Carla van Raay
BOŻA
LADACZNICA
przełożyła
Anna Wojtaszczyk
CAPRICORN
Media Lazar
Łaska jest zawsze obecna.
Niechaj opuści cię nie-łaska,
czyli myśl, że laskę utraciłeś.
PAPAJI (HLW POONJA), BOMBAJ, 1975
Spis treści
Słowo wstępne
13
Przedmowa
15
Hierarchia w Zgromadzeniu Wiernych Towarzyszek Jezusa (FCJ)
19
CZĘŚĆ PIERWSZA
Katolicka dziewczynka
23
A jednak niedoskonała
30
Pierwsze upokorzenia
42
Pęd chwastu
48
Wojna i weekendy
61
Chwast rośnie
69
Dorastanie
81
Życie w nowym kraju
89
Nowe wino w starych bukłakach
101
Od pocałunków zachodzi się w ciążę
114
CZĘŚĆ DRUGA
Proszę się o kłopoty
141
Więcej kłopotów
159
Anglia
176
Zakazana miłość
185
Cichy obłęd
207
Zima złych snów
234
Witaj w domu, siostro
254
Nie tak szybko, siostro
269
Kości zostały rzucone
289
CZĘŚĆ TRZECIA
Wolna!
313
Kup mnie
348
Na diabelskim młynie życia
371
Boża Ladacznica
380
Waza pęka
399
Zbudź się, martwa księżniczko
419
Waza się rozpada
444
Prosiłaś się o to, Carlo
470
Z gruntu niewinna
482
Boże dziecko
499
Do mojego ojca
506
Podziękowania
508
Słowo wstępne
W „Bożej Ladacznicy" Carla van Raay z przejmującą
uczciwością pisze o swoim niezwykłym życiu. W 1987 roku
pomagałam grupie kobiet i podczas kilku tygodni, jakie spę
dziłyśmy razem, dzieliłyśmy się doświadczeniami, rozwiązy
wałyśmy problemy i w końcu opowiadałyśmy historie życia -
niektóre krótkie, inne długie, z lękiem i zażenowaniem, ze
Izami i śmiechem. Wszystkie te opowieści, prawdziwe i poru
szające, przynosiły ulgę opowiadającym.
A wysoka, szczupła, nieśmiała, śmiejąca się nerwowo kobie
ta zafascynowała nas opowieściami o życiu klasztornym i po
dejmowanych później szaleńczych, nieprawdopodobnych usi
łowaniach, by nadać jakiś sens swojemu istnieniu. Nie sądzę,
by którakolwiek z uczestniczek tej grupy mogła kiedyś zapo
mnieć Carlę. Wszystkie ją pokochałyśmy - za jej uczciwość,
odwagę, pocieszne poczucie humoru, a najbardziej za jej nie
winność. Nie wiedzieć jak, pomimo maltretowania, lęku, uwa
runkowań i szaleńczych wyborów, jakich Carla dokonywała
w życiu, udało się jej osiągnąć to, co niemożliwe - pozostała
niewinna. To rzadka cecha w dzisiejszych czasach. Wszystkie
kobiety z grupy, bez wyjątku, błagały ją, by napisała tę książkę.
Kiedy przewracałam kartkę za kartką, chwyciła mnie po
nownie za serce ta wzruszająca i niemal niewiarygodna opo
wieść. Ale z drugiej strony, jeżeli znało się Carlę, nie wyda
wała się ona wcale niewiarygodna.
Persephone Arbour, Perth, zachodnia Australia
Przedmowa
Przed wielu laty, kiedy zaczynałam pisać tę opowieść, była
ona pełną goryczy i gniewu operą mydlaną, mającą zdema
skować „te wstrętne zakonnice". Zamierzałam ogłosić całe
mu światu, co przez dwanaście i pół roku przecierpiałam
w klasztorze, i rozpalić trochę gniewu na kościół katolicki
i wszystko, za czym opowiada się ta instytucja.
Przestałam się kierować tą przesłanką i kiedy mój gniew
osłabł, w 1986 roku zwróciłam się do ówczesnej radnej, Joan
Waters, kobiety wpływowej w mieście Perth w zachodniej Au
stralii, by pomogła mi w poszukiwaniu wydawcy. Uzbrojona
we wstęp do proponowanej książki, pierwszy rozdział, stresz
czenie następnych oraz swoją fotografię postulantki w Zgro
madzeniu Wiernych Towarzyszek Jezusa (FCJ)*, nie miałam
żadnych problemów z przekonaniem jej, że tę opowieść war
to wydać. Na moją prośbę skontaktowała się z prasą. Chociaż
* Faithful Companions of Jezus - zakon założony w 1820 r. w Amiens
we Francji przez Marie M. de Bonnault d'Houet; zakony FCJ istnieją
w wielu krajach Europy (w Anglii, we Włoszech, w Szwajcarii i Irlandii),
a także w Australii, Kanadzie i USA; reguła opiera się na regule jezuitów
(przyp. red. ).
dokładałyśmy wszelkich starań, żeby zachować kontrolę na
tekstem, we wszystkich niedzielnych gazetach w całym kraju
ukazał się sensacyjny artykuł: D L A C Z E G O Z M I E N I Ł A M
KLASZTOR NA B U R D E L . EKS-ZAKONNICA OTWAR
CIE M Ó W I O SWOJEJ N O W E J ROLI.
Natychmiast zaniepokoiło to moich czterech braci i siostrę
w Melbourne; błagali mnie, żebym nie publikowała tej książ
ki ze względu na naszych rodziców. Nie tylko poczuliby się
głęboko zranieni po zapoznaniu się ze szczegółami z życia
swojej niegdyś szanowanej, a teraz zbłąkanej córki, ale publi
kacja mogłaby również popsuć ich relacje z zakonnicami, od
których byli uzależnieni. Chociaż przeszli już na emeryturę,
mieszkali nadal w domu udostępnionym im przez zakon.
Zgodziłam się i kiedy zwrócił się do mnie wydawca, pozwoli
łam, by okazja umknęła.
Oboje moi rodzice już nie żyją, a wszystkie związki z FCJ,
poza przyjacielskimi, zostały zerwane. Wiele zakonnic za
mieszanych w tę historię jest teraz w bardzo podeszłym wie
ku albo już nie żyje. Bohaterki mojej opowieści są dla mnie
jak róże na krzewie: niegdyś kwitły kolorowo, a teraz wiele
wyblakło i obumarło. Nie chodzi mi o to, by okryć niesławą
pamięć ich kwitnienia, ale by wydestylować naukę z ich czy
nów oraz moich. Bo czy nie wyłącznie na tym polega życie?
Bóg tchnie swym oddechem i oto jesteśmy: różane, żywe oso
by, krwiste i zadufane w sobie, na scenie o bardzo ograniczo
nej przestrzeni. A potem Bóg znowu tchnie - albo może wes
tchnie, patrząc na przedstawienie - i wszyscy znikamy,
wracamy do miejsca, z którego wszystko przychodzi.
Niech Bóg błogosławi tym starym różom i mnie również -
róży, która zbliża się do wieku, o którym na ogół się nie
wspomina, chyba że to nieuniknione. „Boża Ladacznica" to
uczciwa autobiograficzna relacja oraz - co nieuchronne -
bardzo osobista interpretacja wydarzeń. Dojrzałam pod
względem emocjonalnym i moja opowieść w zamierzeniu ni
kogo ma nie zranić. Z tego powodu pozmieniałam nazwiska,
by uniknąć ewentualnej identyfikacji osób, które jeszcze ży
ją, a poza tym poprzestawiałam niektóre szczegóły. Członko-
wie mojej rodziny, dawne członkinie mojej zakonnej społecz
ności, jak również moi eks-klienci w seksbiznesie spokojnie
mogą utrzymywać, że moja opowieść to fikcja.
Jeżeli któraś ze wspomnianych w tej książce osób żyje jesz
cze i uzna, że została niezasłużenie skrytykowana, albo bę
dzie miała poczucie, iż nie oddałam jej sprawiedliwości, chcę
powiedzieć jasno, że ta opowieść pokazuje przede wszystkim
mnie samą.
Przez lata, kiedy pisałam historię Carli - dziewczyny, któ
ra dorastała na katolickim południu Holandii i przyjechała
do Australii w wieku dwunastu lat, a potem w dziewiczym
wieku lat osiemnastu zdecydowała się wstąpić do klasztoru
i opuścić go w dziewiczym wieku lat trzydziestu jeden - za
częło mi świtać, że tego wyboru uniknąć nie mogłam, że mu
siałam zostać zakonnicą, a potem prostytutką. Były to role,
które odgrywałam, a w których wyrażała się bardziej moja
nerwica niż moje prawdziwe ja. Musiałam doświadczyć tego,
kim nie jestem, żebym mogła odkryć, kim jestem. Może tak
działa życie; w moim przypadku tak właśnie zadziałało.
„To, czemu się opieramy, uporczywie trwa" jest dobrze
znanym powiedzonkiem. Nie rozumiałam seksu, bałam się
go, tłumiłam myśli o nim i przez to przez cały czas miałam
nim zaprzątnięty umysł. Później, aby go zrozumieć, ekspery
mentowałam na różne wspaniałe i nie całkiem wspaniałe
sposoby. Moja książka opisuje i jasne, i ciemne strony życia
prostytutki oraz cierpienie wynikające z bezgranicznego po
błażania sobie.
Zalety czasów, w jakich żyję, i pomoc przyjaciół pozwoliły
mi uświadomić sobie, kim jestem, i się zmienić. Pławienie się
we wspomnieniach może nie być dobre, ale ignorowanie ich
jest na pewno niebezpieczne. Zamierzam więc opowiedzieć
moją historię i skończyć z nią raz na zawsze, bo już nigdy wię
cej nie chcę tego przeżywać!
Hierarchia w Zgromadzeniu
Wiernych Towarzyszek Jezusa
(w kolejności znaczenia i zwierzchnictwa)
Wielebna Matka Generalna. Przełożona generalna. Stoi na czele
zakonu; rezyduje w Domu Matki w Anglii.
Wielebna Matka Prowincjonalna. Nadzoruje prowincję; na przy
kład Australię (gdzie były cztery klasztory).
Wielebna Matka/Matka Przełożona. Rządzi klasztorem.
Profeski wieczyste. Zakonnice, które złożyły śluby wieczyste po
okresie ośmiu i pół roku. Starszeństwo wśród nich także nada
wało status.
Profeski czasowe. Zakonnice, które złożyły pierwsze śluby po
ukończeniu nowicjatu albo odnowiły je po trzech latach od jego
zakończenia.
Nowicjuszki. Dziewczęta, które przechodzą dwuletni okres próbny,
po postulanturze, a przed złożeniem pierwszych ślubów.
Postulantki. Dziewczęta, które przechodzą pierwsze sześć miesięcy
probacji albo okresu próbnego.
Siostry świeckie. Przede wszystkim pracownice fizyczne, które
wspierają siostry nauczycielki gotowaniem, sprzątaniem i pra
niem. Często otrzymują pomoc od postulantek i nowicjuszek.
Świeckie siostry przechodzą podobny okres probacji jak zakon
nice po ślubach wieczystych, ale nie mają prawa ubiegać się
o stanowisko we władzach.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Katolicka dziewczynka
Urodziłam się dwudziestego ósmego października 1938
roku, siedem minut po czwartej po południu w Tilburgu, ma
lutkim holenderskim miasteczku. Dla mojej matki było to
pierwsze i najstraszniejsze zetknięcie się z porodem. Dla
mnie - pierwsze zetknięcie się z grzechem pierworodnym,
który oznaczał, że jestem zbyt niegodziwa, by mnie ktoś po
całował, zanim zostanę ochrzczona.
Wybrałam sobie kapryśną porę na urodziny. Zimne po
dmuchy wiatru mieszały się z ciepłymi. Przechodnie hałaśli
wie roznosili po chodnikach i gankach liście, które spadały
z platanów, dębów i kasztanowców. Róże jeszcze się ociąga
ły; ich woń mieszała się z ostrą wonią chryzantem i mrocz
nym zapachem ziemi w mgliste poranki. Lato odchodziło
i myśli ludzi zwracały się nieuchronnie ku zimie.
Dom, w którym się urodziłam, stał w rzędzie innych do
mów. Każdy z szeregowców miał pięterko i lukarnę w stro
mym dachu. Z przodu był maleńki ogródek, akurat taki, że
by zmieściły się w nim krzewy niebieskich hortensji, otoczony
niskim murkiem wykończonym przyjemnie zaokrąglonymi
cegłami - idealne miejsce do przycupnięcia, kiedy ładna po-
goda wywabiała ludzi na zewnątrz, by sobie pogadali. Po
dwórko za domem było za małe, żeby dało się tam uprawiać
jarzyny, i między innymi dlatego wyprowadziliśmy się stam
tąd po wojnie.
Uliczka nosiła prowokującą nazwę Malsenhof, co oznacza
„ogród rozkoszy" albo „bujny ogród". Nie była jednak godna
takiej nazwy, a dziś już jej tam wcale nie ma, zniknęła, by zro
bić miejsce szeregom całkiem nierozkosznych bloków.
Matki w tamtych czasach rodziły dzieci w domu; lekarza
wzywano wyłącznie wtedy, kiedy w oczywisty sposób groziła
katastrofa. Moja krańcowa niechęć do tego, by się urodzić,
została w końcu przezwyciężona stalowymi kleszczami, któ
rymi lekarz wyszarpnął mnie z wyschłego łona matki na
świat.
Moja piękna matka miała dwadzieścia pięć lat, mój przy
stojny ojciec dwadzieścia cztery, ale - decydując się na dzie
ci - nie za bardzo zdawali sobie sprawę, co robią. Jedno
natomiast nie budziło ich najmniejszych wątpliwości: mia
łam być cudownym dzieckiem, jakim nigdy nie było żadne
z nich. Zamierzali wychować mnie na cudowne dziecko,
które zrobi wrażenie na członkach rodziny oraz sąsiadach.
Dla matki było to nawet ważniejsze, ponieważ jej rodzina
sprzeciwiała się temu małżeństwu, uważając, że popełniła
mezalians.
Kiedy wydałam pierwszy obowiązkowy wrzask, położna
wytarła mnie do czysta i podała mojej rozdygotanej matce,
żebym possała pierś. Matka poczuła się ze mnie dumna, co
do tego nie ma wątpliwości, i dumna ze swego osiągnięcia,
kiedy już niemal zapomniała o bólu, a cały bałagan został
w zasadzie posprzątany. A ja byłam słodka, co bardzo pomo
gło. Zaraz potem pomyślała, że trzeba mnie ochrzcić.
Urodziłam się w społeczności katolickiej, której członko
wie wierzyli, że człowiek z natury jest grzeszny. A to ozna
czało dla nich zło od samego początku oraz w samym jądrze
istnienia człowieka. Ludzie w południowej Holandii, gdzie
przyszłam na świat, byli przesiąknięci religią do szpiku kości.
Wierzyli niezachwianie, że bez chrztu dusze idą do piekła.
Dla niewinnych niemowląt przeznaczono specjalne miej
sce zwane otchłanią*, jak głosił katechizm, gdzie na szczęście
nie musiały cierpieć od ogni piekielnych, ale również nigdy
nie miały „oglądać oblicza Boga". Ten fakt podała do wierze
nia któraś z bulli, a odesłała go na śmietnik inna bulla pod
koniec dwudziestego wieku. W 1938 roku nie było jednak
wątpliwości co do istnienia otchłani. Tak więc po narodzi
nach starano się zwykle na łeb na szyję dotrzeć z noworod
kiem do kościoła, żeby zminimalizować ryzyko, że znajdzie
się ono w tym nieszczęsnym miejscu. Matka niemowlęcia,
która na ogół nie wróciła jeszcze wystarczająco do siebie po
ciężkim przeżyciu, jakim było wydanie na świat następnego
tłumoczka grzechów, rzadko była obecna na uroczystości
chrztu. Po ulicy zamiast niej paradowała z dzieckiem w ra
mionach jakaś ciotka, otoczona stadkiem krewniaczek i przy
jaciółek; niemowlę leżało na poduszce, nakryte białą kapką
z atłasu i koronek. Spacer był jedynym sposobem, by dostać
się do kościoła, chyba że przypadkiem miało się na własność
konia i powóz albo tę wielką rzadkość - automobil, a my nie
mieliśmy ani jednego, ani drugiego. Jeżeli padało, kapka
chroniła dziecko.
Młodsza siostra mojej matki pospiesznie i sumiennie za
niosła mnie do kościoła do chrztu i kazała nadać mi łacińskie
imiona, jak nakazywała tradycja. Moi rodzice pewnie uważa
li, że przyda się aż trójka świętych, żeby odpędzić diabla:
nadano mi imiona Carolina Johanna Maria.
Te imiona dostałam po moich przodkach. Pierwsze imię
otrzymałam po matce mojego ojca, z pochodzenia Niemce,
Caroli. Nigdy nie wołano mnie tym szczególnym zdrobnie
niem od Caroliny, bo moja matka, która nie lubiła, ba, nie
nawidziła wszystkich Niemców (za wyjątkiem mojego ojca)
i zadzierała nosa wobec rodziny swego męża, oznajmiła:
„Carola - po moim trupie!". Wybrnęła z sytuacji, dokonując
niewielkiej zmiany w pisowni i ogromnej zmiany w konota
cjach imienia, i wołała na mnie Carla.
* Chodzi o limbus puerorum, raj dzieci niechrzczonych (przyp. red. ).
„Carla" oznaczało „mocna kobieta", i całe szczęście, sko
ro czekała mnie taka karma. Moja matka bardzo lubiła wo
łać na mnie Kareltje, kiedy była w dobrym nastroju; było to
zdrobnienie od męskiego imienia Karel, pochodzącego od
holenderskiego słowa „kerel", „mocny mężczyzna".
Los katolickiego niemowlęcia nie był taki zły, jeżeli kar
miono je piersią, jak mnie. A byłam karmiona piersią, dopó
ki w piętnaście miesięcy później nie pojawiła się moja siostra.
Ale czasy miały się zmienić. Holandia wkrótce poszła na woj
nę. Co może bardziej istotne, wisiały nad nami również woj
ny w rodzinie, te prywatne bitwy, która toczą się w obrębie
domów, gdzie dorastają dzieci.
Moja matka była postawną kobietą, chociaż bez nadwagi,
z gęstymi kasztanowymi włosami, które falistymi pasmami
otaczały głowę i ozdabiały gładkie czoło i piękną twarz. Po
wieki opadały lekko nad brązowymi oczami, a brwi tworzyły
idealny łuk, zaś pełne wargi dopełniały obrazu. Wychowana
przez pobożnych i nobliwych rodziców, wykształciła się i by
ła dyplomowaną krawcową i nauczycielką. Podczas wojny
pracowała na czarno jako szwaczka, aby dorobić i utrzymać
nas wszystkich przy życiu. Kiedy była nastolatką, martwiło ją,
że jej rodzina jest zamożna, podczas gdy inni ludzie są tacy
biedni. Temu problemowi dato się łatwo zaradzić: wyszła za
mąż za człowieka, który posiadał skrzypce, był nieprzyzwo
icie przystojny i nic poza tym.
Uroda mojego ojca należała do tych zapierających dech
w piersiach: był wysoki, muskularny i doskonale proporcjo
nalny. Rysy twarzy miał niezwykle regularne, piękny prosty
nos, szare oczy i twarz bez jednej zmarszczki. Kwadratowa
szczęka była jak wyrzeźbiona, a usta - no cóż, zdecydowa
ne - tym słowem, można by je najlepiej opisać. Był człowie
kiem praktycznym i sporo wiedział o tym, jak robić różne
rzeczy, jak hodować rośliny w ogrodzie i jak naprawiać
buty.
Ojciec miał liczne rodzeństwo; zanim się urodził, jego ro
dzice przestali już sobie zawracać głowę kołyskami i łóżecz
kami - trzymali go w dolnej szufladzie komody. Opowiadał
tę historię z nutką pełnego ironii humoru, ale chyba to prze
życie zostawiło w nim nieprzemijające poczucie szoku i żalu.
Miejscem narodzin ojca był Kranenburg, miasteczko po
łożone tak blisko granicy holendersko-niemieckiej, że miesz
kańcy mówili oboma językami, chociaż jego rodzina wolała
niemiecki. Jednak udało im się bez żadnych kłopotów osie
dlić w Holandii, kiedy mój ojciec miał siedemnaście lat,
i utrzymywać, że są narodowości holenderskiej.
Tuż przed wybuchem wojny mój ojciec miał dwadzieścia
pięć lat. Dostał powołanie do holenderskiej armii, gdzie
przez krótki czas kwestionowano jego lojalność. Nie miał
najmniejszych skrupułów, żeby walczyć za Holandię: w koń
cu to ten kraj dawał mu chleb i utrzymanie. Wdzięczność oj
ca przełożyła się na entuzjazm, z jakim bronił kraju, który te
raz szczerze uważał za swój własny.
Jego wielopokoleniowa rodzina nie myślała niestety tak
samo. Szczególnie krewni w Niemczech widzieli w bezgra
nicznym oddaniu ojca wobec jego nowej ojczyzny niewyba
czalną zdradę. Młodszy brat ojca, Anton, zaciągnął się do
holenderskiej armii, ale stał się niemieckim szpiegiem. Ojcu
serce pękało, kiedy o tym myślał, ale nie zachwiało to jego lo
jalnością.
Druga wojna światowa wybuchła w niecały rok po moich
narodzinach. Matka zmieniła się w kłębek nerwów, ale stop
niowo uspokajała się, w miarę jak okupacja Holandii stawa
ła się czymś prawie normalnym, a ojciec znowu wieczorami
wracał z pracy do domu.
Dziedzictwem moich rodziców wyniesionym z domu było
poczucie winy, jakie wywoływał seks - nic nadzwyczajnego
w dręczonym poczuciem winy katolicyzmie tamtych czasów,
ale warto o tym wspomnieć.
Rodzina mojej matki wywodziła się z francuskiej arysto
kracji i podczas rewolucji francuskiej uniknęła gilotyny, ucie
kając z kraju. W wyczulonej na pozycję społeczną Holandii
uplasowali się wysoko ponad ludźmi z niższych warstw spo
łecznych, z założenia bardziej rozwiązłymi moralnie, tak więc
kiedy namiętność pokonała moich zalecających się do siebie
dziadków, czego wynikiem była ciąża, pobrali się w pośpie
chu. Matka powiedziała mi o tym, kiedy miałam wychodzić
za mąż (chociaż ani trochę nie byłam w ciąży). A było to tak.
Moja babka spacerowała sama któregoś dnia po polach, kie
dy dudniąc i grzmiąc, nadciągnęła burza. Babka ruszyła
w drogę do domu, a wtedy wydarzyła się straszna rzecz: pio
run uderzył tuż obok niej, rozłupał drzewo i przypalił je tak,
że poczerniało jak sadza. To była ostatnia rzecz, jaką moja
babka zobaczyła. Oślepła albo dlatego, że błysk pioruna wy
palił jej siatkówkę, albo z szoku, albo i jedno, i drugie. Obo
jętne, co było przyczyną - nigdy nie odzyskała zdrowia i uro
dziła córkę (a później jeszcze troje dzieci) ślepa jak kret.
Nietrudno wyobrazić sobie, jak to komentowano: Bóg po
karał moją babkę. Oślepił ją, ponieważ jej dziecko zostało
poczęte z pożądania. A to było sprzeczne z katolicką moral
nością, która nakazywała, żeby stosunek płciowy służył wy
łącznie prokreacji, a przyjemność to sprawa drugorzędna.
Tak, to Bóg pokarał moją babkę w życiu doczesnym, by mo
gło być jej oszczędzone później piekło. Jej mąż, człowiek po
ważny, odważnie wziął na siebie część winy, ale nie musiał
przy tym cierpieć od trafienia piorunem. Musiał natomiast
słono płacić niańkom.
Tak więc moja matka uważała siebie za „dziecko pożąda
nia" i nigdy nie czuła się dobrze ze swoją seksualnością. Nie
samowite było to, że ona również miała stosunek przedmał
żeński - powtórny przejaw przeklętej chuci! Wyznała mi to,
kiedy z upływem lat zatęskniła bardziej za powiernicą niż za
miejscowym księdzem. Poczucie winy, jak napisał do mnie
ostatnio mój przenikliwy przyjaciel, szuka sposobu, żeby się
usprawiedliwić. Poślubiła mojego ojca, zdrowego, przystojne
go, biednego i pożądliwego mężczyznę. Wiara, którą wyzna
wała, oraz przysięga świętego związku małżeńskiego nakazy
wały jej go słuchać - a słuchanie oznaczało uleganie jego
pożądaniu. We wszystkich innych sprawach, jak się zdaje, on
słuchał jej, i w ten sposób zawarli kompromis, podstawę nie
jednego udanego małżeństwa.
Oto moja scheda. Urodziłam się katoliczką, z natury
grzeszną, więc od urodzenia byłam winna, jeszcze zanim
odziedziczyłam poczucie winy po matce, a następnie po ojcu,
przez ten popęd seksualny, nad którym nie był w stanie zapa
nować. Za kilka lat obsesyjne poczucie winy miało stać się
tak bezwzględne, że zwróciłam się o pomoc do diabła.
A jednak niedoskonała
Matka i ojciec wrzeszczeli; starali się przy tym uratować
swoje prezenty ślubne. Wokół mnie razem z obrusem ze sto
łu w jadalni spadała zachwycająca mieszanina bursztynu
i porcelany, kiedy nagle twarde ręce ojca chwyciły mnie
i podniosły spomiędzy skorup. Co za wstrząsające uczucie!
Ojciec biadał nad tą niepowetowaną stratą - przy naszych
dochodach nigdy już nie mogliśmy sobie pozwolić na takie
piękne i frywolne rzeczy.
Jako dziecko nie spełniałam oczekiwań rodziców. Po
pierwsze, uwielbiałam węgiel. Chcieli ukryć to przed krewny
mi i próbowali powstrzymywać mnie klapsami i srogimi spoj
rzeniami. Ale ilekroć nie mogli mnie znaleźć, siedziałam
w szafie w pobliżu kominka i smarowałam na czarno ubrania,
podłogę i każdy odsłonięty skrawek ciała. Były i, inne postęp
ki, które zmuszały ich do krzyku. Uwielbiałam oddzierać sze
rokie pasy łuszczącej się tapety tylko po to, by usłyszeć ten
cudowny odgłos: rrrip! Pomimo konsekwencji, które mi z du
żym prawdopodobieństwem groziły, chciałam też dowiedzieć
się, co mają w środku miękkie zabawki, a zwłaszcza miś, któ
ry hałasował, jak się go przechyliło. Lista uczynków, którymi
wyprowadzałam ich z równowagi, była niemal równie długa
jak każdy dzień.
Bałam się, kiedy mój papa zrzędził tym swoim tubalnym
głosem i mówił „tss, tss" jak syczący pociąg, albo wypowiadał
słowa, których mama sobie nie życzyła.
- Hou je mond, Jan! - beształa go. - Nie mów tak przy
dziecku!
Ojciec często powtarzał mi, że jestem niegrzeczną dziew
czynką. Zdarzało się, że kiedy brał mnie na ręce, nie wiedzia
łam, czy zamierza mnie przytulić, czy uderzyć. Czasami mie
wałam miłego papę, a kiedy indziej papę, którego się bałam.
Chciałam być dla niego grzeczna i dobra. Tak bardzo go ko
chałam.
Nie miałam jeszcze roku, kiedy mój ojciec odjechał, by
przez te kilka miesięcy, zanim Holandia wpadła w ręce
Niemców, przygotowywać się do wojny. Wracał na przepust
kę, ale częściej go nie było. Wizyty przyjaciół i krewnych re
kompensowały nam jego brak. Moja matka uwielbiała gości.
W holenderskim społeczeństwie wszyscy przygotowani są do
składania i przyjmowania wizyt, jakby od tego zależało życie.
Dla dzieci goście wcale nie byli zabawni. Dzieci nagle musia
ły stawać się niewidzialne, chyba że były jeszcze takie małe,
że można było podziwiać je w kołysce albo w wózku.
Miałam dwa lata, kiedy przyszła w gości pewna pani. Było
lato i w naszym maleńkim ogródku wspaniale kwitły horten
sje. Uwielbiałam ich cudowny niebieski kolor, niezliczone
maleńkie kwiatuszki, tworzące wielkie okrągłe kule. Siedzia
łam pod długimi łodygami, przyglądając się wróblom i zię
bom, które szukały niewidzialnych rzeczy do jedzenia. Zosta
łam tam wysłana przez matkę; powiedziała mi, że uda mi się
złapać ptaszka, jeżeli nasypię mu soli na ogon.
- I on będzie mój na zawsze? - pytałam.
- Oczywiście, kiedy go już złapiesz - zapewniła mnie, wie
lokrotnie kiwając głową.
Nie zwlekając, poszłam więc, żeby nabrać garstkę soli
z otwartego drewnianego pojemnika w kuchni, i wpełzłam
pod hortensje, żeby złapać sobie ptaszka, który miał być mój
na zawsze. Siedziałam skulona, bez ruchu, z chrzęszczącą so
lą w prawej rączce. Wróble przylatywały i odlatywały - mija
ły mnie tak szybko! Fruu! I już ich nie było, jak tylko mnie
zobaczyły. Ale trafił się taki, który został, żeby dziobać pia
sek. Nie zauważył mnie. Był tak blisko... nasypałam mu soli
na ogon i wyciągnęłam rękę, żeby go złapać, ale on błyska
wicznie odfrunął. Nie, nie! On nie powinien mi uciec!
Pobiegłam do matki z krzykiem:
- Mamo! Ptaszek odleciał!
Wiedziałam, że przerywam jej gościowi, ale musiała prze
cież jakoś mnie pocieszyć! Wargi mi się trzęsły i łzy zaczyna
ły toczyć się po policzkach. Moja matka była kompletnie za
skoczona. A potem stało się coś niewiarygodnego: zaczęła
się śmiać! Nabrała mnie i teraz śmiała się, że jej uwierzyłam.
Odwróciła się do swojego gościa i razem bawiły się tym wspa
niałym żartem.
Mamo! Jak mogłaś mi to zrobić? Nie odezwałam się sło
wem; tylko stałam tam z wielkim bólem w sercu i oddycha
łam tak, jakbym miała czkawkę.
Znajoma poszła, a matka nadal mnie ignorowała. Po
sprzątała ze stołu po podwieczorku, a potem zajęła się moją
malutką siostrą i zapomniała o moim rozczarowaniu. Nie,
żeby mnie nie kochała albo z rozmysłem nie dbała o moje
uczucia - w tamtych czasach z uczuciami dzieci po prostu
nikt się nie liczył. Ją traktowano tak samo, kiedy była dziec
kiem. Ja miałam dorosnąć i traktować moje dzieci w bardzo
podobny sposób.
Moja matka, wykwalifikowana nauczycielka, doceniała
nowatorską wtedy metodę nauczania Marii Montessori
i chociaż miałam dopiero dwa i pół roku, postanowiła zapro
wadzić mnie do miejscowej szkoły Montessori. Dobrze, po
wiedziały zakonnice, mogę zacząć od jutra.
Następnego dnia upierałam się, że pójdę tam sama.
- Nie, mamo, niech mama da spokój! Znam drogę!
Mówiłam tak, jak ona przemawiała do papy, bardzo sta
nowczym tonem, wyprostowana w ramionach, i matka ustą
piła, chociaż nie do końca. Szła za mną w dyskretnej odległo
ści, kryjąc się na gankach stojących wzdłuż drogi domów,
żeby mieć pewność, że się nie zgubię. A ja pewnie potupta-
łam pod właściwy adres i tego dnia zaczęło się najszczęśliw
sze dwa i pół roku mojego dzieciństwa.
Z tej przystani dla dzieci najlepiej zapamiętałam zapachy:
uspokajającą woń lawendy i talku, zapach pomarańczy - bar
dzo rzadkich w Holandii podczas wojny - i plasteliny, i kleju,
i kwiatów w wazonach. Były tam żywe kolory, ładne czyste to
alety z miskami odpowiedniej wielkości dla dzieci, i ryby
w akwariach. I chociaż szkołę prowadziły zakonnice, którym
ogłupiające śluby ubóstwa pozwalały na posiadanie tylko naj
mniejszych skrawków papieru do rysowania, było mi w niej
dobrze.
Papier był drogi podczas niemieckiej okupacji. Co da się
narysować na kawałku papieru nie większym od mojej dłoni?
Przerażało mnie, że mogę popełnić błąd i zmarnować kar
teczkę. Zakonnice mówiły nam, że Jezus był ubogi i że ubó
stwo jest cnotą. Jeśli o mnie chodzi, czułam tylko ulgę, kiedy
lekcja rysunków dobiegała końca.
Ludziom ubogim w naszym okręgu przynosiło to pocie
chę, kiedy się im mówiło, że Bóg ma słabość do pechowców,
do borykających się, do biednych i do tych w potrzebie. Żyli
śmy w biedzie, bo moja cnotliwa matka posłuszna woli męża,
co i rusz zachodziła w ciążę i rodziła kolejne dzieci, które
trzeba było karmić i ubierać i podczas wojny, i po niej.
W dwadzieścia lat wydała na świat dziesięcioro, a do tego
dwa razy poroniła.
Ponieważ niedziela była szczególnym dniem, dniem bez
pracy i obowiązków dla wszystkich, nawet dla mojej matki
(poza tym, że nadal gotowała posiłki), po obiedzie biegłam
prościutko do dużej drewnianej skrzynki osłaniającej bakeli
towe radio i siadałam na niej. Stała przy oknie od frontu, do
kładnie w tym miejscu, gdzie brązowe pluszowe zasłony opa
dały aż do podłogi. Jak cudownie przytulnie było owinąć się
ciepłą zasłoną! I czuć, jak muzyka przepływa przez całe mo
je ciało! Było mi na tym pudle z muzyką klasyczną jak w ra
ju. Kiedy padał deszcz albo wiał wicher, spędzałam tam całe
godziny, otulona i niezauważana. W ten sposób wchłaniałam
w siebie rytm i harmonię, namiętność i piękno.
Poza tym w każdą niedzielę mój ojciec wyjmował skrzypce
i grał kilka melodii, które znał. Nauka muzyki skończyła się
dla niego, kiedy pojawiły się dzieci i musiał ciężko pracować
na utrzymanie rodziny. A w czasie wojny tym bardziej nie
mógł ćwiczyć. Grał więc w kółko te same kawałki, ale
z ogromną przyjemnością, a ja z całego serca go podziwia
łam. Jednym z ulubionych utworów mojego ojca był „Karna
wał wenecki" Paganiniego, przy którym mógł improwizować.
Matkę zaczęła w końcu drażnić jego gra. Nienawidziła, jak
się popisywał, oraz tego, że z pozoru nigdy nie tracił zadowo
lenia z siebie, chociaż grał w kółko te same melodie. Matka
miała fioła na punkcie grzechu pychy. I często pogardliwie
odnosiła się do jego hobby.
Ojciec lubił również swoją ustną harmonijkę. Czułam po
dziw dla jego umiejętności, ale matka uznawała, że to wul
garne. Mówiła, że jego repertuar jest nudny.
Co niedzielę po mszy zgodnie z uświęconym zwyczajem
odwiedzaliśmy jednych dziadków, chyba że był alarm bom
bowy. Jednak kiedy szliśmy do rodziców ojca, których nazy
wałam Oma i Opa Koekeroe (ponieważ Opa hodował gołę
bie które gruchały „koekeroe, koekeroe"), darłam się
i trzeba było mnie do nich ciągnąć siłą. Ojciec robił groźną
minę, a matka - no cóż, w duchu zgadzała się ze mną, więc
nie dostawałam klapsów za to, że wlokłam się noga za nogą
przez całą drogę.
Większość rodziny ojca napawała mnie lękiem. Poza Orną,
wszyscy byli chudzi jak patyki, jakby cierpieli od niedostatku
jedzenia albo miłości, albo jednego i drugiego, i było ich du
żo, stryjenki w wywijanych skarpetkach do kostek i stryjowie
w ubraniach, które miały brzydki zapach. Nic na to nie mo
głam poradzić, że czułam się w ich domu okropnie. Wszech
obecny zapach gołębich odchodów wcale nie pomagał. Oma
chodziła jak kaczka i oddychała chrapliwie; Opa był chudy
i przygarbiony i miał szorstkie wąsy. Nosił wciąż te same
brudne ubrania i zawsze w ustach albo w sękatych palcach
miał fajkę. On również ciężko oddychał.
Wolałam chodzić do domu rodziców mojej matki, gdzie
meble zrobione były ze skóry, wszystko lśniło i stały kwiaty
w wazonach. Przed oknami wykuszowymi wychodzącymi na
szeroki wysadzany drzewami chodnik rosły krzewy, a po dru
giej stronie drogi rozciągał się park.
Moje stosunki z dziadkiem ze strony matki były dosyć ofi
cjalne. Chociaż się lubiliśmy, nie pamiętam, żeby powiedział
do mnie coś, co zrobiło na mnie szczególne wrażenie. W ogó
le należał do ludzi poważnych. Prowadził przedsiębiorstwo
importowe i zawsze pierwszy w mieście kupował najnowsze
zdobycze technologii: pierwszy gramofon, pierwszy samo
chód na naszych brukowanych drogach, pierwszy telefon.
Po kościele mężczyźni grywali w karty na pieniądze. Kiedy
skupiali się na grze, popijali whisky i palili, pokój wypełniał
intensywny zapach kosztownych cygar. Zachwycało mnie, że
uczestniczę w czymś tak podniecającym, chodząc wokół sto
łu i układając w porządne stosiki monety, będące stawką
w grze. W ten sposób mogłam poczuć dreszcz tajemnicy
i część tych przyjemnych emocji, które elektryzowały atmo
sferę. Mój dziadek lubił, jak tam byłam, moja matka opono
wała, ale słabiutko. W ten sposób miałam bardzo niewiele do
czynienia z moją ślepą babką, która chyba cały czas leżała
w łóżku. Wyglądała na bardzo bladą i starą. Wdrapałam się
raz na duże, okryte koronkami łoże. Oczy babki miały taki
sam kolor jak moje kulki do gry, ale w ogóle mnie nie widzia
ła. W ustach zostało jej niewiele zębów. Jak się czuła? Nie re
agowała, więc moje zainteresowanie osłabło i szybko wy
szłam z pokoju.
Pomimo kalectwa i choroby moja babka wydała na świat
trzy dziewczynki, a potem mojego wuja Keesa, którego
uwielbiałam. Miała zaledwie pięćdziesiąt cztery lata, kiedy
umarła. Położono ją w trumnie na nieskazitelnie białym
atłasie, z białymi liliami dookoła. Jadalnia została chwilowo
Carla van Raay BOŻA LADACZNICA przełożyła Anna Wojtaszczyk CAPRICORN Media Lazar
Łaska jest zawsze obecna. Niechaj opuści cię nie-łaska, czyli myśl, że laskę utraciłeś. PAPAJI (HLW POONJA), BOMBAJ, 1975
Spis treści Słowo wstępne 13 Przedmowa 15 Hierarchia w Zgromadzeniu Wiernych Towarzyszek Jezusa (FCJ) 19 CZĘŚĆ PIERWSZA Katolicka dziewczynka 23 A jednak niedoskonała 30 Pierwsze upokorzenia 42 Pęd chwastu 48 Wojna i weekendy 61 Chwast rośnie 69
Dorastanie 81 Życie w nowym kraju 89 Nowe wino w starych bukłakach 101 Od pocałunków zachodzi się w ciążę 114 CZĘŚĆ DRUGA Proszę się o kłopoty 141 Więcej kłopotów 159 Anglia 176 Zakazana miłość 185 Cichy obłęd 207 Zima złych snów 234 Witaj w domu, siostro 254 Nie tak szybko, siostro 269 Kości zostały rzucone 289 CZĘŚĆ TRZECIA Wolna! 313 Kup mnie 348 Na diabelskim młynie życia 371
Boża Ladacznica 380 Waza pęka 399 Zbudź się, martwa księżniczko 419 Waza się rozpada 444 Prosiłaś się o to, Carlo 470 Z gruntu niewinna 482 Boże dziecko 499 Do mojego ojca 506 Podziękowania 508
Słowo wstępne W „Bożej Ladacznicy" Carla van Raay z przejmującą uczciwością pisze o swoim niezwykłym życiu. W 1987 roku pomagałam grupie kobiet i podczas kilku tygodni, jakie spę dziłyśmy razem, dzieliłyśmy się doświadczeniami, rozwiązy wałyśmy problemy i w końcu opowiadałyśmy historie życia - niektóre krótkie, inne długie, z lękiem i zażenowaniem, ze Izami i śmiechem. Wszystkie te opowieści, prawdziwe i poru szające, przynosiły ulgę opowiadającym. A wysoka, szczupła, nieśmiała, śmiejąca się nerwowo kobie ta zafascynowała nas opowieściami o życiu klasztornym i po dejmowanych później szaleńczych, nieprawdopodobnych usi łowaniach, by nadać jakiś sens swojemu istnieniu. Nie sądzę, by którakolwiek z uczestniczek tej grupy mogła kiedyś zapo mnieć Carlę. Wszystkie ją pokochałyśmy - za jej uczciwość, odwagę, pocieszne poczucie humoru, a najbardziej za jej nie winność. Nie wiedzieć jak, pomimo maltretowania, lęku, uwa runkowań i szaleńczych wyborów, jakich Carla dokonywała w życiu, udało się jej osiągnąć to, co niemożliwe - pozostała niewinna. To rzadka cecha w dzisiejszych czasach. Wszystkie kobiety z grupy, bez wyjątku, błagały ją, by napisała tę książkę.
Kiedy przewracałam kartkę za kartką, chwyciła mnie po nownie za serce ta wzruszająca i niemal niewiarygodna opo wieść. Ale z drugiej strony, jeżeli znało się Carlę, nie wyda wała się ona wcale niewiarygodna. Persephone Arbour, Perth, zachodnia Australia
Przedmowa Przed wielu laty, kiedy zaczynałam pisać tę opowieść, była ona pełną goryczy i gniewu operą mydlaną, mającą zdema skować „te wstrętne zakonnice". Zamierzałam ogłosić całe mu światu, co przez dwanaście i pół roku przecierpiałam w klasztorze, i rozpalić trochę gniewu na kościół katolicki i wszystko, za czym opowiada się ta instytucja. Przestałam się kierować tą przesłanką i kiedy mój gniew osłabł, w 1986 roku zwróciłam się do ówczesnej radnej, Joan Waters, kobiety wpływowej w mieście Perth w zachodniej Au stralii, by pomogła mi w poszukiwaniu wydawcy. Uzbrojona we wstęp do proponowanej książki, pierwszy rozdział, stresz czenie następnych oraz swoją fotografię postulantki w Zgro madzeniu Wiernych Towarzyszek Jezusa (FCJ)*, nie miałam żadnych problemów z przekonaniem jej, że tę opowieść war to wydać. Na moją prośbę skontaktowała się z prasą. Chociaż * Faithful Companions of Jezus - zakon założony w 1820 r. w Amiens we Francji przez Marie M. de Bonnault d'Houet; zakony FCJ istnieją w wielu krajach Europy (w Anglii, we Włoszech, w Szwajcarii i Irlandii), a także w Australii, Kanadzie i USA; reguła opiera się na regule jezuitów (przyp. red. ).
dokładałyśmy wszelkich starań, żeby zachować kontrolę na tekstem, we wszystkich niedzielnych gazetach w całym kraju ukazał się sensacyjny artykuł: D L A C Z E G O Z M I E N I Ł A M KLASZTOR NA B U R D E L . EKS-ZAKONNICA OTWAR CIE M Ó W I O SWOJEJ N O W E J ROLI. Natychmiast zaniepokoiło to moich czterech braci i siostrę w Melbourne; błagali mnie, żebym nie publikowała tej książ ki ze względu na naszych rodziców. Nie tylko poczuliby się głęboko zranieni po zapoznaniu się ze szczegółami z życia swojej niegdyś szanowanej, a teraz zbłąkanej córki, ale publi kacja mogłaby również popsuć ich relacje z zakonnicami, od których byli uzależnieni. Chociaż przeszli już na emeryturę, mieszkali nadal w domu udostępnionym im przez zakon. Zgodziłam się i kiedy zwrócił się do mnie wydawca, pozwoli łam, by okazja umknęła. Oboje moi rodzice już nie żyją, a wszystkie związki z FCJ, poza przyjacielskimi, zostały zerwane. Wiele zakonnic za mieszanych w tę historię jest teraz w bardzo podeszłym wie ku albo już nie żyje. Bohaterki mojej opowieści są dla mnie jak róże na krzewie: niegdyś kwitły kolorowo, a teraz wiele wyblakło i obumarło. Nie chodzi mi o to, by okryć niesławą pamięć ich kwitnienia, ale by wydestylować naukę z ich czy nów oraz moich. Bo czy nie wyłącznie na tym polega życie? Bóg tchnie swym oddechem i oto jesteśmy: różane, żywe oso by, krwiste i zadufane w sobie, na scenie o bardzo ograniczo nej przestrzeni. A potem Bóg znowu tchnie - albo może wes tchnie, patrząc na przedstawienie - i wszyscy znikamy, wracamy do miejsca, z którego wszystko przychodzi. Niech Bóg błogosławi tym starym różom i mnie również - róży, która zbliża się do wieku, o którym na ogół się nie wspomina, chyba że to nieuniknione. „Boża Ladacznica" to uczciwa autobiograficzna relacja oraz - co nieuchronne - bardzo osobista interpretacja wydarzeń. Dojrzałam pod względem emocjonalnym i moja opowieść w zamierzeniu ni kogo ma nie zranić. Z tego powodu pozmieniałam nazwiska, by uniknąć ewentualnej identyfikacji osób, które jeszcze ży ją, a poza tym poprzestawiałam niektóre szczegóły. Członko-
wie mojej rodziny, dawne członkinie mojej zakonnej społecz ności, jak również moi eks-klienci w seksbiznesie spokojnie mogą utrzymywać, że moja opowieść to fikcja. Jeżeli któraś ze wspomnianych w tej książce osób żyje jesz cze i uzna, że została niezasłużenie skrytykowana, albo bę dzie miała poczucie, iż nie oddałam jej sprawiedliwości, chcę powiedzieć jasno, że ta opowieść pokazuje przede wszystkim mnie samą. Przez lata, kiedy pisałam historię Carli - dziewczyny, któ ra dorastała na katolickim południu Holandii i przyjechała do Australii w wieku dwunastu lat, a potem w dziewiczym wieku lat osiemnastu zdecydowała się wstąpić do klasztoru i opuścić go w dziewiczym wieku lat trzydziestu jeden - za częło mi świtać, że tego wyboru uniknąć nie mogłam, że mu siałam zostać zakonnicą, a potem prostytutką. Były to role, które odgrywałam, a w których wyrażała się bardziej moja nerwica niż moje prawdziwe ja. Musiałam doświadczyć tego, kim nie jestem, żebym mogła odkryć, kim jestem. Może tak działa życie; w moim przypadku tak właśnie zadziałało. „To, czemu się opieramy, uporczywie trwa" jest dobrze znanym powiedzonkiem. Nie rozumiałam seksu, bałam się go, tłumiłam myśli o nim i przez to przez cały czas miałam nim zaprzątnięty umysł. Później, aby go zrozumieć, ekspery mentowałam na różne wspaniałe i nie całkiem wspaniałe sposoby. Moja książka opisuje i jasne, i ciemne strony życia prostytutki oraz cierpienie wynikające z bezgranicznego po błażania sobie. Zalety czasów, w jakich żyję, i pomoc przyjaciół pozwoliły mi uświadomić sobie, kim jestem, i się zmienić. Pławienie się we wspomnieniach może nie być dobre, ale ignorowanie ich jest na pewno niebezpieczne. Zamierzam więc opowiedzieć moją historię i skończyć z nią raz na zawsze, bo już nigdy wię cej nie chcę tego przeżywać!
Hierarchia w Zgromadzeniu Wiernych Towarzyszek Jezusa (w kolejności znaczenia i zwierzchnictwa) Wielebna Matka Generalna. Przełożona generalna. Stoi na czele zakonu; rezyduje w Domu Matki w Anglii. Wielebna Matka Prowincjonalna. Nadzoruje prowincję; na przy kład Australię (gdzie były cztery klasztory). Wielebna Matka/Matka Przełożona. Rządzi klasztorem. Profeski wieczyste. Zakonnice, które złożyły śluby wieczyste po okresie ośmiu i pół roku. Starszeństwo wśród nich także nada wało status. Profeski czasowe. Zakonnice, które złożyły pierwsze śluby po ukończeniu nowicjatu albo odnowiły je po trzech latach od jego zakończenia. Nowicjuszki. Dziewczęta, które przechodzą dwuletni okres próbny, po postulanturze, a przed złożeniem pierwszych ślubów. Postulantki. Dziewczęta, które przechodzą pierwsze sześć miesięcy probacji albo okresu próbnego. Siostry świeckie. Przede wszystkim pracownice fizyczne, które wspierają siostry nauczycielki gotowaniem, sprzątaniem i pra niem. Często otrzymują pomoc od postulantek i nowicjuszek. Świeckie siostry przechodzą podobny okres probacji jak zakon nice po ślubach wieczystych, ale nie mają prawa ubiegać się o stanowisko we władzach.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Katolicka dziewczynka Urodziłam się dwudziestego ósmego października 1938 roku, siedem minut po czwartej po południu w Tilburgu, ma lutkim holenderskim miasteczku. Dla mojej matki było to pierwsze i najstraszniejsze zetknięcie się z porodem. Dla mnie - pierwsze zetknięcie się z grzechem pierworodnym, który oznaczał, że jestem zbyt niegodziwa, by mnie ktoś po całował, zanim zostanę ochrzczona. Wybrałam sobie kapryśną porę na urodziny. Zimne po dmuchy wiatru mieszały się z ciepłymi. Przechodnie hałaśli wie roznosili po chodnikach i gankach liście, które spadały z platanów, dębów i kasztanowców. Róże jeszcze się ociąga ły; ich woń mieszała się z ostrą wonią chryzantem i mrocz nym zapachem ziemi w mgliste poranki. Lato odchodziło i myśli ludzi zwracały się nieuchronnie ku zimie. Dom, w którym się urodziłam, stał w rzędzie innych do mów. Każdy z szeregowców miał pięterko i lukarnę w stro mym dachu. Z przodu był maleńki ogródek, akurat taki, że by zmieściły się w nim krzewy niebieskich hortensji, otoczony niskim murkiem wykończonym przyjemnie zaokrąglonymi cegłami - idealne miejsce do przycupnięcia, kiedy ładna po-
goda wywabiała ludzi na zewnątrz, by sobie pogadali. Po dwórko za domem było za małe, żeby dało się tam uprawiać jarzyny, i między innymi dlatego wyprowadziliśmy się stam tąd po wojnie. Uliczka nosiła prowokującą nazwę Malsenhof, co oznacza „ogród rozkoszy" albo „bujny ogród". Nie była jednak godna takiej nazwy, a dziś już jej tam wcale nie ma, zniknęła, by zro bić miejsce szeregom całkiem nierozkosznych bloków. Matki w tamtych czasach rodziły dzieci w domu; lekarza wzywano wyłącznie wtedy, kiedy w oczywisty sposób groziła katastrofa. Moja krańcowa niechęć do tego, by się urodzić, została w końcu przezwyciężona stalowymi kleszczami, któ rymi lekarz wyszarpnął mnie z wyschłego łona matki na świat. Moja piękna matka miała dwadzieścia pięć lat, mój przy stojny ojciec dwadzieścia cztery, ale - decydując się na dzie ci - nie za bardzo zdawali sobie sprawę, co robią. Jedno natomiast nie budziło ich najmniejszych wątpliwości: mia łam być cudownym dzieckiem, jakim nigdy nie było żadne z nich. Zamierzali wychować mnie na cudowne dziecko, które zrobi wrażenie na członkach rodziny oraz sąsiadach. Dla matki było to nawet ważniejsze, ponieważ jej rodzina sprzeciwiała się temu małżeństwu, uważając, że popełniła mezalians. Kiedy wydałam pierwszy obowiązkowy wrzask, położna wytarła mnie do czysta i podała mojej rozdygotanej matce, żebym possała pierś. Matka poczuła się ze mnie dumna, co do tego nie ma wątpliwości, i dumna ze swego osiągnięcia, kiedy już niemal zapomniała o bólu, a cały bałagan został w zasadzie posprzątany. A ja byłam słodka, co bardzo pomo gło. Zaraz potem pomyślała, że trzeba mnie ochrzcić. Urodziłam się w społeczności katolickiej, której członko wie wierzyli, że człowiek z natury jest grzeszny. A to ozna czało dla nich zło od samego początku oraz w samym jądrze istnienia człowieka. Ludzie w południowej Holandii, gdzie przyszłam na świat, byli przesiąknięci religią do szpiku kości. Wierzyli niezachwianie, że bez chrztu dusze idą do piekła.
Dla niewinnych niemowląt przeznaczono specjalne miej sce zwane otchłanią*, jak głosił katechizm, gdzie na szczęście nie musiały cierpieć od ogni piekielnych, ale również nigdy nie miały „oglądać oblicza Boga". Ten fakt podała do wierze nia któraś z bulli, a odesłała go na śmietnik inna bulla pod koniec dwudziestego wieku. W 1938 roku nie było jednak wątpliwości co do istnienia otchłani. Tak więc po narodzi nach starano się zwykle na łeb na szyję dotrzeć z noworod kiem do kościoła, żeby zminimalizować ryzyko, że znajdzie się ono w tym nieszczęsnym miejscu. Matka niemowlęcia, która na ogół nie wróciła jeszcze wystarczająco do siebie po ciężkim przeżyciu, jakim było wydanie na świat następnego tłumoczka grzechów, rzadko była obecna na uroczystości chrztu. Po ulicy zamiast niej paradowała z dzieckiem w ra mionach jakaś ciotka, otoczona stadkiem krewniaczek i przy jaciółek; niemowlę leżało na poduszce, nakryte białą kapką z atłasu i koronek. Spacer był jedynym sposobem, by dostać się do kościoła, chyba że przypadkiem miało się na własność konia i powóz albo tę wielką rzadkość - automobil, a my nie mieliśmy ani jednego, ani drugiego. Jeżeli padało, kapka chroniła dziecko. Młodsza siostra mojej matki pospiesznie i sumiennie za niosła mnie do kościoła do chrztu i kazała nadać mi łacińskie imiona, jak nakazywała tradycja. Moi rodzice pewnie uważa li, że przyda się aż trójka świętych, żeby odpędzić diabla: nadano mi imiona Carolina Johanna Maria. Te imiona dostałam po moich przodkach. Pierwsze imię otrzymałam po matce mojego ojca, z pochodzenia Niemce, Caroli. Nigdy nie wołano mnie tym szczególnym zdrobnie niem od Caroliny, bo moja matka, która nie lubiła, ba, nie nawidziła wszystkich Niemców (za wyjątkiem mojego ojca) i zadzierała nosa wobec rodziny swego męża, oznajmiła: „Carola - po moim trupie!". Wybrnęła z sytuacji, dokonując niewielkiej zmiany w pisowni i ogromnej zmiany w konota cjach imienia, i wołała na mnie Carla. * Chodzi o limbus puerorum, raj dzieci niechrzczonych (przyp. red. ).
„Carla" oznaczało „mocna kobieta", i całe szczęście, sko ro czekała mnie taka karma. Moja matka bardzo lubiła wo łać na mnie Kareltje, kiedy była w dobrym nastroju; było to zdrobnienie od męskiego imienia Karel, pochodzącego od holenderskiego słowa „kerel", „mocny mężczyzna". Los katolickiego niemowlęcia nie był taki zły, jeżeli kar miono je piersią, jak mnie. A byłam karmiona piersią, dopó ki w piętnaście miesięcy później nie pojawiła się moja siostra. Ale czasy miały się zmienić. Holandia wkrótce poszła na woj nę. Co może bardziej istotne, wisiały nad nami również woj ny w rodzinie, te prywatne bitwy, która toczą się w obrębie domów, gdzie dorastają dzieci. Moja matka była postawną kobietą, chociaż bez nadwagi, z gęstymi kasztanowymi włosami, które falistymi pasmami otaczały głowę i ozdabiały gładkie czoło i piękną twarz. Po wieki opadały lekko nad brązowymi oczami, a brwi tworzyły idealny łuk, zaś pełne wargi dopełniały obrazu. Wychowana przez pobożnych i nobliwych rodziców, wykształciła się i by ła dyplomowaną krawcową i nauczycielką. Podczas wojny pracowała na czarno jako szwaczka, aby dorobić i utrzymać nas wszystkich przy życiu. Kiedy była nastolatką, martwiło ją, że jej rodzina jest zamożna, podczas gdy inni ludzie są tacy biedni. Temu problemowi dato się łatwo zaradzić: wyszła za mąż za człowieka, który posiadał skrzypce, był nieprzyzwo icie przystojny i nic poza tym. Uroda mojego ojca należała do tych zapierających dech w piersiach: był wysoki, muskularny i doskonale proporcjo nalny. Rysy twarzy miał niezwykle regularne, piękny prosty nos, szare oczy i twarz bez jednej zmarszczki. Kwadratowa szczęka była jak wyrzeźbiona, a usta - no cóż, zdecydowa ne - tym słowem, można by je najlepiej opisać. Był człowie kiem praktycznym i sporo wiedział o tym, jak robić różne rzeczy, jak hodować rośliny w ogrodzie i jak naprawiać buty. Ojciec miał liczne rodzeństwo; zanim się urodził, jego ro dzice przestali już sobie zawracać głowę kołyskami i łóżecz kami - trzymali go w dolnej szufladzie komody. Opowiadał
tę historię z nutką pełnego ironii humoru, ale chyba to prze życie zostawiło w nim nieprzemijające poczucie szoku i żalu. Miejscem narodzin ojca był Kranenburg, miasteczko po łożone tak blisko granicy holendersko-niemieckiej, że miesz kańcy mówili oboma językami, chociaż jego rodzina wolała niemiecki. Jednak udało im się bez żadnych kłopotów osie dlić w Holandii, kiedy mój ojciec miał siedemnaście lat, i utrzymywać, że są narodowości holenderskiej. Tuż przed wybuchem wojny mój ojciec miał dwadzieścia pięć lat. Dostał powołanie do holenderskiej armii, gdzie przez krótki czas kwestionowano jego lojalność. Nie miał najmniejszych skrupułów, żeby walczyć za Holandię: w koń cu to ten kraj dawał mu chleb i utrzymanie. Wdzięczność oj ca przełożyła się na entuzjazm, z jakim bronił kraju, który te raz szczerze uważał za swój własny. Jego wielopokoleniowa rodzina nie myślała niestety tak samo. Szczególnie krewni w Niemczech widzieli w bezgra nicznym oddaniu ojca wobec jego nowej ojczyzny niewyba czalną zdradę. Młodszy brat ojca, Anton, zaciągnął się do holenderskiej armii, ale stał się niemieckim szpiegiem. Ojcu serce pękało, kiedy o tym myślał, ale nie zachwiało to jego lo jalnością. Druga wojna światowa wybuchła w niecały rok po moich narodzinach. Matka zmieniła się w kłębek nerwów, ale stop niowo uspokajała się, w miarę jak okupacja Holandii stawa ła się czymś prawie normalnym, a ojciec znowu wieczorami wracał z pracy do domu. Dziedzictwem moich rodziców wyniesionym z domu było poczucie winy, jakie wywoływał seks - nic nadzwyczajnego w dręczonym poczuciem winy katolicyzmie tamtych czasów, ale warto o tym wspomnieć. Rodzina mojej matki wywodziła się z francuskiej arysto kracji i podczas rewolucji francuskiej uniknęła gilotyny, ucie kając z kraju. W wyczulonej na pozycję społeczną Holandii
uplasowali się wysoko ponad ludźmi z niższych warstw spo łecznych, z założenia bardziej rozwiązłymi moralnie, tak więc kiedy namiętność pokonała moich zalecających się do siebie dziadków, czego wynikiem była ciąża, pobrali się w pośpie chu. Matka powiedziała mi o tym, kiedy miałam wychodzić za mąż (chociaż ani trochę nie byłam w ciąży). A było to tak. Moja babka spacerowała sama któregoś dnia po polach, kie dy dudniąc i grzmiąc, nadciągnęła burza. Babka ruszyła w drogę do domu, a wtedy wydarzyła się straszna rzecz: pio run uderzył tuż obok niej, rozłupał drzewo i przypalił je tak, że poczerniało jak sadza. To była ostatnia rzecz, jaką moja babka zobaczyła. Oślepła albo dlatego, że błysk pioruna wy palił jej siatkówkę, albo z szoku, albo i jedno, i drugie. Obo jętne, co było przyczyną - nigdy nie odzyskała zdrowia i uro dziła córkę (a później jeszcze troje dzieci) ślepa jak kret. Nietrudno wyobrazić sobie, jak to komentowano: Bóg po karał moją babkę. Oślepił ją, ponieważ jej dziecko zostało poczęte z pożądania. A to było sprzeczne z katolicką moral nością, która nakazywała, żeby stosunek płciowy służył wy łącznie prokreacji, a przyjemność to sprawa drugorzędna. Tak, to Bóg pokarał moją babkę w życiu doczesnym, by mo gło być jej oszczędzone później piekło. Jej mąż, człowiek po ważny, odważnie wziął na siebie część winy, ale nie musiał przy tym cierpieć od trafienia piorunem. Musiał natomiast słono płacić niańkom. Tak więc moja matka uważała siebie za „dziecko pożąda nia" i nigdy nie czuła się dobrze ze swoją seksualnością. Nie samowite było to, że ona również miała stosunek przedmał żeński - powtórny przejaw przeklętej chuci! Wyznała mi to, kiedy z upływem lat zatęskniła bardziej za powiernicą niż za miejscowym księdzem. Poczucie winy, jak napisał do mnie ostatnio mój przenikliwy przyjaciel, szuka sposobu, żeby się usprawiedliwić. Poślubiła mojego ojca, zdrowego, przystojne go, biednego i pożądliwego mężczyznę. Wiara, którą wyzna wała, oraz przysięga świętego związku małżeńskiego nakazy wały jej go słuchać - a słuchanie oznaczało uleganie jego pożądaniu. We wszystkich innych sprawach, jak się zdaje, on
słuchał jej, i w ten sposób zawarli kompromis, podstawę nie jednego udanego małżeństwa. Oto moja scheda. Urodziłam się katoliczką, z natury grzeszną, więc od urodzenia byłam winna, jeszcze zanim odziedziczyłam poczucie winy po matce, a następnie po ojcu, przez ten popęd seksualny, nad którym nie był w stanie zapa nować. Za kilka lat obsesyjne poczucie winy miało stać się tak bezwzględne, że zwróciłam się o pomoc do diabła.
A jednak niedoskonała Matka i ojciec wrzeszczeli; starali się przy tym uratować swoje prezenty ślubne. Wokół mnie razem z obrusem ze sto łu w jadalni spadała zachwycająca mieszanina bursztynu i porcelany, kiedy nagle twarde ręce ojca chwyciły mnie i podniosły spomiędzy skorup. Co za wstrząsające uczucie! Ojciec biadał nad tą niepowetowaną stratą - przy naszych dochodach nigdy już nie mogliśmy sobie pozwolić na takie piękne i frywolne rzeczy. Jako dziecko nie spełniałam oczekiwań rodziców. Po pierwsze, uwielbiałam węgiel. Chcieli ukryć to przed krewny mi i próbowali powstrzymywać mnie klapsami i srogimi spoj rzeniami. Ale ilekroć nie mogli mnie znaleźć, siedziałam w szafie w pobliżu kominka i smarowałam na czarno ubrania, podłogę i każdy odsłonięty skrawek ciała. Były i, inne postęp ki, które zmuszały ich do krzyku. Uwielbiałam oddzierać sze rokie pasy łuszczącej się tapety tylko po to, by usłyszeć ten cudowny odgłos: rrrip! Pomimo konsekwencji, które mi z du żym prawdopodobieństwem groziły, chciałam też dowiedzieć się, co mają w środku miękkie zabawki, a zwłaszcza miś, któ ry hałasował, jak się go przechyliło. Lista uczynków, którymi
wyprowadzałam ich z równowagi, była niemal równie długa jak każdy dzień. Bałam się, kiedy mój papa zrzędził tym swoim tubalnym głosem i mówił „tss, tss" jak syczący pociąg, albo wypowiadał słowa, których mama sobie nie życzyła. - Hou je mond, Jan! - beształa go. - Nie mów tak przy dziecku! Ojciec często powtarzał mi, że jestem niegrzeczną dziew czynką. Zdarzało się, że kiedy brał mnie na ręce, nie wiedzia łam, czy zamierza mnie przytulić, czy uderzyć. Czasami mie wałam miłego papę, a kiedy indziej papę, którego się bałam. Chciałam być dla niego grzeczna i dobra. Tak bardzo go ko chałam. Nie miałam jeszcze roku, kiedy mój ojciec odjechał, by przez te kilka miesięcy, zanim Holandia wpadła w ręce Niemców, przygotowywać się do wojny. Wracał na przepust kę, ale częściej go nie było. Wizyty przyjaciół i krewnych re kompensowały nam jego brak. Moja matka uwielbiała gości. W holenderskim społeczeństwie wszyscy przygotowani są do składania i przyjmowania wizyt, jakby od tego zależało życie. Dla dzieci goście wcale nie byli zabawni. Dzieci nagle musia ły stawać się niewidzialne, chyba że były jeszcze takie małe, że można było podziwiać je w kołysce albo w wózku. Miałam dwa lata, kiedy przyszła w gości pewna pani. Było lato i w naszym maleńkim ogródku wspaniale kwitły horten sje. Uwielbiałam ich cudowny niebieski kolor, niezliczone maleńkie kwiatuszki, tworzące wielkie okrągłe kule. Siedzia łam pod długimi łodygami, przyglądając się wróblom i zię bom, które szukały niewidzialnych rzeczy do jedzenia. Zosta łam tam wysłana przez matkę; powiedziała mi, że uda mi się złapać ptaszka, jeżeli nasypię mu soli na ogon. - I on będzie mój na zawsze? - pytałam. - Oczywiście, kiedy go już złapiesz - zapewniła mnie, wie lokrotnie kiwając głową. Nie zwlekając, poszłam więc, żeby nabrać garstkę soli z otwartego drewnianego pojemnika w kuchni, i wpełzłam pod hortensje, żeby złapać sobie ptaszka, który miał być mój
na zawsze. Siedziałam skulona, bez ruchu, z chrzęszczącą so lą w prawej rączce. Wróble przylatywały i odlatywały - mija ły mnie tak szybko! Fruu! I już ich nie było, jak tylko mnie zobaczyły. Ale trafił się taki, który został, żeby dziobać pia sek. Nie zauważył mnie. Był tak blisko... nasypałam mu soli na ogon i wyciągnęłam rękę, żeby go złapać, ale on błyska wicznie odfrunął. Nie, nie! On nie powinien mi uciec! Pobiegłam do matki z krzykiem: - Mamo! Ptaszek odleciał! Wiedziałam, że przerywam jej gościowi, ale musiała prze cież jakoś mnie pocieszyć! Wargi mi się trzęsły i łzy zaczyna ły toczyć się po policzkach. Moja matka była kompletnie za skoczona. A potem stało się coś niewiarygodnego: zaczęła się śmiać! Nabrała mnie i teraz śmiała się, że jej uwierzyłam. Odwróciła się do swojego gościa i razem bawiły się tym wspa niałym żartem. Mamo! Jak mogłaś mi to zrobić? Nie odezwałam się sło wem; tylko stałam tam z wielkim bólem w sercu i oddycha łam tak, jakbym miała czkawkę. Znajoma poszła, a matka nadal mnie ignorowała. Po sprzątała ze stołu po podwieczorku, a potem zajęła się moją malutką siostrą i zapomniała o moim rozczarowaniu. Nie, żeby mnie nie kochała albo z rozmysłem nie dbała o moje uczucia - w tamtych czasach z uczuciami dzieci po prostu nikt się nie liczył. Ją traktowano tak samo, kiedy była dziec kiem. Ja miałam dorosnąć i traktować moje dzieci w bardzo podobny sposób. Moja matka, wykwalifikowana nauczycielka, doceniała nowatorską wtedy metodę nauczania Marii Montessori i chociaż miałam dopiero dwa i pół roku, postanowiła zapro wadzić mnie do miejscowej szkoły Montessori. Dobrze, po wiedziały zakonnice, mogę zacząć od jutra. Następnego dnia upierałam się, że pójdę tam sama. - Nie, mamo, niech mama da spokój! Znam drogę!
Mówiłam tak, jak ona przemawiała do papy, bardzo sta nowczym tonem, wyprostowana w ramionach, i matka ustą piła, chociaż nie do końca. Szła za mną w dyskretnej odległo ści, kryjąc się na gankach stojących wzdłuż drogi domów, żeby mieć pewność, że się nie zgubię. A ja pewnie potupta- łam pod właściwy adres i tego dnia zaczęło się najszczęśliw sze dwa i pół roku mojego dzieciństwa. Z tej przystani dla dzieci najlepiej zapamiętałam zapachy: uspokajającą woń lawendy i talku, zapach pomarańczy - bar dzo rzadkich w Holandii podczas wojny - i plasteliny, i kleju, i kwiatów w wazonach. Były tam żywe kolory, ładne czyste to alety z miskami odpowiedniej wielkości dla dzieci, i ryby w akwariach. I chociaż szkołę prowadziły zakonnice, którym ogłupiające śluby ubóstwa pozwalały na posiadanie tylko naj mniejszych skrawków papieru do rysowania, było mi w niej dobrze. Papier był drogi podczas niemieckiej okupacji. Co da się narysować na kawałku papieru nie większym od mojej dłoni? Przerażało mnie, że mogę popełnić błąd i zmarnować kar teczkę. Zakonnice mówiły nam, że Jezus był ubogi i że ubó stwo jest cnotą. Jeśli o mnie chodzi, czułam tylko ulgę, kiedy lekcja rysunków dobiegała końca. Ludziom ubogim w naszym okręgu przynosiło to pocie chę, kiedy się im mówiło, że Bóg ma słabość do pechowców, do borykających się, do biednych i do tych w potrzebie. Żyli śmy w biedzie, bo moja cnotliwa matka posłuszna woli męża, co i rusz zachodziła w ciążę i rodziła kolejne dzieci, które trzeba było karmić i ubierać i podczas wojny, i po niej. W dwadzieścia lat wydała na świat dziesięcioro, a do tego dwa razy poroniła. Ponieważ niedziela była szczególnym dniem, dniem bez pracy i obowiązków dla wszystkich, nawet dla mojej matki (poza tym, że nadal gotowała posiłki), po obiedzie biegłam prościutko do dużej drewnianej skrzynki osłaniającej bakeli towe radio i siadałam na niej. Stała przy oknie od frontu, do kładnie w tym miejscu, gdzie brązowe pluszowe zasłony opa dały aż do podłogi. Jak cudownie przytulnie było owinąć się
ciepłą zasłoną! I czuć, jak muzyka przepływa przez całe mo je ciało! Było mi na tym pudle z muzyką klasyczną jak w ra ju. Kiedy padał deszcz albo wiał wicher, spędzałam tam całe godziny, otulona i niezauważana. W ten sposób wchłaniałam w siebie rytm i harmonię, namiętność i piękno. Poza tym w każdą niedzielę mój ojciec wyjmował skrzypce i grał kilka melodii, które znał. Nauka muzyki skończyła się dla niego, kiedy pojawiły się dzieci i musiał ciężko pracować na utrzymanie rodziny. A w czasie wojny tym bardziej nie mógł ćwiczyć. Grał więc w kółko te same kawałki, ale z ogromną przyjemnością, a ja z całego serca go podziwia łam. Jednym z ulubionych utworów mojego ojca był „Karna wał wenecki" Paganiniego, przy którym mógł improwizować. Matkę zaczęła w końcu drażnić jego gra. Nienawidziła, jak się popisywał, oraz tego, że z pozoru nigdy nie tracił zadowo lenia z siebie, chociaż grał w kółko te same melodie. Matka miała fioła na punkcie grzechu pychy. I często pogardliwie odnosiła się do jego hobby. Ojciec lubił również swoją ustną harmonijkę. Czułam po dziw dla jego umiejętności, ale matka uznawała, że to wul garne. Mówiła, że jego repertuar jest nudny. Co niedzielę po mszy zgodnie z uświęconym zwyczajem odwiedzaliśmy jednych dziadków, chyba że był alarm bom bowy. Jednak kiedy szliśmy do rodziców ojca, których nazy wałam Oma i Opa Koekeroe (ponieważ Opa hodował gołę bie które gruchały „koekeroe, koekeroe"), darłam się i trzeba było mnie do nich ciągnąć siłą. Ojciec robił groźną minę, a matka - no cóż, w duchu zgadzała się ze mną, więc nie dostawałam klapsów za to, że wlokłam się noga za nogą przez całą drogę. Większość rodziny ojca napawała mnie lękiem. Poza Orną, wszyscy byli chudzi jak patyki, jakby cierpieli od niedostatku jedzenia albo miłości, albo jednego i drugiego, i było ich du żo, stryjenki w wywijanych skarpetkach do kostek i stryjowie w ubraniach, które miały brzydki zapach. Nic na to nie mo głam poradzić, że czułam się w ich domu okropnie. Wszech obecny zapach gołębich odchodów wcale nie pomagał. Oma
chodziła jak kaczka i oddychała chrapliwie; Opa był chudy i przygarbiony i miał szorstkie wąsy. Nosił wciąż te same brudne ubrania i zawsze w ustach albo w sękatych palcach miał fajkę. On również ciężko oddychał. Wolałam chodzić do domu rodziców mojej matki, gdzie meble zrobione były ze skóry, wszystko lśniło i stały kwiaty w wazonach. Przed oknami wykuszowymi wychodzącymi na szeroki wysadzany drzewami chodnik rosły krzewy, a po dru giej stronie drogi rozciągał się park. Moje stosunki z dziadkiem ze strony matki były dosyć ofi cjalne. Chociaż się lubiliśmy, nie pamiętam, żeby powiedział do mnie coś, co zrobiło na mnie szczególne wrażenie. W ogó le należał do ludzi poważnych. Prowadził przedsiębiorstwo importowe i zawsze pierwszy w mieście kupował najnowsze zdobycze technologii: pierwszy gramofon, pierwszy samo chód na naszych brukowanych drogach, pierwszy telefon. Po kościele mężczyźni grywali w karty na pieniądze. Kiedy skupiali się na grze, popijali whisky i palili, pokój wypełniał intensywny zapach kosztownych cygar. Zachwycało mnie, że uczestniczę w czymś tak podniecającym, chodząc wokół sto łu i układając w porządne stosiki monety, będące stawką w grze. W ten sposób mogłam poczuć dreszcz tajemnicy i część tych przyjemnych emocji, które elektryzowały atmo sferę. Mój dziadek lubił, jak tam byłam, moja matka opono wała, ale słabiutko. W ten sposób miałam bardzo niewiele do czynienia z moją ślepą babką, która chyba cały czas leżała w łóżku. Wyglądała na bardzo bladą i starą. Wdrapałam się raz na duże, okryte koronkami łoże. Oczy babki miały taki sam kolor jak moje kulki do gry, ale w ogóle mnie nie widzia ła. W ustach zostało jej niewiele zębów. Jak się czuła? Nie re agowała, więc moje zainteresowanie osłabło i szybko wy szłam z pokoju. Pomimo kalectwa i choroby moja babka wydała na świat trzy dziewczynki, a potem mojego wuja Keesa, którego uwielbiałam. Miała zaledwie pięćdziesiąt cztery lata, kiedy umarła. Położono ją w trumnie na nieskazitelnie białym atłasie, z białymi liliami dookoła. Jadalnia została chwilowo