinna ulec i iśd na ugodę. - Rzuciła na Dana drwiące spojrzenie. - Za to oni robią tylko to, na co mają ochotę. Dan zacisnął zęby, powstrzymał cisnące mu się na usta słowa. Nie mogła mu niczego zarzucid: przecież wiedziała, na jakie życie się decyduje, a wcale jej to nie zraziło. Wyszła za niego i dopiero po jakimś czasie zupełnie zmieniła zdanie. No, ale cóż on mógł na to poradzid? - Ma pani całkowitą rację - natychmiast podchwycił Omar. - Ale pani, panno Winter, pani jest królową! Mężczyźni powinni pani pokornie służyd. Jestem na pani rozkazy. Zrobię wszystko, co tylko pani zechce. - Próbujesz innej drogi, Omar? Myślisz, że kupisz, sobie Jayne, a ja podążę za nią? - zjadliwie wtrącił Dan, zapominając o dyplomacji. Ale to
było silniejsze od niego. - Ojciec musi cię nieźle przyciskad. Nie powiedziałeś mu, że nie ma szans na moje usługi? Arab zwrócił na niego płonący wzrok. - Ubliżyłeś mi. Ubliżyłeś też damie. - W takim razie, czym według ciebie jest obiecywanie brylantów, szafirów i chęd spełnienia wszelkich zachcianek? - To hołd dla jej piękności. - Przeniósł wzrok na Jayne. - Jak pani widzi, panno Winter, pan Drayton myśli jedynie o sobie. A moje myśli są wyłącznie przy pani. W Pekinie czeka mój prywatny odrzutowiec. Zawiozę panią do najlepszych paryskich domów mody. Polecimy do Amsterdamu po najpiękniejszą, niepowtarzalną biżuterię. - Wodzi mnie pan na pokuszenie, Wasza Ekscelencjo - uśmiechnęła się Jayne. Propozycje, jakimi obsypywał ją Omar, chyba ją trochę oszołomiły. - Niestety, trzymają mnie tutaj obowiązki. - Na wszystko znajdzie się rada - zapewnił ją. Dan zagryzł usta. Nawet jeśli Jayne nie przystanie na propozycję Araba, to z pewnością dostała zawrotu głowy od obietnic, którymi próbował ją sobie zjednad. Gorzej było z Omarem. Mimo swoich lat nadal miał mentalnośd rozpuszczonego dziecka, które zawsze dostaje wszystko, czego tylko zapragnie. Było bardzo prawdopodobne, że aby zdobyd Jayne, nie cofnie się przed niczym. Tego by tylko brakowało, żeby ją teraz porwał. W dodatku ma tu dwóch goryli gotowych na każde skinienie. Najwyższy czas wkroczyd do akcji, zdecydował Dan. - Od razu cię uprzedzam, że nie życzę sobie żadnej ingerencji w plany Jayne. Ani moje. - W jego stanowczym tonie zabrzmiało ukryte ostrzeżenie. To tylko podrażniło Omara. - Panna Winter jest ponad tą marną pracą asystentki i będzie sama o sobie decydowad. A poza tym szczerze wątpię, że mógłbyś posunąd się do wyrządzenia jej krzywdy. - Jego czarne, płonące oczy z napięciem wbiły się w dziewczynę. - Pani Winter... - ...jest moją żoną - dokooczył Dan. Posłał Jayne ostrzegawcze spojrzenie. Niech no tylko powie teraz, że byłą żoną! Bez słowa zabierze dziecko i zostawi ją na pastwę Omara. Jeśli skooczy w arabskim haremie, to będzie mogła mied pretensje tylko do siebie! - Nie wierzę - szyderczo oświadczył Omar. - Panna Winter nie nosi twojego nazwiska. - A dlaczego miałaby je nosid? Ma swoje, równie dobre - odparował Dan, ale wytknięcie tego faktu uraziło jego czuły punkt. Zmieniła nazwisko, bo nie chciała mied z nim nic wspólnego. Zdusił złośd i uśmiechnął się do Lina Zhiyonga. - W Chinach kobiety nie przyjmują po ślubie nazwiska męża, a pozostają przy swoim, prawda? - Tak - potwierdził Chioczyk. - Ale dziecko byłoby przy niej. - Omar popatrzył triumfująco. - Jayne ma swoje sprawy, a ja z przyjemnością zajmuję się Dzidzią. - Jakby na potwierdzenie swych słów Dan musnął ciemne loki dziecka. - Polecam ci zakosztowad uroków ojcostwa.
Omar nadal wyglądał na nieprzekonanego. Popatrzył na Jayne. - To tylko jego zagrywka, żeby zatrzymad panią przy sobie, prawda? Dan wstrzymał oddech. A więc nadszedł decydujący moment. - To ja go tu ściągnęłam, Wasza Ekscelencjo - spokojnie oznajmiła Jayne, kładąc lekki nacisk na słówko "ja". - Pilnie potrzebujemy jego wiedzy i umiejętności. Jako mój mąż obiecał każdą pomoc, jeśli tylko znajdę się w potrzebie. Ale ta obietnica dotyczyła zupełnie innych sytuacji, z desperacją pomyślał Dan. Kiedy ją dawał, był pewien, że Jayne zmieni zdanie i wróci do niego, że ich separacja nie potrwa dłużej niż parę tygodni. Ani przez myśl mu nie przeszło, że miną dwa lata, nim znów ją zobaczy. Milczał. Miał związane ręce. Przyglądał się, jak Jayne uśmiecha się promiennie do Lina Zhiyonga, wyraźnie chcąc go oczarowad. Po chwili przeniosła wzrok na Dana. Patrzyła na niego prowokacyjnie. - Chciałabym, żeby Dan doprowadził kontrakt do kooca. Zrobisz to, Dan, prawda? Rzeczywiście zasłużenie nazywano ją Panią Smok! To on wychodził ze skóry, by uchronid ją przed zakusami szejka, a ona wykorzystała moment, by wyjśd obronną ręką i osiągnąd swój cel! Ale gra się dopiero rozpoczyna. - Tak, zrobię to wyłącznie dla mojej żony. Ale do zakooczenia prac będziemy mieszkad razem. Uśmiech zamarł jej na wargach. Oboje doskonale wiedzieli, że teraz nie miała odwrotu. Aż do zakooczenia kontraktu jest zablokowana. No, to mam trochę czasu, z satysfakcją pomyślał Dan. I wiele rzeczy do wyjaśnienia. - Poczynając od dzisiaj - postawił kropkę nad i. Poszło, ucieszył się w duchu. Teraz kolej na mój ruch. Uczucia, które zżerały go przez te dwa długie lata, nareszcie straciły na sile. ROZDZIAŁ SIÓDMY Zmusiła się, by zachowad zimną krew i nie dad po sobie niczego poznad, chod w środku wszystko się w niej gotowało. Wprawdzie Dan zobowiązał się do przejęcia kontraktu, w co tak wyraźnie powątpiewał Lin Zhiyong, więc w zasadzie mogła sobie pogratulowad, ale wypadki potoczyły się zupełnie nie tak, jak mogłaby sobie życzyd. W dodatku znalazła się w sytuacji bez wyjścia, co Dan skwapliwie wykorzystał. Traktował ją jak przedmiot, z którym może robid, co tylko zechce, zupełnie nie licząc się z jej zdaniem. To właśnie dlatego nie mogła dłużej byd razem z nim. Nie chciała już dłużej czud się jak bezwolna istota, którą on będzie manipulował. Zacisnęła usta. Trudno, nie odwróci tego, co się stało. Zamieszkają pod jednym dachem, ale teraz będzie czujna. Przede wszystkim nie może za bardzo przywiązad się do dziecka, bo to najprostszy sposób, by Dan ją zmiękczył. Jego nie musi się obawiad. Wprawdzie jest najprzystojniejszym facetem, jakiego kiedykolwiek znała, ale jego stosunek do niej skutecznie