Jeszcze nigdy tak wiele
nie zostało zrobione przez tak niewielu.
A w zasadzie przez jedną.
Dziękuję, J.
Rozdział I
Kronika zapowiedzianej śmierci
Giza−Nowy Jork, 11 września 1971
Karen spojrzała na budzik. Dochodziła czwarta rano, było jeszcze ciemno.
− Allachu akbar, Aszhadu ana la ilaha illa’llah. − Z oddali dochodził rwący się głos muezzina,
który wzywał wiernych do modlitwy.
Podeszła do hotelowego balkonu i otworzyła szeroko okiennice. Do pokoju, wraz z upalnym
żarem, który szybko objął całe jej ciało, wdarł się hałas kairskiej nocy.
Czy to miasto nigdy nie śpi?, pomyślała.
Słyszała teraz bardzo wyraźnie głosy muezzinów wykrzykujących czterokrotne Allachu
Akbar, dochodzące z różnych stron. Miasto budziło się do życia, czemu towarzyszyły nieustające
klaksony rzeki samochodów, pokrzykiwania roznosicieli gazet czy odgłosy otwierających się
kafeterii i sklepików. Z półmroku wyłaniały się piramidy, potężne, wyniosłe i nieodmiennie
idealne. Budziły zachwyt Karen i upajały historią zaklętą w ich legendę. Kleopatra. Faraon −
ulubiona książka dzieciństwa mamy.
Czterdzieści wieków patrzy na nas.
O, Boże, kto to powiedział?
Wróciła do łóżka, ale nie mogła już zasnąć, mając przed sobą czterdzieści wieków, Sfinksa
i podświetloną piramidę Cheopsa.
I to, co się stało wczoraj.
Robiła jednakwszystko, by odsunąć myśli o TYM.
Imponujące, wróciła do podświetlonych piramid. Wielkie. Ponadczasowe. Czy zawsze wobec
takich widoków musimy być na kolanach? Kompletnie nie zgadzała się w tej kwestii z mamą, która
mawiała: „Karen, jakkażda nastolatka, przechodzi okres buntu wobec rzeczy uważanych za piękne
i wzorcowe”. Mama… Walcząc z ogarniającym ją znużeniem, przypomniała sobie wydarzenia
poprzedniego dnia.
Wielki zegar w hali przylotów wskazywał dokładnie dwunastą, gdy stały z mamą przy taśmie
kairskiego lotniska w oczekiwaniu na bagaż. Miały już przy sobie dwie walizy Pollini, ale ciągle
czekały na wielki kufer, który zawierał ich największe skarby − suknie specjalnie uszyte
na kairskie wesele Jackie, siostry ojca. Mimo że przyjechały tylko na kilka dni, wzięły ze sobą
tony bagażu.
− Musimy być przygotowane na wielokrotne zmiany kreacji, niczym arabskie panny młode
− śmiała się dzień przed wylotem mama, dopychając do walizekkolejne suknie.
Karen pomyślała wtedy, że to miłe patrzeć, jak mama się śmieje; ostatnio nie zdarzało się to
często. Jaka ona jest ciągle piękna, zauważyła w duchu. Jej matka − z długimi, rudymi włosami
i głęboko zielonymi oczami, niewysoka, o wyraźnie zarysowanej kibici, w typie Rity Hayworth –
ciągle przykuwała spojrzenia, i to nie tylko mężczyzn.
Podczas podróży do Kairu mama była milcząca, dopóki ona i jej współpasażerka, nobliwie
wyglądająca Angielka w podeszłym wieku, nie wpadły w lekką panikę podczas turbulencji, tak
częstych na trasie do Egiptu. Starsza pani pogładziła wtedy mamę Karen po ręce i powiedziała:
− To normalne, proszę się nie bać. − Mama Karen uśmiechnęła się z wdzięcznością. −
Angela Jones − przedstawiła się kobieta. Współpasażerka ich krótkiego lotu była wiekową, ale
żwawą Angielką. Wyglądała jakMrs Marple ze Śmierci na Nilu − całości dopełniały krótkie włosy,
pomarszczona twarz o niebieskich oczach i jasnobeżowy kostium. Na jej kolanach leżała książka
Agathy Christie.
− Barbra Robinson − odwzajemniła się mama Karen i rozpoczęły żwawą pogawędkę. −
Lecimy na wesele szwagierki. To dużo młodsza siostra mojego męża, w zasadzie dziewczynki
dzieli niewielka różnica wieku.
Dziewczynki, pomyślała z irytacją Karen, nadymając usta. Czy ona nie widzi, że już nie
jesteśmy dziewczynkami?!
− A ja wybieram się do Syrii, do Damaszku, by odwiedzić nowo narodzonego wnuka. Wie
pani, to ciekawe, mój mąż, Panie świeć nad jego duszą, był lekarzem, ale obaj nasi synowie nie
poszli w jego ślady; są inżynierami, jeden pracuje w rafinerii w Libii, a drugi w Syrii.
− O, to tak jak mój mąż, Jeremy − ucieszyła się Barbra. − On też jest inżynierem, specem
od pól naftowych. Wiele państw w tym rejonie ceni jego ekspertyzy. My też znamy Syrię.
W Damaszku szesnaście lat temu urodziła się Karen. − Wskazała na córkę. − Mieszkaliśmy też
w Bejrucie, Arabii Saudyjskiej, Tunezji i w Kuwejcie. Teraz nasz dom to Marsa Brega,
amerykańska baza naftowa położona pomiędzy Benghazi a Trypolisem. Mamy tam piękny dom.
− Marsa Brega... − Angielka zastanowiła się. − Słyszałam o tym miejscu. Syn wspominał, że
to największa i najbardziej strategiczna baza w Libii. Opowiadał mi, że w Libii odkryto ogromne
złoża ropy, czyniąc kraj drugą potęgą naftową na świecie. To ściągnęło tu wielu obcokrajowców.
− Tak, ja jestem Polką, mój mąż Amerykaninem, pani syn Anglikiem, ale są tu też Włosi,
Niemcy, Bułgarzy, Palestyńczycy, Żydzi, Filipińczycy, Hindusi. Są głównie lekarzami albo
inżynierami, przywieźli ze sobą całe rodziny.
− No proszę, jeszcze Amerykanin i Polka. − Angielka uśmiechnęła się życzliwie. − Jak się
państwo poznali?
Karen westchnęła i przewróciła oczami. No nie, nie wytrzymam tego cukierka po raz setny,
pomyślała, patrząc na dywan chmur za oknem. A mama szczebiocze − tak, dokładnie −
szczebiocze! Zaraz powie „Och–to–by–ła–taka–roman–tyczna”…
Barbra spojrzała na pierzaste chmury. Niebo nad nimi było zupełnie czyste..
− Och, to bardzo romantyczna historia − zaszczebiotała z entuzjazmem. I dodała, marszcząc
czoło: − W Londynie, gdzie studiowałam, mieszkałam u mojej matki chrzestnej, Lali, która jak
wielu Polaków po wojnie została w Anglii na stałe. A z Jeremym, hmm... − Barbra przerwała
na chwilę. − Spotkaliśmy się w pubie, jednym z najstarszych w Londynie. Siedział pod takim
edwardiańskim lwem. Weszłam tam, choć miałam pójść do innego pubu. W środku było wielu
mężczyzn, wszyscy patrzyli na mnie z uznaniem; wtedy byłam ładną kobietą, nie taką grubą jak
dziś. W głębi po lewej stronie siedział blondyn. Tak jakoś na mnie spojrzał. I strzelił piorun... No
tak. − Barbra zamyśliła się na chwilę, uśmiechając się do swoich wspomnień. − Potem stałam
z piwem w ręce i rozglądałam się. Akurat zwolniło się miejsce obok tego mężczyzny, więc
usiadłam. Niby siedzieliśmy obok, ale cały czas na siebie spoglądaliśmy. Wyjęłam Sto lat
samotności. Spojrzał na książkę, gwizdnął z uznaniem. Odwrócił się do mnie i powiedział: „To
moja ulubiona książka”. I już. Nie wiem, kiedy zaczęliśmy rozmawiać o książkach, sztuce,
literaturze, życiu. Lubiliśmy tych samych autorów, malarzy, mieliśmy podobne poglądy. Jeremy
rozpytywał mnie ze śmiechem: „Czy to prawda, że w Krakowie święty Jerzy pokonał smoka?”,
„Czy można żyć w komunizmie i być wolnym?”. A moja mama działała w opozycji,
przepisywała na maszynie książki zakazane przez cenzurę − Miłosza, Mrożka, Hłaskę. Wie pani,
dla niego, jak dla każdego Amerykanina, najważniejsza jest wolność. Pamiętam, jak w pubie
wybiła jedenasta, a my nie mogliśmy się rozstać. Po zamknięciu usiedliśmy przed tym pubem,
na St Martins Lane, i rozmawialiśmy do rana, a potem w porannej mgle Jeremy odprowadził
mnie do domu. To był taki, jakmawiała ciocia Lala, coup de foudre. − Mama Karen zarumieniła
się. − Po kilku tygodniach szaleńczych spacerów, rozmów i seksu w moim maleńkim pokoiku
na poddaszu u ciotki − Jeremy musiał się wspinać po rynnie, nocami, Karen zakryj uszy –
miałam wracać do Polski. W ostatni wieczór siedzieliśmy w naszym pubie, smętnie sącząc piwo.
Mogliśmy się już nigdy nie spotkać. Jeremy nalegał, żebym została dłużej, ale zadeklarowałam
już w biurze paszportowym, że wrócę i oddam paszport. I tak miałam ogromne kłopoty
z otrzymaniem paszportu i przyjazdem tutaj ze względu na to, że ciotka Lala została w Anglii. „Jak
to oddać paszport? Przecież to twój dokument, twoja własność, paszport należy do człowieka”,
Jeremy nie mógł się nadziwić. Nie rozumiał, że w moim kraju paszporty się oddaje, trzeba pójść
na milicję, czasem złożyć wyjaśnienia. Jak im się coś nie spodoba, to już nie można wyjechać.
Jeremy przecierał oczy ze zdumienia na wieść o tym, że w Polsce mieszka dwadzieścia pięć
milionów ludzi. „To wasze KGB chyba buduje jakieś osiedla dla tych paszportów. To szaleństwo!”
Roześmiałam się wtedy gorzko: „Osiedla dla paszportów...” Ale musiałam już wracać, bo jak
przedłużyłabym pobyt, na pewno zabraliby mi paszport, a wtedy już nigdy byśmy się nie
zobaczyli.
− To niesamowite... − westchnęła Angielka. − Jakwięc znów się spotkaliście?
− W dzień wyjazdu Jeremy przyszedł do ciotki bardzo elegancki − podjęła Barbra. − „Nie
możesz wracać do Polski”, powiedział. „Muszę cię uwolnić od reżimu. Po to się spotkaliśmy.
Byłem w konsulacie amerykańskim. Opowiedziałem o waszych osiedlach, gdzie mieszkają
paszporty, powiedziałem też, że twoja mama to opozycjonistka. Możemy błyskawicznie się
pobrać. Jako moja żona dostaniesz amerykański paszport. To będzie już zawsze twój paszport. Nikt
nigdy nie zabroni ci nigdzie wyjechać. Nikt mi ciebie nie zabierze”. Ukląkł przede mną i wyjął
z kieszeni małe pudełeczko. W środku był sygnet z napisem z rubinów In God We Trust. „To
mojego taty, ale nie mam nic innego. Kiedyś kupię ci najpiękniejszy pierścionek zaręczynowy,
jaki sobie zamarzysz”, obiecał. „Wyjdziesz za mnie?” − Barbra westchnęła. Sięgnęła do torebki,
pochyliła się, takby nie było jej widać, i pociągnęła łykz brezentowej torby. Elegancka Angielka
udała, że nic nie widzi. Karen widziała, jakzawsze. Dziewczyna uśmiechała się zdawkowo, jednak
pogryzione do krwi palce nie świadczyły o wesołości.
Idiotka! krzyczała w duszy. Naraża mnie i siebie. Jak ci Libijczycy zauważą, to po nas! Zawsze
gryzła palce do krwi. A potem udawała, że nic się nie dzieje. I wszystko wracało do „normy”.
Jakzawsze.
Usłyszała głos starszej pani:
− Co za piękna historia, Barbro! Nie wiedziałam o tych paszportach, że to aż tak. A on cię
uwolnił od jarzma komunizmu. To takie romantyczne!
− Zaraz po studiach Jeremy dostał posadę w Arabii Saudyjskiej − kontynuowała Barbra. −
Potem były kolejne placówki na Bliskim Wschodzie, aż osiedliśmy w Libii, tu chyba jest nas,
obcokrajowców, najwięcej.
− Tak − potwierdziła starsza pani − do Libii w poszukiwaniu własnej ziemi obiecanej
przybyły rzesze specjalistów, często z rodzinami, z wielu zakątków świata. Mieszkają tu, tworząc
z rdzennymi Libijczykami wielobarwną mieszankę kulturową i narodowościową.
Czy ona pisze podręczniki o krajach arabskich, zastanowiła się z rozbawieniem Karen. Ale
mama potakiwała głową, wyraźnie pochłonięta rozmową.
− Och tak, ale co tam − machnęła ręką w stronę córki. − Dla nas najważniejsze jest, że
codziennie możemy pływać w turkusowym, najpiękniejszym i najcieplejszym morzu na świecie
− w Morzu Śródziemnym. Mamy do niego kilka kroków z tarasu. Zajmujemy rozległą willę
na terenie kampusu amerykańskiego w Marsa i mamy piękny taras z widokiem na morze oraz
pobliską wyspę. A kiedy mamy ochotę, wsiadamy w jeepa i jedziemy na pustynię. Tak,
amerykański paszport otworzył nam drzwi do raju.
− Bajkowo... − westchnęła Angielka, a mama Karen dodała:
− Najbardziej lubię to, że nasza egzystencja płynie w typowym dla basenu Morza
Śródziemnego leniwym, przyjemnym rytmie. Jesteśmy jak na nieustających wakacjach,
w zasadzie mieszkamy na plaży. Rano morze, potem leniwe śniadanie, czytamy książki, jedziemy
− tak jak wczoraj − po bakłażany, pomidory i jagnięcinę. Zawsze wpadamy najpierw do sklepiku
z przyprawami, to taki nasz rytuał. Obłędny zapach kurkumy, kolendry zwanej tu kusburem,
kardamonu i harissy miesza się z wonią mięty, cynamonu i papryki. Lubię je dotykać, wąchać,
nabierać w garście. Stary zaprzyjaźniony Arab, właściciel sklepiku, parzy nam w małym
tygielku upojną kawę z potłuczonymi ziarnami kardamonu. − Ściszyła głos: − To poezja patrzeć,
jak robi kawę. Stawia na małym palniku gazowym miedziany tygielek, a gdy woda się zagotuje,
dodaje ze trzy łyżki świeżo zmielonej kawy i tyle samo łyżek cukru. Miesza i stawia na palniku.
Gdy wrze, zdejmuje ją z palnika, a po chwili znowu stawia z powrotem. I tak kilka razy. Lubię
na to patrzeć i zawsze zastanawiam się, czy kawa wykipi. Ale nigdy mu się to nie zdarzyło. Potem
rozlewa kawę do takich małych porcelanowych czarek. Siadamy na dywanie i raczymy się
smakiem i aromatem. Za tę kawę dałabym się pokroić − rozmarzyła się Barbara. − Potem
wracamy do domu, coś ugotujemy, zjemy i sjesta. Znowu idziemy nad morze popływać. Potem
się przebieramy, malujemy − takjaknauczyły nas Arabki. I albo kino, albo jakieś party.
Starsza pani pokiwała głową.
− Tak, życie w Libii to nieustające wakacje.
− Jestem historykiem sztuki i Libia mnie fascynuje − dodała Barbara po chwili namysłu − bo
jest jednym z najmniej poznanych, a najbardziej zasługującym na poznanie krajów. Czy zna
pani Sabratę, Angelo?
− O tak! To jedyny zachowany na świecie w całości amfiteatr z czasów rzymskich. Syn
zabrał mnie tam na przedstawienie Aidy. Nie wyobrażam sobie lepszej scenerii do opery
Verdiego. − Kobieta uśmiechnęła się i wygładziła spódnicę.
Karen musiała przyznać matce rację. Życie w pobliżu zjawiskowego morza, bezkresnych
piasków Sahary i bogactwa − bodaj najlepiej na świecie zachowanych − antycznych miast
i osad, powodowało, że funkcjonowało się tu jakna nieustających wakacjach. Ale mama nie mówi
całej prawdy. To tylko lukier. I dlaczego wciąż powtarza: my to, my tamto? Kiedyś tak było, ale
od dawna wszystko robimy osobno. I jeszcze ojciec − nawet nie pofatygował się, by tu przyjechać.
A na głos powiedziała, mrużąc oczy:
− Szkoda, że tatusia, tego ze ślicznej londyńskiej opowieści, nie będzie na weselu jego
ukochanej siostry.
− Karen! − krzyknęła Barbara z wyrzutem i spojrzała na współpasażerkę, uśmiechając się
przepraszająco.
Starsza pani zaczęła czegoś szukać w torebce, a Karen znowu pogrążyła się w myślach.
Jadąc poprzedniego dnia na lotnisko w Benghazi, wygarnęła ojcu: „Wiesz, tato, to kompletnie
nie fair, że nie będziesz na ślubie swojej ukochanej małej siostry. Od zeszłych wakacji nie
widziałeś się też ze swoimi rodzicami, którzy specjalnie przylatują z San Francisco. I będzie
mnóstwo członków naszej wielkiej amerykańskiej rodziny!”. Przyjazd potwierdziła też babcia
Krysia, choć niełatwo przyjechać tu z Krakowa. Pół roku czekała na paszport. Najpierw jej
odmówili, ze względu na ciocię Lalę. Gdyby tylko wiedzieli o prawdziwej pracy skromnej
maszynistki z Biblioteki Instytutu Filozofii. Ale nie wiedzieli. Nawet cioci Lali udało się przylecieć
z Londynu. „Wszyscy jakoś to udźwignęli. Tylko ty − jak zwykle nie! Mogłeś to przecież jakoś
zaplanować!”, wykrzyczała ojcu przed wyjazdem. „Wiesz, córeczko, że moja praca wymaga
ciągłej gotowości do wyjazdów służbowych. Macie dzięki temu wszystko, czego zapragnie każda
wschodnia księżniczka”. Rzeczywiście Karen miała pełne szafy dżinsów i błyskotek, ale wolałaby
mieć normalną rodzinę. „Wiesz co? Mam w nosie życie księżniczki − i tak wolę książki,
a chciałabym mieć czasem prawdziwego tatę”. Chłodno pożegnali się z ojcem, który za kilka
godzin miał lot, jaktwierdził, do Tunisu.
Z zamyślenia wyrwał ją głos pilota, oznajmiający, że schodzą do lądowania.
Kair powitał je czterdziestostopniowym upałem. Spoceni celnicy uwijali się pomiędzy
pasażerami − na lotnisku nie działała klimatyzacja. Karen spojrzała na matkę, która stała obok
i czekała z wzrokiem utkwionym w wylot taśmy, skąd wyłaniały się bagaże. Wyglądała jak
prawdziwa podróżniczka z epoki wiktoriańskiej w swoim beżowym spodniumie i małym
słomkowym kapeluszu z granatową wstążką. „Moja Basia z Avonlea”, mawiała czasem czule
babcia Krysia, gładząc córkę po włosach. Rzeczywiście, Barbara, zwana przez ojca Barbrą,
rudowłosa, zielonooka, z płomienną burzą włosów okalających porcelanową buzię, przywodziła
na myśl kultową bohaterkę powieści ukochanej przez wszystkie dziewczynki świata. Chociaż także
wszyscy mężczyźni świata, gdziekolwiek pojawiała się Barbara, patrzyli na nią z podziwem
i zainteresowaniem.
„Kiedy cię poznałem, wyglądałaś jak Rita Hayworth w Gildzie albo jak Lilith na obrazie
Rossettiego − ikona prerafaelitów”, tak jeszcze kilka lat temu mawiał do żony Jeremy. Ale już
dawno Karen nie słyszała ani tych słów, ani tej czułości w głosie ojca. Wracał ze swoich
rozlicznych podróży służbowych i zamykał się w swoim pokoju, słuchając Doorsów albo
wychodził na karty do kantyny.
Nieustające wakacje nad Morzem Śródziemnym to było miłe życie, pod warunkiem że nie
miało się akurat kilkunastu lat i nie obserwowało rozpadu rodziny. Oddalanie się rodziców
od siebie, coraz częstsze awantury, płacz mamy nocami i rosnący stos butelek po alkoholu w jej
garderobie − to nie było miłe, to był ciężar znacznie ponad siły szesnastoletniej dziewczyny.
Mama, marszcząc czoło i ściskając niecierpliwie torebkę, oczywiście też Polliniego, z jej
ulubionej kolekcji, wpatrywała się nerwowo w pas bagażowy. Kiedy denerwowała się, tak jak
teraz, co chwilę poprawiała włosy, zakładając je za uszy, a piegi na jej nosie bledły.
− Bomba! Jeeest! − krzyknęła rozradowana, gdy na taśmie pojawił się wielki brązowy kufer
z charakterystycznym złotym „P”.
− Szinu bomba, łejn bomba − jaka bomba, gdzie jest bomba?! − Natychmiast zjawili się przy
niej oficer i celnik, obaj wyraźnie zdenerwowani. Lotnisko w Kairze, jak w każdym kraju
arabskim, w każdej chwili mogło być obiektem zamachu odwetowego ze strony Izraela. „Odkąd
Palestyńczycy porwali samolot lecący z Rzymu do Tel Awiwu w sześćdziesiątym ósmym,
rozpoczęła się era terroryzmu”, mawiał tata.
Jeden z mężczyzn, młodszy, grubawy, był kompletnie łysy. Miał pourywane guziki koszuli
i widać było, jakpo brzuchu spływa mu pot.
Wyciągnął przed siebie spoconą rękę.
− Passaports minfatlak − zażądał.
Na szczęście Karen chodziła do arabskiej szkoły i szybciutko, najczystszą arabszczyzną
wyjaśniła groźnym mundurowym:
− Mama używa takich słów, by okazać radość, że znalazła się walizka. Przyjechałyśmy
na ślub ciotki z mężczyzną z Al-Senussich. − Nazwisko libijskiej rodziny królewskiej, a ponadto
rodu, co powszechnie wiadome w krajach arabskich, pochodzącego wprost od proroka
Mahometa, uspokoiło oficerów. Ten, który wziął paszporty Karen i Barbary, podszedł do budki
celników i gdzieś zadzwonił. Rozmawiając, ciągle kiwał głową. Wrócił, oddał im dokumenty
i z nieukrywanym zachwytem spojrzał na Barbarę.
− Meszi − rzucił, pozwalając im odejść.
Na parkingu czekał już kierowca z tabliczką Mrs & Miss Robinson.
Jechały w milczeniu. Karen czuła, jak sukienka oblepia jej ciało. Marzyła tylko o prysznicu.
Mogło być groźnie z tą nieopatrznie wykrzyczaną „bombą”.
− Jak dobrze, córeczko, że tak sprawnie posługujesz się arabskim. Uratowałaś nas. − Matka
dotknęłą jej ramienia.
− Nie przesadzaj, mamo. Po prostu czasem uważaj, co mówisz przy Arabach. − I nie pij
w samolocie, dodała w myślach. Jak zwykle zawahała się, nie umiała rozmawiać z mamą o jej
alkoholizmie.
Patrzyły przez okno taksówki, gdy nagle, ponad gajem palmowym, wyłoniły się ostre kanty
potężnych budowli. Barbara znów zacisnęła dłoń na dłoni córki. Auto jechało szybko, a piramidy
jawiły się i znikały pomiędzy palmami jakfilmowe stop-klatki. Obie patrzyły jakurzeczone.
− Jakobuchem w głowę... − westchnęła Barbara. − Czasem myślę, że to jest znak, iż właśnie
zetknęłaś się z cudem świata. Czy to Akropol, czy piramidy, czy miejsce, gdzie stała latarnia
w Faros. Nieważne, ile razy to widzisz, czujesz się, jakbyś dostała obuchem po głowie.
Gdy dojechały przed hotel, drzwi taksówki otworzył smagły, wysoki portier.
− Witamy w Egipcie, panie − rzekł po angielsku, powoli i uroczyście. Karen wyszła
z taksówki i jej oczom ukazały się nos Sfinksa oraz fragment piramidy Cheopsa.
Podbiegł boy w beżowym mundurku z lampasami i zajął się ich bagażami. Mama podała mu
kilka piastrów.
− Miłego pobytu, madame − rzucił grzecznie chłopak, zanim odszedł.
− Inshalla − odpowiedziały niemal jednocześnie najbardziej powszechnym na Bliskim
Wschodzie powiedzeniem. JakBóg da.
Weszły do ogromnego westybulu hotelu urządzonego z przesadnym przepychem − wszędzie
były złocenia i arabeski. Po żarze dnia zastał je tutaj przyjemny chłód. Gdy tylko przeszły
pod kolumnadą z różowawego marmuru, rozpoczęły się okrzyki i powitania − wszyscy padali
sobie w ramiona, ściskali się i całowali.
− Karen, jak ty wyrosłaś! Jakie masz piękne włosy! Wyglądasz zupełnie jak twój tata
w czasach college’u − cieszyła się babcia Frances.
Fakt, że była bardziej podobna do ojca niż do matki, nie był dla Karen powodem do dumy.
− Ale te oczy, piękne i zielone, ma po mamie. − Babcia Krysia uściskała wnuczkę. −
A najważniejsze, że jest mądra i kocha książki − dorzuciła dumnie, patrząc na Karen.
− Ale nie jest taka piękna jak Basia − stwierdziła ciotka Lala. − Chociaż Basia musi schudnąć
− wyszeptała scenicznym szeptem do babci Krysi. Ciotka Lala była znaną londyńską elegantką.
Krótka fryzurka à la Chanel pasowała do jej stalowoszarych włosów. Delikatny makijaż, ostra
szminka. Zawsze w idealnie dopasowanej do figury małej czarnej lub ciemnym garniturze.
Zawsze w sznurze pereł. Ciocia, śpiewaczka w armii Andersa, przeszła szlak bojowy
od Zaleszczyk do Monte Cassino. Jej mąż był Francuzem i ciotka Lala lubiła nadmiernie
i z manierą wtrącać francuskie słówka. Dla babci Krysi i dla Barbary była wyrocznią
w sprawach mody i urody. Miała obsesję na punkcie szczupłej sylwetki i czasem, gdy dzwoniła
do mamy, a była jej chrzestną, pytała: „Czy Karen ciągle taka krągła? Uważaj, bo nie polubi jej
żaden chłopiec. Zobacz, Jeremy też jest już tobą mniej zainteresowany, odkąd zrobiłaś się gruba
po porodzie”. Nic nie dawało tłumaczenie, że w krajach arabskich krągłe kształty to ideał urody
kobiecej. Ciotka nie dawała za wygraną „Ona jest taka poważna. Nie interesuje się chłopakami,
tylko ciągle czyta i czyta, zresztą jest zbyt dorosła na swój wiek. I… jest raczej obserwatorem niż
mówcą. Tak uważnie dobiera każde słowo, a mężczyźni tego nie lubią. Ubiera się też tak, ma
cherie, bez wyrazu. Zawsze jakiś prosty strój, no i te półdługie zaczesane do tyłu włosy. Czy to
ma świadczyć o jej pozornie spokojnym charakterze. To niedobrze. Kobiety muszą mieć to coś,
no wiesz… Ty to masz… To esprit…
Karen jednak miała w nosie mężczyzn. Serdecznie też nie znosiła ciotki Lali − za jej wieczne
krytykanctwo, wyrzucanie urojonej tuszy i niemądre rady. Ale teraz dygnęła przed nią grzecznie,
dzielnie znosząc kościsty uścisk starej ciotki i jej odwieczne: Ma cherie, czy ty przypadkiem nie
utyłaś od ostatniego spotkania? Zamiast choćby: Czy dobrze zniosłaś podróż, moje dziecko?
Karen spojrzała w lustro i zobaczyła niezbyt szczupłą, właściwie dość krągłą, niewysoką
zielonooką szatynkę z nielicznymi piegami na nosie. Zmarszczyła się, poprawiając włosy.
I jeszcze ta niesforna grzywka z kosmykami niepoddającymi się żadnym zabiegom!
Teraz jednak uwagę wszystkich zajęło przybycie do lobby rodziny Hassana, pana młodego.
Na przedzie szedł Mahdi, wysoki, dostojny Arab, o ostrym, jakby orlim nosie i wysokim czole,
dość smagły, wręcz ciemny. Był ubrany w długą kremową galabiję. Kilka kroków za nim w złotej
chuście na głowie i długiej turkusowej szacie kroczyła Paola. Matka Hassana była Włoszką, ale
w kraju arabskim stosowała się do tradycji. Jak każda bogata Arabka (i Włoszka) otaczała się
pięknymi dodatkami. Miała torebkę od Polliniego z najnowszej kolekcji, okulary i apaszkę
od Gucciego.
Za nimi szły cztery siostry Hassana − wszystkie wystrojone w intensywnie kolorowe suknie.
Najstarsza, Mabrouka, czyli Szczęśliwa, była bliską koleżanką Karen.
Wyglądają jak różnobarwne rajskie ptaki, pomyślała Karen. Ale zaraz, gdzie jest Farag?
Obie z Barbarą spoglądały na arabską grupę, wypatrując starszego brata pana młodego. Jak
w każdym arabskim domu po Mahdim to Farag był najważniejszą osobą w rodzinie, jako
pierworodny syn, opiekun rodziny i następca.
Był częstym gościem w ich domu w Bredze. Za częstym, pomyślała Karen, a głośno
powiedziała:
− Farag nie był zwolennikiem tego ślubu, ale w końcu i on uległ miłości brata
do „niewiernej”.
− Potem już był. − Barbara zarumieniła się nieoczekiwanie. − Ale czy przyjedzie?
− Nie ma go… Ale zobacz, mamo, są bliźniaki.
Za Marią Krajewską, siedzącą w głębi na skórzanej sofie, stali jej dwaj synowie,
piętnastoletni bliźniacy, wysocy rudzielcy o intensywnie zielonych oczach, podobni do siebie jak
dwie krople wody. Jacek i Andrzej byli Polakami. Karen pamiętała rozmowę rodziców na ich
temat: „Maria, matka bliźniaków, zrobiła nieprawdopodobną karierę w Libii. Wszak przyjechała
jako osoba towarzysząca dla Romana, a dostała propozycję pracy w projekcie rządowym”,
powiedział ojciec, a matka dodała: „Pełni funkcję visiting professor na Wydziale Transformacji
Roślin Uniwersytetu w Benghazi. Mamy tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty pierwszy rok i Libia
jest pierwszym arabskim krajem, w którym dopuszczono kobiety do nauki. Mogą studiować”.
Bliźniacy podeszli do Karen i jej matki.
− Ciao, bellissima − rzucił Andrzej i cmoknął dziewczynę w policzek.
− Hej. − Jacekskinął głową.
Byli o rok młodsi od Karen i mieszkali w Benghazi. Jacek był poważnym okularnikiem
i strasznie przynudzał, Andrzej był wesoły, wygadany i wiecznie uśmiechnięty − bardzo się jej
podobał.
− To co, zatańczymy na weselu twojej ciotki Jackie, darling? − zagadał teraz.
− Kysz, wariacie! − roześmiała się Karen. − Przecież wiesz, że to niemożliwe, bawimy się
osobno.
* * *
Uroczystość weselną urządzono na modłę arabską, co było ukłonem w stronę rodziny pana
młodego. Arabskie wesele. Karen była na wielu podobnych, wszak większość życia spędziła
w tych krajach. Siedziała teraz z bliźniakami i popijała sinalco colę.
− Państwo młodzi są cały czas osobno, spotykają się dopiero pod koniec − uświadamiała
towarzystwo.
− Jakto? − zdziwił się Andrzej.
− Normalnie − rzucił z powagą Jacek. − Państwo młodzi całą ceremonię ślubną obchodzą
w osobnych wielkich namiotach, zbudowanych na potrzeby wesela − jeden dla kobiet, drugi dla
mężczyzn. Usadawia się ich na tronach, gdzie przez wiele godzin są jakby obserwatorami
własnego święta.
− Patrz, Karen, jaki ekspert − roześmiał się Andrzej, po czym złapał dziewczynę za rękę
i pociągnął w kierunku westybulu. Gdy stanęli przy wyjściu, Andrzej pochylił się nad nią
i zapytał: − To co, kochasz mnie, miła?
− Wariat! Kompletny wariat − śmiała się Karen.
− No wiesz, miła, jesteśmy świadkami, że chcieć to móc. Zobacz, Hassan i Jackie jednak
doprowadzili do tego dnia.
To fakt. Przez ostatni rok Karen często słyszała strzępki rozmów rodziców na temat tego
związku. „Oni są za młodzi”, mawiała mama. „Hassan nigdy nie zaakceptuje jej lewicowych
poglądów”, wyrokował ojciec. „Amerykanie nigdy się nie zgodzą, aby zamieszkali w Libii”.
„Libijska rodzina nigdy nie zaakceptuje, jeśli urodzi się pierwsza dziewczynka”. Jackie i Hassan
musieli pokonać wiele przeszkód, by doprowadzić do swojego ślubu. Ale dopięli swego
i różnorodna mieszanka gości z całego świata zajęła tego wrześniowego dnia cały hotel położony
u stóp piramid. Kobiety przeszły do swojej części, a mężczyźni do swojej. W męskiej części
głównie rozmawiano, jedzono i palono − nie tylko papierosy.
− Czuć tu opium − stwierdził Jacek, wchodząc do namiotu mężczyzn. − Tu musimy się
rozstać. Do zobaczenia, Karen.
Karen pomachała do niego i weszła do namiotu kobiet. Natychmiast ogarnął ją harmider
rozmów. Na malutkich bębenkach darbuki wybijano ekstatyczną muzykę.
− Habibi, habiiiiiibiiii − śpiewała najpopularniejsza piosenkarka krajów arabskich Um
Kathloum.
Woń piżma i patchouli mieszała się z zapachem kardamonu, wanilii i cynamonu. Wszystko się
złociło: pęki dekoracji na ścianach namiotu, tron oblubienicy stojący na podeście na środku, stroje
kobiet. Wszędzie stały tace z jedzeniem i miedziane dzbany z wodą. Muzyka mieszała się
z gardłowymi okrzykami i piskami zachwytu nad kreacjami panny młodej.
− Która to już suknia dzisiaj? − Karen zwróciła się do babci.
− To chyba siódma kreacja panny młodej − odparła Krysia. − Jestem pod takim wrażeniem!
Suknie są coraz to wymyślniejsze! I każdej towarzyszy inny garnitur biżuterii!
− Hojny ten pan młody − mruknęła Karen.
− Oj hojny, hojny. − Barbara pokiwała głową. – To ród Senussich. Najbogatszy ród Libii,
królewski. − Matka Karen siedziała na stole, machała nogami i zajadała się orzechami nerkowca
i ciastkami z daktyli. − Arabki lubią przepych − ciągnęła. − Suknie ślubne, których potrzebują
na wesele, od kilku do kilkunastu, w zależności od zamożności rodziny, kupują i szyją
w najlepszych włoskich lub francuskich domach mody.
− Mama zapomniała dodać, że byłyśmy z „ciocią” Jackie na zakupach w Paryżu, Rzymie
i w Londynie − roześmiała się Karen.
Kilka dziewcząt, w tym siostry pana młodego, Chałła i Mabrouka, zaczęło wyginać się
zmysłowo w tańcu brzucha. Karen dołączyła do nich, ubrana w arabską suknię, z wyszywaną
cekinami chustą zawiązaną na biodrach.
Barbara zeskoczyła ze stołu, zdjęła sandałki, zabrała Karen chustę i też zaczęła wirować
w tańcu. U wejścia do namiotu stanął Farag, starszy brat pana młodego. Patrzył na przemian to
na Barbarę, to na Jackie, która szła powoli w stronę tronu, prezentując kolejną kreację ślubną −
kremową suknię wyszywaną różowymi perłami. Szminka w odcieniu ostrej czerwieni
kontrastowała z jej alabastrową cerą. Gdy usiadła, otoczyły ją kobiety, szczypiąc poły sukni
i szarpiąc za biżuterię.
− Piękna!
− Mabrouk!
− Ale ciężki naszyjnik! − dochodziło zewsząd.
Jedna z kobiet, trzymając się lewą ręką za tył głowy, zawodziła smętną pieśń o doli żony.
Kiedy skończyła, reszta zaczęła miarowo klaskać. Niektóre kobiety krzyczały przy tym, wydając
gardłowe okrzyki. Pobladła panna młoda wstała, by dokonać kolejnej prezentacji. Pomachała
do zebranych i kolejny aplauz gardłowych okrzyków sięgnął zenitu.
Zaczerwieniona Karen nie mogła złapać tchu.
− Muszę wyjść − rzuciła do Mabrouki. − Strasznie rozbolała mnie głowa. Przejdę się, żeby
nieco ochłonąć.
Opuściła namiot i ruszyła przed siebie. Szła zadbanymi alejkami hotelowego ogrodu,
a muzyka i odgłosy wesela cichły z każdym krokiem. Słychać było teraz wyraźnie cykady,
wieczór był gorący.
Oddaliła się znacznie od weselnych namiotów, aż dotarła do miejsca, gdzie stały kontenery
ze śmieciami. Wtedy ich zobaczyła.
Tuż obokwysypiska Barbara całowała się z Faragiem, bratem pana młodego.
Karen usiadła na ścieżce, skronie jej pulsowały. Spojrzała w niebo, każda gwiazda była
rozmyta od łez. Były ich miliardy, jakby niebo miało zaraz spaść.
Ale nie spadło.
Kilka tygodni temu Karen słyszała ich rozmowy o planowanym przez Faraga wyjeździe
do Polski. Matka zawsze się do niego okropnie mizdrzyła. „Dokąd zamierzasz jechać?”, spytała,
wyginając się, by pokazać swoją piękną − jak jej się wydawało − łabędzią szyję. „Do szkoły
pilotów w Dęblinie”. „Koniecznie musisz zwiedzić Kazimierz Dolny. To perła polskiego renesansu,
oddalona jakieś dwadzieścia kilometrów od Dęblina”, mówiła, kręcąc na palcu pukiel rudych
włosów.
Karen przyciskała dłonie do skroni, czuła się tak, jakby głowa miała jej eksplodować.
Barbara, nie bacząc na to, że Farag był kilkanaście lat od niej młodszy, że był Arabem, a przede
wszystkim nowym członkiem rodziny − właśnie w najlepsze oddawała się namiętności na tle
piramid.
Nie był to pierwszy raz, kiedy Karen nakryła matkę w takiej sytuacji.
Karen miała dziewięć lat. Była bejrucka, parna noc. Wiał akurat wiatr od pustyni, nazywany
tutaj gibli. Mimo klimatyzacji, marmurowych ścian i podłóg upał był nie do wytrzymania.
Pomyślała o lodówce. Tata zawsze dbał o to, aby była pełna wody, a zamrażarkę wypełniały
kostki lodu.
Postanowiła zejść do kuchni po zimną wodę. Po drodze usłyszała dźwięki muzyki i jakieś
szmery.
− Chodź, no chodź tu do mnie... − rozległ się męski głos, nie był to jednak głos ojca. Za to
kobiecy chichot stanowczo należał do mamy.
− Och, przestań, przestań, nie, nie − uważaj!
Co jest?! Złodziej?, pomyślała Karen. Ale dlaczego mama się śmieje? Dochodziła druga nad
ranem, a ojciec przebywał w podróży służbowej. Karen zeszła kilka stopni niżej, usiadła
na ostatnim i zerknęła do lustra, w którym odbijał się salon.
Na białej skórzanej kanapie siedziała mama w czerwonej sukni. Przed nią klęczał sąsiad
z głową wtuloną w jej kolana. Barbara gładziła jego włosy.
Karen kurczowo zacisnęła palce na poręczy. Chciała krzyczeć, ale nie umiała wydobyć
z siebie żadnego, nawet najmniejszego dźwięku. Popatrzyła na rękę, na której odcisnęły się
ażurowe ślady poręczy, aż do krwi.
Wstała i uciekła do sypialni.
Wiał gibli i wszystko za oknem wirowało. „Ludziom miesza się w głowach, kiedy wieje ten
paskudny wiatr”, mawiał starzec przesiadujący zawsze w budce wartowników przy wejściu
na kampus, gdzie mieszkali. Mama regularnie zostawiała mu kilka piastrów.
Wiatr przewracał drzewa i wzniecał tumany kurzu tańczące w świetle latarni. Głowę Karen
rozsadzał chichot mamy. Do rana leżała, patrząc na łamiące się za oknem palmy i płakała
bezgłośnie. Gryzła palce do krwi. Przed oczami wciąż miała czerwoną plamę sukni na białej
kanapie.
Ranekwstał już bezwietrzny.
− Obudź się, córeczko − rozległ się głos matki. − Przed nami piękny bejrucki dzień. Pospiesz
się, idziemy na souk z panem Adamskim. Pracuje razem z tatą i obiecał, że się nami zaopiekuje.
Obokstał mężczyzna, z którym nakryła matkę ostatniej nocy.
Karen odwróciła się do ściany i wybuchnęła płaczem.
− Nigdzie nie idę − oświadczyła. − Nigdy nie opuszczę tego pokoju! Niech on stąd wyjdzie!
Gdzie jest mój tata?!
Zatrwożona Barbara stała nad nią, nic nie rozumiejąc.
− To pewnie wpływ tego okropnego gibli − westchnęła w końcu i zawołała do mężczyzny: −
Idź do domu, Franek.
Przez cały tydzień Karen nie wychodziła z pokoju, uskarżając się na bóle głowy. Wezwany
kilkakrotnie lekarz stwierdził, że nic się nie dzieje, ale widząc apatię dziewczynki i jej świecące
niezdrowym blaskiem oczy, zalecił dużo odpoczynku w ciemnym pomieszczeniu, czyli dokładnie
to, czego Karen pragnęła najbardziej.
Zatroskana Barbara napisała list do swojej krakowskiej przyjaciółki:
Kochana Beato,
bardzo boję się o Karen. Źle się czuje i źle wygląda, to trwa już niemal od tygodnia. Nie wiem,
co jej dolega. Tej nocy, kiedy to się zaczęło, wiał gibli, a Arabowie mówią, żeby się wtedy nie
denerwować i nie kłócić, bo gibli wysysa z ludzi duszę, można nawet umrzeć. Bardzo tęsknię
za rodzinnym Krakowem. Nie mam jednego domu, tak często się przeprowadzamy, już nie wiem,
w ilu krajach mieszkałam.
Czuję się samotnie i źle.
Kiedyś miałam jeszcze wsparcie w Jeremym, ale teraz, gdy wreszcie wraca do domu,
natychmiast wychodzi i spotyka się z kolegami w kantynie lub idzie na bilard. Wiesz, kiedyś
czekałam na niego z utęsknieniem, teraz jednak więcej mnie łączy z Kilitajmestrą, która zbyt długo
czekała na Agamemnona. Obie wiemy, co z tego wynikło. Trzymaj kciuki i módl się za mnie,
proszę, aby to wszystko jakoś się uspokoiło. Idź do naszej patronki od rzeczy niemożliwych, św. Rity,
i pomódl się za zdrowie Karen i za moje małżeństwo.
Twoja Baśka
Barbara nie wspomniała przyjaciółce, że od kilku lat pije. Coraz więcej i coraz częściej. Nie
napisała też, że kiedy jest pijana, łatwo ulega słodkim słówkom i komplementom mężczyzn,
których tabuny zawsze czyhały na samotne, zbyt dużo pijące mężatki przebywające
na placówkach. I że to zwykle nie kończyło się dobrze.
A tata Karen powtarzał: „Picie alkoholu w krajach muzułmańskich objętych prohibicją grozi
ukamienowaniem, karą śmierci lub − w najlepszym razie − wyrzuceniem nas z placówki”.
Na szczęście nic tak niebezpiecznego nigdy się nie wydarzyło. Może dlatego że Barbara
i Jeremy często pili z Arabami, choć ci, zgodnie z religią, w ogóle nie mieli prawa dotykać
alkoholu. Ale, co częste na kontraktach w krajach arabskich, pili tak, że tracili granice.
Takjakteraz.
Barbara była zbyt pijana, by dostrzec córkę, ale Farag od razu zobaczył Karen. Nie przerwał
jednak.
Dziewczyna, zawstydzona i oszołomiona, wstała ze ścieżki, ale straciła równowagę
i zachwiała się niepewnie. Nieoczekiwanie ktoś ją podtrzymał. Podniosła wzroki zobaczyła Jacka,
jednego z bliźniaków.
− Wracasz do namiotu? − zapytał, biorąc ją za rękę.
− Tak− odparła po dłuższej chwili.
Jacekodprowadził Karen do namiotu kobiet, skąd dobiegał już krzykMabrouki:
− O, teraz czas na finał! Patrzcie, to już ostatnia suknia! Tradycyjny strój arabski z kwefem
przetykanym srebrną i złotą nicią.
Karen i Jacek przez chwilę stali przy wejściu do namiotu i przyglądali się uroczystości.
Akurat nadchodził kulminacyjny moment wesela − połączenie oblubieńców. Kobiety
obwieszczały to głośnymi, gardłowymi okrzykami i klaskaniem w rytm szaleńczej arabskiej
muzyki.
− Okej? − zapytał chłopakpo kilku minutach. Cały czas trzymał Karen za rękę.
− Okej − powiedziała i weszła do namiotu.
Amerykańska panna młoda w arabskim stroju była prowadzona do sypialni, gdzie zgodnie
ze ślubnym obyczajem mąż miał dokonać próby dziewictwa. Otwarto wejście i wprowadzono
pana młodego.
Hassan również ubrany był w tradycyjny strój − śnieżnobiałą galabiję ze złotym
wyhaftowanym brzegiem. Przywiedziono go do zaróżowionej i przejętej Jackie, złączono ich
ręce i świadkowie poprowadzili ich do sypialni. Tu, w Kairze, próba dziewictwa była spektaklem
na potrzeby wesela, Jackie i Hassan spędzili ze sobą już tę noc, której się poznali.
Na wielu weselach, na których była Karen, od Bejrutu po Damaszek i Maghreb, świadkowe
wychodziły do zebranych, pokazując zakrwawione prześcieradło. Wszystkich to radowało −
kobiety piszczały szaleńczo, a mężczyźni strzelali ze strzelb na wiwat. Jako dwunastolatka Karen
była z mamą na weselu w Arabii Saudyjskiej. Po tym, gdy kobiety zaprowadziły bladą
i zmęczoną pannę młodą do sypialni, Karen zdziwiło, że nikt nie wyszedł z prześcieradłem.
W pierwszej chwili nawet się ucieszyła − ten widok zawsze napawał ją i przerażeniem,
i obrzydzeniem − ale wtedy zamiast wiwatu padł tylko jeden strzał. Potem rozpętało się wielkie
zamieszanie, do sali kobiet wbiegł ojciec i złapał matkę za rękę; zwykle opanowany, teraz był
bardzo zdenerwowany.
− Do domu, Barbra! Weź Karen, pośpiesz się! Jedziemy! − krzyczał.
− Co się stało? − zapytała Karen.
− Wypadek− rzuciła matka, patrząc badawczo na ojca.
Karen dopiero dwa lata później od swojej arabskiej koleżanki Fatimy dowiedziała się, że pan
młody − jeśli żona nie okazałaby się dziewicą − według muzułmańskiego prawa szariatu może ją
zabić. Dziewczyny nie rozmawiały o tym, co by się stało, jeśli brak dowodu byłby po prostu
absolutnym przypadkiem, takjakzawsze może się zdarzyć. Ale Karen myślała o tym. Często.
Teraz przyłączyła się do tańczących kobiet, klaskała, śpiewała i wirowała w tańcu derwiszy,
zajadała się weselnym kuskusem, ulubionymi brakami, czyli gołąbkami w liściach winogron
z dodatkiem sosu tzatziki i arcysłodkimi ciastkami z daktylami. Zachowywała się tak, jakby
wcześniej nie spotkała matki w tamtej ciemnej alejce.
Dochodziła szósta rano. Karen stała na balkonie z widokiem na podświetlone piramidy,
chłonąc dźwięki kairskiego poranka.
Patrzyła na resztki nieco jarmarcznej weselnej dekoracji − na lampki zapalające się co
chwilę na czerwono lub zielono, ułożone w zabawny zarys piramid gdzieś ponad tymi
prawdziwymi. Obraz piramid był tak odmienny od powszechnego wizerunku magicznych
ostrosłupów leżących na piaskach pustyni, że aż komiczny.
Karen zostawiła otwarte drzwi balkonowe i wróciła do łóżka.
Muszę spać, muszę! – zaklinała się w duchu, ale przed oczami ciągle miała obraz swojej
pijanej matki
Poranna mgła zasłoniła najmniejszą piramidę. Teraz widać było tylko dumnie stojące dwie
pozostałe. Wyglądały jakbliźniacze wieże.
− Jaceki Andrzej u wrót Nilu... − Uśmiechnęła się do siebie.
Karen ogarniało coraz większe zmęczenie, a wraz z nim nareszcie przyszedł sen. I jeszcze
na jego granicy, w takim momencie, kiedy człowieknie wie, czy śni, czy myśli na jawie, i czy to,
co się właśnie dzieje, jest realne, spod wpółprzymkniętych powiek zauważyła dwa myśliwce
lecące nad piramidami. Samoloty leciały tak, jakby chciały się wbić w piramidy, by nagle,
w ostatniej chwili, poderwać się w górę.
Musi mi się to śnić, pomyślała. Przecież to niemożliwe, by jakikolwiek samolot próbował wbić
się w jakąkolwiek wieżę. Zagrożenie wojną wydawało się takodległe i nierealne.
Ukołysana szumem kairskiego poranka, w pokoju z widokiem na piramidy, których nie
oświetlało już sztuczne światło, ze wspomnieniem pijanej matki pod powiekami Karen usnęła
jeszcze na kilka godzin.
Wstawał poranek jedenastego września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego
roku. Tego dnia młoda para w towarzystwie weselnych gości miała wsiąść na statek, by odbyć
podróż Nilem, poprzez Luksor i Edfu, do otwartej kilka miesięcy wcześniej tamy w Asuanie.
Rozdział II
Żydowska narzeczona
Nowy Jork, 11 września 1971
W tym samym niemal momencie, gdy Karen usypiała w Kairze, jej ojciec, któremu
wybaczono absencję na ślubie siostry w związku z ważnymi sprawami służbowymi na Bliskim
Wschodzie, stał w oknie hotelu Marriott Resort na Manhattanie i patrzył na rozświetlone Twin
Towers. Czekał, aż z pracy wróci jego „służbowy obowiązek” − Esther, którą kilka miesięcy
wcześniej poznał w jednym z samolotów.
Oboje bali się latać, więc nad kolejnymi porcjami podwójnego ginu z tonikiem szybko
zawarli tajemne porozumienie. Esther miała założoną nogę na nogę i Jeremy pomyślał, że są
bardzo zgrabne. Jedno z jej pierwszych zdań brzmiało: „Pochodzę z rodziny tradycyjnych
nowojorskich Żydów i bardzo staramy się przestrzegać szabasu”.
Żarliwa wiara nie przeszkadzała jej w intensywnym i pełnym namiętności związku
z żonatym mężczyzną.
Wymyśliła, że dziś zaprosi go na kolację i poprosi: „Rozwiedź się, zostaw Bliski Wschód, tę
wiecznie odętą nastolatkę oraz żonę alkoholiczkę. Mam dla ciebie propozycję pracy tu, w Nowym
Jorku!”.
Esther od kilku miesięcy pracowała w Twin Towers. Jej biuro znajdowało się w Północnym
Bliźniaku. Była bardzo dumna, że przyjęto ją do tej prestiżowej kancelarii, choć pracowała zbyt
długo, co nieustannie krytykowała jej matka. „Esther, kiedy będzie czas na wnuki, skoro ciągle
siedzisz w tej pracy?”, pytała, a Esther odpowiadała tylko: „Oj, dobrze, dobrze, mamuś, dobrze”.
Niedawno na imprezie dla najemców urządzonej z okazji otwarcia TT Esther spotkała starego
przyjaciela rodziny Mosze Janovitza, który miał biuro na siedemnastym piętrze i rozkręcał
naftowy biznes z Arabami.
− Szukam dobrych ekspertów do spraw bliskowschodniej ropy.
− Znam kogoś takiego − odparła bez chwili wahania. − Był na placówkach w kilkunastu
krajach arabskich. Zna perfekcyjnie arabski i hebrajski.
Janovitz z podekscytowania aż zaczął szybciej oddychać.
− Czy możesz zaaranżować spotkanie z nim? Zatrudniłbym go natychmiast. Dam mu pokaźną
pensję, apartament na Manhattanie i pakiet medyczny. Chcę, by twoje biuro prawne dokonało
błyskawicznej transakcji w pozyskaniu tego człowieka do współpracy.
Esther szła i podśpiewywała z radości. A więc nareszcie! Mogli być razem! Zamierzała
powiedzieć o tym Jeremy’emu na kolacji. Na miejsce spotkania wybrała modną ostatnio libańską
knajpkę na rogu 13th Street na Dolnym Manhattanie.
Spojrzała na zegarek. Była dwudziesta pierwsza. Pracowała już od dwunastu godzin!
Od ponad półtorej godziny powinna być u Jeremy’ego. Zawsze zatrzymywał się w hotelu
Marriott położonym naprzeciwko Twin Towers. „Nie lubię tej sieci. Mam stałą zniżkę w innych
hotelach na całym świecie, ale tu chcę cię mieć zawsze na oku”, wyszeptał jej do ucha podczas
ich pierwszej wspólnej nowojorskiej nocy.
Powiem mu to dzisiaj na kolacji. Esther uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze windy
w Twin Towers. Jedenasty września to właściwy dzień na załatwianie spraw amerykańsko-
arabskich.
Szła rozświetlonym dziesiątkami latarni Dolnym Manhattanem. Mimo że było już dosyć
późno, otaczał ją tłum wracających z pracy białych kołnierzyków. Pracoholicy tacy jak ja,
pomyślała i nie było to optymistyczne stwierdzenie.
Wiedziała, że spędza zbyt wiele godzin w biurze, co było nieustannym źródłem
uszczypliwych komentarzy ze strony matki. Choć znacznie więcej uwagi matka poświęcała temu,
że Esther ma już trzydzieści lat i ciągle nie ma męża, nie mówiąc o dzieciach.
Matka Esther miała wiele przyjaciółek z fundacji charytatywnej, gdzie pracowała.
Z niektórymi znajomymi, które miały synów, od lat planowały wspólną przyszłość dla swoich
dzieci. Esther była jednak uparta i nie zgadzała się na kolacje „z planem małżeńskim”. Evelyn
dałaby sobie z nią radę, ale za córką zawsze murem stawał ojciec.
Przyspieszyła kroku. Jestem spóźniona, jestem taka spóźniona, a Jeremy tego nie znosi.
Postanowiła, że do niego zadzwoni i spotkają się od razu w tej libańskiej restauracji. Stanęła
pod automatem telefonicznym, czekając, aż wysoki niemłody już Murzyn przestanie rozmawiać.
Konwersacja jednakwyraźnie się przedłużała, a wściekły mężczyzna walił ręką w telefon.
Esther zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu innego automatu, ale obok stał tylko sprzedawca
z hot dogami. Och, zjadłabym jednego, od rana nie miałam nic w ustach. Zerknęła pożądliwie
w kierunku budki. Nie mogę, postanowiła. Muszę trzymać linię. Jeremy nie lubił krągłych kobiet
i kilkakrotnie − między słowami, ale jednak wyraźnie − usłyszała, że ma o to pretensje
do Barbary, która jakmówił, nie wygląda już takjakprzed urodzeniem Karen.
Wreszcie Murzyn skończył rozmowę i z wściekłością kopnął drzwi, które uderzyły Esther. Nie
przeprosił, a gdy jeden z kołnierzyków zwrócił mu uwagę, rzucił tylko w jego kierunku wiązankę
niewybrednych wyzwisk.
− Walcie się, ty, wy i reszta waszej białej hołoty! Właśnie się dowiedziałem, że szef wyrzucił
mnie z roboty. Pracowałem w ochronie TT, a po godzinach jako taksówkarz. Dzisiaj mój zmiennik
zachorował i muszę jeździć do rana. Zadzwoniłem do szefa w TT, a on mnie wywalił! Co ja
powiem żonie i szóstce moich dzieci?!
Esther, zdenerwowana tą sytuacją, szybko podziękowała obcemu mężczyźnie za pomoc.
Skądś go znam, przemknęło jej przez myśl. Podniosła słuchawkę automatu i drżącymi
palcami wykręciła numer do hotelu.
Jeremy nie odbierał. Zadzwoniła do swojego domu − Jeremy miał swój komplet kluczy
i Esther wielokrotnie prosiła go, aby zatrzymywał się u niej podczas swoich nowojorskich wizyt,
ale on uparcie meldował się w tym samym hotelu.
Gdzie on jest? A może czeka już w umówionym miejscu?, pomyślała, pełna nadziei.
− Taxi! Taxi! − Próbowała zatrzymać Yellow Cab, co jak zwykle podczas deszczu w Nowym
Jorku wydawało się nierealne. Zrezygnowawszy z taksówki, szybko pobiegła do oddalonej
o kilkanaście przecznic restauracji.
− Dobry wieczór, pani Robinson − powitał ją właściciel, przystojny, około pięćdziesięcioletni
wysoki Libańczyk.
Esther bardzo lubiła, gdy witano ją tu w ten sposób. Często jadali w tej restauracji, bo
Jeremy uwielbiał kuchnię arabską i zawsze brakowało mu jej w Nowym Jorku. Czasem ją to
bawiło, bo przecież nigdy nie zostawał tu dłużej niż na jeden, dwa dni, po czym wracał do Libii
albo do innego kraju na Bliskim Wschodzie. W tej restauracji wszyscy uważali ich
za małżeństwo, a przynajmniej Esther taksądziła, i dlatego był to jej ulubiony lokal.
− Witam cię, Mohammed. Czy jest tu już może mój mąż? − zapytała, zdyszana.
− Był, ale niedawno wyszedł. Zostawił dla pani wiadomość − powiedział Arab, podając
Esther zaklejoną kopertę.
− Mówił, dlaczego wychodzi?
− Nie, chociaż był dość wzburzony. − Mohammed patrzył na nią z niepokojem.
− Pewnie wkrótce wróci...
− Czy chce pani usiąść przy państwa ulubionym stoliku, czy może na zewnątrz? Po deszczu
orzeźwiło się, chyba już nie będzie padać. Mamy piękny, ciepły wieczór.
− Usiądę na zewnątrz − zdecydowała. − Ale trzymaj nasz stolik, proszę. Usiądziemy przy
nim, gdy wróci mój mąż. − Esther sprawiało wyraźną przyjemność podkreślanie w każdym
zdaniu, że Jeremy to jej mąż. − Dziękuję, Mohammed.
− Zaraz podam przystawki i kieliszekpani ulubionego wina.
To Jeremy wprowadził zwyczaj rozpoczynania każdego posiłku w tej restauracji od wielkiego
talerza arabskich różności, na którym królowały humus, dolma, czyli gołąbki w liściach winogron,
pasta z jogurtu i pieczonych bakłażanów oraz ulubione danie Esther − znakomity kebab kofta,
serwowany z pachnącym sosem pomidorowym, mocno przyprawionym kolendrą. Zawsze
podawano do tej potrawy gorące podpłomyki.
Właściciel restauracji odprowadził kobietę do stolika na dworze. Zanim usiadła, szybko
rozerwała kopertę. W środku był krótki list od Jeremy’ego, napisany jego starannym, pięknym
charakterem pisma.
Esther,
nie znoszę, jak się spóźniasz. Nie wiem, dlaczego ciągle to robisz, przecież wiesz, że nie
akceptuję spóźnialstwa! A ty − co gorsza − nawet nie dzwonisz, żeby mnie uprzedzić! To się musi
zmienić, zresztą inne rzeczy również. Całe popołudnie spędziłem, leżąc na łóżku, patrząc w okna
Twin Towers i dzwoniąc do restauracji, by przedłużać rezerwację naszego stolika. To
nieporozumienie! Dzisiaj jest ślub mojej siostry i powinienem być z moją rodziną, a nie z Tobą.
Natychmiast jadę na lotnisko, by szukać najbliższego połączenia do Kairu. Nie zdążę już na wesele,
ale może jeszcze zdołam uściskać Jackie przed jej podróżą poślubną. Powinienem tam być
z Barbrą i Karen, z Jackie i rodzicami.
Twój J.
PS. Ostatnia noc była cudowna, ale może powinna być ostatnia. I niech Ci nie przyjdzie
do głowy, by jechać za mną na lotnisko, jeśli oczywiście nie zamierzasz nocować w swoim biurze!
Esther cały czas stała. Nie zauważyła kelnera, który przyniósł w międzyczasie jedzenie
i wino.
Przeczytała list jeszcze kilka razy. W pierwszym odruchu chciała natychmiast brać taksówkę
i pędzić za Jeremym, ale powstrzymał ją jego wyraźny zakaz.
W końcu opadła na krzesło i wybuchnęła płaczem. Była bezradna. Nie wiedziała, co
dokładnie znaczą jego słowa − dla jej życia, dla jej planów.
Siedziała przy stoliku kilka godzin, nie tknąwszy jedzenia. Ciągle płakała. Nie zauważyła
nawet, że niedaleko siedzi ten sam mężczyzna, który wcześniej pomógł jej podczas sceny
z Murzynem przy budce telefonicznej, i się jej przygląda.
John Anderman, pracujący w Twin Towers w firmie brokerskiej, był ze swoją narzeczoną
Kerstin w restauracji libańskiej i przez cały wieczór patrzył na Esther. Widział, jak siedziała
na brzeżku krzesła, z nogami wyciągniętymi przed siebie, z ręką złożoną na brzuchu. Widział, jak
zamawia i wypija kolejną butelkę wina.
Przypomniał mu się słynny obraz Rembrandta Żydowska narzeczona, który widzieli z Kerstin
w zeszłym roku w Amsterdamie, kiedy zrobili sobie wycieczkę po Europie. Wracali wtedy od jej
rodziców ze Sztokholmu, z przerwami na Londyn, Amsterdam, Paryż i Barcelonę. To była trasa
wokół ulubionych malarzy Kerstin − Gainsborough, Rembrandta, Leonarda i Goyi.
John znał Esther z widzenia. Chodził do klasy z Jakubem, jej starszym bratem. Widywał ją też
często w TT, gdzie sam pracował. Ich matki również razem pracowały.
To, co tu widzę, nie spodobałoby się mamie Esther, pomyślał.
Copyright © Nike Farida, 2014 Projekt okładki www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce Fot. zurijeta/Depositphotos.com Redaktor prowadzący Anna Derengowska Redakcja Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta Mariola Będkowska ISBN 978-83-7961-885-9 Warszawa 2014 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Dla Prawdziwych Libijczyków – Moich Rodziców
Jeszcze nigdy tak wiele nie zostało zrobione przez tak niewielu. A w zasadzie przez jedną. Dziękuję, J.
Rozdział I Kronika zapowiedzianej śmierci Giza−Nowy Jork, 11 września 1971 Karen spojrzała na budzik. Dochodziła czwarta rano, było jeszcze ciemno. − Allachu akbar, Aszhadu ana la ilaha illa’llah. − Z oddali dochodził rwący się głos muezzina, który wzywał wiernych do modlitwy. Podeszła do hotelowego balkonu i otworzyła szeroko okiennice. Do pokoju, wraz z upalnym żarem, który szybko objął całe jej ciało, wdarł się hałas kairskiej nocy. Czy to miasto nigdy nie śpi?, pomyślała. Słyszała teraz bardzo wyraźnie głosy muezzinów wykrzykujących czterokrotne Allachu Akbar, dochodzące z różnych stron. Miasto budziło się do życia, czemu towarzyszyły nieustające klaksony rzeki samochodów, pokrzykiwania roznosicieli gazet czy odgłosy otwierających się kafeterii i sklepików. Z półmroku wyłaniały się piramidy, potężne, wyniosłe i nieodmiennie idealne. Budziły zachwyt Karen i upajały historią zaklętą w ich legendę. Kleopatra. Faraon − ulubiona książka dzieciństwa mamy. Czterdzieści wieków patrzy na nas. O, Boże, kto to powiedział? Wróciła do łóżka, ale nie mogła już zasnąć, mając przed sobą czterdzieści wieków, Sfinksa i podświetloną piramidę Cheopsa. I to, co się stało wczoraj. Robiła jednakwszystko, by odsunąć myśli o TYM.
Imponujące, wróciła do podświetlonych piramid. Wielkie. Ponadczasowe. Czy zawsze wobec takich widoków musimy być na kolanach? Kompletnie nie zgadzała się w tej kwestii z mamą, która mawiała: „Karen, jakkażda nastolatka, przechodzi okres buntu wobec rzeczy uważanych za piękne i wzorcowe”. Mama… Walcząc z ogarniającym ją znużeniem, przypomniała sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Wielki zegar w hali przylotów wskazywał dokładnie dwunastą, gdy stały z mamą przy taśmie kairskiego lotniska w oczekiwaniu na bagaż. Miały już przy sobie dwie walizy Pollini, ale ciągle czekały na wielki kufer, który zawierał ich największe skarby − suknie specjalnie uszyte na kairskie wesele Jackie, siostry ojca. Mimo że przyjechały tylko na kilka dni, wzięły ze sobą tony bagażu. − Musimy być przygotowane na wielokrotne zmiany kreacji, niczym arabskie panny młode − śmiała się dzień przed wylotem mama, dopychając do walizekkolejne suknie. Karen pomyślała wtedy, że to miłe patrzeć, jak mama się śmieje; ostatnio nie zdarzało się to często. Jaka ona jest ciągle piękna, zauważyła w duchu. Jej matka − z długimi, rudymi włosami i głęboko zielonymi oczami, niewysoka, o wyraźnie zarysowanej kibici, w typie Rity Hayworth – ciągle przykuwała spojrzenia, i to nie tylko mężczyzn. Podczas podróży do Kairu mama była milcząca, dopóki ona i jej współpasażerka, nobliwie wyglądająca Angielka w podeszłym wieku, nie wpadły w lekką panikę podczas turbulencji, tak częstych na trasie do Egiptu. Starsza pani pogładziła wtedy mamę Karen po ręce i powiedziała: − To normalne, proszę się nie bać. − Mama Karen uśmiechnęła się z wdzięcznością. − Angela Jones − przedstawiła się kobieta. Współpasażerka ich krótkiego lotu była wiekową, ale żwawą Angielką. Wyglądała jakMrs Marple ze Śmierci na Nilu − całości dopełniały krótkie włosy, pomarszczona twarz o niebieskich oczach i jasnobeżowy kostium. Na jej kolanach leżała książka Agathy Christie. − Barbra Robinson − odwzajemniła się mama Karen i rozpoczęły żwawą pogawędkę. − Lecimy na wesele szwagierki. To dużo młodsza siostra mojego męża, w zasadzie dziewczynki dzieli niewielka różnica wieku. Dziewczynki, pomyślała z irytacją Karen, nadymając usta. Czy ona nie widzi, że już nie jesteśmy dziewczynkami?! − A ja wybieram się do Syrii, do Damaszku, by odwiedzić nowo narodzonego wnuka. Wie pani, to ciekawe, mój mąż, Panie świeć nad jego duszą, był lekarzem, ale obaj nasi synowie nie poszli w jego ślady; są inżynierami, jeden pracuje w rafinerii w Libii, a drugi w Syrii. − O, to tak jak mój mąż, Jeremy − ucieszyła się Barbra. − On też jest inżynierem, specem od pól naftowych. Wiele państw w tym rejonie ceni jego ekspertyzy. My też znamy Syrię. W Damaszku szesnaście lat temu urodziła się Karen. − Wskazała na córkę. − Mieszkaliśmy też w Bejrucie, Arabii Saudyjskiej, Tunezji i w Kuwejcie. Teraz nasz dom to Marsa Brega, amerykańska baza naftowa położona pomiędzy Benghazi a Trypolisem. Mamy tam piękny dom.
− Marsa Brega... − Angielka zastanowiła się. − Słyszałam o tym miejscu. Syn wspominał, że to największa i najbardziej strategiczna baza w Libii. Opowiadał mi, że w Libii odkryto ogromne złoża ropy, czyniąc kraj drugą potęgą naftową na świecie. To ściągnęło tu wielu obcokrajowców. − Tak, ja jestem Polką, mój mąż Amerykaninem, pani syn Anglikiem, ale są tu też Włosi, Niemcy, Bułgarzy, Palestyńczycy, Żydzi, Filipińczycy, Hindusi. Są głównie lekarzami albo inżynierami, przywieźli ze sobą całe rodziny. − No proszę, jeszcze Amerykanin i Polka. − Angielka uśmiechnęła się życzliwie. − Jak się państwo poznali? Karen westchnęła i przewróciła oczami. No nie, nie wytrzymam tego cukierka po raz setny, pomyślała, patrząc na dywan chmur za oknem. A mama szczebiocze − tak, dokładnie − szczebiocze! Zaraz powie „Och–to–by–ła–taka–roman–tyczna”… Barbra spojrzała na pierzaste chmury. Niebo nad nimi było zupełnie czyste.. − Och, to bardzo romantyczna historia − zaszczebiotała z entuzjazmem. I dodała, marszcząc czoło: − W Londynie, gdzie studiowałam, mieszkałam u mojej matki chrzestnej, Lali, która jak wielu Polaków po wojnie została w Anglii na stałe. A z Jeremym, hmm... − Barbra przerwała na chwilę. − Spotkaliśmy się w pubie, jednym z najstarszych w Londynie. Siedział pod takim edwardiańskim lwem. Weszłam tam, choć miałam pójść do innego pubu. W środku było wielu mężczyzn, wszyscy patrzyli na mnie z uznaniem; wtedy byłam ładną kobietą, nie taką grubą jak dziś. W głębi po lewej stronie siedział blondyn. Tak jakoś na mnie spojrzał. I strzelił piorun... No tak. − Barbra zamyśliła się na chwilę, uśmiechając się do swoich wspomnień. − Potem stałam z piwem w ręce i rozglądałam się. Akurat zwolniło się miejsce obok tego mężczyzny, więc usiadłam. Niby siedzieliśmy obok, ale cały czas na siebie spoglądaliśmy. Wyjęłam Sto lat samotności. Spojrzał na książkę, gwizdnął z uznaniem. Odwrócił się do mnie i powiedział: „To moja ulubiona książka”. I już. Nie wiem, kiedy zaczęliśmy rozmawiać o książkach, sztuce, literaturze, życiu. Lubiliśmy tych samych autorów, malarzy, mieliśmy podobne poglądy. Jeremy rozpytywał mnie ze śmiechem: „Czy to prawda, że w Krakowie święty Jerzy pokonał smoka?”, „Czy można żyć w komunizmie i być wolnym?”. A moja mama działała w opozycji, przepisywała na maszynie książki zakazane przez cenzurę − Miłosza, Mrożka, Hłaskę. Wie pani, dla niego, jak dla każdego Amerykanina, najważniejsza jest wolność. Pamiętam, jak w pubie wybiła jedenasta, a my nie mogliśmy się rozstać. Po zamknięciu usiedliśmy przed tym pubem, na St Martins Lane, i rozmawialiśmy do rana, a potem w porannej mgle Jeremy odprowadził mnie do domu. To był taki, jakmawiała ciocia Lala, coup de foudre. − Mama Karen zarumieniła się. − Po kilku tygodniach szaleńczych spacerów, rozmów i seksu w moim maleńkim pokoiku na poddaszu u ciotki − Jeremy musiał się wspinać po rynnie, nocami, Karen zakryj uszy – miałam wracać do Polski. W ostatni wieczór siedzieliśmy w naszym pubie, smętnie sącząc piwo. Mogliśmy się już nigdy nie spotkać. Jeremy nalegał, żebym została dłużej, ale zadeklarowałam już w biurze paszportowym, że wrócę i oddam paszport. I tak miałam ogromne kłopoty z otrzymaniem paszportu i przyjazdem tutaj ze względu na to, że ciotka Lala została w Anglii. „Jak to oddać paszport? Przecież to twój dokument, twoja własność, paszport należy do człowieka”, Jeremy nie mógł się nadziwić. Nie rozumiał, że w moim kraju paszporty się oddaje, trzeba pójść na milicję, czasem złożyć wyjaśnienia. Jak im się coś nie spodoba, to już nie można wyjechać. Jeremy przecierał oczy ze zdumienia na wieść o tym, że w Polsce mieszka dwadzieścia pięć milionów ludzi. „To wasze KGB chyba buduje jakieś osiedla dla tych paszportów. To szaleństwo!”
Roześmiałam się wtedy gorzko: „Osiedla dla paszportów...” Ale musiałam już wracać, bo jak przedłużyłabym pobyt, na pewno zabraliby mi paszport, a wtedy już nigdy byśmy się nie zobaczyli. − To niesamowite... − westchnęła Angielka. − Jakwięc znów się spotkaliście? − W dzień wyjazdu Jeremy przyszedł do ciotki bardzo elegancki − podjęła Barbra. − „Nie możesz wracać do Polski”, powiedział. „Muszę cię uwolnić od reżimu. Po to się spotkaliśmy. Byłem w konsulacie amerykańskim. Opowiedziałem o waszych osiedlach, gdzie mieszkają paszporty, powiedziałem też, że twoja mama to opozycjonistka. Możemy błyskawicznie się pobrać. Jako moja żona dostaniesz amerykański paszport. To będzie już zawsze twój paszport. Nikt nigdy nie zabroni ci nigdzie wyjechać. Nikt mi ciebie nie zabierze”. Ukląkł przede mną i wyjął z kieszeni małe pudełeczko. W środku był sygnet z napisem z rubinów In God We Trust. „To mojego taty, ale nie mam nic innego. Kiedyś kupię ci najpiękniejszy pierścionek zaręczynowy, jaki sobie zamarzysz”, obiecał. „Wyjdziesz za mnie?” − Barbra westchnęła. Sięgnęła do torebki, pochyliła się, takby nie było jej widać, i pociągnęła łykz brezentowej torby. Elegancka Angielka udała, że nic nie widzi. Karen widziała, jakzawsze. Dziewczyna uśmiechała się zdawkowo, jednak pogryzione do krwi palce nie świadczyły o wesołości. Idiotka! krzyczała w duszy. Naraża mnie i siebie. Jak ci Libijczycy zauważą, to po nas! Zawsze gryzła palce do krwi. A potem udawała, że nic się nie dzieje. I wszystko wracało do „normy”. Jakzawsze. Usłyszała głos starszej pani: − Co za piękna historia, Barbro! Nie wiedziałam o tych paszportach, że to aż tak. A on cię uwolnił od jarzma komunizmu. To takie romantyczne! − Zaraz po studiach Jeremy dostał posadę w Arabii Saudyjskiej − kontynuowała Barbra. − Potem były kolejne placówki na Bliskim Wschodzie, aż osiedliśmy w Libii, tu chyba jest nas, obcokrajowców, najwięcej. − Tak − potwierdziła starsza pani − do Libii w poszukiwaniu własnej ziemi obiecanej przybyły rzesze specjalistów, często z rodzinami, z wielu zakątków świata. Mieszkają tu, tworząc z rdzennymi Libijczykami wielobarwną mieszankę kulturową i narodowościową. Czy ona pisze podręczniki o krajach arabskich, zastanowiła się z rozbawieniem Karen. Ale mama potakiwała głową, wyraźnie pochłonięta rozmową. − Och tak, ale co tam − machnęła ręką w stronę córki. − Dla nas najważniejsze jest, że codziennie możemy pływać w turkusowym, najpiękniejszym i najcieplejszym morzu na świecie − w Morzu Śródziemnym. Mamy do niego kilka kroków z tarasu. Zajmujemy rozległą willę na terenie kampusu amerykańskiego w Marsa i mamy piękny taras z widokiem na morze oraz pobliską wyspę. A kiedy mamy ochotę, wsiadamy w jeepa i jedziemy na pustynię. Tak, amerykański paszport otworzył nam drzwi do raju. − Bajkowo... − westchnęła Angielka, a mama Karen dodała: − Najbardziej lubię to, że nasza egzystencja płynie w typowym dla basenu Morza Śródziemnego leniwym, przyjemnym rytmie. Jesteśmy jak na nieustających wakacjach, w zasadzie mieszkamy na plaży. Rano morze, potem leniwe śniadanie, czytamy książki, jedziemy − tak jak wczoraj − po bakłażany, pomidory i jagnięcinę. Zawsze wpadamy najpierw do sklepiku z przyprawami, to taki nasz rytuał. Obłędny zapach kurkumy, kolendry zwanej tu kusburem, kardamonu i harissy miesza się z wonią mięty, cynamonu i papryki. Lubię je dotykać, wąchać,
nabierać w garście. Stary zaprzyjaźniony Arab, właściciel sklepiku, parzy nam w małym tygielku upojną kawę z potłuczonymi ziarnami kardamonu. − Ściszyła głos: − To poezja patrzeć, jak robi kawę. Stawia na małym palniku gazowym miedziany tygielek, a gdy woda się zagotuje, dodaje ze trzy łyżki świeżo zmielonej kawy i tyle samo łyżek cukru. Miesza i stawia na palniku. Gdy wrze, zdejmuje ją z palnika, a po chwili znowu stawia z powrotem. I tak kilka razy. Lubię na to patrzeć i zawsze zastanawiam się, czy kawa wykipi. Ale nigdy mu się to nie zdarzyło. Potem rozlewa kawę do takich małych porcelanowych czarek. Siadamy na dywanie i raczymy się smakiem i aromatem. Za tę kawę dałabym się pokroić − rozmarzyła się Barbara. − Potem wracamy do domu, coś ugotujemy, zjemy i sjesta. Znowu idziemy nad morze popływać. Potem się przebieramy, malujemy − takjaknauczyły nas Arabki. I albo kino, albo jakieś party. Starsza pani pokiwała głową. − Tak, życie w Libii to nieustające wakacje. − Jestem historykiem sztuki i Libia mnie fascynuje − dodała Barbara po chwili namysłu − bo jest jednym z najmniej poznanych, a najbardziej zasługującym na poznanie krajów. Czy zna pani Sabratę, Angelo? − O tak! To jedyny zachowany na świecie w całości amfiteatr z czasów rzymskich. Syn zabrał mnie tam na przedstawienie Aidy. Nie wyobrażam sobie lepszej scenerii do opery Verdiego. − Kobieta uśmiechnęła się i wygładziła spódnicę. Karen musiała przyznać matce rację. Życie w pobliżu zjawiskowego morza, bezkresnych piasków Sahary i bogactwa − bodaj najlepiej na świecie zachowanych − antycznych miast i osad, powodowało, że funkcjonowało się tu jakna nieustających wakacjach. Ale mama nie mówi całej prawdy. To tylko lukier. I dlaczego wciąż powtarza: my to, my tamto? Kiedyś tak było, ale od dawna wszystko robimy osobno. I jeszcze ojciec − nawet nie pofatygował się, by tu przyjechać. A na głos powiedziała, mrużąc oczy: − Szkoda, że tatusia, tego ze ślicznej londyńskiej opowieści, nie będzie na weselu jego ukochanej siostry. − Karen! − krzyknęła Barbara z wyrzutem i spojrzała na współpasażerkę, uśmiechając się przepraszająco. Starsza pani zaczęła czegoś szukać w torebce, a Karen znowu pogrążyła się w myślach. Jadąc poprzedniego dnia na lotnisko w Benghazi, wygarnęła ojcu: „Wiesz, tato, to kompletnie nie fair, że nie będziesz na ślubie swojej ukochanej małej siostry. Od zeszłych wakacji nie widziałeś się też ze swoimi rodzicami, którzy specjalnie przylatują z San Francisco. I będzie mnóstwo członków naszej wielkiej amerykańskiej rodziny!”. Przyjazd potwierdziła też babcia Krysia, choć niełatwo przyjechać tu z Krakowa. Pół roku czekała na paszport. Najpierw jej odmówili, ze względu na ciocię Lalę. Gdyby tylko wiedzieli o prawdziwej pracy skromnej maszynistki z Biblioteki Instytutu Filozofii. Ale nie wiedzieli. Nawet cioci Lali udało się przylecieć z Londynu. „Wszyscy jakoś to udźwignęli. Tylko ty − jak zwykle nie! Mogłeś to przecież jakoś zaplanować!”, wykrzyczała ojcu przed wyjazdem. „Wiesz, córeczko, że moja praca wymaga ciągłej gotowości do wyjazdów służbowych. Macie dzięki temu wszystko, czego zapragnie każda wschodnia księżniczka”. Rzeczywiście Karen miała pełne szafy dżinsów i błyskotek, ale wolałaby mieć normalną rodzinę. „Wiesz co? Mam w nosie życie księżniczki − i tak wolę książki, a chciałabym mieć czasem prawdziwego tatę”. Chłodno pożegnali się z ojcem, który za kilka godzin miał lot, jaktwierdził, do Tunisu.
Z zamyślenia wyrwał ją głos pilota, oznajmiający, że schodzą do lądowania. Kair powitał je czterdziestostopniowym upałem. Spoceni celnicy uwijali się pomiędzy pasażerami − na lotnisku nie działała klimatyzacja. Karen spojrzała na matkę, która stała obok i czekała z wzrokiem utkwionym w wylot taśmy, skąd wyłaniały się bagaże. Wyglądała jak prawdziwa podróżniczka z epoki wiktoriańskiej w swoim beżowym spodniumie i małym słomkowym kapeluszu z granatową wstążką. „Moja Basia z Avonlea”, mawiała czasem czule babcia Krysia, gładząc córkę po włosach. Rzeczywiście, Barbara, zwana przez ojca Barbrą, rudowłosa, zielonooka, z płomienną burzą włosów okalających porcelanową buzię, przywodziła na myśl kultową bohaterkę powieści ukochanej przez wszystkie dziewczynki świata. Chociaż także wszyscy mężczyźni świata, gdziekolwiek pojawiała się Barbara, patrzyli na nią z podziwem i zainteresowaniem. „Kiedy cię poznałem, wyglądałaś jak Rita Hayworth w Gildzie albo jak Lilith na obrazie Rossettiego − ikona prerafaelitów”, tak jeszcze kilka lat temu mawiał do żony Jeremy. Ale już dawno Karen nie słyszała ani tych słów, ani tej czułości w głosie ojca. Wracał ze swoich rozlicznych podróży służbowych i zamykał się w swoim pokoju, słuchając Doorsów albo wychodził na karty do kantyny. Nieustające wakacje nad Morzem Śródziemnym to było miłe życie, pod warunkiem że nie miało się akurat kilkunastu lat i nie obserwowało rozpadu rodziny. Oddalanie się rodziców od siebie, coraz częstsze awantury, płacz mamy nocami i rosnący stos butelek po alkoholu w jej garderobie − to nie było miłe, to był ciężar znacznie ponad siły szesnastoletniej dziewczyny. Mama, marszcząc czoło i ściskając niecierpliwie torebkę, oczywiście też Polliniego, z jej ulubionej kolekcji, wpatrywała się nerwowo w pas bagażowy. Kiedy denerwowała się, tak jak teraz, co chwilę poprawiała włosy, zakładając je za uszy, a piegi na jej nosie bledły. − Bomba! Jeeest! − krzyknęła rozradowana, gdy na taśmie pojawił się wielki brązowy kufer z charakterystycznym złotym „P”. − Szinu bomba, łejn bomba − jaka bomba, gdzie jest bomba?! − Natychmiast zjawili się przy niej oficer i celnik, obaj wyraźnie zdenerwowani. Lotnisko w Kairze, jak w każdym kraju arabskim, w każdej chwili mogło być obiektem zamachu odwetowego ze strony Izraela. „Odkąd Palestyńczycy porwali samolot lecący z Rzymu do Tel Awiwu w sześćdziesiątym ósmym, rozpoczęła się era terroryzmu”, mawiał tata. Jeden z mężczyzn, młodszy, grubawy, był kompletnie łysy. Miał pourywane guziki koszuli i widać było, jakpo brzuchu spływa mu pot. Wyciągnął przed siebie spoconą rękę. − Passaports minfatlak − zażądał. Na szczęście Karen chodziła do arabskiej szkoły i szybciutko, najczystszą arabszczyzną wyjaśniła groźnym mundurowym: − Mama używa takich słów, by okazać radość, że znalazła się walizka. Przyjechałyśmy na ślub ciotki z mężczyzną z Al-Senussich. − Nazwisko libijskiej rodziny królewskiej, a ponadto rodu, co powszechnie wiadome w krajach arabskich, pochodzącego wprost od proroka Mahometa, uspokoiło oficerów. Ten, który wziął paszporty Karen i Barbary, podszedł do budki celników i gdzieś zadzwonił. Rozmawiając, ciągle kiwał głową. Wrócił, oddał im dokumenty i z nieukrywanym zachwytem spojrzał na Barbarę. − Meszi − rzucił, pozwalając im odejść.
Na parkingu czekał już kierowca z tabliczką Mrs & Miss Robinson. Jechały w milczeniu. Karen czuła, jak sukienka oblepia jej ciało. Marzyła tylko o prysznicu. Mogło być groźnie z tą nieopatrznie wykrzyczaną „bombą”. − Jak dobrze, córeczko, że tak sprawnie posługujesz się arabskim. Uratowałaś nas. − Matka dotknęłą jej ramienia. − Nie przesadzaj, mamo. Po prostu czasem uważaj, co mówisz przy Arabach. − I nie pij w samolocie, dodała w myślach. Jak zwykle zawahała się, nie umiała rozmawiać z mamą o jej alkoholizmie. Patrzyły przez okno taksówki, gdy nagle, ponad gajem palmowym, wyłoniły się ostre kanty potężnych budowli. Barbara znów zacisnęła dłoń na dłoni córki. Auto jechało szybko, a piramidy jawiły się i znikały pomiędzy palmami jakfilmowe stop-klatki. Obie patrzyły jakurzeczone. − Jakobuchem w głowę... − westchnęła Barbara. − Czasem myślę, że to jest znak, iż właśnie zetknęłaś się z cudem świata. Czy to Akropol, czy piramidy, czy miejsce, gdzie stała latarnia w Faros. Nieważne, ile razy to widzisz, czujesz się, jakbyś dostała obuchem po głowie. Gdy dojechały przed hotel, drzwi taksówki otworzył smagły, wysoki portier. − Witamy w Egipcie, panie − rzekł po angielsku, powoli i uroczyście. Karen wyszła z taksówki i jej oczom ukazały się nos Sfinksa oraz fragment piramidy Cheopsa. Podbiegł boy w beżowym mundurku z lampasami i zajął się ich bagażami. Mama podała mu kilka piastrów. − Miłego pobytu, madame − rzucił grzecznie chłopak, zanim odszedł. − Inshalla − odpowiedziały niemal jednocześnie najbardziej powszechnym na Bliskim Wschodzie powiedzeniem. JakBóg da. Weszły do ogromnego westybulu hotelu urządzonego z przesadnym przepychem − wszędzie były złocenia i arabeski. Po żarze dnia zastał je tutaj przyjemny chłód. Gdy tylko przeszły pod kolumnadą z różowawego marmuru, rozpoczęły się okrzyki i powitania − wszyscy padali sobie w ramiona, ściskali się i całowali. − Karen, jak ty wyrosłaś! Jakie masz piękne włosy! Wyglądasz zupełnie jak twój tata w czasach college’u − cieszyła się babcia Frances. Fakt, że była bardziej podobna do ojca niż do matki, nie był dla Karen powodem do dumy. − Ale te oczy, piękne i zielone, ma po mamie. − Babcia Krysia uściskała wnuczkę. − A najważniejsze, że jest mądra i kocha książki − dorzuciła dumnie, patrząc na Karen. − Ale nie jest taka piękna jak Basia − stwierdziła ciotka Lala. − Chociaż Basia musi schudnąć − wyszeptała scenicznym szeptem do babci Krysi. Ciotka Lala była znaną londyńską elegantką. Krótka fryzurka à la Chanel pasowała do jej stalowoszarych włosów. Delikatny makijaż, ostra szminka. Zawsze w idealnie dopasowanej do figury małej czarnej lub ciemnym garniturze. Zawsze w sznurze pereł. Ciocia, śpiewaczka w armii Andersa, przeszła szlak bojowy od Zaleszczyk do Monte Cassino. Jej mąż był Francuzem i ciotka Lala lubiła nadmiernie i z manierą wtrącać francuskie słówka. Dla babci Krysi i dla Barbary była wyrocznią w sprawach mody i urody. Miała obsesję na punkcie szczupłej sylwetki i czasem, gdy dzwoniła do mamy, a była jej chrzestną, pytała: „Czy Karen ciągle taka krągła? Uważaj, bo nie polubi jej żaden chłopiec. Zobacz, Jeremy też jest już tobą mniej zainteresowany, odkąd zrobiłaś się gruba po porodzie”. Nic nie dawało tłumaczenie, że w krajach arabskich krągłe kształty to ideał urody kobiecej. Ciotka nie dawała za wygraną „Ona jest taka poważna. Nie interesuje się chłopakami,
tylko ciągle czyta i czyta, zresztą jest zbyt dorosła na swój wiek. I… jest raczej obserwatorem niż mówcą. Tak uważnie dobiera każde słowo, a mężczyźni tego nie lubią. Ubiera się też tak, ma cherie, bez wyrazu. Zawsze jakiś prosty strój, no i te półdługie zaczesane do tyłu włosy. Czy to ma świadczyć o jej pozornie spokojnym charakterze. To niedobrze. Kobiety muszą mieć to coś, no wiesz… Ty to masz… To esprit… Karen jednak miała w nosie mężczyzn. Serdecznie też nie znosiła ciotki Lali − za jej wieczne krytykanctwo, wyrzucanie urojonej tuszy i niemądre rady. Ale teraz dygnęła przed nią grzecznie, dzielnie znosząc kościsty uścisk starej ciotki i jej odwieczne: Ma cherie, czy ty przypadkiem nie utyłaś od ostatniego spotkania? Zamiast choćby: Czy dobrze zniosłaś podróż, moje dziecko? Karen spojrzała w lustro i zobaczyła niezbyt szczupłą, właściwie dość krągłą, niewysoką zielonooką szatynkę z nielicznymi piegami na nosie. Zmarszczyła się, poprawiając włosy. I jeszcze ta niesforna grzywka z kosmykami niepoddającymi się żadnym zabiegom! Teraz jednak uwagę wszystkich zajęło przybycie do lobby rodziny Hassana, pana młodego. Na przedzie szedł Mahdi, wysoki, dostojny Arab, o ostrym, jakby orlim nosie i wysokim czole, dość smagły, wręcz ciemny. Był ubrany w długą kremową galabiję. Kilka kroków za nim w złotej chuście na głowie i długiej turkusowej szacie kroczyła Paola. Matka Hassana była Włoszką, ale w kraju arabskim stosowała się do tradycji. Jak każda bogata Arabka (i Włoszka) otaczała się pięknymi dodatkami. Miała torebkę od Polliniego z najnowszej kolekcji, okulary i apaszkę od Gucciego. Za nimi szły cztery siostry Hassana − wszystkie wystrojone w intensywnie kolorowe suknie. Najstarsza, Mabrouka, czyli Szczęśliwa, była bliską koleżanką Karen. Wyglądają jak różnobarwne rajskie ptaki, pomyślała Karen. Ale zaraz, gdzie jest Farag? Obie z Barbarą spoglądały na arabską grupę, wypatrując starszego brata pana młodego. Jak w każdym arabskim domu po Mahdim to Farag był najważniejszą osobą w rodzinie, jako pierworodny syn, opiekun rodziny i następca. Był częstym gościem w ich domu w Bredze. Za częstym, pomyślała Karen, a głośno powiedziała: − Farag nie był zwolennikiem tego ślubu, ale w końcu i on uległ miłości brata do „niewiernej”. − Potem już był. − Barbara zarumieniła się nieoczekiwanie. − Ale czy przyjedzie? − Nie ma go… Ale zobacz, mamo, są bliźniaki. Za Marią Krajewską, siedzącą w głębi na skórzanej sofie, stali jej dwaj synowie, piętnastoletni bliźniacy, wysocy rudzielcy o intensywnie zielonych oczach, podobni do siebie jak dwie krople wody. Jacek i Andrzej byli Polakami. Karen pamiętała rozmowę rodziców na ich temat: „Maria, matka bliźniaków, zrobiła nieprawdopodobną karierę w Libii. Wszak przyjechała jako osoba towarzysząca dla Romana, a dostała propozycję pracy w projekcie rządowym”, powiedział ojciec, a matka dodała: „Pełni funkcję visiting professor na Wydziale Transformacji Roślin Uniwersytetu w Benghazi. Mamy tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty pierwszy rok i Libia jest pierwszym arabskim krajem, w którym dopuszczono kobiety do nauki. Mogą studiować”. Bliźniacy podeszli do Karen i jej matki. − Ciao, bellissima − rzucił Andrzej i cmoknął dziewczynę w policzek. − Hej. − Jacekskinął głową. Byli o rok młodsi od Karen i mieszkali w Benghazi. Jacek był poważnym okularnikiem
i strasznie przynudzał, Andrzej był wesoły, wygadany i wiecznie uśmiechnięty − bardzo się jej podobał. − To co, zatańczymy na weselu twojej ciotki Jackie, darling? − zagadał teraz. − Kysz, wariacie! − roześmiała się Karen. − Przecież wiesz, że to niemożliwe, bawimy się osobno. * * * Uroczystość weselną urządzono na modłę arabską, co było ukłonem w stronę rodziny pana młodego. Arabskie wesele. Karen była na wielu podobnych, wszak większość życia spędziła w tych krajach. Siedziała teraz z bliźniakami i popijała sinalco colę. − Państwo młodzi są cały czas osobno, spotykają się dopiero pod koniec − uświadamiała towarzystwo. − Jakto? − zdziwił się Andrzej. − Normalnie − rzucił z powagą Jacek. − Państwo młodzi całą ceremonię ślubną obchodzą w osobnych wielkich namiotach, zbudowanych na potrzeby wesela − jeden dla kobiet, drugi dla mężczyzn. Usadawia się ich na tronach, gdzie przez wiele godzin są jakby obserwatorami własnego święta. − Patrz, Karen, jaki ekspert − roześmiał się Andrzej, po czym złapał dziewczynę za rękę i pociągnął w kierunku westybulu. Gdy stanęli przy wyjściu, Andrzej pochylił się nad nią i zapytał: − To co, kochasz mnie, miła? − Wariat! Kompletny wariat − śmiała się Karen. − No wiesz, miła, jesteśmy świadkami, że chcieć to móc. Zobacz, Hassan i Jackie jednak doprowadzili do tego dnia. To fakt. Przez ostatni rok Karen często słyszała strzępki rozmów rodziców na temat tego związku. „Oni są za młodzi”, mawiała mama. „Hassan nigdy nie zaakceptuje jej lewicowych poglądów”, wyrokował ojciec. „Amerykanie nigdy się nie zgodzą, aby zamieszkali w Libii”. „Libijska rodzina nigdy nie zaakceptuje, jeśli urodzi się pierwsza dziewczynka”. Jackie i Hassan musieli pokonać wiele przeszkód, by doprowadzić do swojego ślubu. Ale dopięli swego i różnorodna mieszanka gości z całego świata zajęła tego wrześniowego dnia cały hotel położony u stóp piramid. Kobiety przeszły do swojej części, a mężczyźni do swojej. W męskiej części głównie rozmawiano, jedzono i palono − nie tylko papierosy. − Czuć tu opium − stwierdził Jacek, wchodząc do namiotu mężczyzn. − Tu musimy się rozstać. Do zobaczenia, Karen. Karen pomachała do niego i weszła do namiotu kobiet. Natychmiast ogarnął ją harmider rozmów. Na malutkich bębenkach darbuki wybijano ekstatyczną muzykę. − Habibi, habiiiiiibiiii − śpiewała najpopularniejsza piosenkarka krajów arabskich Um Kathloum. Woń piżma i patchouli mieszała się z zapachem kardamonu, wanilii i cynamonu. Wszystko się
złociło: pęki dekoracji na ścianach namiotu, tron oblubienicy stojący na podeście na środku, stroje kobiet. Wszędzie stały tace z jedzeniem i miedziane dzbany z wodą. Muzyka mieszała się z gardłowymi okrzykami i piskami zachwytu nad kreacjami panny młodej. − Która to już suknia dzisiaj? − Karen zwróciła się do babci. − To chyba siódma kreacja panny młodej − odparła Krysia. − Jestem pod takim wrażeniem! Suknie są coraz to wymyślniejsze! I każdej towarzyszy inny garnitur biżuterii! − Hojny ten pan młody − mruknęła Karen. − Oj hojny, hojny. − Barbara pokiwała głową. – To ród Senussich. Najbogatszy ród Libii, królewski. − Matka Karen siedziała na stole, machała nogami i zajadała się orzechami nerkowca i ciastkami z daktyli. − Arabki lubią przepych − ciągnęła. − Suknie ślubne, których potrzebują na wesele, od kilku do kilkunastu, w zależności od zamożności rodziny, kupują i szyją w najlepszych włoskich lub francuskich domach mody. − Mama zapomniała dodać, że byłyśmy z „ciocią” Jackie na zakupach w Paryżu, Rzymie i w Londynie − roześmiała się Karen. Kilka dziewcząt, w tym siostry pana młodego, Chałła i Mabrouka, zaczęło wyginać się zmysłowo w tańcu brzucha. Karen dołączyła do nich, ubrana w arabską suknię, z wyszywaną cekinami chustą zawiązaną na biodrach. Barbara zeskoczyła ze stołu, zdjęła sandałki, zabrała Karen chustę i też zaczęła wirować w tańcu. U wejścia do namiotu stanął Farag, starszy brat pana młodego. Patrzył na przemian to na Barbarę, to na Jackie, która szła powoli w stronę tronu, prezentując kolejną kreację ślubną − kremową suknię wyszywaną różowymi perłami. Szminka w odcieniu ostrej czerwieni kontrastowała z jej alabastrową cerą. Gdy usiadła, otoczyły ją kobiety, szczypiąc poły sukni i szarpiąc za biżuterię. − Piękna! − Mabrouk! − Ale ciężki naszyjnik! − dochodziło zewsząd. Jedna z kobiet, trzymając się lewą ręką za tył głowy, zawodziła smętną pieśń o doli żony. Kiedy skończyła, reszta zaczęła miarowo klaskać. Niektóre kobiety krzyczały przy tym, wydając gardłowe okrzyki. Pobladła panna młoda wstała, by dokonać kolejnej prezentacji. Pomachała do zebranych i kolejny aplauz gardłowych okrzyków sięgnął zenitu. Zaczerwieniona Karen nie mogła złapać tchu. − Muszę wyjść − rzuciła do Mabrouki. − Strasznie rozbolała mnie głowa. Przejdę się, żeby nieco ochłonąć. Opuściła namiot i ruszyła przed siebie. Szła zadbanymi alejkami hotelowego ogrodu, a muzyka i odgłosy wesela cichły z każdym krokiem. Słychać było teraz wyraźnie cykady, wieczór był gorący. Oddaliła się znacznie od weselnych namiotów, aż dotarła do miejsca, gdzie stały kontenery ze śmieciami. Wtedy ich zobaczyła. Tuż obokwysypiska Barbara całowała się z Faragiem, bratem pana młodego. Karen usiadła na ścieżce, skronie jej pulsowały. Spojrzała w niebo, każda gwiazda była rozmyta od łez. Były ich miliardy, jakby niebo miało zaraz spaść. Ale nie spadło.
Kilka tygodni temu Karen słyszała ich rozmowy o planowanym przez Faraga wyjeździe do Polski. Matka zawsze się do niego okropnie mizdrzyła. „Dokąd zamierzasz jechać?”, spytała, wyginając się, by pokazać swoją piękną − jak jej się wydawało − łabędzią szyję. „Do szkoły pilotów w Dęblinie”. „Koniecznie musisz zwiedzić Kazimierz Dolny. To perła polskiego renesansu, oddalona jakieś dwadzieścia kilometrów od Dęblina”, mówiła, kręcąc na palcu pukiel rudych włosów. Karen przyciskała dłonie do skroni, czuła się tak, jakby głowa miała jej eksplodować. Barbara, nie bacząc na to, że Farag był kilkanaście lat od niej młodszy, że był Arabem, a przede wszystkim nowym członkiem rodziny − właśnie w najlepsze oddawała się namiętności na tle piramid. Nie był to pierwszy raz, kiedy Karen nakryła matkę w takiej sytuacji. Karen miała dziewięć lat. Była bejrucka, parna noc. Wiał akurat wiatr od pustyni, nazywany tutaj gibli. Mimo klimatyzacji, marmurowych ścian i podłóg upał był nie do wytrzymania. Pomyślała o lodówce. Tata zawsze dbał o to, aby była pełna wody, a zamrażarkę wypełniały kostki lodu. Postanowiła zejść do kuchni po zimną wodę. Po drodze usłyszała dźwięki muzyki i jakieś szmery. − Chodź, no chodź tu do mnie... − rozległ się męski głos, nie był to jednak głos ojca. Za to kobiecy chichot stanowczo należał do mamy. − Och, przestań, przestań, nie, nie − uważaj! Co jest?! Złodziej?, pomyślała Karen. Ale dlaczego mama się śmieje? Dochodziła druga nad ranem, a ojciec przebywał w podróży służbowej. Karen zeszła kilka stopni niżej, usiadła na ostatnim i zerknęła do lustra, w którym odbijał się salon. Na białej skórzanej kanapie siedziała mama w czerwonej sukni. Przed nią klęczał sąsiad z głową wtuloną w jej kolana. Barbara gładziła jego włosy. Karen kurczowo zacisnęła palce na poręczy. Chciała krzyczeć, ale nie umiała wydobyć z siebie żadnego, nawet najmniejszego dźwięku. Popatrzyła na rękę, na której odcisnęły się ażurowe ślady poręczy, aż do krwi. Wstała i uciekła do sypialni. Wiał gibli i wszystko za oknem wirowało. „Ludziom miesza się w głowach, kiedy wieje ten paskudny wiatr”, mawiał starzec przesiadujący zawsze w budce wartowników przy wejściu na kampus, gdzie mieszkali. Mama regularnie zostawiała mu kilka piastrów. Wiatr przewracał drzewa i wzniecał tumany kurzu tańczące w świetle latarni. Głowę Karen rozsadzał chichot mamy. Do rana leżała, patrząc na łamiące się za oknem palmy i płakała
bezgłośnie. Gryzła palce do krwi. Przed oczami wciąż miała czerwoną plamę sukni na białej kanapie. Ranekwstał już bezwietrzny. − Obudź się, córeczko − rozległ się głos matki. − Przed nami piękny bejrucki dzień. Pospiesz się, idziemy na souk z panem Adamskim. Pracuje razem z tatą i obiecał, że się nami zaopiekuje. Obokstał mężczyzna, z którym nakryła matkę ostatniej nocy. Karen odwróciła się do ściany i wybuchnęła płaczem. − Nigdzie nie idę − oświadczyła. − Nigdy nie opuszczę tego pokoju! Niech on stąd wyjdzie! Gdzie jest mój tata?! Zatrwożona Barbara stała nad nią, nic nie rozumiejąc. − To pewnie wpływ tego okropnego gibli − westchnęła w końcu i zawołała do mężczyzny: − Idź do domu, Franek. Przez cały tydzień Karen nie wychodziła z pokoju, uskarżając się na bóle głowy. Wezwany kilkakrotnie lekarz stwierdził, że nic się nie dzieje, ale widząc apatię dziewczynki i jej świecące niezdrowym blaskiem oczy, zalecił dużo odpoczynku w ciemnym pomieszczeniu, czyli dokładnie to, czego Karen pragnęła najbardziej. Zatroskana Barbara napisała list do swojej krakowskiej przyjaciółki: Kochana Beato, bardzo boję się o Karen. Źle się czuje i źle wygląda, to trwa już niemal od tygodnia. Nie wiem, co jej dolega. Tej nocy, kiedy to się zaczęło, wiał gibli, a Arabowie mówią, żeby się wtedy nie denerwować i nie kłócić, bo gibli wysysa z ludzi duszę, można nawet umrzeć. Bardzo tęsknię za rodzinnym Krakowem. Nie mam jednego domu, tak często się przeprowadzamy, już nie wiem, w ilu krajach mieszkałam. Czuję się samotnie i źle. Kiedyś miałam jeszcze wsparcie w Jeremym, ale teraz, gdy wreszcie wraca do domu, natychmiast wychodzi i spotyka się z kolegami w kantynie lub idzie na bilard. Wiesz, kiedyś czekałam na niego z utęsknieniem, teraz jednak więcej mnie łączy z Kilitajmestrą, która zbyt długo czekała na Agamemnona. Obie wiemy, co z tego wynikło. Trzymaj kciuki i módl się za mnie, proszę, aby to wszystko jakoś się uspokoiło. Idź do naszej patronki od rzeczy niemożliwych, św. Rity, i pomódl się za zdrowie Karen i za moje małżeństwo. Twoja Baśka
Barbara nie wspomniała przyjaciółce, że od kilku lat pije. Coraz więcej i coraz częściej. Nie napisała też, że kiedy jest pijana, łatwo ulega słodkim słówkom i komplementom mężczyzn, których tabuny zawsze czyhały na samotne, zbyt dużo pijące mężatki przebywające na placówkach. I że to zwykle nie kończyło się dobrze. A tata Karen powtarzał: „Picie alkoholu w krajach muzułmańskich objętych prohibicją grozi ukamienowaniem, karą śmierci lub − w najlepszym razie − wyrzuceniem nas z placówki”. Na szczęście nic tak niebezpiecznego nigdy się nie wydarzyło. Może dlatego że Barbara i Jeremy często pili z Arabami, choć ci, zgodnie z religią, w ogóle nie mieli prawa dotykać alkoholu. Ale, co częste na kontraktach w krajach arabskich, pili tak, że tracili granice. Takjakteraz. Barbara była zbyt pijana, by dostrzec córkę, ale Farag od razu zobaczył Karen. Nie przerwał jednak. Dziewczyna, zawstydzona i oszołomiona, wstała ze ścieżki, ale straciła równowagę i zachwiała się niepewnie. Nieoczekiwanie ktoś ją podtrzymał. Podniosła wzroki zobaczyła Jacka, jednego z bliźniaków. − Wracasz do namiotu? − zapytał, biorąc ją za rękę. − Tak− odparła po dłuższej chwili. Jacekodprowadził Karen do namiotu kobiet, skąd dobiegał już krzykMabrouki: − O, teraz czas na finał! Patrzcie, to już ostatnia suknia! Tradycyjny strój arabski z kwefem przetykanym srebrną i złotą nicią. Karen i Jacek przez chwilę stali przy wejściu do namiotu i przyglądali się uroczystości. Akurat nadchodził kulminacyjny moment wesela − połączenie oblubieńców. Kobiety obwieszczały to głośnymi, gardłowymi okrzykami i klaskaniem w rytm szaleńczej arabskiej muzyki. − Okej? − zapytał chłopakpo kilku minutach. Cały czas trzymał Karen za rękę. − Okej − powiedziała i weszła do namiotu. Amerykańska panna młoda w arabskim stroju była prowadzona do sypialni, gdzie zgodnie ze ślubnym obyczajem mąż miał dokonać próby dziewictwa. Otwarto wejście i wprowadzono pana młodego. Hassan również ubrany był w tradycyjny strój − śnieżnobiałą galabiję ze złotym wyhaftowanym brzegiem. Przywiedziono go do zaróżowionej i przejętej Jackie, złączono ich ręce i świadkowie poprowadzili ich do sypialni. Tu, w Kairze, próba dziewictwa była spektaklem na potrzeby wesela, Jackie i Hassan spędzili ze sobą już tę noc, której się poznali. Na wielu weselach, na których była Karen, od Bejrutu po Damaszek i Maghreb, świadkowe wychodziły do zebranych, pokazując zakrwawione prześcieradło. Wszystkich to radowało − kobiety piszczały szaleńczo, a mężczyźni strzelali ze strzelb na wiwat. Jako dwunastolatka Karen była z mamą na weselu w Arabii Saudyjskiej. Po tym, gdy kobiety zaprowadziły bladą i zmęczoną pannę młodą do sypialni, Karen zdziwiło, że nikt nie wyszedł z prześcieradłem. W pierwszej chwili nawet się ucieszyła − ten widok zawsze napawał ją i przerażeniem, i obrzydzeniem − ale wtedy zamiast wiwatu padł tylko jeden strzał. Potem rozpętało się wielkie
zamieszanie, do sali kobiet wbiegł ojciec i złapał matkę za rękę; zwykle opanowany, teraz był bardzo zdenerwowany. − Do domu, Barbra! Weź Karen, pośpiesz się! Jedziemy! − krzyczał. − Co się stało? − zapytała Karen. − Wypadek− rzuciła matka, patrząc badawczo na ojca. Karen dopiero dwa lata później od swojej arabskiej koleżanki Fatimy dowiedziała się, że pan młody − jeśli żona nie okazałaby się dziewicą − według muzułmańskiego prawa szariatu może ją zabić. Dziewczyny nie rozmawiały o tym, co by się stało, jeśli brak dowodu byłby po prostu absolutnym przypadkiem, takjakzawsze może się zdarzyć. Ale Karen myślała o tym. Często. Teraz przyłączyła się do tańczących kobiet, klaskała, śpiewała i wirowała w tańcu derwiszy, zajadała się weselnym kuskusem, ulubionymi brakami, czyli gołąbkami w liściach winogron z dodatkiem sosu tzatziki i arcysłodkimi ciastkami z daktylami. Zachowywała się tak, jakby wcześniej nie spotkała matki w tamtej ciemnej alejce. Dochodziła szósta rano. Karen stała na balkonie z widokiem na podświetlone piramidy, chłonąc dźwięki kairskiego poranka. Patrzyła na resztki nieco jarmarcznej weselnej dekoracji − na lampki zapalające się co chwilę na czerwono lub zielono, ułożone w zabawny zarys piramid gdzieś ponad tymi prawdziwymi. Obraz piramid był tak odmienny od powszechnego wizerunku magicznych ostrosłupów leżących na piaskach pustyni, że aż komiczny. Karen zostawiła otwarte drzwi balkonowe i wróciła do łóżka. Muszę spać, muszę! – zaklinała się w duchu, ale przed oczami ciągle miała obraz swojej pijanej matki Poranna mgła zasłoniła najmniejszą piramidę. Teraz widać było tylko dumnie stojące dwie pozostałe. Wyglądały jakbliźniacze wieże. − Jaceki Andrzej u wrót Nilu... − Uśmiechnęła się do siebie. Karen ogarniało coraz większe zmęczenie, a wraz z nim nareszcie przyszedł sen. I jeszcze na jego granicy, w takim momencie, kiedy człowieknie wie, czy śni, czy myśli na jawie, i czy to, co się właśnie dzieje, jest realne, spod wpółprzymkniętych powiek zauważyła dwa myśliwce lecące nad piramidami. Samoloty leciały tak, jakby chciały się wbić w piramidy, by nagle, w ostatniej chwili, poderwać się w górę. Musi mi się to śnić, pomyślała. Przecież to niemożliwe, by jakikolwiek samolot próbował wbić się w jakąkolwiek wieżę. Zagrożenie wojną wydawało się takodległe i nierealne. Ukołysana szumem kairskiego poranka, w pokoju z widokiem na piramidy, których nie oświetlało już sztuczne światło, ze wspomnieniem pijanej matki pod powiekami Karen usnęła jeszcze na kilka godzin. Wstawał poranek jedenastego września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku. Tego dnia młoda para w towarzystwie weselnych gości miała wsiąść na statek, by odbyć
podróż Nilem, poprzez Luksor i Edfu, do otwartej kilka miesięcy wcześniej tamy w Asuanie.
Rozdział II Żydowska narzeczona Nowy Jork, 11 września 1971 W tym samym niemal momencie, gdy Karen usypiała w Kairze, jej ojciec, któremu wybaczono absencję na ślubie siostry w związku z ważnymi sprawami służbowymi na Bliskim Wschodzie, stał w oknie hotelu Marriott Resort na Manhattanie i patrzył na rozświetlone Twin Towers. Czekał, aż z pracy wróci jego „służbowy obowiązek” − Esther, którą kilka miesięcy wcześniej poznał w jednym z samolotów. Oboje bali się latać, więc nad kolejnymi porcjami podwójnego ginu z tonikiem szybko zawarli tajemne porozumienie. Esther miała założoną nogę na nogę i Jeremy pomyślał, że są bardzo zgrabne. Jedno z jej pierwszych zdań brzmiało: „Pochodzę z rodziny tradycyjnych nowojorskich Żydów i bardzo staramy się przestrzegać szabasu”. Żarliwa wiara nie przeszkadzała jej w intensywnym i pełnym namiętności związku z żonatym mężczyzną. Wymyśliła, że dziś zaprosi go na kolację i poprosi: „Rozwiedź się, zostaw Bliski Wschód, tę wiecznie odętą nastolatkę oraz żonę alkoholiczkę. Mam dla ciebie propozycję pracy tu, w Nowym
Jorku!”. Esther od kilku miesięcy pracowała w Twin Towers. Jej biuro znajdowało się w Północnym Bliźniaku. Była bardzo dumna, że przyjęto ją do tej prestiżowej kancelarii, choć pracowała zbyt długo, co nieustannie krytykowała jej matka. „Esther, kiedy będzie czas na wnuki, skoro ciągle siedzisz w tej pracy?”, pytała, a Esther odpowiadała tylko: „Oj, dobrze, dobrze, mamuś, dobrze”. Niedawno na imprezie dla najemców urządzonej z okazji otwarcia TT Esther spotkała starego przyjaciela rodziny Mosze Janovitza, który miał biuro na siedemnastym piętrze i rozkręcał naftowy biznes z Arabami. − Szukam dobrych ekspertów do spraw bliskowschodniej ropy. − Znam kogoś takiego − odparła bez chwili wahania. − Był na placówkach w kilkunastu krajach arabskich. Zna perfekcyjnie arabski i hebrajski. Janovitz z podekscytowania aż zaczął szybciej oddychać. − Czy możesz zaaranżować spotkanie z nim? Zatrudniłbym go natychmiast. Dam mu pokaźną pensję, apartament na Manhattanie i pakiet medyczny. Chcę, by twoje biuro prawne dokonało błyskawicznej transakcji w pozyskaniu tego człowieka do współpracy. Esther szła i podśpiewywała z radości. A więc nareszcie! Mogli być razem! Zamierzała powiedzieć o tym Jeremy’emu na kolacji. Na miejsce spotkania wybrała modną ostatnio libańską knajpkę na rogu 13th Street na Dolnym Manhattanie. Spojrzała na zegarek. Była dwudziesta pierwsza. Pracowała już od dwunastu godzin! Od ponad półtorej godziny powinna być u Jeremy’ego. Zawsze zatrzymywał się w hotelu Marriott położonym naprzeciwko Twin Towers. „Nie lubię tej sieci. Mam stałą zniżkę w innych hotelach na całym świecie, ale tu chcę cię mieć zawsze na oku”, wyszeptał jej do ucha podczas ich pierwszej wspólnej nowojorskiej nocy. Powiem mu to dzisiaj na kolacji. Esther uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze windy w Twin Towers. Jedenasty września to właściwy dzień na załatwianie spraw amerykańsko- arabskich. Szła rozświetlonym dziesiątkami latarni Dolnym Manhattanem. Mimo że było już dosyć późno, otaczał ją tłum wracających z pracy białych kołnierzyków. Pracoholicy tacy jak ja, pomyślała i nie było to optymistyczne stwierdzenie. Wiedziała, że spędza zbyt wiele godzin w biurze, co było nieustannym źródłem uszczypliwych komentarzy ze strony matki. Choć znacznie więcej uwagi matka poświęcała temu, że Esther ma już trzydzieści lat i ciągle nie ma męża, nie mówiąc o dzieciach. Matka Esther miała wiele przyjaciółek z fundacji charytatywnej, gdzie pracowała. Z niektórymi znajomymi, które miały synów, od lat planowały wspólną przyszłość dla swoich dzieci. Esther była jednak uparta i nie zgadzała się na kolacje „z planem małżeńskim”. Evelyn dałaby sobie z nią radę, ale za córką zawsze murem stawał ojciec. Przyspieszyła kroku. Jestem spóźniona, jestem taka spóźniona, a Jeremy tego nie znosi. Postanowiła, że do niego zadzwoni i spotkają się od razu w tej libańskiej restauracji. Stanęła pod automatem telefonicznym, czekając, aż wysoki niemłody już Murzyn przestanie rozmawiać. Konwersacja jednakwyraźnie się przedłużała, a wściekły mężczyzna walił ręką w telefon. Esther zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu innego automatu, ale obok stał tylko sprzedawca z hot dogami. Och, zjadłabym jednego, od rana nie miałam nic w ustach. Zerknęła pożądliwie
w kierunku budki. Nie mogę, postanowiła. Muszę trzymać linię. Jeremy nie lubił krągłych kobiet i kilkakrotnie − między słowami, ale jednak wyraźnie − usłyszała, że ma o to pretensje do Barbary, która jakmówił, nie wygląda już takjakprzed urodzeniem Karen. Wreszcie Murzyn skończył rozmowę i z wściekłością kopnął drzwi, które uderzyły Esther. Nie przeprosił, a gdy jeden z kołnierzyków zwrócił mu uwagę, rzucił tylko w jego kierunku wiązankę niewybrednych wyzwisk. − Walcie się, ty, wy i reszta waszej białej hołoty! Właśnie się dowiedziałem, że szef wyrzucił mnie z roboty. Pracowałem w ochronie TT, a po godzinach jako taksówkarz. Dzisiaj mój zmiennik zachorował i muszę jeździć do rana. Zadzwoniłem do szefa w TT, a on mnie wywalił! Co ja powiem żonie i szóstce moich dzieci?! Esther, zdenerwowana tą sytuacją, szybko podziękowała obcemu mężczyźnie za pomoc. Skądś go znam, przemknęło jej przez myśl. Podniosła słuchawkę automatu i drżącymi palcami wykręciła numer do hotelu. Jeremy nie odbierał. Zadzwoniła do swojego domu − Jeremy miał swój komplet kluczy i Esther wielokrotnie prosiła go, aby zatrzymywał się u niej podczas swoich nowojorskich wizyt, ale on uparcie meldował się w tym samym hotelu. Gdzie on jest? A może czeka już w umówionym miejscu?, pomyślała, pełna nadziei. − Taxi! Taxi! − Próbowała zatrzymać Yellow Cab, co jak zwykle podczas deszczu w Nowym Jorku wydawało się nierealne. Zrezygnowawszy z taksówki, szybko pobiegła do oddalonej o kilkanaście przecznic restauracji. − Dobry wieczór, pani Robinson − powitał ją właściciel, przystojny, około pięćdziesięcioletni wysoki Libańczyk. Esther bardzo lubiła, gdy witano ją tu w ten sposób. Często jadali w tej restauracji, bo Jeremy uwielbiał kuchnię arabską i zawsze brakowało mu jej w Nowym Jorku. Czasem ją to bawiło, bo przecież nigdy nie zostawał tu dłużej niż na jeden, dwa dni, po czym wracał do Libii albo do innego kraju na Bliskim Wschodzie. W tej restauracji wszyscy uważali ich za małżeństwo, a przynajmniej Esther taksądziła, i dlatego był to jej ulubiony lokal. − Witam cię, Mohammed. Czy jest tu już może mój mąż? − zapytała, zdyszana. − Był, ale niedawno wyszedł. Zostawił dla pani wiadomość − powiedział Arab, podając Esther zaklejoną kopertę. − Mówił, dlaczego wychodzi? − Nie, chociaż był dość wzburzony. − Mohammed patrzył na nią z niepokojem. − Pewnie wkrótce wróci... − Czy chce pani usiąść przy państwa ulubionym stoliku, czy może na zewnątrz? Po deszczu orzeźwiło się, chyba już nie będzie padać. Mamy piękny, ciepły wieczór. − Usiądę na zewnątrz − zdecydowała. − Ale trzymaj nasz stolik, proszę. Usiądziemy przy nim, gdy wróci mój mąż. − Esther sprawiało wyraźną przyjemność podkreślanie w każdym zdaniu, że Jeremy to jej mąż. − Dziękuję, Mohammed. − Zaraz podam przystawki i kieliszekpani ulubionego wina. To Jeremy wprowadził zwyczaj rozpoczynania każdego posiłku w tej restauracji od wielkiego talerza arabskich różności, na którym królowały humus, dolma, czyli gołąbki w liściach winogron, pasta z jogurtu i pieczonych bakłażanów oraz ulubione danie Esther − znakomity kebab kofta, serwowany z pachnącym sosem pomidorowym, mocno przyprawionym kolendrą. Zawsze
podawano do tej potrawy gorące podpłomyki. Właściciel restauracji odprowadził kobietę do stolika na dworze. Zanim usiadła, szybko rozerwała kopertę. W środku był krótki list od Jeremy’ego, napisany jego starannym, pięknym charakterem pisma. Esther, nie znoszę, jak się spóźniasz. Nie wiem, dlaczego ciągle to robisz, przecież wiesz, że nie akceptuję spóźnialstwa! A ty − co gorsza − nawet nie dzwonisz, żeby mnie uprzedzić! To się musi zmienić, zresztą inne rzeczy również. Całe popołudnie spędziłem, leżąc na łóżku, patrząc w okna Twin Towers i dzwoniąc do restauracji, by przedłużać rezerwację naszego stolika. To nieporozumienie! Dzisiaj jest ślub mojej siostry i powinienem być z moją rodziną, a nie z Tobą. Natychmiast jadę na lotnisko, by szukać najbliższego połączenia do Kairu. Nie zdążę już na wesele, ale może jeszcze zdołam uściskać Jackie przed jej podróżą poślubną. Powinienem tam być z Barbrą i Karen, z Jackie i rodzicami. Twój J. PS. Ostatnia noc była cudowna, ale może powinna być ostatnia. I niech Ci nie przyjdzie do głowy, by jechać za mną na lotnisko, jeśli oczywiście nie zamierzasz nocować w swoim biurze! Esther cały czas stała. Nie zauważyła kelnera, który przyniósł w międzyczasie jedzenie i wino. Przeczytała list jeszcze kilka razy. W pierwszym odruchu chciała natychmiast brać taksówkę i pędzić za Jeremym, ale powstrzymał ją jego wyraźny zakaz. W końcu opadła na krzesło i wybuchnęła płaczem. Była bezradna. Nie wiedziała, co dokładnie znaczą jego słowa − dla jej życia, dla jej planów. Siedziała przy stoliku kilka godzin, nie tknąwszy jedzenia. Ciągle płakała. Nie zauważyła nawet, że niedaleko siedzi ten sam mężczyzna, który wcześniej pomógł jej podczas sceny z Murzynem przy budce telefonicznej, i się jej przygląda. John Anderman, pracujący w Twin Towers w firmie brokerskiej, był ze swoją narzeczoną Kerstin w restauracji libańskiej i przez cały wieczór patrzył na Esther. Widział, jak siedziała na brzeżku krzesła, z nogami wyciągniętymi przed siebie, z ręką złożoną na brzuchu. Widział, jak zamawia i wypija kolejną butelkę wina. Przypomniał mu się słynny obraz Rembrandta Żydowska narzeczona, który widzieli z Kerstin w zeszłym roku w Amsterdamie, kiedy zrobili sobie wycieczkę po Europie. Wracali wtedy od jej
rodziców ze Sztokholmu, z przerwami na Londyn, Amsterdam, Paryż i Barcelonę. To była trasa wokół ulubionych malarzy Kerstin − Gainsborough, Rembrandta, Leonarda i Goyi. John znał Esther z widzenia. Chodził do klasy z Jakubem, jej starszym bratem. Widywał ją też często w TT, gdzie sam pracował. Ich matki również razem pracowały. To, co tu widzę, nie spodobałoby się mamie Esther, pomyślał.