monita0909

  • Dokumenty34
  • Odsłony7 861
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów19.2 MB
  • Ilość pobrań5 312

Darcy Emma - Rozbitkowie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :608.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Darcy Emma - Rozbitkowie.pdf

monita0909 EBooki Książki
Użytkownik monita0909 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

EMMA DARCY Rozbitkowie

ROZDZIAŁ PIERWSZY Zbliżała się północ, kiedy wreszcie opłynęli przylą­ dek. Stary kuter rybacki Garreta wziął kurs na basen jachtowy w Leisure Island. W samą porę, pomyślała Tiffany, uspokajając rozdygotane nerwy. Na widok jachtów przycumowa­ nych do mola eleganckiego kurortu straciła nagle zimną krew. Zabawki milionerów potrafią robić wrażenie. Sama wybrała godzinę. Było wystarczająco późno, żeby uniknąć tłoku, w którym rybacki statek rzucałby się w oczy, a na tyle wcześnie, by Tiffany mogła pojawić się na przyjęciu. W każdym razie na takim przyjęciu, jakie Joel Faber zwykł wydawać dla swojego wytwornego towarzystwa. Bez trudu wypatrzyła ten ósmy cud świata. Foto­ grafie super luksusowego jachtu, zbudowanego na zamówienie australijskiego biznesmena, ozdabiały w swoim czasie okładki wielu magazynów. - Tam! - wykrzyknęła triumfalnie. - To tak wygląda „Liberty"! - W głosie Garreta brzmiała nie ukrywana pogarda. - Piękna nazwa, szkoda, że na tej łajbie nie czują nawet zapachu wody. Stary szyper pracował na morzu przez całe życie. I nie miał odrobiny zrozumienia dla tych, którzy opuszczali ląd jedynie z nudów, dla zabawy. Płynął jednak dalej w kierunku „Liberty". Chciał obejrzeć ją z bliska, a potem do dzieła: pomóc Tiffany w bardzo dyskretnej przesiadce. Z pokładu dobiegały dźwięki muzyki. Zabawa o tej

o ROZBITKOWIE porze nabierała tempa, tak jak przewidywała Tiffany. Zgoda, zamiar wślizgnięcia się na jacht graniczył z szaleństwem, ale gdyby tylko dostała się do Joela Fabera, musiałby jej przynajmniej wysłuchać, a to byłaby połowa wygranej bitwy! Święcie w to wie­ rzyła. Po miesiącach daremnych wysiłków zaczęła myśleć o podstępie. Tiffany nigdy się nie poddawała. Jak na swoje dwadzieścia osiem lat miała wystarczające doświadczenie w odnoszeniu sukcesów, by uwierzyć, że została do tego stworzona... Użyła więc całego swojego talentu i umiejętności towarzyskich, żeby w sposób naturalny doprowadzić do spotkania z Fa­ berem. Tym razem na próżno. Kompletna blokada wobec każdego jej ruchu. Ale nie pogodziła się ani na moment z porażką, z myślą, że mogłaby zawieść ludzi, którzy tyle dla niej znaczą. - Cholera, goryle - warknął Garret. Wypatrzył na molo dwóch mężczyzn pilnujących wejścia na jacht. - Nie przykleili się do tego pomostu, żeby wdychać morskie powietrze. To na nic. Zwrot przez rufę i możemy spokojnie wracać do domu. - Nie! - Tiffany krzyknęła odruchowo, mimo że sama zdrętwiała, słysząc o kolejnej nieprzewidzianej trudności. - Dziewczyno, nie przejdziesz przez tę bramkę. Joel Faber znowu cię ograł. - Jeszcze nie - wycedziła przez zęby - najpierw spróbuję. Przysięgała sobie w duchu, że nawet gdyby miała nie dożyć jutra, dzisiejszej nocy pozna „Liberty" od środka. Przemknie się jak myszka albo odegra jakąś idiotyczną scenę, ale dostanie się na to przyjęcie. Nie ma wyjścia. Faber jest ich jedyną szansą, a ona stanie na głowie, żeby jej nie stracić.

ROZBITKOWIE 7 - Nic z tego nie będzie - mruknął posępnie stary Garret. - Dlaczego tak mówisz? - Tiffany spiorunowała go przenikliwym spojrzeniem. Garret spochmurniał jeszcze bardziej i zamilkł. Wszyscy pamiętający dawne czasy mieszkańcy Haven Bay reagowali podobnie na dźwięk imienia Joela Fabera. Był sławny i pochodził z ich starej rybackiej mieściny, a tu nikt nie chciał o nim rozmawiać. Nikt też nie wierzył, że Tiffany uda się cokolwiek załatwić. Podejrzewała, że zazdrościli mu sukcesu albo nie mogli darować, że opuścił Haven Bay i urządził się nieźle gdzie indziej. A może traktowali go jak dezertera, który uciekł po sztormie. Ów sztorm sprzed dwudziestu lat tkwił jak zadra w zbiorowej pamięci. Zginęło mnóstwo ludzi, dziadek Joela także. Tiffany wydawało się całkiem naturalne, że po takiej tragedii, utracie jedynego opiekuna, szesnastoletni chłopak wyjechał odmienić swój los. Żaden rozsądny człowiek nie mógł mieć o to pretensji. Od czasu do czasu ogarniał ją jednak dziwny niepokój. Czuła, że poszło o coś więcej, o czym się nie mówiło. Natychmiast odrzucała takie myśli, oskarżając się o wybujałą wyobraźnię. Garret McKeogh był najważniejszą postacią w Haven Bay i on pierwszy poparł wydaną przez Tiffany batalię o ratowanie miasteczka. On też zgodził się, że Joel Faber najlepiej zrozumiałby ich prośbę o pomoc. Aż do tej nocy nie zmieniał zdania, wziął nawet udział w dzisiejszej zwariowanej wyprawie. Dlaczego więc teraz zabiera jej nadzieję na powo­ dzenie? Ton, jakim mówił, ten zgrzyt żelaza w głosie... zupełnie jakby nienawidził Joela. Tiffany zaczęła się zastanawiać, czy nie została w jakiś sposób oszukana. Milczenie Garreta wyprowadzało ją z równowagi. - O czym ty mi, Garret, nie powiedziałeś? Dlaczego

8 ROZBITKOWIE nic z tego nie będzie? - spytała szorstko, nie ukrywając zniecierpliwienia. Jego ogorzała twarz ani drgnęła. Ze swoją bujną brodą przypominał proroków Starego Testamentu: władczych i statecznych. Spojrzenie stalowoszarych oczu utkwił nieruchomo gdzieś w oddali, ale spękane ręce gładziły koło steru bardzo niepewnie. - Nie przewidziałem tych goryli. Myślałem, że jeśli wpłyniemy tutaj od strony morza, znajdziemy się wewnątrz pierścienia jego zakichanej ochrony. Teraz wszystko na nic. Nie chcę, żeby cię aresztowali. Trzeba trochę ochłonąć. Nawet gdyby wszystko poszło źle, nie zamkną mnie za taki drobiazg, przekonywała samą siebie Tiffany. Za naruszenie porządku grozi najwyżej upomnienie. - A jednak warto spróbować - nalegała - nic strasznego się nie stanie. Garret zaciskał nerwowo palce wpatrując się w Tiffany, właściwie prześwietlał ją wzrokiem, jak gdyby za jej plecami odgrywało się coś ważnego. - Masz dobre serce, Tiffany James. Jak wszyscy Jamesowie. Dlatego nie chcę, żebyś cierpiała. Z żad­ nego powodu. - Nie jestem dzieckiem, Garret, i potrafię na siebie uważać. A jeśli chodzi o moją rodzinę, wiesz dobrze, jak zawiedzeni będą Carol i Alan, kiedy wrócę z pustymi rękami. Choćby ze względu na nich nie zmarnuję tej szansy! Wiedziała, że Garret uwielbia Alana. Całe Haven Bay interesowało się jej siostrzeńcem. Podziwiali, jak się rozwijał, na przekór wszelkim przeciwnościom losu. Alan zasłużył na przyszłość, o jakiej marzy, więc Tiffany zapragnęła mieć moc dobrej wróżki, żeby wnieść do domu Carol trochę radości i życia. Z oczu jej siostry nie znikał wyraz smutku i wyczerpania.

ROZBITKOWIE 9 Poświęciła dla syna wszystko, a teraz najwyższa pora, żeby i do niej uśmiechnął się los. Przybrani rodzice uczyli ich jak katechizmu, że „rodzina ma sobie pomagać, dzielić znoje i wspólnymi siłami nie poddawać się". Wszyscy Jamesowie byli wierni temu przykazaniu, ale Tiffany powodziło się teraz najlepiej i od niej mogła zależeć przyszłość Carol i Alana. Gdyby tylko Joel Faber poparł jej projekt. - Ze mną wygrałaś - odezwał się w końcu Garret - mam nadzieję, że uda ci się i z nim. Tiffany odetchnęła z ulgą. Staruszek po prostu martwił się o nią. To wszystko. Żadnych tajemniczych zaszłości. Chodziło o facetów z ochrony. - Dziękuję, Garret - uśmiechnęła się promiennie. Nie odwzajemnił się dobrym słowem. - Możesz tego żałować. - Zostaw to mnie - ucięła krótko i odwróciła się w stronę przystani. - Do dzieła. Płyń tam, do samego końca, i wyrzuć mnie. Garret bez słowa zajął się sterem. Tiffany zaczęła w myślach próbować rolę, której nie mogła zagrać inaczej niż doskonale. Grunt to pewność siebie, powtarzała. Sukni, którą wybrała na tę okazję, nie powstydziłaby się królowa balu. Do tego fryzura z najnowszego magazynu mody. Nie będzie się różnić od reszty. Modliła się tylko o łut szczęścia. Do tej pory wychodziła cało z każdej opresji, bo potrafiła jednocześnie myśleć i działać. Nie ma powodów do zdenerwowania. Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Tak czy inaczej dostanie się przed oblicze pana Fabera i każe mu słuchać.

ROZDZIAŁ DRUGI Joel Faber stał na pokładzie rufowym jachtu, odwrócony plecami do gości. Zabawianie ich błys­ kotliwą rozmową było męczącym zajęciem. Musiał odetchnąć od zgiełku i tej napuszonej atmosfery wielkiej gali. Wszystkich ogarnęło jakieś nerwowe, szalone podniecenie. Zachowywali się jak w gorączce, jak gdyby po raz ostatni używali radosnego, beztros­ kiego życia. Joel mógłby tej nocy upajać się kolejnym sukcesem: jego projekt przeistoczył się w bajeczną rzeczywistość. Leisure Island - najnowszy i najbardziej ekskluzywny kurort wypoczynkowy w Australii - witał gości z wielką pompą. Faber wygrał z niedowiarkami, którzy ostrze­ gali go, że za wiele ryzykuje, przecenia rynek, naraża się na bankructwo. Powinien być w siódmym niebie, tymczasem przeciwnicy zasługiwali jedynie na lekką wzgardę, a sukces okazał się zbyt łatwy i nie miał smaku wielkiego zwycięstwa. Naprawdę czuł tylko pustkę, która towarzyszyła mu wiernie od początku kariery. Teraz, kiedy cał­ kowicie zaspokoił swoje ambicje, czuł tę pustkę jeszcze dotkliwiej. Wszystko już zrobił, nie miał żadnych planów. Poświęcił temu przedsięwzięciu dwa lata życia, ale efekt był czarodziejski. Na starych mokradłach wyrosła oaza dla bogaczy: piękne pole golfowe, basen jachtowy, domy nad samym morzem z prywatnymi przystaniami, pięciogwiazdkowe hotele, luksusowe sklepy, droga na nasypie łącząca wyspę z lądem. Gold Coast było

ROZBITKOWIE 11 prawdziwą kopalnią złota. Pieniądze szukały tutaj ludzi i same wpadały do kieszeni, stwierdził kiedyś cynicznie Joel. Nie czuł się jednak wybrańcem losu, lecz jego igraszką. Coraz bardziej znudzony i ospały, tęsknił chyba za prawdziwym ryzykiem. Wydawało mu się, że od pewnego czasu nie potrafi nawet popełniać błędów i skazany jest na dobrą passę w interesach. Potrzebował gwałtownych zmian w swoim życiu, prawdziwego sztormu, który zmiótłby wszystko i zmu­ sił do podjęcia nowych działań. Jeszcze dzisiaj, po tylu latach, rozpętane żywioły przyrody wzbudzały w nim strach, uporczywy, dręczący niepokój. Nigdy tego nie zapomniał, w każdym razie nie zapomniała jego podświadomość. Trzeźwy umysł Joela musiał puścić wszystko w niepamięć, żeby ratować własną wolę życia. Nie mógł zawrócić, nie potrafił odmienić przeszłości. Gdyby wtedy miał prawo wyboru, wolałby zginąć. Ale nie miał. Jedynym wyjściem było więc iść do przodu nie oglądając się za siebie i... starać się zapomnieć. Mógł przecież się zająć czymś nowym. Nawet jeśli tym razem splajtuje, warto spróbować z czystej ciekawości. Kupił lokalną stację telewizyjną, ale czy topienie pieniędzy w niepewnej branży było dobrym pomysłem? Lepiej chyba wycofać się i zainwestować w coś korzystniejszego... coś wdzięczniejszego. Zły na siebie, że znowu myśli o interesach, odwrócił się w stronę rozbawionych gości. Po wspaniałym koncercie gwiazd, który uświetniał otwarcie nowego hotelu, wszyscy przyszli na jego jacht. Przyglądał się tym eleganckim bogatym ludziom, zdając sobie sprawę, że ich obecność na „Liberty" jest miarą jego sukcesu. Ale i to przestało wzbudzać w Joelu dreszczyk emocji. Bywał w królewskich salonach, cieszył się wszędzie uznaniem, z możnymi tego świata rozmawiał jak

12 ROZBITKOWIE równy z równym. I kiedyś to naprawdę miało znaczenie. Potem spowszedniało i stało się tylko miłym przyzwyczajeniem. Dzisiejszej nocy był nieobecny myślami, w nastroju nie pasującym do okazji. Nagle się zbuntował: czy nie potrafi się już zabawić na własnym przyjęciu? Po­ stanowił się odprężyć i korzystać jak inni z uroków życia. Brakowało mu po prostu kobiety. Przyjemności bycia z wesołą, miłą dziewczyną. Nanette wyjechała do Europy, a on był pochłonięty swoimi sprawami. Ale w taką noc... Dlaczego nie? Zauważył grzywę kasztanowych włosów Germaine - jej znak jakości w świecie modelek. Zwichrzyła je wyszukanym gestem i spojrzała prowokacyjnie na Joela. Odwzajemnił się porozumiewawczym uśmie­ chem, ale odwrócił wzrok z nonszalancją. Bal dopiero się rozkręcał... Z cynicznym rozbawieniem pomyślał, że przecież mógłby mieć każdą z nich. Łącznie z mężatkami, gdyby czuł potrzebę wikłania się w specjalne kłopoty. Kiedyś powodzenie u kobiet sprawiało mu niekłamaną radość, podniecało. Było miernikiem wartości w towarzystwie. Chłopcu znikąd, traktowanemu - bywało - jak zero, najdrobniejszy wyraz uznania poprawiał samopoczucie. Dzisiaj miał do wszystkiego większy dystans, ale skłamałby mówiąc, że nie obchodzą go kobiety. Powodzenie, prestiż, władza... one wyczuwały to na odległość. Im lepiej mu szło, tym bardziej o niego zabiegały. Ale nie miał zamiaru być wykorzystywany. Pożądanie to jedna sprawa, a stały związek zupełnie inna. Przyzwyczaił się do samotności i widział w mał­ żeństwie jedynie ograniczenie swobody. Miał teraz wolność, o jakiej marzył w dzieciństwie. Zapracował na nią. Nikomu nie był niczego winien. I nie chciał tej sytuacji zmieniać.

ROZBITKOWIE 13 Nie miał jednak zadatków na mnicha i nie widział niczego zdrożnego w swobodnych związkach. Swobod­ nych i bardzo łatwych, bo to kobiety wykazywały więcej inicjatywy i były zawsze chętne. Czasami podejrzewał, że gdyby stał się brzydki jak noc i miał siedemdziesiąt lat, notowania u pań byłyby identyczne. Bogactwo działało jak silny afrodyzjak. Odkrywał w sobie coraz głębszy cynizm, który zabijał młodzieńcze ideały, ale nie umiał z nim walczyć. Widział przecież, że większość ludzi z jego kręgu była kompletnie samolubna, zajęta tylko sobą i własną karierą - zapatrzona w siebie. Odwieczny problem ludzkości. Wiele razy miał nadzieję, że to się zmieni - kiedy wchodził w dorosłe życie, kiedy się stawał bogaty, kiedy odnosił sukcesy. Ale im bardziej wszystko się zmieniało, tym bardziej to jedno było niezmienne. Mnóstwo ludzi przybiegało dzisiaj na każde jego skinienie. Ale ilu z nich by zostało, gdyby jutro zbankrutował? Żeby przeżyć, trzeba być samowystar­ czalnym. - Utoniesz albo będziesz płynął - powiedział mu dawno temu dziadek. I nikt nie pomógłby mu dzisiaj skuteczniej niż wtedy stary Reuben. Pogrążony w ponurych myślach, Joel patrzył na morze i nagle dojrzał zbliżającą się łódź. Była zupełnie nie oświetlona, ale dzięki pełni księżyca z łatwością rozpoznał kuter rybacki. Czego on szukał wśród jachtów? Z wyłączonym silnikiem spokojnie podpływał do pomostu. W odległości około stu metrów od „Liberty" dobił burtą do falochronu, prawie w tej samej chwili zagrał silnik, łódź zawróciła dziobem ku morzu, wymknęła się zwinnie z zatoki i zginęła w ciemnościach. Joel śledził do końca znikającą sylwetkę kutra. Całe zdarzenie nie wydało mu się groźne, ale ogromnie

14 ROZBITKOWIE był ciekaw dalszego ciągu. Nie spuszczał wzroku z molo i po chwili zobaczył ją: kobietę w białej sukni, która na pewno zeszła z kutra. Wyłoniła się z mroku i cicho jak kotka mijała zacumowane przy nabrzeżu jachty. Jedno było pewne - tajemnicza dama uniknęła kontroli ochrony, która pilnowała Leisure Island od strony lądu. Dbałość o bezpieczeństwo była słabostką bogaczy. Dzisiejszego wieczoru byli wyjątkowo ost­ rożni. Wjazd na wyspę tylko dla posiadaczy biletów na koncert, gości hotelowych, stałych mieszkańców i zaproszonych gości. Poczucie wyjątkowości było ich drugą słabostką. Joel próbował zgadywać, co sprowadzało tę kobietę. Odrzucił wersję o włamywaczce; jakoś nie mógł jej sobie wyobrazić na Leisure Island. W każdym razie, kiedy kroczyła po molo, patrzył na nią nie bez przyjemności. Gdyby nagle zmieniła kierunek i gdzieś przepadła, zawiadomiłby własną ochronę. Musiał zaspokoić ciekawość. Kiedy zatrzymała się przy „Liberty", czuł się naprawdę podekscytowany. Nie było w tej kobiecie nic szczególnego, ale na pewno miała styl. Promienio­ wała z niej śmiałość i upór. I niewątpliwa uroda. Bardzo długie nogi, smukłe biodra i cienka talia wyglądały niemal dziewczęco, lecz pełne piersi zdra­ dzały dojrzałą kobietę. Jedną ręką trzymała przewie­ szony swobodnie przez ramię żakiet, w drugiej niosła błyszczącą wieczorową torebkę. Joelowi, który jeszcze kilka minut temu walczył z własną apatią, wszystko się w niej podobało: długie włosy w kolorze jasnego miodu, wielkie oczy pod osłoną ciemnych brwi i rzęs, prosty nos, wydatne wargi, arogancka broda nad dumnie wyprostowaną, łabędzią szyją. Poza koralową pomadką do ust na jej twarzy nie było śladu makijażu.

ROZBITKOWIE 15 Joel widział ją po raz pierwszy w życiu. I żadnych obcych ludzi nie zapraszał na to przyjęcie. Patrzył więc zdumiony na dziewczynę, która zbliżała się do ochroniarzy z nonszalancką pewnością siebie. Nie miał pojęcia, jak sobie poradzi. Tiffany umierała ze strachu. Nie wiedziała, czy ludzie Fabera mają listę z nazwiskami gości, czy też sprawdzają zaproszenia. Od tej pory zdana była na własną intuicję i talent aktorski. Zwrócili się do niej spokojnie, bez nuty podejrzenia w głosie. - Uprzejmie witamy. Pani zaproszenie? - Niesamowity wieczór, prawda? - Grała na zwłokę, patrząc anielskim wzrokiem na pełny księżyc. Miała kilka sekund na wymyślenie czegoś. Skąd, do licha, weźmie zaproszenie, którego nie ma? Czy uwierzą, że je zgubiła? Zbyt ryzykowne. Mogliby sprawdzić nazwisko. Musi im wmówić... Uśmiechnęła się pewnie i czarująco, otworzyła torebkę, włożyła do niej rękę i odegrała mistrzowsko następną scenę pierwszego aktu. - No tak! Zostawiłam to zaproszenie w bentleyu. Miałam je włożyć do torebki, ale nalewałam sobie drinka i zapomniałam... Na pewno leży na siedzeniu. Jedyny kłopot, że kazałam już Paytonowi odjechać do garażu. - Zrobiła rozbrajającą minę i przybrała stosowny do niej ton głosu, a raczej głosiku. - Ale to chyba mało istotne, prawda? Musiałabym wrócić do hotelu, odszukać Paytona, auto... - Bardzo mi przykro, proszę pani, ale nie mogę pani... - Już wiem! - przerwała, wcielając się niespodzie­ wanie w rozpieszczoną bogatą panienkę, która wymyś­ liła nowego psikusa. - Przecież pan mógłby być tak łaskaw i pofatygować się zamiast mnie po to za-

16 ROZBITKOWIE proszenie. Bardzo proszę! Trzeba tylko wyłuskać Paytona z baru, gdzie z pewnością przebywa o tej porze, i kazać mu odnaleźć niezbędny panom bilecik. - Droga pani, my jesteśmy na służbie. - To jakiś nonsens! Nie sądzicie chyba, że przyszłam zgwałcić waszego szefa? - Poczynała sobie dość obcesowo, ale najwyraźniej wprawiła dwóch twardych chłopców w lepszy humor. - Odwagi, panowie! Jest was dwóch. Dezercja będzie niepełna, jeśli tylko jeden z was zrobi mi grzeczność. Nagle, jakby doznała olśnienia, z gracją tancerki podniosła lewą rękę, pokazując palec ozdobiony pierścionkiem z perłowym oczkiem. Bardzo gustowny prezent od Armanda. - Pan Faber dał mi też inne, specjalne zaproszenie. Jestem trochę spóźniona. Gdyby były jeszcze jakieś kłopoty, znajdziecie mnie z nim na jachcie. Tiffany zdecydowała: teraz albo nigdy. Minęła ich dając do zrozumienia, że pogawędka dobiegła końca. Oczywiście spodziewała się, że może poczuć ciężką rękę na swoim ramieniu, gotowa była jednak rozegrać tę bitwę do końca. Joel przyglądał się ochroniarzom, którzy spojrzeli na siebie niepewnie, ale nie odważyli się zatrzymać dziewczyny. Ograła ich w pierwszorzędnym stylu. Przedstawienie warte było kilku zaproszeń i szczerze go rozbawiło. Zaczął wolno klaskać. Spojrzała na niego i na moment straciła głowę. Uśmiechnął się z wyższością, ale w głębi duszy nie mógł doczekać się chwili, kiedy znajdą się sam na sam. - Czekałem na ciebie - powiedział, wcale nie kłamiąc. Było w niej coś nieobliczalnego, niepokoją­ cego. Podobała mu się, nawet jeśli przyszła tu z zamiarem uszczuplenia kieszeni jakiemuś milionerowi. Z przyjemnością upomni się o nagrodę za staranne ułożenie listy gości. A w interesie zaproszonych

ROZBITKOWIE 17 przyjaciół będzie musiał skupić całą jej uwagę na sobie. Kiedy wreszcie dotarło do Tiffany, że Joel Faber został jej świadomym wspólnikiem, poczuła się zażenowana, ale natychmiast odzyskała tupet. Złapał ją na gorącym uczynku, lecz ani myślał wydawać w ręce sprawiedliwości. Coś w tym musi być, próbo­ wała w myślach zakpić z sytuacji. - Przepraszam za spóźnienie - szarżowała dalej, nie zdradzając się z krótkiej chwili słabości. - Stój tam. Już idę. - Byłbym niepocieszony, gdybyś kazała mi czekać jeszcze dłużej - wycedził ni to kpiąc, ni to grożąc. Roześmiała się głośno, tym razem zupełnie spon­ tanicznie, z ulgą, może nawet z radością. Joel zapomniał o swojej pustce i po raz pierwszy od dawna zachciało mu się fantazjować. Marzył, żeby ta znajomość go nie rozczarowała. Rozbierał Tiffany oczami i sam się z tego śmiał. Mogło go spotkać kilka niespodzianek naraz albo żadna. Ale jedno było pewne: spotkanie z tak utalentowaną osobą nie może być nudne.

ROZDZIAŁ TRZECI Tiffany nie dowierzała własnemu szczęściu. Joel musiał oglądać tę szopkę od początku i zamiast przeszkodzić jej, włączył się do gry. Czy rozbawiła go bezczelnością, czy też nie chciał odmawiać sobie przyjemności dania jej nauczki osobiście? Wszystko jedno. Nareszcie miała swoją szansę. Z pokładu jachtu odwróciła się jeszcze za siebie, ale na szczęście żaden z ochroniarzy nie poszedł do hotelu. Sprawa zaproszenia wyglądała na zamkniętą. Zaczęła gorączkowo myśleć o tym, co ją czekało. O Joelu Faberze wiedziała niewiele ponad to, że jest piekielnie bogaty, ustosunkowany i, co dziwne w tym towarzystwie, nie miał jeszcze ani jednej żony. Jeżeli będzie próbował wykorzystać gorliwie rolę, którą mimowolnie sama przed nim zagrała, gwałtownie pana Fabera ostudzi. Potem wyzna całą prawdę i dalej spotkanie potoczy się według planu. Jej planu. Pochłonięta układaniem pierwszych kwestii, ledwie zwróciła uwagę na śledzący ją spojrzeniami tłum gości. Nie robili na niej żadnego wrażenia - bywanie na podobnych przyjęciach zaliczyła już w szkole życia na piątkę z plusem. Tej nocy chciała rozmawiać tylko z jednym jedynym człowiekiem. Joel Faber sięgnął po dwa kieliszki szampana i czekał na swoją przygodę, oparty nieruchomo o tylną burtę jachtu. Nie zmienił pozycji, odkąd wypatrzył na horyzoncie kuter rybacki. Tiffany, mierząc w napięciu dzielące ich kroki, doznała jakiegoś bolesnego olśnienia, że oto ten człowiek czekał na nią od dawna, że coś

ROZBITKOWIE 19 ich wiąże, a teraz był tutaj, na wyciągnięcie ręki, i wszystko się wyjaśni. Może była na dobrej drodze do obłędu przez to długotrwałe, obsesyjne szukanie sposobu dotarcia do Fabera. Przez całe miesiące myślała tylko o nim, stąd chyba taka histeryczna, nie kontrolowana reakcja przed pierwszym spotkaniem. Z drugiej strony... mimo że tysiąc razy oglądała jego zdjęcia, zupełnie nie umiała się oprzeć piorunującemu wrażeniu, jakie musiał robić na wszystkich chyba kobietach. Nie spodziewała się, że jest aż tak wysoki i barczysty. Za to przesadnie ostre rysy twarzy i zapadnięte policzki pasowałyby raczej do chudego nastolatka, który bez przerwy je i zawsze jest głodny. Czarne bujne włosy były niesforne mimo starannej fryzury. Ale i on sam nie wyglądał na potulnego członka społeczeństwa. Większość znanych fotografii przed­ stawiała subtelnego myśliciela. Tiffany zajrzała tylko raz w jego czarne, jakby bezdenne oczy i zobaczyła nieposkromioną dzikość. Bogactwo, powodzenie, łatwe życie nie złagodziły ani rysów, ani charakteru. Ten facet był twardy jak rozbitek, który dał radę żywiołom, ale wyszedł z walki odmieniony. Dawną radość zastąpiła uparta, cierpliwa czujność. - Proszę się nie bać, nie będę gryzł... na razie. - Uśmiechnął się zachęcająco, podnosząc rękę z kielisz­ kiem szampana. Kpił z jej wahania, ale Tiffany sama nie rozumiała, dlaczego nagle straciła pewność siebie, dlaczego za wszelką cenę chciała zachować dystans. Nie spodziewała się, że zrobi na niej takie wrażenie. Czuła mimowolne, narastające podniecenie, irytujące, bo zupełnie nie na miejscu w tej sytuacji. Tak było kiedyś z Armandem... to się po prostu zdarza. Nie bała się seksu, ale była wystarczająco dorosła, żeby panować nad sytuacją i własnymi instynktami. Zastanawiała się, co ją tak bardzo niepokoi w twarzy

20 ROZBITKOWIE Joela. I sposób mówienia, i wklęsłe policzki, i głęboko osadzone ciemne oczy kojarzyły jej się z głodem: wielkim, nienasyconym i bez szansy na zaspokojenie kiedykolwiek. Miała ponure przeczucie, że ten zmys­ łowy głodomór przeznaczył ją na następne danie. - Ostrzegam, że jeśli mnie pan ugryzie, odgryzę się z nawiązką. - Zabrzmiało to naprawdę wojowniczo, jakby zapomniała, kto w tej grze trzyma karty, a kto powinien mieć więcej pokory. Przyszła jako petentka do znanego milionera, a spotkała mężczyznę, przed którym za nic w świecie nie padłaby na kolana. Dla żadnej sprawy. Tiffany - rasowa hazardzistka - po­ stanowiła udowodnić, że jest poza zasięgiem jego czaru i władzy. Joel roześmiał się dobrodusznie, a ona z udawaną obojętnością, ale z uczuciem, że wykonuje krok nad przepaścią, podeszła wystarczająco blisko, żeby wyciąg­ nąć rękę po kieliszek. - Dziękuję - usłyszała swój przeraźliwie zdławiony głos i z ulgą zaczęła sączyć zimnego szampana. - Szafir, prawdziwy szafir... - Zawiesił głos, jakby szukał w pamięci starego zaklęcia. - Takie niesamowite oczy widziałem ostatnio wiele lat temu. - Nie odpowiadam za ich kolor - odparła zimno Tiffany, odparowując tani -jak sądziła - komplement. - Pewnie je po kimś odziedziczyłam. Czysty przypadek. - A więc dar natury? Zgodzi się pani ze mną? - Jeżeli panu tak się podoba, bardzo proszę. - Na pewno podoba się pani - zadrwił. - Ilu mężczyzn uwiodła pani tymi oczami? - Żadnego - niech pan sobie wyobrazi. - Nie czuła się stworzona do uwodzenia kogokolwiek ani do ulegania nałogowym uwodzicielom. Joel Faber chętnie pobawiłby się nią jak nową zabawką, dlatego z przy­ jemnością go ostudzi: - Proszę uwierzyć mi na słowo, że nie mam też zamiaru uwodzić pana.

ROZBITKOWIE 21 - Byłbym zaszczycony, gdyby pani spróbowała. - Znowu ten perlisty śmiech i bezwstydnie zmysłowy, kpiący wyraz twarzy. - Pojawiła się pani jak piękna nocna zjawa... Trudno wyobrazić sobie coś bardziej prowokującego. Tiffany z trudnością udawała spokój. Była wściekła na siebie za to, że nie panuje nad biciem serca. Niech sobie będzie przystojny i ciekawy, i pociągający pod każdym względem, ale ona nie przyszła tutaj dla zabawy. - To dlatego łaskawie wpuścił mnie pan na jacht? Tylko to panu przyszło do głowy? Świeża pokusa, trochę przyjemności... - Być może. Chciała pani być ze mną - no i jest. A ja czekam z zapartym tchem na następny ruch. Joel niepewny, z zapartym tchem czekający speł­ nienia ślepego losu! Bardzo zabawne: wyobraziła sobie natychmiast taką tragikomiczną scenę z niemego filmu. O nie! Prawdziwy Joel brał życie w swoje ręce, niczemu się nie dziwił, wszystko na zimno rozważał i sam decydował. - Przykro mi, że się pan zawiódł - miała ochotę wybuchnąć głośnym śmiechem - ale nie planowałam zamachu na pańskie ciało. - Szkoda! Chce pani powiedzieć, że będę musiał pozabiegać o zmianę tak bezlitosnej decyzji? - Zdarza się to panu? Zabiegać o dziewczyny? - Niezbyt często, szczerze mówiąc, ale gotowy jestem zrobić wyjątek. - Stopień tej gotowości jest miarą pańskiej nudy. Dobrze się składa, to młyn na moją wodę. Jeżeli pan tak się nudzi, mam szansę zająć pana nowym projek­ tem. Po to tu przyszłam. - Ach tak! - Cyniczny grymas wyrażał wszystko. - Brawo! Bez owijania w bawełnę, prosto do celu!

22 ROZBITKOWIE Przynajmniej nie stracimy czasu na udawanie. Cho­ ciaż... z panią... poudawałbym przez chwilę z roz­ koszą. Czuła na sobie wyzywający łakomy wzrok i pąso­ wiała ze złości. - Usługi seksualne nie są moją specjalnością, panie Faber. Nasza rozmowa przybiera niepotrzebnie od­ rażający ton. Miałam zamiar prosić pana o pomoc. Zawrzeć czysty, jasny układ. - Superponętna forma przedstawiania oferty. Użyła pani swoich wdzięków z klasą. Bardzo przekonywa­ jąco. - Drażnił ją z pełną premedytacją. - Dobrze pan wie, że nie dostałabym się przed pańskie oblicze, gdybym nie zagrała przekonywająco. Stał się pan bardzo niedostępną osobistością. Zabie­ gałam o tę audiencję od miesięcy. Nic do tej pory nie sprawiło mi większych kłopotów niż wejście na „Liberty". Potrafi pan to zrozumieć? - Pani i tysiące pani podobnych mają w nosie mnie i cały świat, ale przejdą po trupach, żeby dostać to, czego chcą. Liczy się tylko wynik. Cel uświęca środki. Prawda? - Zrobił dłuższą pauzę, jakby przed zadaniem ostatecznego ciosu. - Więc ile mam dać pieniędzy? Może sprawiła to nuta szyderstwa w głosie, może poczuła się upokorzona jego tonem wyższości, wyro­ kiem, który wydał na nią bez sądu. W każdym razie nie chciałaby teraz spojrzeć w lustro. Wzbierał w niej ślepy gniew. Kto mu dał prawo traktować tak ludzi? Dlaczego nie raczył jej nawet wysłuchać? - Nie wyciągam ręki po jałmużnę - wycedziła z dziką pasją - mam coś do zaproponowania. - Bardzo jestem ciekaw pani propozycji. - Radosny cynizm był jego ulubionym orężem. - Cóż pani może mi zaoferować? - Poczucie sensu, poczucie przynależności.

ROZBITKOWIE 23 A więc stara, wysłużona śpiewka. Odezwał się zmęczonym głosem: - Proszę, niech pani przestanie. Przejdźmy do rzeczy. Poznałem wielu nawiedzonych, którzy używali mnie do różnych słusznych celów, darujmy więc sobie kazanie. Odkąd pani zarzekła się płomiennie, że nic z tych rzeczy, że „co pan sobie wyobraża" i tak dalej, bez wahania przypisałem panią do kasty dobroczyń­ ców... I na tym kropka. Żadnego gadania o dobrych uczynkach. Co za dużo, to niezdrowo. Dzisiaj szcze­ gólnie nie mam do tego nastroju. A skoro każdy wynik mierzy się gotówką, niech pani powie po prostu, ile pani trzeba, a ja się zastanowię. Gniew Tiffany zamieniał się w upokorzenie i wstyd. Czuła, że krew odpływa jej z twarzy. To prawda, że przyszła wyciągnąć po coś rękę. Była samolubna i ślepa. Do głowy jej nie przyszło, że taki milioner ma normalne ludzkie potrzeby. Joel skrywa je pod twardym, cynicznym pancerzem, ale za jaką cenę? Nie powie, że niczego od niego nie chce, bo to nieprawda. Nie może się też wycofać. Nadzieje Carol i Alana na lepszą przyszłość zależą od tego spotkania. Albo od innego spotkania, z kimś innym, jeżeli Joel Faber powie: nie. - Przykro, że tak to pan odbiera. Żałuję, że musiałam się u pana zjawić w takich okolicznościach. Chodzenie po prośbie, obojętne w jakiej sprawie, nie jest zabawne. Ale wiem, że od pana mogłaby zależeć wielka rzecz. Chodzi nie tyle o pieniądze, co o pańskie poparcie i radę. A cały wysiłek zwróciłby się z nawiązką. - W jaki sposób? - Joel nie widział powodu, żeby zmieniać zdanie na temat opłacalności aktów dob­ roczynnych. - Czy prawdziwa satysfakcja w ogóle pana in­ teresuje? - zapytała Tiffany bardzo powoli, świadoma,

24 ROZBITKOWIE że zysk finansowy jest raczej ostatnią pozycją na liście jego nie spełnionych potrzeb. Właściciel tego jachtu mógł mieć jedynie kłopot z wydawaniem pieniędzy. W zmęczonych oczach Joela pojawił się pierwszy błysk zainteresowania. - Proszę kontynuować. Chciałbym natychmiast usłyszeć, co według pani sprawia mi satysfakcję. - Uszczęśliwił pan całe Leisure Island. Był pan głównym motorem i sprawcą tego cudu. Musiało to panu dać odrobinę satysfakcji. - Odrobinę. - Czy nie cieszyłoby pana jeszcze bardziej, gdyby... coś podobnego stało się z miasteczkiem, które znaczy dla pana więcej niż ten przypadkowy kawałek ziemi... Przymknął oczy i zacisnął wargi w nagłym odruchu buntu. - Żaden kawałek ziemi nie znaczy dla mnie ani więcej, ani mniej - mówił lodowatym, spokojnym tonem. - Sprzedaję, kupuję. Nie przywiązuję się do nikogo ani niczego. Nie należę do żadnego miejsca i myślę, że to wystarczy. Czy ma pani w zanadrzu coś ekstra? Kolej na pani ruch. Tiffany taki bezmiar samotności wydał się niewyob­ rażalny. Nie mieć nikogo, nie wracać do domu... Czy człowiek może żyć w próżni? Ona miała zawsze dużą rodzinę, grono przyjaciół i uważała, że to naturalne. Czy Joel Faber wybierając sukces i bogactwo musiał oddać duszę diabłu? - Minęło dwadzieścia lat, ale Haven Bay zapewne coś dla pana znaczy? - Modliła się, żeby nie zaprzeczył. Przecież musiał przeżyć kilka szczęśliwych lat w dzieciń­ stwie, które zachował w pamięci. Utkwił w oczach Tiffany przeraźliwie skupione, zacięte spojrzenie, które ją raniło, mroziło krew w żyłach, dusiło... Wywołała nieświadomie jakieś

ROZBITKOWIE 25 upiory przeszłości i musiała podzielić z Joelem grozę tamtego przeżycia. - Tamte oczy... - wyszeptał nieswoim głosem, jakby z zaświatów albo koszmarnego snu. I nagle zapytał szorstko: - Czyja to sprawka? Kto panią przysłał? - Nikt. To był mój pomysł. - Kim są pani rodzice, krewni? Tiffany była kompletnie oszołomiona. Z tego, co wiedziała, nie miała prawdziwych krewnych, była dzieckiem adoptowanym, odpowiedziała więc bez zastanowienia: - Nie mam żadnych prawdziwych krewnych. Z dru­ giej jednak strony, pochodzę z olbrzymiej rodziny, najlepszej na świecie... - Gadulstwem próbowała rozładować sytuację. - Jak ma pani na imię? - burknął. - Tiffany James. - James... - powtórzył jak echo, uciekając myślami w przeszłość, którą - zdawało mu się - pogrzebał raz na zawsze. Tiffany pomyślała nagle z żalem, że Garret powinien jej powiedzieć, ostrzec, sama nie wiedziała przed czym, ale stary rybak musiał ukrywać jakąś tajemnicę. Joel niespodziewanie odwrócił się w stronę burty i wylał resztę szampana ze swojego kieliszka do morza. Zrozumiała, że dla nich przyjęcie się skończyło. Twarz, którą teraz pokazał, miała wyraz beznamiętny i nieprzenikniony. Uleciał gdzieś cały męski czar. Surowy wzrok wymuszał dystans, którego nie wolno było jej łamać. - Proponuję, żebyśmy przeprowadzili tę rozmowę w mojej kabinie. - Zdanie zabrzmiało jak rozkaz. - I zachowajmy ją dla siebie. Może pani mówić bez obaw, co pani tylko przyjdzie do głowy: obiecuję, że nie będę przerywał. Ale wiedz jedno, panno Tiffany James, dojdę do źródła tego spisku. I zedrę z pani

26 ROZBITKOWIE wszystkie maski. Będzie pani naga. Zrozumie pani, że igra z ogniem. Jeżeli się pani nieostrożnie poparzy i będzie bolało, proszę mieć pretensję wyłącznie do siebie. Powinna być zadowolona, bo takie postawienie sprawy nie odbierało jej nadziei. Ale czuła się okropnie, przerażające słowa Joela wywoływały w niej mdłości. Zapomniała, że kilka minut temu drżała jak przed filmowym amantem. Teraz drżała ze strachu na myśl, że zostanie z nim sam na sam. Ani myślał czekać na odpowiedź. Oddał kieliszki kelnerowi i zaczął torować jej drogę przez gęsty tłum gości, lekceważąc komentarze, odpierając wszelkie próby zatrzymania ich. Tiffany szła za Joelem posłusznie, powtarzając sobie w duchu, że wcale się nie boi. Nie należała do żadnego spisku, nie miała nic do ukrycia... Ale dlaczego on myślał, że jest inaczej? Co chciał z niej wydobyć? Co w istocie znaczyło dla niego Haven Bay? Z jednego zdawała sobie sprawę: było mnóstwo tajemnic, a Garret McKeogh zachował się wobec niej nielojalnie, jeżeli coś wiedział. Mógł też uważać, że wywoływanie duchów z przeszłości zaszkodzi ich spotkaniu. Ale co miał do tego kolor jej oczu? I co w takim człowieku jak Joel mogło mieć moc nisz­ czącego ognia? Tajemniczy milioner rodem z Haven Bay zrobił na niej ogromne wrażenie. Postanowiła jednak znaleźć dość rozsądku, żeby wybić sobie z głowy głupie myśli. Nic dobrego by z tego nie wyszło... Przyszła tu w jednej sprawie, bardzo ważnej, i mają potraktować jak życiową misję!

ROZDZIAŁ CZWARTY Joel Faber otworzył drzwi kabiny i wciągnął Tiffany do środka. Nerwowo rozglądał się dookoła, jak po zupełnie obcym apartamencie. Wnętrze było im­ ponujące, godne tego jachtu: stylowe meble, obrazy na drewnianych ścianach, puszysty dywan, wielkie królewskie łoże... Cicho trzasnęły drzwi i dopiero wtedy serce pod­ skoczyło jej do gardła. Cofnęła się odruchowo, lecz Joel, oparty o drzwi, zagradzał jedyną drogę odwrotu. Ani przez moment nie miała zamiaru uciekać, ale intymność tego pokoju sprawiała, że nieokreślony lęk, który czuła na pokładzie, zmienił się w dotkliwy fizyczny strach. Drwiąca mina i ponury wzrok Joela nie zapowiadały zawieszenia broni. - Czyżby traciła pani odwagę, panno James? - Proszę się uspokoić, panie Faber. Zostało mi jej tyle, ile trzeba. Ja nie mam nic do ukrycia. - Chciała pani powiedzieć, że ja mam? - A ma pan? Roześmiał się niespodziewanie łagodnie, a Tiffany dreszcz przebiegł po plecach... już nie ze strachu. - Droga panno James, moje sekrety są moją słodką tajemnicą. I pozwoli pani, że tak już zostanie. Joel podszedł do nocnej szafki, wyjął ze stojącego tam pudełka jedno cygaro, przyciął je z miną gangstera i zapalił. Zaciągnął się dymem z odchyloną do tyłu głową, skupiony, jakby odprawiał magiczny rytuał. Potem jeszcze bardziej hardym wzrokiem spojrzał na Tiffany.

28 ROZBITKOWIE - Nie przeszkadza pani dym? Najwyraźniej marzył o tym, żeby przeszkadzał jej dym albo cokolwiek innego, żeby pod obojętnym pretekstem mógł się na nią rzucić i znokautować bez walki. - Nie. - Odmówiła Joelowi zbyt łatwej satysfakcji, ale rola kozła ofiarnego przyprawiała ją o katusze. Gdyby przynajmniej wiedziała, za co... - Proszę usiąść w fotelu i opowiedzieć mi o sobie. Mam nadzieję, że wszystko ułoży się w fascynujący zbieg okoliczności, który przywiódł panią do mnie... Kilka gładkich, nieszczerych słów, nie zachęcających w żadnym razie do opowiadania życiorysu. Z drugiej strony, myślała Tiffany, kontrolowana arogancja kryjąca prawdziwe uczucia. Wolałaby sama narzucić styl tej rozmowie, ale skierowanie jej na osobiste tory mogło zaprzepaścić szansę powodzenia głównej misji. Przypomniała sobie, po raz kolejny, że nie przyszła na spotkanie z Joelem z Haven Bay, tylko z bardzo poważnym biznesmenem Joelem Faberem. Zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku foteli. Na jednym położyła żakiet i torebkę, na drugim usiadła, czując się jak w teatrze jednego widza. Im bardziej paliło ją to natrętne spojrzenie spod przy­ mkniętych powiek, tym zimniej musiała grać. Twarz Fabera, poza twardym nieprzeniknionym wzrokiem, była zupełnie bez wyrazu. Jak maska z otworami na oczy. - Do Haven Bay powróciły wieloryby. - Po­ stanowiła zacząć od sedna sprawy, żeby wymusić na nim pierwszą żywą reakcję. Udało się. Dostrzegła błysk zdziwienia w pozornie nieruchomych oczach. - Musi je pan pamiętać. Starsi ludzie mówią, że kiedy był pan chłopcem, zawsze tam przypływały. Aż tu nagle okazało się, że powymierały. Zostało ostatnie kilkaset sztuk, potem coraz mniej i mniej...