muniek6

  • Dokumenty45
  • Odsłony2 229
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów82.0 MB
  • Ilość pobrań1 477

Carla van Raay - Boża Ladacznica

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Carla van Raay - Boża Ladacznica.pdf

muniek6 EBooki
Użytkownik muniek6 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 497 stron)

Carla van Raay BOŻA LADACZNICA przełożyła Anna Wojtaszczyk CAPRICORN Media Lazar

Łaska jest zawsze obecna. Niechaj opuści cię nie-łaska, czyli myśl, że laskę utraciłeś. PAPAJI (HLW POONJA), BOMBAJ, 1975

Spis treści Słowo wstępne 13 Przedmowa 15 Hierarchia w Zgromadzeniu Wiernych Towarzyszek Jezusa (FCJ) 19 CZĘŚĆ PIERWSZA Katolicka dziewczynka 23 A jednak niedoskonała 30 Pierwsze upokorzenia 42 Pęd chwastu 48 Wojna i weekendy 61 Chwast rośnie 69

Dorastanie 81 Życie w nowym kraju 89 Nowe wino w starych bukłakach 101 Od pocałunków zachodzi się w ciążę 114 CZĘŚĆ DRUGA Proszę się o kłopoty 141 Więcej kłopotów 159 Anglia 176 Zakazana miłość 185 Cichy obłęd 207 Zima złych snów 234 Witaj w domu, siostro 254 Nie tak szybko, siostro 269 Kości zostały rzucone 289 CZĘŚĆ TRZECIA Wolna! 313 Kup mnie 348 Na diabelskim młynie życia 371

Boża Ladacznica 380 Waza pęka 399 Zbudź się, martwa księżniczko 419 Waza się rozpada 444 Prosiłaś się o to, Carlo 470 Z gruntu niewinna 482 Boże dziecko 499 Do mojego ojca 506 Podziękowania 508

Słowo wstępne W „Bożej Ladacznicy" Carla van Raay z przejmującą uczciwością pisze o swoim niezwykłym życiu. W 1987 roku pomagałam grupie kobiet i podczas kilku tygodni, jakie spę­ dziłyśmy razem, dzieliłyśmy się doświadczeniami, rozwiązy­ wałyśmy problemy i w końcu opowiadałyśmy historie życia - niektóre krótkie, inne długie, z lękiem i zażenowaniem, ze Izami i śmiechem. Wszystkie te opowieści, prawdziwe i poru­ szające, przynosiły ulgę opowiadającym. A wysoka, szczupła, nieśmiała, śmiejąca się nerwowo kobie­ ta zafascynowała nas opowieściami o życiu klasztornym i po­ dejmowanych później szaleńczych, nieprawdopodobnych usi­ łowaniach, by nadać jakiś sens swojemu istnieniu. Nie sądzę, by którakolwiek z uczestniczek tej grupy mogła kiedyś zapo­ mnieć Carlę. Wszystkie ją pokochałyśmy - za jej uczciwość, odwagę, pocieszne poczucie humoru, a najbardziej za jej nie­ winność. Nie wiedzieć jak, pomimo maltretowania, lęku, uwa­ runkowań i szaleńczych wyborów, jakich Carla dokonywała w życiu, udało się jej osiągnąć to, co niemożliwe - pozostała niewinna. To rzadka cecha w dzisiejszych czasach. Wszystkie kobiety z grupy, bez wyjątku, błagały ją, by napisała tę książkę.

Kiedy przewracałam kartkę za kartką, chwyciła mnie po­ nownie za serce ta wzruszająca i niemal niewiarygodna opo­ wieść. Ale z drugiej strony, jeżeli znało się Carlę, nie wyda­ wała się ona wcale niewiarygodna. Persephone Arbour, Perth, zachodnia Australia

Przedmowa Przed wielu laty, kiedy zaczynałam pisać tę opowieść, była ona pełną goryczy i gniewu operą mydlaną, mającą zdema­ skować „te wstrętne zakonnice". Zamierzałam ogłosić całe­ mu światu, co przez dwanaście i pół roku przecierpiałam w klasztorze, i rozpalić trochę gniewu na kościół katolicki i wszystko, za czym opowiada się ta instytucja. Przestałam się kierować tą przesłanką i kiedy mój gniew osłabł, w 1986 roku zwróciłam się do ówczesnej radnej, Joan Waters, kobiety wpływowej w mieście Perth w zachodniej Au­ stralii, by pomogła mi w poszukiwaniu wydawcy. Uzbrojona we wstęp do proponowanej książki, pierwszy rozdział, stresz­ czenie następnych oraz swoją fotografię postulantki w Zgro­ madzeniu Wiernych Towarzyszek Jezusa (FCJ)*, nie miałam żadnych problemów z przekonaniem jej, że tę opowieść war­ to wydać. Na moją prośbę skontaktowała się z prasą. Chociaż * Faithful Companions of Jezus - zakon założony w 1820 r. w Amiens we Francji przez Marie M. de Bonnault d'Houet; zakony FCJ istnieją w wielu krajach Europy (w Anglii, we Włoszech, w Szwajcarii i Irlandii), a także w Australii, Kanadzie i USA; reguła opiera się na regule jezuitów (przyp. red. ).

dokładałyśmy wszelkich starań, żeby zachować kontrolę na tekstem, we wszystkich niedzielnych gazetach w całym kraju ukazał się sensacyjny artykuł: D L A C Z E G O Z M I E N I Ł A M KLASZTOR NA B U R D E L . EKS-ZAKONNICA OTWAR­ CIE M Ó W I O SWOJEJ N O W E J ROLI. Natychmiast zaniepokoiło to moich czterech braci i siostrę w Melbourne; błagali mnie, żebym nie publikowała tej książ­ ki ze względu na naszych rodziców. Nie tylko poczuliby się głęboko zranieni po zapoznaniu się ze szczegółami z życia swojej niegdyś szanowanej, a teraz zbłąkanej córki, ale publi­ kacja mogłaby również popsuć ich relacje z zakonnicami, od których byli uzależnieni. Chociaż przeszli już na emeryturę, mieszkali nadal w domu udostępnionym im przez zakon. Zgodziłam się i kiedy zwrócił się do mnie wydawca, pozwoli­ łam, by okazja umknęła. Oboje moi rodzice już nie żyją, a wszystkie związki z FCJ, poza przyjacielskimi, zostały zerwane. Wiele zakonnic za­ mieszanych w tę historię jest teraz w bardzo podeszłym wie­ ku albo już nie żyje. Bohaterki mojej opowieści są dla mnie jak róże na krzewie: niegdyś kwitły kolorowo, a teraz wiele wyblakło i obumarło. Nie chodzi mi o to, by okryć niesławą pamięć ich kwitnienia, ale by wydestylować naukę z ich czy­ nów oraz moich. Bo czy nie wyłącznie na tym polega życie? Bóg tchnie swym oddechem i oto jesteśmy: różane, żywe oso­ by, krwiste i zadufane w sobie, na scenie o bardzo ograniczo­ nej przestrzeni. A potem Bóg znowu tchnie - albo może wes­ tchnie, patrząc na przedstawienie - i wszyscy znikamy, wracamy do miejsca, z którego wszystko przychodzi. Niech Bóg błogosławi tym starym różom i mnie również - róży, która zbliża się do wieku, o którym na ogół się nie wspomina, chyba że to nieuniknione. „Boża Ladacznica" to uczciwa autobiograficzna relacja oraz - co nieuchronne - bardzo osobista interpretacja wydarzeń. Dojrzałam pod względem emocjonalnym i moja opowieść w zamierzeniu ni­ kogo ma nie zranić. Z tego powodu pozmieniałam nazwiska, by uniknąć ewentualnej identyfikacji osób, które jeszcze ży­ ją, a poza tym poprzestawiałam niektóre szczegóły. Członko-

wie mojej rodziny, dawne członkinie mojej zakonnej społecz­ ności, jak również moi eks-klienci w seksbiznesie spokojnie mogą utrzymywać, że moja opowieść to fikcja. Jeżeli któraś ze wspomnianych w tej książce osób żyje jesz­ cze i uzna, że została niezasłużenie skrytykowana, albo bę­ dzie miała poczucie, iż nie oddałam jej sprawiedliwości, chcę powiedzieć jasno, że ta opowieść pokazuje przede wszystkim mnie samą. Przez lata, kiedy pisałam historię Carli - dziewczyny, któ­ ra dorastała na katolickim południu Holandii i przyjechała do Australii w wieku dwunastu lat, a potem w dziewiczym wieku lat osiemnastu zdecydowała się wstąpić do klasztoru i opuścić go w dziewiczym wieku lat trzydziestu jeden - za­ częło mi świtać, że tego wyboru uniknąć nie mogłam, że mu­ siałam zostać zakonnicą, a potem prostytutką. Były to role, które odgrywałam, a w których wyrażała się bardziej moja nerwica niż moje prawdziwe ja. Musiałam doświadczyć tego, kim nie jestem, żebym mogła odkryć, kim jestem. Może tak działa życie; w moim przypadku tak właśnie zadziałało. „To, czemu się opieramy, uporczywie trwa" jest dobrze znanym powiedzonkiem. Nie rozumiałam seksu, bałam się go, tłumiłam myśli o nim i przez to przez cały czas miałam nim zaprzątnięty umysł. Później, aby go zrozumieć, ekspery­ mentowałam na różne wspaniałe i nie całkiem wspaniałe sposoby. Moja książka opisuje i jasne, i ciemne strony życia prostytutki oraz cierpienie wynikające z bezgranicznego po­ błażania sobie. Zalety czasów, w jakich żyję, i pomoc przyjaciół pozwoliły mi uświadomić sobie, kim jestem, i się zmienić. Pławienie się we wspomnieniach może nie być dobre, ale ignorowanie ich jest na pewno niebezpieczne. Zamierzam więc opowiedzieć moją historię i skończyć z nią raz na zawsze, bo już nigdy wię­ cej nie chcę tego przeżywać!

Hierarchia w Zgromadzeniu Wiernych Towarzyszek Jezusa (w kolejności znaczenia i zwierzchnictwa) Wielebna Matka Generalna. Przełożona generalna. Stoi na czele zakonu; rezyduje w Domu Matki w Anglii. Wielebna Matka Prowincjonalna. Nadzoruje prowincję; na przy­ kład Australię (gdzie były cztery klasztory). Wielebna Matka/Matka Przełożona. Rządzi klasztorem. Profeski wieczyste. Zakonnice, które złożyły śluby wieczyste po okresie ośmiu i pół roku. Starszeństwo wśród nich także nada­ wało status. Profeski czasowe. Zakonnice, które złożyły pierwsze śluby po ukończeniu nowicjatu albo odnowiły je po trzech latach od jego zakończenia. Nowicjuszki. Dziewczęta, które przechodzą dwuletni okres próbny, po postulanturze, a przed złożeniem pierwszych ślubów. Postulantki. Dziewczęta, które przechodzą pierwsze sześć miesięcy probacji albo okresu próbnego. Siostry świeckie. Przede wszystkim pracownice fizyczne, które wspierają siostry nauczycielki gotowaniem, sprzątaniem i pra­ niem. Często otrzymują pomoc od postulantek i nowicjuszek. Świeckie siostry przechodzą podobny okres probacji jak zakon­ nice po ślubach wieczystych, ale nie mają prawa ubiegać się o stanowisko we władzach.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Katolicka dziewczynka Urodziłam się dwudziestego ósmego października 1938 roku, siedem minut po czwartej po południu w Tilburgu, ma­ lutkim holenderskim miasteczku. Dla mojej matki było to pierwsze i najstraszniejsze zetknięcie się z porodem. Dla mnie - pierwsze zetknięcie się z grzechem pierworodnym, który oznaczał, że jestem zbyt niegodziwa, by mnie ktoś po­ całował, zanim zostanę ochrzczona. Wybrałam sobie kapryśną porę na urodziny. Zimne po­ dmuchy wiatru mieszały się z ciepłymi. Przechodnie hałaśli­ wie roznosili po chodnikach i gankach liście, które spadały z platanów, dębów i kasztanowców. Róże jeszcze się ociąga­ ły; ich woń mieszała się z ostrą wonią chryzantem i mrocz­ nym zapachem ziemi w mgliste poranki. Lato odchodziło i myśli ludzi zwracały się nieuchronnie ku zimie. Dom, w którym się urodziłam, stał w rzędzie innych do­ mów. Każdy z szeregowców miał pięterko i lukarnę w stro­ mym dachu. Z przodu był maleńki ogródek, akurat taki, że­ by zmieściły się w nim krzewy niebieskich hortensji, otoczony niskim murkiem wykończonym przyjemnie zaokrąglonymi cegłami - idealne miejsce do przycupnięcia, kiedy ładna po-

goda wywabiała ludzi na zewnątrz, by sobie pogadali. Po­ dwórko za domem było za małe, żeby dało się tam uprawiać jarzyny, i między innymi dlatego wyprowadziliśmy się stam­ tąd po wojnie. Uliczka nosiła prowokującą nazwę Malsenhof, co oznacza „ogród rozkoszy" albo „bujny ogród". Nie była jednak godna takiej nazwy, a dziś już jej tam wcale nie ma, zniknęła, by zro­ bić miejsce szeregom całkiem nierozkosznych bloków. Matki w tamtych czasach rodziły dzieci w domu; lekarza wzywano wyłącznie wtedy, kiedy w oczywisty sposób groziła katastrofa. Moja krańcowa niechęć do tego, by się urodzić, została w końcu przezwyciężona stalowymi kleszczami, któ­ rymi lekarz wyszarpnął mnie z wyschłego łona matki na świat. Moja piękna matka miała dwadzieścia pięć lat, mój przy­ stojny ojciec dwadzieścia cztery, ale - decydując się na dzie­ ci - nie za bardzo zdawali sobie sprawę, co robią. Jedno natomiast nie budziło ich najmniejszych wątpliwości: mia­ łam być cudownym dzieckiem, jakim nigdy nie było żadne z nich. Zamierzali wychować mnie na cudowne dziecko, które zrobi wrażenie na członkach rodziny oraz sąsiadach. Dla matki było to nawet ważniejsze, ponieważ jej rodzina sprzeciwiała się temu małżeństwu, uważając, że popełniła mezalians. Kiedy wydałam pierwszy obowiązkowy wrzask, położna wytarła mnie do czysta i podała mojej rozdygotanej matce, żebym possała pierś. Matka poczuła się ze mnie dumna, co do tego nie ma wątpliwości, i dumna ze swego osiągnięcia, kiedy już niemal zapomniała o bólu, a cały bałagan został w zasadzie posprzątany. A ja byłam słodka, co bardzo pomo­ gło. Zaraz potem pomyślała, że trzeba mnie ochrzcić. Urodziłam się w społeczności katolickiej, której członko­ wie wierzyli, że człowiek z natury jest grzeszny. A to ozna­ czało dla nich zło od samego początku oraz w samym jądrze istnienia człowieka. Ludzie w południowej Holandii, gdzie przyszłam na świat, byli przesiąknięci religią do szpiku kości. Wierzyli niezachwianie, że bez chrztu dusze idą do piekła.

Dla niewinnych niemowląt przeznaczono specjalne miej­ sce zwane otchłanią*, jak głosił katechizm, gdzie na szczęście nie musiały cierpieć od ogni piekielnych, ale również nigdy nie miały „oglądać oblicza Boga". Ten fakt podała do wierze­ nia któraś z bulli, a odesłała go na śmietnik inna bulla pod koniec dwudziestego wieku. W 1938 roku nie było jednak wątpliwości co do istnienia otchłani. Tak więc po narodzi­ nach starano się zwykle na łeb na szyję dotrzeć z noworod­ kiem do kościoła, żeby zminimalizować ryzyko, że znajdzie się ono w tym nieszczęsnym miejscu. Matka niemowlęcia, która na ogół nie wróciła jeszcze wystarczająco do siebie po ciężkim przeżyciu, jakim było wydanie na świat następnego tłumoczka grzechów, rzadko była obecna na uroczystości chrztu. Po ulicy zamiast niej paradowała z dzieckiem w ra­ mionach jakaś ciotka, otoczona stadkiem krewniaczek i przy­ jaciółek; niemowlę leżało na poduszce, nakryte białą kapką z atłasu i koronek. Spacer był jedynym sposobem, by dostać się do kościoła, chyba że przypadkiem miało się na własność konia i powóz albo tę wielką rzadkość - automobil, a my nie mieliśmy ani jednego, ani drugiego. Jeżeli padało, kapka chroniła dziecko. Młodsza siostra mojej matki pospiesznie i sumiennie za­ niosła mnie do kościoła do chrztu i kazała nadać mi łacińskie imiona, jak nakazywała tradycja. Moi rodzice pewnie uważa­ li, że przyda się aż trójka świętych, żeby odpędzić diabla: nadano mi imiona Carolina Johanna Maria. Te imiona dostałam po moich przodkach. Pierwsze imię otrzymałam po matce mojego ojca, z pochodzenia Niemce, Caroli. Nigdy nie wołano mnie tym szczególnym zdrobnie­ niem od Caroliny, bo moja matka, która nie lubiła, ba, nie­ nawidziła wszystkich Niemców (za wyjątkiem mojego ojca) i zadzierała nosa wobec rodziny swego męża, oznajmiła: „Carola - po moim trupie!". Wybrnęła z sytuacji, dokonując niewielkiej zmiany w pisowni i ogromnej zmiany w konota­ cjach imienia, i wołała na mnie Carla. * Chodzi o limbus puerorum, raj dzieci niechrzczonych (przyp. red. ).

„Carla" oznaczało „mocna kobieta", i całe szczęście, sko­ ro czekała mnie taka karma. Moja matka bardzo lubiła wo­ łać na mnie Kareltje, kiedy była w dobrym nastroju; było to zdrobnienie od męskiego imienia Karel, pochodzącego od holenderskiego słowa „kerel", „mocny mężczyzna". Los katolickiego niemowlęcia nie był taki zły, jeżeli kar­ miono je piersią, jak mnie. A byłam karmiona piersią, dopó­ ki w piętnaście miesięcy później nie pojawiła się moja siostra. Ale czasy miały się zmienić. Holandia wkrótce poszła na woj­ nę. Co może bardziej istotne, wisiały nad nami również woj­ ny w rodzinie, te prywatne bitwy, która toczą się w obrębie domów, gdzie dorastają dzieci. Moja matka była postawną kobietą, chociaż bez nadwagi, z gęstymi kasztanowymi włosami, które falistymi pasmami otaczały głowę i ozdabiały gładkie czoło i piękną twarz. Po­ wieki opadały lekko nad brązowymi oczami, a brwi tworzyły idealny łuk, zaś pełne wargi dopełniały obrazu. Wychowana przez pobożnych i nobliwych rodziców, wykształciła się i by­ ła dyplomowaną krawcową i nauczycielką. Podczas wojny pracowała na czarno jako szwaczka, aby dorobić i utrzymać nas wszystkich przy życiu. Kiedy była nastolatką, martwiło ją, że jej rodzina jest zamożna, podczas gdy inni ludzie są tacy biedni. Temu problemowi dato się łatwo zaradzić: wyszła za mąż za człowieka, który posiadał skrzypce, był nieprzyzwo­ icie przystojny i nic poza tym. Uroda mojego ojca należała do tych zapierających dech w piersiach: był wysoki, muskularny i doskonale proporcjo­ nalny. Rysy twarzy miał niezwykle regularne, piękny prosty nos, szare oczy i twarz bez jednej zmarszczki. Kwadratowa szczęka była jak wyrzeźbiona, a usta - no cóż, zdecydowa­ ne - tym słowem, można by je najlepiej opisać. Był człowie­ kiem praktycznym i sporo wiedział o tym, jak robić różne rzeczy, jak hodować rośliny w ogrodzie i jak naprawiać buty. Ojciec miał liczne rodzeństwo; zanim się urodził, jego ro­ dzice przestali już sobie zawracać głowę kołyskami i łóżecz­ kami - trzymali go w dolnej szufladzie komody. Opowiadał

tę historię z nutką pełnego ironii humoru, ale chyba to prze­ życie zostawiło w nim nieprzemijające poczucie szoku i żalu. Miejscem narodzin ojca był Kranenburg, miasteczko po­ łożone tak blisko granicy holendersko-niemieckiej, że miesz­ kańcy mówili oboma językami, chociaż jego rodzina wolała niemiecki. Jednak udało im się bez żadnych kłopotów osie­ dlić w Holandii, kiedy mój ojciec miał siedemnaście lat, i utrzymywać, że są narodowości holenderskiej. Tuż przed wybuchem wojny mój ojciec miał dwadzieścia pięć lat. Dostał powołanie do holenderskiej armii, gdzie przez krótki czas kwestionowano jego lojalność. Nie miał najmniejszych skrupułów, żeby walczyć za Holandię: w koń­ cu to ten kraj dawał mu chleb i utrzymanie. Wdzięczność oj­ ca przełożyła się na entuzjazm, z jakim bronił kraju, który te­ raz szczerze uważał za swój własny. Jego wielopokoleniowa rodzina nie myślała niestety tak samo. Szczególnie krewni w Niemczech widzieli w bezgra­ nicznym oddaniu ojca wobec jego nowej ojczyzny niewyba­ czalną zdradę. Młodszy brat ojca, Anton, zaciągnął się do holenderskiej armii, ale stał się niemieckim szpiegiem. Ojcu serce pękało, kiedy o tym myślał, ale nie zachwiało to jego lo­ jalnością. Druga wojna światowa wybuchła w niecały rok po moich narodzinach. Matka zmieniła się w kłębek nerwów, ale stop­ niowo uspokajała się, w miarę jak okupacja Holandii stawa­ ła się czymś prawie normalnym, a ojciec znowu wieczorami wracał z pracy do domu. Dziedzictwem moich rodziców wyniesionym z domu było poczucie winy, jakie wywoływał seks - nic nadzwyczajnego w dręczonym poczuciem winy katolicyzmie tamtych czasów, ale warto o tym wspomnieć. Rodzina mojej matki wywodziła się z francuskiej arysto­ kracji i podczas rewolucji francuskiej uniknęła gilotyny, ucie­ kając z kraju. W wyczulonej na pozycję społeczną Holandii

uplasowali się wysoko ponad ludźmi z niższych warstw spo­ łecznych, z założenia bardziej rozwiązłymi moralnie, tak więc kiedy namiętność pokonała moich zalecających się do siebie dziadków, czego wynikiem była ciąża, pobrali się w pośpie­ chu. Matka powiedziała mi o tym, kiedy miałam wychodzić za mąż (chociaż ani trochę nie byłam w ciąży). A było to tak. Moja babka spacerowała sama któregoś dnia po polach, kie­ dy dudniąc i grzmiąc, nadciągnęła burza. Babka ruszyła w drogę do domu, a wtedy wydarzyła się straszna rzecz: pio­ run uderzył tuż obok niej, rozłupał drzewo i przypalił je tak, że poczerniało jak sadza. To była ostatnia rzecz, jaką moja babka zobaczyła. Oślepła albo dlatego, że błysk pioruna wy­ palił jej siatkówkę, albo z szoku, albo i jedno, i drugie. Obo­ jętne, co było przyczyną - nigdy nie odzyskała zdrowia i uro­ dziła córkę (a później jeszcze troje dzieci) ślepa jak kret. Nietrudno wyobrazić sobie, jak to komentowano: Bóg po­ karał moją babkę. Oślepił ją, ponieważ jej dziecko zostało poczęte z pożądania. A to było sprzeczne z katolicką moral­ nością, która nakazywała, żeby stosunek płciowy służył wy­ łącznie prokreacji, a przyjemność to sprawa drugorzędna. Tak, to Bóg pokarał moją babkę w życiu doczesnym, by mo­ gło być jej oszczędzone później piekło. Jej mąż, człowiek po­ ważny, odważnie wziął na siebie część winy, ale nie musiał przy tym cierpieć od trafienia piorunem. Musiał natomiast słono płacić niańkom. Tak więc moja matka uważała siebie za „dziecko pożąda­ nia" i nigdy nie czuła się dobrze ze swoją seksualnością. Nie­ samowite było to, że ona również miała stosunek przedmał­ żeński - powtórny przejaw przeklętej chuci! Wyznała mi to, kiedy z upływem lat zatęskniła bardziej za powiernicą niż za miejscowym księdzem. Poczucie winy, jak napisał do mnie ostatnio mój przenikliwy przyjaciel, szuka sposobu, żeby się usprawiedliwić. Poślubiła mojego ojca, zdrowego, przystojne­ go, biednego i pożądliwego mężczyznę. Wiara, którą wyzna­ wała, oraz przysięga świętego związku małżeńskiego nakazy­ wały jej go słuchać - a słuchanie oznaczało uleganie jego pożądaniu. We wszystkich innych sprawach, jak się zdaje, on

słuchał jej, i w ten sposób zawarli kompromis, podstawę nie­ jednego udanego małżeństwa. Oto moja scheda. Urodziłam się katoliczką, z natury grzeszną, więc od urodzenia byłam winna, jeszcze zanim odziedziczyłam poczucie winy po matce, a następnie po ojcu, przez ten popęd seksualny, nad którym nie był w stanie zapa­ nować. Za kilka lat obsesyjne poczucie winy miało stać się tak bezwzględne, że zwróciłam się o pomoc do diabła.

A jednak niedoskonała Matka i ojciec wrzeszczeli; starali się przy tym uratować swoje prezenty ślubne. Wokół mnie razem z obrusem ze sto­ łu w jadalni spadała zachwycająca mieszanina bursztynu i porcelany, kiedy nagle twarde ręce ojca chwyciły mnie i podniosły spomiędzy skorup. Co za wstrząsające uczucie! Ojciec biadał nad tą niepowetowaną stratą - przy naszych dochodach nigdy już nie mogliśmy sobie pozwolić na takie piękne i frywolne rzeczy. Jako dziecko nie spełniałam oczekiwań rodziców. Po pierwsze, uwielbiałam węgiel. Chcieli ukryć to przed krewny­ mi i próbowali powstrzymywać mnie klapsami i srogimi spoj­ rzeniami. Ale ilekroć nie mogli mnie znaleźć, siedziałam w szafie w pobliżu kominka i smarowałam na czarno ubrania, podłogę i każdy odsłonięty skrawek ciała. Były i, inne postęp­ ki, które zmuszały ich do krzyku. Uwielbiałam oddzierać sze­ rokie pasy łuszczącej się tapety tylko po to, by usłyszeć ten cudowny odgłos: rrrip! Pomimo konsekwencji, które mi z du­ żym prawdopodobieństwem groziły, chciałam też dowiedzieć się, co mają w środku miękkie zabawki, a zwłaszcza miś, któ­ ry hałasował, jak się go przechyliło. Lista uczynków, którymi

wyprowadzałam ich z równowagi, była niemal równie długa jak każdy dzień. Bałam się, kiedy mój papa zrzędził tym swoim tubalnym głosem i mówił „tss, tss" jak syczący pociąg, albo wypowiadał słowa, których mama sobie nie życzyła. - Hou je mond, Jan! - beształa go. - Nie mów tak przy dziecku! Ojciec często powtarzał mi, że jestem niegrzeczną dziew­ czynką. Zdarzało się, że kiedy brał mnie na ręce, nie wiedzia­ łam, czy zamierza mnie przytulić, czy uderzyć. Czasami mie­ wałam miłego papę, a kiedy indziej papę, którego się bałam. Chciałam być dla niego grzeczna i dobra. Tak bardzo go ko­ chałam. Nie miałam jeszcze roku, kiedy mój ojciec odjechał, by przez te kilka miesięcy, zanim Holandia wpadła w ręce Niemców, przygotowywać się do wojny. Wracał na przepust­ kę, ale częściej go nie było. Wizyty przyjaciół i krewnych re­ kompensowały nam jego brak. Moja matka uwielbiała gości. W holenderskim społeczeństwie wszyscy przygotowani są do składania i przyjmowania wizyt, jakby od tego zależało życie. Dla dzieci goście wcale nie byli zabawni. Dzieci nagle musia­ ły stawać się niewidzialne, chyba że były jeszcze takie małe, że można było podziwiać je w kołysce albo w wózku. Miałam dwa lata, kiedy przyszła w gości pewna pani. Było lato i w naszym maleńkim ogródku wspaniale kwitły horten­ sje. Uwielbiałam ich cudowny niebieski kolor, niezliczone maleńkie kwiatuszki, tworzące wielkie okrągłe kule. Siedzia­ łam pod długimi łodygami, przyglądając się wróblom i zię­ bom, które szukały niewidzialnych rzeczy do jedzenia. Zosta­ łam tam wysłana przez matkę; powiedziała mi, że uda mi się złapać ptaszka, jeżeli nasypię mu soli na ogon. - I on będzie mój na zawsze? - pytałam. - Oczywiście, kiedy go już złapiesz - zapewniła mnie, wie­ lokrotnie kiwając głową. Nie zwlekając, poszłam więc, żeby nabrać garstkę soli z otwartego drewnianego pojemnika w kuchni, i wpełzłam pod hortensje, żeby złapać sobie ptaszka, który miał być mój

na zawsze. Siedziałam skulona, bez ruchu, z chrzęszczącą so­ lą w prawej rączce. Wróble przylatywały i odlatywały - mija­ ły mnie tak szybko! Fruu! I już ich nie było, jak tylko mnie zobaczyły. Ale trafił się taki, który został, żeby dziobać pia­ sek. Nie zauważył mnie. Był tak blisko... nasypałam mu soli na ogon i wyciągnęłam rękę, żeby go złapać, ale on błyska­ wicznie odfrunął. Nie, nie! On nie powinien mi uciec! Pobiegłam do matki z krzykiem: - Mamo! Ptaszek odleciał! Wiedziałam, że przerywam jej gościowi, ale musiała prze­ cież jakoś mnie pocieszyć! Wargi mi się trzęsły i łzy zaczyna­ ły toczyć się po policzkach. Moja matka była kompletnie za­ skoczona. A potem stało się coś niewiarygodnego: zaczęła się śmiać! Nabrała mnie i teraz śmiała się, że jej uwierzyłam. Odwróciła się do swojego gościa i razem bawiły się tym wspa­ niałym żartem. Mamo! Jak mogłaś mi to zrobić? Nie odezwałam się sło­ wem; tylko stałam tam z wielkim bólem w sercu i oddycha­ łam tak, jakbym miała czkawkę. Znajoma poszła, a matka nadal mnie ignorowała. Po­ sprzątała ze stołu po podwieczorku, a potem zajęła się moją malutką siostrą i zapomniała o moim rozczarowaniu. Nie, żeby mnie nie kochała albo z rozmysłem nie dbała o moje uczucia - w tamtych czasach z uczuciami dzieci po prostu nikt się nie liczył. Ją traktowano tak samo, kiedy była dziec­ kiem. Ja miałam dorosnąć i traktować moje dzieci w bardzo podobny sposób. Moja matka, wykwalifikowana nauczycielka, doceniała nowatorską wtedy metodę nauczania Marii Montessori i chociaż miałam dopiero dwa i pół roku, postanowiła zapro­ wadzić mnie do miejscowej szkoły Montessori. Dobrze, po­ wiedziały zakonnice, mogę zacząć od jutra. Następnego dnia upierałam się, że pójdę tam sama. - Nie, mamo, niech mama da spokój! Znam drogę!

Mówiłam tak, jak ona przemawiała do papy, bardzo sta­ nowczym tonem, wyprostowana w ramionach, i matka ustą­ piła, chociaż nie do końca. Szła za mną w dyskretnej odległo­ ści, kryjąc się na gankach stojących wzdłuż drogi domów, żeby mieć pewność, że się nie zgubię. A ja pewnie potupta- łam pod właściwy adres i tego dnia zaczęło się najszczęśliw­ sze dwa i pół roku mojego dzieciństwa. Z tej przystani dla dzieci najlepiej zapamiętałam zapachy: uspokajającą woń lawendy i talku, zapach pomarańczy - bar­ dzo rzadkich w Holandii podczas wojny - i plasteliny, i kleju, i kwiatów w wazonach. Były tam żywe kolory, ładne czyste to­ alety z miskami odpowiedniej wielkości dla dzieci, i ryby w akwariach. I chociaż szkołę prowadziły zakonnice, którym ogłupiające śluby ubóstwa pozwalały na posiadanie tylko naj­ mniejszych skrawków papieru do rysowania, było mi w niej dobrze. Papier był drogi podczas niemieckiej okupacji. Co da się narysować na kawałku papieru nie większym od mojej dłoni? Przerażało mnie, że mogę popełnić błąd i zmarnować kar­ teczkę. Zakonnice mówiły nam, że Jezus był ubogi i że ubó­ stwo jest cnotą. Jeśli o mnie chodzi, czułam tylko ulgę, kiedy lekcja rysunków dobiegała końca. Ludziom ubogim w naszym okręgu przynosiło to pocie­ chę, kiedy się im mówiło, że Bóg ma słabość do pechowców, do borykających się, do biednych i do tych w potrzebie. Żyli­ śmy w biedzie, bo moja cnotliwa matka posłuszna woli męża, co i rusz zachodziła w ciążę i rodziła kolejne dzieci, które trzeba było karmić i ubierać i podczas wojny, i po niej. W dwadzieścia lat wydała na świat dziesięcioro, a do tego dwa razy poroniła. Ponieważ niedziela była szczególnym dniem, dniem bez pracy i obowiązków dla wszystkich, nawet dla mojej matki (poza tym, że nadal gotowała posiłki), po obiedzie biegłam prościutko do dużej drewnianej skrzynki osłaniającej bakeli­ towe radio i siadałam na niej. Stała przy oknie od frontu, do­ kładnie w tym miejscu, gdzie brązowe pluszowe zasłony opa­ dały aż do podłogi. Jak cudownie przytulnie było owinąć się

ciepłą zasłoną! I czuć, jak muzyka przepływa przez całe mo­ je ciało! Było mi na tym pudle z muzyką klasyczną jak w ra­ ju. Kiedy padał deszcz albo wiał wicher, spędzałam tam całe godziny, otulona i niezauważana. W ten sposób wchłaniałam w siebie rytm i harmonię, namiętność i piękno. Poza tym w każdą niedzielę mój ojciec wyjmował skrzypce i grał kilka melodii, które znał. Nauka muzyki skończyła się dla niego, kiedy pojawiły się dzieci i musiał ciężko pracować na utrzymanie rodziny. A w czasie wojny tym bardziej nie mógł ćwiczyć. Grał więc w kółko te same kawałki, ale z ogromną przyjemnością, a ja z całego serca go podziwia­ łam. Jednym z ulubionych utworów mojego ojca był „Karna­ wał wenecki" Paganiniego, przy którym mógł improwizować. Matkę zaczęła w końcu drażnić jego gra. Nienawidziła, jak się popisywał, oraz tego, że z pozoru nigdy nie tracił zadowo­ lenia z siebie, chociaż grał w kółko te same melodie. Matka miała fioła na punkcie grzechu pychy. I często pogardliwie odnosiła się do jego hobby. Ojciec lubił również swoją ustną harmonijkę. Czułam po­ dziw dla jego umiejętności, ale matka uznawała, że to wul­ garne. Mówiła, że jego repertuar jest nudny. Co niedzielę po mszy zgodnie z uświęconym zwyczajem odwiedzaliśmy jednych dziadków, chyba że był alarm bom­ bowy. Jednak kiedy szliśmy do rodziców ojca, których nazy­ wałam Oma i Opa Koekeroe (ponieważ Opa hodował gołę­ bie które gruchały „koekeroe, koekeroe"), darłam się i trzeba było mnie do nich ciągnąć siłą. Ojciec robił groźną minę, a matka - no cóż, w duchu zgadzała się ze mną, więc nie dostawałam klapsów za to, że wlokłam się noga za nogą przez całą drogę. Większość rodziny ojca napawała mnie lękiem. Poza Orną, wszyscy byli chudzi jak patyki, jakby cierpieli od niedostatku jedzenia albo miłości, albo jednego i drugiego, i było ich du­ żo, stryjenki w wywijanych skarpetkach do kostek i stryjowie w ubraniach, które miały brzydki zapach. Nic na to nie mo­ głam poradzić, że czułam się w ich domu okropnie. Wszech­ obecny zapach gołębich odchodów wcale nie pomagał. Oma

chodziła jak kaczka i oddychała chrapliwie; Opa był chudy i przygarbiony i miał szorstkie wąsy. Nosił wciąż te same brudne ubrania i zawsze w ustach albo w sękatych palcach miał fajkę. On również ciężko oddychał. Wolałam chodzić do domu rodziców mojej matki, gdzie meble zrobione były ze skóry, wszystko lśniło i stały kwiaty w wazonach. Przed oknami wykuszowymi wychodzącymi na szeroki wysadzany drzewami chodnik rosły krzewy, a po dru­ giej stronie drogi rozciągał się park. Moje stosunki z dziadkiem ze strony matki były dosyć ofi­ cjalne. Chociaż się lubiliśmy, nie pamiętam, żeby powiedział do mnie coś, co zrobiło na mnie szczególne wrażenie. W ogó­ le należał do ludzi poważnych. Prowadził przedsiębiorstwo importowe i zawsze pierwszy w mieście kupował najnowsze zdobycze technologii: pierwszy gramofon, pierwszy samo­ chód na naszych brukowanych drogach, pierwszy telefon. Po kościele mężczyźni grywali w karty na pieniądze. Kiedy skupiali się na grze, popijali whisky i palili, pokój wypełniał intensywny zapach kosztownych cygar. Zachwycało mnie, że uczestniczę w czymś tak podniecającym, chodząc wokół sto­ łu i układając w porządne stosiki monety, będące stawką w grze. W ten sposób mogłam poczuć dreszcz tajemnicy i część tych przyjemnych emocji, które elektryzowały atmo­ sferę. Mój dziadek lubił, jak tam byłam, moja matka opono­ wała, ale słabiutko. W ten sposób miałam bardzo niewiele do czynienia z moją ślepą babką, która chyba cały czas leżała w łóżku. Wyglądała na bardzo bladą i starą. Wdrapałam się raz na duże, okryte koronkami łoże. Oczy babki miały taki sam kolor jak moje kulki do gry, ale w ogóle mnie nie widzia­ ła. W ustach zostało jej niewiele zębów. Jak się czuła? Nie re­ agowała, więc moje zainteresowanie osłabło i szybko wy­ szłam z pokoju. Pomimo kalectwa i choroby moja babka wydała na świat trzy dziewczynki, a potem mojego wuja Keesa, którego uwielbiałam. Miała zaledwie pięćdziesiąt cztery lata, kiedy umarła. Położono ją w trumnie na nieskazitelnie białym atłasie, z białymi liliami dookoła. Jadalnia została chwilowo