ARTHUR CONAN DOYLE
OSTATNIA ZAGADKA
SHERLOCKA HOLMESA
Po raz pierwszy ujawnione!
Modny ostatnio trend usuwania "Białych Plam" na historii nie może ominąć i literatury
sensacyjnej.
Sir Arthur Conan Doyle napisał kilkadziesiąt opowiadań, których bohaterami byli Holmes i
Watson.
W Polsce dotąd ukazała się jedynie niewielka ich część.
Niniejszy tom jest prezentacją premierową nigdy dotąd w Polsce nie tłumaczonych
opowiadań z tej serii. Po raz pierwszy więc czytelniku bierzesz do ręki tom Conan Doyle'a,
którego nikt dotąd poza tobą nie czytał.
Opowiadania:
• Trzej Garridebowie
• Sprawy czerwonego kręgu
• Sprawa diabelskiej stopy
• Druga Plama
• Tajemnica Wisteria Lodge
• Sprawa kartonowego pudełka
Trzej Garridebowie
Mogłaby to być historia równie komiczna, co tragiczna.
Jednego człowieka kosztowała spokój, mnie trochę krwi, a jeszcze innego bliższą znajomość
z wymiarem sprawiedliwości. A mimo to sprawa miała w sobie coś z komedii. Czym była
w rzeczywistości, niech każdy oceni sam.
Doskonale pamiętam, kiedy to było, gdyż zdarzyło się w tym samym miesiącu, w którym
Holmes odmówił przyjęcia szlachectwa za usługi... być może pewnego dnia je opiszę.
Wspominam o tym tylko zdawkowo, gdyż jako jego towarzysz i osoba zaufana zobligowany
jestem do unikania jakichkolwiek niedyskrecji.
Powtarzam jednak, iż dlatego właśnie jestem w stanie podać dokładną datę, a mianowicie:
ostatnie dni czerwca 1902 roku, krótko po rozstrzygnięciu wojny burskiej Holmes spędził
kilka dni w łóżku, co było czasami jego zwyczajem, lecz tego ranka pojawił się na śniadaniu z
obszernym pismem w dłoni i błyskiem zainteresowania w oczach.
- Oto okazja zarobienia paru groszy, mój drogi - oznajmił. - Słyszałeś kiedyś nazwisko
"Garrideb"?
- Przyznam szczerze, że nie.
- Szkoda, gdybyś znał jakiegoś, mógłbyś na tym skorzystać.
- Dlaczego?
- O, to długa i oryginalna historia. Nie sądzę, byśmy w dotychczasowych badaniach natury
ludzkiej natrafili na coś równie specyficznego. Nasz klient będzie tu niedługo, toteż
poczekam
z omówieniem problemu do czasu jego przybycia.
Przedtem spróbujemy tego, co najprostsze.
Książka telefoniczna leżała obok mnie, toteż zabrałem się do przerzucania jej stronic.
Zwykle takie poszukiwania nie dawały efektu, ale tym razem, ku swemu zaskoczeniu,
znalazłem w niej owo dziwne nazwisko.
- Mam, Holmesie! - wykrzyknąłem.
- Garrideb N. - Przeczytał mój przyjaciel pochylając się nad stronicą - 136 Little Ryder
Street, W. Przykro mi cię rozczarować, mój drogi, ale to właśnie nasz człowiek. Ten adres
figuruje na jego liście.
Potrzebny nam jeszcze jeden, żeby było do pary.
Pani Hudson pojawiła się w drzwiach z wizytówką na tacy.
Wziąłem ją zaskoczony.
- Oto i on! John Garrideb, radca prawny z Moorville w Kansas, Usa - zawołałem.
Holmes uśmiechnął się, spoglądając na wizytówkę.
- Obawiam się, że będziesz się musiał zdobyć na jeszcze jeden wysiłek, mój drogi. Ten
dżentelmen jest również zamieszany w całą historię, choć przyznaję, że nie spodziewałem
się dziś go ujrzeć. Jest on jednak w stanie opowiedzieć nam znacznie więcej o całej sprawie
i jestem tej opowieści nader ciekaw.
W chwilę potem nasz gość był już w pokoju. John Garrideb, radca prawny, był krępym,
silnym mężczyzną o świeżo ogolonej, rumianej twarzy, charakterystycznej dla
przedstawiciela amerykańskich sfer finansowych. Był to młodzieniec o szerokim i szczerym
uśmiechu, choć najbardziej przykuwały uwagę jego oczy - rzadko bowiem widuje się źrenice
tak żywe, tak wyraziście i gwałtownie odzwierciedlające każdą myśl.
Miał amerykański akcent, ale nie towarzyszyła mu typowa dla przedstawicieli tej nacji
ekscentryczna wymowa.
- Pan Holmes? - spytał, spoglądając wpierw na mnie, potem na Sherlocka. - O, to pan!
Pańskie fotografie są dość podobne do oryginału. Otrzymał pan list od Nathana Garrideba,
prawda?
- Proszę usiąść. Jak sądzę, mamy sporo spraw do omówienia - zaproponował mój przyjaciel.
- Pan jest oczywiście tym Johnem Garridebem, o którym wspomina
niniejszy dokument. Przebywa pan w Anglii już od dość dawna, czyż nie?
- Co pana skłania do takiego wniosku?
Wydawało mi się, że w oczach naszego gościa czai się podejrzliwość.
- Pańskie ubranie jest angielskie.
- Czytałem o pańskich metodach - Garrideb roześmiał się nieszczerze. - Ale nigdy nie
sądziłem, że sam będę obiektem tych pańskich sztuczek. Jak pan to zauważył?
- Krój płaszcza w ramionach, noski butów. Czy ktokolwiek może wątpić?
- Cóż, nie miałem pojęcia, że się tak zanglizowałem. Interesy przywiodły mnie tu już jakiś
czas temu i stąd to ubranie, prawie w całości kupione w Londynie. Sądzę jednakże, że pański
czas jest zbyt cenny, zaś moje skarpetki nie są celem naszego spotkania, toteż, jeśli pan
pozwoli, proponowałbym przejść do tych papierów, które ma pan w ręku.
Zachowanie Holmesa musiało nieco dotknąć naszego gościa, gdyż jego twarz straciła sporo
ze swego radosnego wyglądu i przybrała poważny wyraz.
- Spokój i cierpliwość, panie Garrideb - odparł mój przyjaciel łagodnie. - Doktor Watson
może panu powiedzieć, że te moje dygresyjki niejednokrotnie kończyły się w całkowicie
poważny sposób. Przechodząc zaś do rzeczy, dlaczego pan Nathan Garrideb nie przybył z
panem?
- Należałoby raczej zadać pytanie, dlaczego on w ogóle pana w to mieszał? - warknął z
nagłym gniewem zapytany. - Nie ma pan z tym nic wspólnego.
Dwóch dżentelmenów załatwia ze sobą pewną sprawę i oto jeden z nich postanawia wezwać
detektywa na pomoc. Widziałem go rano i jestem tu dlatego, że powiedział
mi o tym, co zrobił. Nie zmienia to jednak mojej oceny jego postępowania.
- O panu nie ma w tym liście nic, poza niewielką wzmianką. Po prostu prosi mnie o pomoc w
osiągnięciu celu, który, jeśli się nie mylę, jest równie ważny dla obu panów. Wie, że mam
różne możliwości uzyskiwania informacji i jest rzeczą zupełnie normalną, że zwrócił się do
mnie.
Wyraz rozdrażnienia powoli znikał z twarzy naszego gościa.
- Cóż, to zmienia postać rzeczy. Kiedy zobaczyłem się z nim dziś rano i dowiedziałem się,
że udał się po pomoc do detektywa, wziąłem jedynie pański adres i z miejsca przybyłem
tutaj. Nie lubię policji grzebiącej w prywatnych sprawach. Ale jeśli ograniczy się pan do
pomocy w odnalezieniu brakującego nam człowieka, to może to jedynie znacznie ułatwić
nasze zadanie.
- O to właśnie chodzi - zapewnił go Holmes. - A teraz korzystając z tego, że już pan tu
jest, może usłyszymy od pana jak mają się sprawy. Obecny tu mój przyjaciel nie ma pojęcia,
o co chodzi, a i ja z przyjemnością posłucham pańskiej relacji.
Garrideb przyjrzał mi się niezbyt przychylnym wzrokiem.
- Czy on musi wiedzieć? - spytał.
- Zazwyczaj pracujemy razem.
- No cóż, właściwie nie jest to żadna tajemnica. By oszczędzić czasu, podam panom fakty
pokrótce. Gdybyście panowie pochodzili z Kansas, tłumaczenie, kto to taki Alexander
Hamilton Garrideb, byłoby niepotrzebne. Zrobił pieniądze na handlu nieruchomościami, a
potem zbożem w Chicago. Kupił za nie tyle ziemi, że mógłby zmierzyć nią obszar niektórych
państw w Europie. Wszystko, co leży na
zachód od Fort Dodge, wzdłuż Arkansas River, to jego posiadłości. Łąki, pola i lasy, które
razem wzięte przynoszą komuś, kto wie, jak z nich korzystać, fortunę. Nie miał krewnych
ani rodziny
(a jeśli miał, to ja nigdy o nich nie słyszałem), ale był dumny z dziwności i unikalności swojego
nazwiska. I to nas właśnie połączyło.
Studiowałem prawo w Topeka.
Pewnego dnia odwiedził mnie starszy człowiek, uradowany niepomiernie, iż spotkał kogoś,
kto nosi to samo nazwisko. To był jego pomysł, by poszukać, czy są na świecie jeszcze inni
ludzie
o takim nazwisku. Kazał mi znaleźć jeszcze jednego, a gdy mu oznajmiłem, że jestem zbyt
zajęty, by włóczyć się po świecie, złożył mi propozycję, która diametralnie zmieniła moje
podejście do sprawy.
Zmarł rok później, pozostawiając testament, chyba najdziwniejszy, jaki kiedykolwiek
sporządzono w stanie Kansas. Podzielił w nim swój majątek na trzy części, jedna z nich
przypada mnie pod warunkiem, że znajdę dwóch innych Garridebów, dla których są pozostałe
części. Wypada tego po pięć milionów dolarów dla każdego, ale nie mogę dostać z nich ani
centa, póki pozostali nie stawią się przed sądem i nie potwierdzą oficjalnie swych nazwisk.
Szansa była zbyt kusząca, toteż zawiesiłem praktykę prawniczą i zająłem się
poszukiwaniami. W Stanach nie znalazłem ani jednego, a szukałem, proszę mi wierzyć,
naprawdę uczciwie. Zająłem się więc starym krajem i w książce telefonicznej Londynu
znalazłem pierwszego. Zjawiłem się u niego dwa dni temu, wyjaśniając mu całą sprawę. Ale
człowiek ten, podobnie jak i ja, jest samotny,
a w testamencie wyraźnie napisano, że chodzi o trzech dorosłych mężczyzn. Jak pan widzi,
mamy jeszcze jeden wakat i jeśli pomoże nam go pan zapełnić, z przyjemnością zapłacimy
panu honorarium.
- Cóż, Watsonie - odezwał się mój przyjaciel - powiedziałem ci, że to niecodzienna sprawa.
Dla mnie oczywistym posunięciem jest danie ogłoszenia w gazetach.
- Zrobiłem tak, panie Holmes, i nie uzyskałem żadnej odpowiedzi.
- No, no. To doprawdy ciekawostka, którą trzeba będzie zająć się poważniej. A tak przy
okazji, skoro pan jest z Topeka.
Miałem tam znajomego, niestety już nie żyje. Stary doktor Lysander Starr, był
burmistrzem w 1890 roku. Znał go pan?
- Dobry, poczciwy doktor Starr! - ucieszył się nasz gość.
- Jego imię nadal jest żywe w tym mieście. Sądzę, panie Holmes, że najlepiej zrobimy, jeśli
każdy z nas spróbuje dalej szukać brakującej osoby i będzie na bieżąco informować
pozostałych o postępach.
Proponuję spotkanie za dzień lub dwa.
Po tych słowach skłonił się i wyszedł.
Holmes zapalił fajkę i przez chwilę siedział w milczeniu, z dziwnym uśmieszkiem na ustach.
- I cóż? - spytałem w końcu.
- Zastanawiam się, mój drogi.
- Nad czym?
- Zastanawiam się, Watsonie - powiedział biorąc fajkę w rękę. - Dlaczego na Boga, ten
człowiek naopowiadał nam tyle bzdur.
Niewiele brakowało, a spytałbym go o to wprost. Wiesz przecież, że czasami najlepszą
bronią jest frontalny atak, ale doszedłem w końcu do wniosku, że lepiej będzie pozostawić
go chwilowo w przekonaniu, iż udało mu się nas oszukać. Zacznijmy od tego, że
nosi angielską marynarkę, wytartą nieco na łokciach, i takież spodnie z wypchniętymi, od co
najmniej rocznego noszenia kolanami, a według dokumentów i jego własnych słów jest
prowincjonalnym Amerykaninem przybyłym tu nie tak dawno. W londyńskich gazetach nie
było żadnych ogłoszeń. Wiesz, że ten dział jest moją ulubioną lekturą i coś takiego nie
uszłoby mojej uwadze. Poza tym nigdy nie znałem doktora Starra z Topeka i nie mam
pojęcia, czy ktoś taki kiedykolwiek istniał. Sądzę, że nasz gość faktycznie jest
Amerykaninem, ale od lat przebywa w Londynie, co znacznie wygładziło jego akcent.
Natomiast godny uwagi jest cel, jaki chce osiągnąć poprzez to niewiarygodne poszukiwanie
Garridebów, gdyż, zakładając, iż jest to kanalia, przyznać należy, że inteligentna i
pomysłowa. Teraz musimy stwierdzić, czy autor tego listu nie jest także oszustem. Zadzwoń
do niego, jeśli łaska.
Wykręciłem numer i usłyszałem po drugiej stronie piskliwy, drżący nieco głos: - Tak, tu
Nathan Garrideb. Czy to pan Holmes? Bardzo chciałbym z nim mówić.
Mój przyjaciel wziął słuchawkę i usłyszałem następującą połówkę dialogu: - Tak, był tutaj.
Rozumiem, że pan go nie zna... Jak długo?...
Tylko dwa dni!... Tak, oczywiście, perspektywa nader nęcąca. Będzie pan w domu
wieczorem? Przypuszczam, że nie w jego towarzystwie?...
Doskonale, zjawimy się wobec tego. Wolałbym porozmawiać pod jego nieobecność... doktor
Watson będzie mi towarzyszył...
Z pańskiego listu wnoszę, że nie wychodzi pan często... Tak, około szóstej idealnie mi
odpowiada... Nie musi pan o tym
informować naszego amerykańskiego przyjaciela...
Doskonale, wobec tego do zobaczenia.
Zmierzchało już, gdy znaleźliśmy się na Little Ryder Street, jednej z najmniejszych
przecznic Edgware Road o rzut kamieniem od osławionego Tyburrn Tree, o którym złe
wspomnienia żywe są jeszcze w pamięci co starszych londyńczyków. Dom, do którego
kierowaliśmy swe kroki, był dużym budynkiem, zbudowanym
we wczesnogregoriańskim stylu, o regularnej fasadzie i jedynie dwóch oknach na parterze.
Tam właśnie mieszkał nasz klient, a okna wychodziły z dużego pokoju, w którym spędzał
dzień. Holmes zwrócił uwagę na mosiężną tabliczkę z wygrawerowanym nazwiskiem na
drzwiach.
- Wisi ładnych parę lat, Watsonie. Jest to zatem jego prawdziwe nazwisko, co wydaje się
w tej sprawie dość istotne.
Klatka schodowa była wspólna dla całego domu, a z listy lokatorów poznać można było
innych mieszkańców, oraz instytucje, które miały tu swe biura. Ogólnie wyglądało to
bardziej na kącik starych kawalerów, niż na rezydencję mieszczańskich rodzin. Nasz klient
otworzył nam drzwi osobiście, gdyż, jak oznajmił, kobieta, która u niego sprząta, wychodzi o
#/16#00. Nathan Garrideb okazał się wysokim, chudym osobnikiem, bladym i łysym jak
kolano, w wieku mniej więcej sześćdziesięciu lat. Miał trupią twarz o bladej cerze człowieka,
któremu obce jest słońce i spacery, a kozia bródka i duże, okrągłe okulary nadawały mu
wygląd kogoś wiecznie ciekawego nowinek. Ogólnie sprawiał wrażenie przyjaznego
ekscentryka.
Pokój, do którego nas wprowadził, był równie dziwny
jak jego właściciel. Wypełniały go szafki i gabloty z okazami geologicznymi i anatomicznymi.
Na ścianach wisiały oprawione kolekcje motyli. Na środku pomieszczenia stał stół zawalony
najrozmaitszymi szczątkami, spośród których wyzierała mosiężna tuba silnego mikroskopu.
Rozglądałem się po wnętrzu zaskoczony wszechstronnością zainteresowań gospodarza - od
monet, poprzez instrumenty muzyczne, do skamielin. Nad biurkiem wisiał rząd gipsowych
czaszek, opatrzonych napisami "Neandertalczyk", "Heidelberg", "Cromagnon". Nasz
gospodarz tymczasem stał przed nami, wycierając kawałkiem skóry jakąś
monetę.
- Syrakuzy z okresu świetności - wyjaśnił widząc moje zainteresowanie. - Pod koniec
znacznie się zdegenerowali.
Niektórzy wolą szkołę aleksandryjską, ale ja uważam ich za najlepszych. Krzesło jest tutaj,
panie Holmes, tylko proszę mi pozwolić uprzątnąć te kości. A pan... no tak, doktor Watson,
jeśli byłby pan tak uprzejmy i odstawił tę japońską wazę... o, doskonale, proszę spocząć. Co
prawda, mój lekarz ma mi za złe, że nie wychodzę na powietrze, ale to, co panowie widzą, to
całe moje życie. A poza tym, po co mam wychodzić, skoro tyle jest tutaj interesujących
problemów.
Dokładne skatalogowanie którejkolwiek z tych szaf zabrałoby około trzech miesięcy.
Holmes rozejrzał się z ciekawością.
- I nigdy pan stąd nie wychodzi? - spytał.
- Czasami do Sotheby'ego lub Christee, ale poza tym naprawdę rzadko. Nie jestem już
młody, a moje badania zabierają mi sporo czasu. Może pan sobie wyobrazić, panie Holmes,
jaki szok,
przyjemny co prawda, przeżyłem, słysząc o tym niespodziewanym uśmiechu fortuny.
Potrzeba jeszcze tylko jednego Garrideba, z pewnością go znajdziemy.
Miałem brata, ale niestety, nie żyje, a żeńskie przedstawicielki rodu nie wchodzą w grę. Ale
przecież na świecie musi być jeszcze jakiś Garrideb.
Słyszałem, że zajmuje się pan dziwnymi przypadkami i dlatego napisałem do pana.
Oczywiście ten dżentelmen z Ameryki miał całkowitą rację, iż najpierw powinienem spytać
go o radę, ale działałem w jak najlepszej wierze.
- Osobiście sądzę, że postąpił pan rozsądnie - wtrącił Holmes.
- Ale, tak na marginesie, zamierza pan osiąść w Stanach?
- Ależ skąd! Nic nie skłoni mnie do opuszczenia zbiorów, lecz ten dżentelmen zapewnił
mnie, że jak tylko ustalimy nasze prawa, wykupi moją część za pięć milionów dolarów. Jest
na rynku z tuzin okazów, które doskonale pasowałyby do mojej kolekcji, a których nie mogę
nabyć z powodu braku paruset funtów. A tu! Aż strach pomyśleć, co mógłbym zrobić mając
te pieniądze. Stworzyłbym zalążek muzeum narodowego, byłbym Hansem Sloane naszego
wieku.
Oczy za szkłami błyszczały mu gorączkowo i jasne było, że gotów jest na wszystko, byle
tylko znaleźć brakującego przedstawiciela rodu.
- Zadzwoniłem jedynie po to, by pana poznać, toteż nie ma powodu, dla którego miałby pan
przerywać swe studia - odezwał się mój przyjaciel. - Zawsze wolę osobiście poznać tych, z
którymi wiążą mnie interesy. Mam do pana parę pytań, które uzupełnią obraz całej sprawy, w
czym i tak znacznie pomógł mi już nasz amerykański przyjaciel.
Rozumiem, że do tego tygodnia w
ogóle nie wiedział pan o jego istnieniu?
- Dokładnie tak. Zadzwonił w zeszłą środę.
- Czy opowiedział panu o naszej dzisiejszej rozmowie?
- Tak, przybył tu prosto od pana i był bardzo zdenerwowany.
- Dlaczego?
- Zdawał się sądzić, że moja prośba do pana stanowi jakąś ujmę na jego honorze.
- Czy zaproponował jakieś konkretne działanie?
- Nie.
- Czy otrzymał lub prosił pana o jakieś pieniądze?
- Dotąd nie.
- Nie widzi pan też niczego, co chciałby osiągnąć?
- Poza celem, o którym mówi od początku, nie.
- Czy powiedział mu pan o naszym spotkaniu?
- Tak.
Holmes pogrążył się w zadumie i zauważyłem, że jest zaskoczony.
- Czy w swej kolekcji ma pan jakieś cenne eksponaty? - spytał po chwili.
- Nie, nie jestem bogaty i choć ten zbiór jest interesujący, nie jest cenny.
- Nie obawia się pan złodziei?
- Nie.
- Jak długo mieszka pan pod tym adresem?
- Prawie pięć lat.
Dalsze wypytywanie przerwało niecierpliwe pukanie do drzwi.
Ledwie nasz gospodarz je otworzył, do wnętrza wpadł podniecony gość z Ameryki.
- Jest! - krzyknął wymachując nad głową jakimś papierem. - Pomyślałem, panie Garrideb, że
natychmiast dam panu znać i pogratuluję osobiście. Jest pan teraz bogatym człowiekiem, a
nasz wspólny interes został szczęśliwie zakończony. Co do pana, panie Holmes, to możemy
jedynie przeprosić za zbędny kłopot.
Wręczył naszemu gospodarzowi trzymany w ręku papier. Ten wpatrywał się weń zachłannie.
Obaj z Holmesem pochyliliśmy się i przez ramię przeczytaliśmy następujące ogłoszenie:
Howard Garrideb Konstruktor maszyn rolniczych.
Grabie, łopaty, parowe i ręczne płógi, świdry, wozy, brony i inne narzędzia farmerskie.
Urządzenia do studni artezyjskich. Grosvenor Building. Aston.
- Wspaniale - gospodarz odzyskał głos. - Mamy wobec tego trzeciego.
- Rozpocząłem poszukiwania w Birmingham - wyjaśnił nowo przybyły. - Mój agent przysłał
mi to ogłoszenie z lokalnej gazety. Musimy jednak dopilnować sprawy na miejscu. Napisałem
do tego dżentelmena i wyjaśniłem mu, że zobaczy się pan z nim jutro w jego biurze około
#/16#00.
- Chce pan, żebym tam jechał?
- A co pan radzi, panie Holmes? Nie sądzi pan, że to byłoby najrozsądniejsze?
Dlaczego miałby uwierzyć mnie, obywatelowi obcego państwa?
Tymczasem jest tutaj obywatel imperium, z solidnymi referencjami i to, co on powie, w
uszach rodaka będzie miało zupełnie inną wagę. Pojechałbym z panem, ale akurat jutro
jestem bardzo zajęty, a poza tym zawsze mogę tam dojechać, jeśli tylko napotka pan jakieś
problemy.
- Cóż, nie jeździłem tak daleko już od paru ładnych lat.
- Drobiazg, panie Garrideb.
Spisałem rozkład jazdy pociągów.
Wyjedzie pan o #/12#00, a po #/14#00 powinien pan być już na miejscu. Wrócić może pan
tej samej nocy. Wszystko, co ma pan tam do zrobienia, to tylko zobaczyć się z tym
człowiekiem, wyjaśnić mu sytuację i otrzymać
dokument potwierdzający jego nazwisko. Do diabła! W porównaniu z tym, co ja musiałem
zrobić, żeby pana znaleźć, ta stumilowa przejażdżka to nic wielkiego.
- Zgadzam się - wtrącił nagle Holmes. - W tym, co pan mówi, jest wiele racji.
Nathan Garrideb wzruszył z rezygnacją ramionami. - Cóż, jeśli panowie nalegacie, to
pojadę. Trudno mi czegokolwiek odmówić zwiastunowi tak wielkich i wspaniałych nowin.
- Wobec tego uzgodnione - powiedział mój przyjaciel. - Mam nadzieję, że da mi pan znać
zaraz po powrocie.
- Osobiście tego dopilnuję - ucieszył się Amerykanin, spoglądając na zegarek. - Przykro
mi, ale muszę już iść.
Zadzwonię jutro, panie Garrideb, i odwiozę pana na dworzec. Idzie pan, panie Holmes? Nie?
W takim razie do zobaczenia, mam nadzieję, że jutro będziemy mieli dla pana ciekawe
wiadomości.
Zauważyłem, że twarz mego towarzysza rozjaśniła się, gdy niespodziewany gość wyszedł.
Poprzednio wyrażała skupienie.
- Chciałbym dokładniej zapoznać się z pańskimi zbiorami - zwrócił się Holmes do
gospodarza. - W moim zawodzie wszystkie wiadomości, nawet najdziwniejsze, mogą się
przydać. A ten pokój jest ich pełen.
Po usłyszeniu tych słów Garrideb wyraźnie poweselał.
- Wiedziałem, że jest pan inteligentnym człowiekiem.
Oprowadzę pana natychmiast, jeśli ma pan oczywiście czas.
- Niestety, teraz nie mam, ale okazy są tak doskonale opisane, że nie musi się pan trudzić.
Gdybym znalazł czas jutro, czy nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym je obejrzał pod
pana nieobecność?
- Absolutnie nie. Mieszkanie będzie oczywiście zamknięte, ale pani Sanders jest do
#/16#00 w suterenie i wpuści pana.
- Doskonale się składa. Mam akurat wolne popołudnie i gdyby pan ją uprzedził o mojej
wizycie, zjawię się z prawdziwą przyjemnością. Tak na marginesie, kto jest właścicielem
tego budynku?
- "Hollowey i Steele" z Edgware Road. A dlaczego pan pyta?
- Jeśli chodzi o budynki, to jestem archeologiem amatorem - roześmiał się Holmes. -
Zastanawiałem się, czy zbudowano go za królowej Anny, czy później?
- Bez wątpienia później.
- Tak też sądziłem, ale to i tak bez znaczenia. Do zobaczenia, panie Garrideb, życzę
udanej podróży do Birmingham.
Ponieważ firma na Edgware Road była już zamknięta, poszliśmy do domu i dopiero po
kolacji Holmes wrócił do tego tematu.
- Nasza mała sprawa zbliża się ku końcowi - oznajmił. - Nie wątpię, że również wpadłeś na
ogólne zarysy rozwiązania.
- Przyznam ci się, że nie mam o nim zielonego pojęcia.
- Pojęcie powinieneś mieć, gdyż widać jasno jak na dłoni, a kolor ustalimy jutro. Nie
zauważyłeś niczego dziwnego w tym ogłoszeniu?
- Zauważyłem, że "pługi" było napisane z błędem.
- O, dostrzegłeś to! Moje gratulacje. Drukarz złożył tak, jak dostał w oryginale, ale nie to
jest akurat istotne. "Studnie artezyjskie" to typowo amerykańskie określenie. Zresztą
samo urządzenie jest w Anglii dość rzadko spotykane. To typowe ogłoszenie z amerykańskiej
gazety, a ma być rzekomo anonsem brytyjskiej firmy. Co o tym
sądzisz?
- Mogę jedynie przypuszczać, że ten Amerykanin sam je ułożył, choć nie wiem, co chciał
przez to osiągnąć.
- Wyjaśnień jest kilka, ale tylko jedno pasować będzie do jego poczynań. Pewne jest, że
chce się pozbyć naszego niedawnego gospodarza z domu i wysyła go do Birmingham. Mogłem
go ostrzec, ale po namyśle stwierdziłem, że lepiej będzie oczyścić scenę i przyspieszyć bieg
wydarzeń. Jutro, Watsonie, dowiemy się wszystkiego.
Holmes wyszedł wcześnie rano, a gdy powrócił na lunch, zauważyłem, że ma zatroskany
wyraz twarzy.
- Sprawa jest znacznie poważniejsza, niż sądziłem, Watsonie - oznajmił. - Muszę cię
uprzedzić, że staje się niebezpieczna, choć wiem równocześnie, że to cię i tak nie
powstrzyma. Powinieneś jednak wiedzieć, że kryje się w niej niebezpieczeństwo, i to
znaczne.
- Cóż, nie pierwszy raz, i mam wrażenie, że nie ostatni. Co konkretnie grozi nam tym
razem?
- Mamy do czynienia z trudnym przeciwnikiem. Zidentyfikowałem bowiem Johna Garrideba,
radcę prawnego z Ameryki. To "Killer" Evans, osobnik o reputacji mordercy.
- Wydaje mi się, że nie miałem dotąd przyjemności bliższego poznania go.
- No cóż, nie nosisz w pamięci przenośnego archiwum Newgate.
Widziałem się z komisarzem Lestrade'em w Scotland Yardzie i choć nie są tam obdarzeni
nadmiernie wyobraźnią, to jednak cechuje ich dokładność i rutyna.
Pomyślałem sobie, że może uda mi się rozpoznać naszego podopiecznego w ich archiwum, i
faktycznie znalazłem jego radosną podobiznę w Galerii
Przestępców. Jones Winter, alias Morecroft, alias "Killer" Evans, tak głosił podpis. - Holmes
wyjął z kieszeni kopertę. - Zapisałem parę szczegółów jego kariery. Lat czterdzieści sześć,
urodzony w Chicago i ścigany za potrójne morderstwo. Dzięki politycznym koneksjom uciekł
do Anglii w 1893 roku. W styczniu 1895 w nocnym klubie na Waterloo Road, zastrzelił przy
kartach człowieka, ale okazało się, że to tamten zaczął. Zabitym był niejaki Rodger Prescot,
słynny fałszerz z Chicago. Evansa zwolniono w 1901 roku. Był pod nadzorem policji, lecz jak
dotąd prowadził uczciwe i przykładne życie. To człowiek niebezpieczny, zawsze ma broń i
jest gotowy jej użyć w każdej chwili.
- Ale o co mu chodzi?
- I to zaczyna się wyjaśniać.
Byłem w hipotece. Nasz klient, jak sam mówił, mieszka na Little Ryder Street od pięciu lat.
Wcześniej mieszkanie stało puste przez cały rok, a poprzednim lokatorem był człowiek o
nazwisku Waldron, którego wygląd dobrze tam zapamiętano i który nagle zniknął, nie dając
do tej pory znaku życia. Był wysokim mężczyzną, z ciemną brodą i takimiż włosami. Prescot,
którego zabił Evans, według danych Scotland Yardu wyróżniał się takim właśnie wyglądem.
Jako hipotezę roboczą przyjąłem, że to on właśnie zamieszkiwał ten sam pokój, który nasz
nieświadomy przyjaciel zamienił na muzeum.
- A dalej?
- Musimy to sprawdzić.
Wyjął z szuflady rewolwer i wręczył mi go ze słowami: - Swój ulubiony mam w kieszeni.
Jeśli nasz przyjaciel z Dzikiego Zachodu będzie się starał potwierdzić swój przydomek, to
lepiej, żebyśmy byli na to przygotowani. Daję ci godzinę na
sjestę, a potem pora na finał na Ryder Street.
Było już po czwartej, kiedy dotarliśmy do dziwnego apartamentu Nathana Garrideba.
Pani Sanders szykowała się wprawdzie do wyjścia, ale wpuściła nas bez wahania,
wyjaśniając, że drzwi mają sprężynowy zatrzask, który Holmes solennie obiecał sprawdzić
przed wyjściem.
Wkrótce potem trzasnęły frontowe drzwi, jej kapelusz przedefilował przed naszym oknem i
wiedzieliśmy, że zostaliśmy sami. Holmes błyskawicznie zbadał otoczenie i wybrał stojącą w
mrocznym kącie szafkę, odstającą nieco od ściany.
Odsunęliśmy ją jeszcze dalej przycupnęliśmy za nią, podczas gdy mój przyjaciel wyjaśniał mi
szeptem swe zamiary: - Chciał pozbyć się stąd gospodarza, to nie ulega wątpliwości, a
ponieważ ten rzadko wychodzi, wymagało to sporego zachodu. Cały pomysł z
Garridebami służył właśnie temu celowi i muszę przyznać, Watsonie, że na swój sposób jest
genialny. To wykorzystanie dziwacznego nazwiska, przy braku innych możliwości legalnego
wejścia, jest doprawdy godne podziwu. Wykazał w tej sprawie dużo pomysłowości i
cierpliwości.
- A co jest jego celem?
- Właśnie po to tu jesteśmy, żeby się tego dowiedzieć. Nie ma to nic wspólnego z naszym
klientem, przynajmniej o ile wiem. Natomiast jest powiązane z człowiekiem, którego
zastrzelił i który, być może, był jego wspólnikiem. W tym pokoju kryje się jakiś mroczny
sekret. Z początku sądziłem, że Garrideb ma w swych zbiorach jakiś cenny eksponat i nie
zdaje sobie z tego sprawy, ale fakt, że niesławnej pamięci Rodger
Prescot zamieszkiwał ten pokój, wskazuje na głębsze podłoże sprawy. Cóż, mój drogi,
możemy jedynie ćwiczyć cierpliwość i czekać na to, co przyniosą nam najbliższe godziny.
Trzeba przyznać, że nie czekaliśmy długo - może po pół godzinie usłyszeliśmy skrzypienie
drzwi wejściowych i głośny szczęk klucza w zamku. Po chwili nasz znajomy z Ameryki znalazł
się wewnątrz zamykając za sobą cicho drzwi. Rozejrzał się wokół, po czym stwierdziwszy, że
jest bezpieczny, zdjął płaszcz i zdecydowanym krokiem kogoś, kto doskonale wie, czego
chce, podszedł do stojącego na środku pokoju stołu. Przesunął go na bok, zwinął dywan i
wyjętym z kieszeni dłutem zabrał się do usuwania deski w podłodze.
Usłyszeliśmy serię niezbyt głośnych trzasków. W chwilę później otworzył się w podłodze
prostokąt wejścia, w którym przybysz zniknął z ogarkiem świeczki w dłoni.
Nasza chwila nadeszła. Holmes dotknął mojej ręki i razem ruszyliśmy ku drzwiom w
podłodze. Poruszaliśmy się ostrożnie, ale mimo to stara podłoga skrzypnęła pod naszymi
stopami i głowa Amerykanina wynurzyła się nagle z otworu.
Spojrzał na nas z niedowierzaniem, które błyskawicznie zmieniło się we wściekłość, a ta z
kolei w niewyraźny uśmiech przywołany na twarz, gdy uzmysłowił sobie, że są weń
wycelowane dwa pistolety.
- No, cóż - mruknął gramoląc się na górę. - Nie mogę się z panem równać, panie Holmes.
Przejrzał pan moją grę od samego początku i szpetnie mnie wykiwał. Przyznaję, że mnie pan
pokonał i...
Szybkim jak mgnienie oka ruchem wyciągnął zza paska spodni rewolwer i dwukrotnie
nacisnął spust. Poczułem na udzie dotyk rozpalonego żelaza i ujrzałem, jak broń Holmesa
opada na głowę strzelającego. Ten rozciągnął się na podłodze, z krwawiącą raną na czole.
Mój przyjaciel zabrał mu broń i sprawdził, czy przypadkiem nie ma drugiego rewolweru.
Następnie podszedł do mnie i ostrożnie poprowadził w stronę krzesła.
- Nie jesteś ranny? Watsonie, na Boga, to chyba nic poważnego?
To stwierdzenie warte było rany, nawet nie jednej - poznać tę głębię lojalności i
przywiązania, jaka kryła się pod zimną maską. Jego błękitne oczy przez moment były
zamglone, a pewne zwykle dłonie drżały.
Przez tę chwilę widziałem serce równie wielkie, co umysł, choć przez wszystkie te lata nie
zdawałem sobie sprawy z tej wielkości.
- To nic, Holmesie, zwykłe skaleczenie.
Holmes rozciął mi nogawkę spodni i odetchnął z ulgą. - Masz rację, to tylko powierzchowny
postrzał - spojrzał płonącym wzrokiem na ruszającego się więźnia. - Masz szczęście, gdybyś
zabił Watsona, nie wyszedłbyś stąd żywy. A teraz, co masz nam do powiedzenia?
Okazało się, że nic.
Wspierając się na ramieniu Holmesa zajrzałem do otworu.
Prowadził do niewielkiej piwniczki, oświetlonej migotliwym blaskiem świeczki przyniesionej
przez Evansa. Na pierwszy rzut oka dostrzegłem jakąś przerdzewiałą maszynerię, bele
papieru i rzędy butelek, a potem niewielkie, starannie poukładane na stole paczuszki.
- Prasa drukarska - mruknął Holmes.
- I owszem - nasz więzień z trudem dobrnął do krzesła i opadł na nie z ulgą. - Największy i
najlepszy punkt
fałszowania funtów w całym Londynie. Pordzewiałe urządzenie to maszyna Prescota, a w
paczuszkach na stole jest dwa tysiące banknotów po sto funtów każdy, które bez mrugnięcia
okiem zostaną przyjęte w każdym banku. Proszę wziąć ile chcecie, i zakończmy tym samym
sprawę.
Holmes parsknął śmiechem.
- Nie robimy takich rzeczy, panie Evans. W tym kraju nie ma dla pana kryjówki. To pan
zastrzelił Prescota?
- Ja... I uczciwie odsiedziałem za to pięć lat, choć to on pierwszy wyciągnął broń. Za ten
dobry uczynek powinienem dostać od was medal, i to wielkości talerza. Nikt nie jest w
stanie odróżnić jego banknotów od tych, jakie emituje Bank Anglii. Gdybym go nie zastrzelił,
zalałby nimi całe państwo. Byłem jedynym, który wiedział, gdzie je produkuje, i chyba was nie
dziwi, że chciałem się tu dostać. Możecie sobie panowie wyobrazić, jak się czułem,
stwierdziwszy, że siedzi tu ten łowca robaków o głupim nazwisku, nie mający o niczym
pojęcia i nie opuszczający tych czterech ścian ani na krok. Może byłoby rozsądniej usunąć go
z drogi definitywnie, co nie stanowiłoby żadnego problemu, ale nigdy dotąd nie zastrzeliłem
nikogo, kto nie miał w ręku broni. Proszę mi powiedzieć, panie Holmes, kiedy popełniłem błąd?
Nic nie zrobiłem temu staremu; nie drukowałem tych pieniędzy. O co więc mnie pan oskarży?
- O usiłowanie zabójstwa. Ale to już nie ja, zajmie się tym policja. Nam zależało jedynie na
wyjaśnieniu całej sprawy. Bądź tak uprzejmy Watsonie, i zadzwoń do Scotland Yardu. Nie
będzie to całkiem niespodziewany telefon, ale lepiej ich nie denerwować.
Tak przedstawiają się fakty w sprawie "Killera" Evansa i jego
godnej uwagi pomysłowości.
Dowiedzieliśmy się potem, że Nathan Garrideb nigdy nie doszedł do siebie po ciosie
spowodowanym rozwianiem marzeń o fortunie. Ostatnie, co o nim wiem, to że znalazł się w
domu opieki społecznej w Brixton. W Scotland Yardzie natomiast odkrycie warsztatu
Prescota było świętem - wiedzieli, że taki istniał, ale nie mieli pojęcia gdzie; a po śmierci
fałszerza stracili nadzieję na jego odnalezienie. Było niezaprzeczalnym faktem, że
banknoty stanowiły klasę wśród fałszerstw i gdyby znalazły się na rynku, byłyby bardzo
trudne do wychwycenia. Chciano nawet dać Evansowi ten medal wielkości talerza, ale sąd
miał inny pogląd na całą sprawę i "Killer" wrócił w cień murów, które tak niedawno opuścił.
Zaginiony sportowiec
Co prawda, byliśmy już z Holmesem przyzwyczajeni do dziwnych telegramów
przychodzących na Baker Street, ale ten, który nadszedł owego zimowego poranka przed
siedmiu czy ośmiu laty utkwił mi szczególnie w pamięci. Był zaadresowany do Sherlocka i
brzmiał następująco:
"Proszę mnie oczekiwać.
Straszne nieszczęście. Zaginął prawoskrzydłowy, nie zastąpiony jutro.
Overton"
- Nadany na Strand o #/10#30 - oznajmił Holmes oglądając depeszę.
Overton musiał być mocno podniecony, gdy go wysyłał, stąd ta nielogiczność i
nieprzejrzystość. Myślę, że zjawi się tu niebawem, i to zanim skończę czytać "Timesa".
Od niego dowiemy się
wszystkiego. Nawet najgłupsza sprawa będzie jakąś odmianą w tych nudnych czasach.
Od dłuższego czasu nic ciekawego nam się nie trafiło.
Zacząłem się już nawet bać o Holmesa, gdyż dotychczasowe doświadczenia nauczyły mnie,
iż takie przedłużające się okresy bezczynności są niebezpieczne dla aktywnego umysłu mego
przyjaciela przyzwyczajonego do ciągłej pracy. Przez lata odzwyczajałem go od uciekania się
w takich przypadkach do narkotyków, ale wiedziałem też, że przeciwnik nie zginął, a jedynie
zasnął, gotów w każdej chwili zbudzić się z letargu.
Poznawałem to po oczach Holmesa, gdy przeciągały się okresy bezczynności, i dlatego
wdzięczny byłem temu Overtonowi, kimkolwiek był, za przerwanie ową wiadomością apatii,
groźniejszej dla mojego przyjaciela niż wszystkie związane z jego zajęciem
niebezpieczeństwa razem wzięte.
Jak się spodziewaliśmy, telegram niewiele wyprzedził nadawcę, którego przybycie
oznajmił nam bilet wizytowy.
Cyril Overton z Cambridge, potężnie zbudowany i umięśniony, wypełniał prawie całą futrynę
swymi barami atlety, przyglądając się nam kolejno sympatycznymi, choć zaniepokojonymi
oczyma.
- Pan Sherlock Holmes?
Mój towarzysz skłonił się w milczeniu.
- Byłem w Scotland Yardzie i widziałem się z inspektorem Hopkinsem, który poradził mi
zwrócić się do pana. Powiedział też, że jego zdaniem moja sprawa bardziej nadaje się dla
pana, niż dla policji.
- Proszę więc usiąść i wyjaśnić mi, o co chodzi.
- To okropne, panie Holmes!
Sam się dziwię, że jeszcze nie osiwiałem. Godfrey Staunton:
słyszał pan oczywiście o nim?
Jest on po prostu centralnym elementem planu gry całej drużyny. Wolałbym, żeby mi
zabrakło trzech innych graczy niż jego. Obojętnie, w ataku czy obronie, nie ma sobie
równych.
Co teraz robić? Mam co prawda rezerwowego, nazywa się Moorhause, ale został źle
przeszkolony i ciągle zapuszcza się na prawo, zamiast pilnować swego miejsca w linii. Ma
dobry wykop, ale zły sprint i brak mu wyczucia sytuacji. Morton czy Johnson z Oxfordu
załatwią się
z nim bez problemów. Stevenson z kolei dobrze biega, ale nie trafi z dwudziestki piątki,
a skrzydłowy, który tego nie umie nie wart jest w ogóle wzmianki.
Nie, panie Holmes, jeśli nie pomoże mi pan odnaleźć Godreya, jesteśmy skończeni.
Holmes przysłuchiwał się temu z rozbawieniem, zwłaszcza że przemowa obfitowała
w gwałtowne gesty i ożywioną mimikę gościa akcentującego każde zdanie silnym uderzeniem
pięści w kolano. Gdy zamilkł, mój przyjaciel sięgnął po "leksykon" i przestudiował uważnie
literę "S".
- Jest tu Arthur H. Staunton, początkujący fałszerz - mruknął.
- I Henry Staunton, którego pomogłem powiesić. Ale Godfrey jest dla mnie zupełnie nową
postacią.
Teraz nasz gość wyglądał na zupełnie zaskoczonego. - Ale...
słyszałem, że pan wie o wszystkim, co się dzieje na świecie - wyjąkał. - Przepraszam pana.
Wobec tego, jeśli nie słyszał pan o Godfreyu Stauntonie, to nie zna pan również Cyrila
Overtona?
Holmes przytaknął z uśmiechem.
- Święty Boże! - jęknął Overton. - Byłem rezerwowym Anglii przeciwko Walii, i to przez
cały rok. Ale nie o to chodzi. Nigdy bym nie
przypuścił, że jest ktoś w tym kraju, kto nie słyszał o Godfreyu Stauntonie, najlepszym
prawoskrzydłowym z Cambridge, Blackheth. Dobry Boże! Panie Holmes, na jakim świcie pan
żyje?
Tym razem Holmes, nie mogąc się opanować, parsknął śmiechem.
- Pan żyje w innym świecie, niż ja - odparł. - W świecie znacznie zdrowszym
i przyjemniejszym. Moje zainteresowania rozciągają się na wszystkie prawie afery
towarzyskie, ale sportu jak dotąd nie objęły, co jest zresztą najlepszym dowodem zdrowia i
pogody tej sfery zainteresowań angielskiego społeczeństwa. Jednakże pańska wizyta
przekonuje mnie, że tu również jest pole do popisu dla moich umiejętności. Proszę więc się
uspokoić, przejść do porządku nad tym, że nie orientuję się w ogóle w tych sprawach i
dokładnie opowiedzieć mi, co się stało i jak mogę panu pomóc.
Twarz młodzieńca wskazywała jasno, że jest on bardziej przyzwyczajony do używania
mięśni, niż głowy, ale stopniowo, z powtórzeniami i przerwami, których pozwolę sobie nie
przytaczać, opowiedział nam dziwną historię.
- Wygląda to tak, panie Holmes. Jestem kapitanem zespołu piłkarskiego Unirex Cambridge,
a Godfrey to mój najlepszy zawodnik. Jutro gramy mecz z Oxfordem, tu, w Londynie.
Przyjechaliśmy wszyscy wczoraj i zamieszkaliśmy w prywatnym hotelu "Bentley". O godz. 10
wieczorem sprawdziłem, czy wszyscy udali się na spoczynek, jako że mocny i długi sen jest
niezbędny do tego, by być w dobrej formie. Zamieniłem też przy okazji parę słów z
Godfreyem, zanim położył się spać. Wydał mi się blady i zaniepokojony, ale na moje pytania
odparł, że nic mu nie jest, tylko trochę boli go głowa. Wyszedłem życząc mu dobrej nocy.
Jednakże niepokoił mnie jego stan.
W pół godziny później portier poinformował mnie, że zjawił się jakiś podejrzany typ
z wiadomością dla niego. Godfrey jeszcze nie spał, gdy mu ją doręczono do pokoju.
Przeczytał
i jak rażony gromem padł na krzesło, co tak przeraziło portiera, że chciał biec po lekarza i
po mnie. Ale Godfrey powstrzymał go, wypił nieco wody i najwyraźniej zebrał się w sobie,
gdyż zszedł do oczekującego posłańca. Zamienili parę słów i wyszli. Portier zauważył, że udali
się w kierunku Strand.
Dziś rano pokój Godfreya okazał się pusty, a łóżko nadal pościelone. Wszystkie jego
rzeczy były na tym samym miejscu, co wczoraj, gdy się rozstaliśmy. A zatem oddalił się
poprzedniego wieczora po otrzymaniu nagłej wiadomości, wraz z tym obcym i zniknął, nie
dając znaku życia. To prawdziwy sportowiec, panie Holmes, i z całą pewnością nie zrobiłby
tego dobrowolnie przed tak ważnym meczem, gdyby nie zaszło coś nagłego i
nieprzewidzianego. Mam przeczucie, że zniknął na dobre i że nigdy go więcej nie ujrzymy.
Holmes wysłuchał opowieści z uwagą, po czym zapytał: - Co pan zrobił?
- Zatelegrafowałem do Cambridge, czy mają jakieś wiadomości od niego i dostałem
odpowiedź, że nikt go nie widział.
- Mógł tam dojechać w nocy?
- Owszem kwadrans po #/23#00 jest ostatni pociąg.
- Ale z tego, co pan wie, nie pojechał nim?
- Nikt go tam nie widział.
- Co pan uczynił dalej?
- Zatelegrafowałem do Lorda Mount_Janesa.
- Dlaczego?
- Godfrey jest sierotą, a najbliższym jego krewnym jest właśnie Lord Mount_Janes. O ile
dobrze pamiętam, jest on wujem Godfreya.
- Rzuca to nowe światło na sprawę - mruknął mój przyjaciel.
- To jeden z najbogatszych ludzi w Anglii. Tak mówił Godfrey.
- I byli blisko spokrewnieni?
- Jest jego jedynym spadkobiercą, a stryj ma już ponad osiemdziesiąt lat i podagrę, która
mocno mu dokucza.
Poza tym, jak słyszałem, jest strasznym skąpcem. Nigdy nie dał Godfreyowi ani szylinga,
choć trzeba przyznać, że zapisał mu wszystko.
- Czy dostał pan odpowiedź na swój telegram?
- Nie.
- A jaki, pańskim zdaniem, cel miałby Godfrey, by się tam udać?
- No cóż, coś go trapiło.
Jeśli chodziło o pieniądze, to zrozumiałe, że udał się do najbliższego krewnego, zwłaszcza
że ten ma ich w bród. Co prawda, szansa na ich uzyskanie byłaby nikła, ale jeśli nie miał
innego wyjścia...
- Cóż, wyjaśnimy to, sądzę, dość szybko, ale nie rozwiązuje to sprawy nocnych odwiedzin
i wrażenia, jakie wywarła na nim otrzymana wiadomość.
Overton złapał się za głowę szepcząc: - Nic z tego nie rozumiem.
- Proszę się uspokoić, mamy piękny dzień, a ja z przyjemnością zajmę się tą sprawą -
pocieszył go Holmes. - Radziłbym panu przygotować się do meczu nie biorąc pod uwagę tego
młodzieńca. Powodem jego nieobecności musi być, jak sam pan powiedział, nader istotna
przyczyna, która może zatrzymać
go przez jakiś czas. Chodźmy do hotelu zobaczyć, czy portier może coś dodać do tego, co
już panu powiedział.
Holmes był mistrzem w wydobywaniu prawdy od świadków i dość szybko w opuszczonym
pokoju Stauntona dowiedział się wszystkiego, co wiedział lub przypuszczał portier. Nocny
gość nie był ani robotnikiem, ani dżentelmenem. Portier opisał go jako "średnio zamożnego",
około pięćdziesiątki, o potarganej brodzie, bladej twarzy i spokojnym w kolorach i kroju
ubraniu. Sam wydawał się mocno zdenerwowany - drżała mu ręka, gdy podawał list. Godfrey
wsunął go
w kieszeń, wychodząc z pokoju, a obecnemu nie podał nawet ręki. Zamienili kilka słów, z
których portier usłyszał jedynie "czas", i wyszli - zegar hotelowy wskazywał wtedy godz.
22.30.
- Podsumujmy - Holmes usiadł na łóżku Stauntona. - Jesteście dziennym portierem,
nieprawdaż?
- Tak, sir. Kończę pracę o jedenastej.
- Nocny portier, jak rozumiem, nic nie zauważył?
- Nie, sir. Jedna para wróciła późno z teatru, poza tym nikogo nie było.
- Cały dzień byliście wczoraj na służbie?
- Oczywiście, sir.
- Czy przed nocną wizytą nie było żadnych listów do pana Stauntona?
- Był telegram.
- Ciekawe, o której?
- Około osiemnastej.
- Gdzie przebywał Staunton, gdy mu go doręczyliście?
- Tutaj, w swoim pokoju.
- Byliście przy tym, gdy go czytał?
- Tak, czekałem, czy będzie odpowiedź.
- Była?
- Tak, sir. Sam ją napisał.
- Wysłaliście ją?
- Nie, sir. Sam ją zaniósł na pocztę.
- Ale pisał w waszej obecności?
- Tak, sir. Ja czekałem przy drzwiach, a on siedział przy stole. Gdy skończył pisać,
powiedział, że sam ją wyśle.
- Czym pisał?
- Piórem.
- Czy na tych formularzach telegraficznych, które leżą na stole?
- Tak, sir. Na pierwszym z góry.
Holmes podniósł się żywo, wziął ze stołu leżący tam stosik i dokładnie obejrzał przy oknie.
- Szkoda, że nie użył ołówka - mruknął rozczarowany. - Jak z pewnością zauważyłeś,
Watsonie, tekst często odbija się na następnej stronicy, co niejednego złoczyńcę
zaprowadziło już za kratki. Tu jednak nie ma ani śladu.
Natomiast bibularz powinien nam być wielce pomocny, jeśli tylko pióro było grube... O, nie
mówiłem? - Wyjął z bibularza kartkę, na której znajdowały się następujące hieroglify:
"Eżkat ąksob ćotil an, iman z źdąb"
- Niech pan przyłoży to do lustra. - Overton był silnie podniecony.
- Nie ma potrzeby - uspokoił go Holmes. - Bibuła jest cienka, wystarczy spojrzeć na
odwrotną stronę. Patrzcie. - Odwrócił kartkę i przeczytaliśmy: "Także bądź z nami na
litość boską".
- Jest to więc zakończenie telegramu, który wysłał na parę godzin przed swym zniknięciem.
Co najmniej sześć słów tej wiadomości umknęło nam, ale to, co zostało, wskazuje wyraźnie,
że piszącemu zagrażało poważne niebezpieczeństwo, z którego ktoś mógł go wybawić. Wraz
z nim wplątana w sprawę była przynajmniej jeszcze jedna osoba, stąd użyta w telegramie
liczba mnoga. Najprawdopodobniej był to ów blady brodacz o niezbyt silnych nerwach.
Pozostaje pytanie: co mają ze sobą wspólnego? I jeszcze jedno: kto jest adresatem tego
wezwania o pomoc? Praktycznie nasze zadanie sprowadza się do znalezienia odpowiedzi na
te dwa pytania - zakończył mój przyjaciel.
- W zasadzie wystarczyłoby znaleźć adresata - zasugerowałem.
- Właśnie, mój drogi Watsonie.
To samo przyszło mi do głowy.
Ale pozwolę sobie zauważyć, że gdybyśmmy poszli na pocztę i zażądali wglądu w depesze,
nie spotkalibyśmy się ze zrozumieniem i pomocą ze strony urzędników tej instytucji. Nie
wątpię jednak, że przy odrobinie sprytu i finezji uda nam się ten cel osiągnąć. Teraz
chciałbym w pana obecności, panie Overton, przejrzeć leżące na stole
papiery.
Leżało tam sporo listów, rachunków i notatek, które Holmes przejrzał uważnie.
- Nic - mruknął w końcu. - Pański przyjaciel był, jak rozumiem, zupełnie zdrowy i nie
uskarżał się na żadne dolegliwości?
- Był zdrów jak ryba.
- Czy kiedykolwiek chorował w czasie, w którym panowie się znacie?
- Nie. Raz skaleczył się w rękę, innym razem skręcił nogę, ale przy czynnym uprawianiu
sportu to się zdarza.
- Być może nie był tak całkiem zdrów, jak się panu wydaje.
Myślę, że coś mu jednak dolegało, ale zachował to w tajemnicy. Jeśli nie ma pan nic
przeciwko temu, zabiorę te dwie kartki. Mogą nam być nader pomocne w ustaleniu prawdy.
- Chwileczkę! - rozległo się za naszymi plecami.
Głos był dość żałosny, toteż obejrzeliśmy się jak na komendę.
W drzwiach stał, postękując i trzęsąc się, zasuszony starzec, niewysokiego wzrostu, ubrany
w staromodne, zużyte czarne ubranie i takiż cylinder. Na szyi nosił białą chustę.
Sprawiał wrażenie biednego pastora albo emerytowanego urzędnika niższego szczebla.
Jednakże mimo dziwnego, niepokaźnego wyglądu jego głos przyzwyczajony był do
rozkazywania, a zachowanie zwracało uwagę.
- Kim pan jest i jakim prawem dotyka pan tych papierów? - spytał.
- Jestem prywatnym detektywem, zobowiązanym do wyjaśnienia zagadki zniknięcia ich
właściciela.
- O, doprawdy? A wobec kogo jest pan zobowiązany?
- Wobec mojego klienta, tu obecnego przyjaciela pana Stauntona, którego skierował do
mnie Scotland Yard.
- A kim pan jest? - to pytanie skierowane było do Overtona.
- Cyril Overton.
- Aa, to pan wysłał do mnie telegram! Jestem Lord Mount_Janes i przybyłem tu tak
szybko, jak mógł mnie przywieźć autobus. Wynająłeś więc pan detektywa?
- Tak, sir.
- I gotów pan jesteś zapłacić za jego usługi?
- Nie wątpię, że uczyni to Godfrey, gdy go znajdziemy.
- A jeśli go nie odnajdziecie?
No, odpowiedz pan.
- W takim przypadku bez wątpienia zapłaci jego rodzina.
- Nic podobnego! Jestem całą rodziną, jaką ma ten młody człowiek, i nie ponoszę
odpowiedzialności za jego zobowiązania. Nie dam ani pensa!
Rozumiesz pan, panie detektyw?
Jeśli wydaje mu się inaczej to dlatego, że zebrałem trochę grosza dzięki mej oszczędności i
nie zamierzam jej teraz zaprzestać. Co zaś się tyczy papierów, w których żeś pan tak
beztrosko grzebał, to oznajmiam, że jeśli było tam cokolwiek wartościowego, to będziesz pan
dokładnie rozliczony z tego, co pan z nimi zrobisz.
- Doskonale - odparł Holmes. - A teraz mógłby mi pan powiedzieć, co sądzi o zniknięciu
tego młodego człowieka?
- Nic nie sądzę, mój panie.
Jest za duży i za stary, by nie potrafić zatroszczyć się o siebie. A jeśli był na tyle głupi,
że zaginął, to ja bynajmniej nie zamierzam ponosić kosztów poszukiwań.
- Rozumiem dokładnie pańskie stanowisko - w oczach Holmesa czaiła się złośliwość, co tylko
ja zauważyłem - ale z całą pewnością pan niedokładnie rozumie moje. Godfrey Staunton
zdaje się być nierozważnym człowiekiem. Jeśli go porwano, to nie dla czegokolwiek, co sam
posiada. Wieść o pańskim majątku jest szeroko rozpowszechniona, nie tylko w Anglii, ale i
poza jej granicami, sir. Jest całkiem możliwe, że gang złodziei porwał pańskiego siostrzeńca,
by uzyskać od niego informacje dotyczące pańskiego domu, skarbów i przyzwyczajeń.
Twarz nowo przybyłego zbladła tak bardzo, że dorównała kolorowi chustki na szyi.
- Wielki Boże! - pisnął. - Co za pomysł? Nic podobnego nawet mi na myśl nie przyszło! Co za
łotry! Ale Godfrey to dobry chłopak, nie zdradziłby własnego stryja. Srebra jeszcze dzisiaj
oddam do banku, a pan niech nie szczędzi trudów. Proszę zrobić
wszystko, żeby go sprowadzić całego i zdrowego. Co do pieniędzy, to na piątkę, czy
dziesiątkę może pan zawsze u mnie liczyć.
Choć udobruchany i wstrząśnięty, nie był nam w stanie jednakże udzielić informacji, które
mogłyby być pomocne, gdyż prawie nic nie wiedział o prywatnym życiu swego siostrzeńca.
Naszą jedyną nadzieją pozostał telegram, toteż pozbyliśmy się zarówno lorda, jak i
Overtona, który udał się na konferencję z resztą drużyny, by powiedzieć im o nieszczęściu,
jakie ich spotkało i skierowaliśmy się do najbliższego urzędu telekomunikacyjnego.
- Spróbujemy szczęścia - powiedział Holmes, gdy zatrzymaliśmy się przed drzwiami. -
Rzecz jasna, mając nakaz moglibyśmy oficjalnie przejrzeć te telegramy, ale jeszcze nie
teraz. Nie sądzę też, żeby w tak wielkim urzędzie zapamiętywali twarze klientów.
Chodźmy zatem.
- Przepraszam, że panią fatyguję - odezwał się uprzejmie do młodej urzędniczki w okienku
"telegramy". - Wczoraj nadałem tu telegram i zrobiłem niewielki błąd. Nie mam dotąd
odpowiedzi i obawiam się, że go nie podpisałem. Mogłaby mi pani pomóc?
Panienka wzięła do ręki stertę formularzy.
- O której godzinie pan tu był? - spytała.
- Tuż po osiemnastej.
- Do kogo był adresowany?
Holmes spojrzał na nią błagalnie i położył palec na ustach. Ostatnie słowa brzmiały: "na
litość boską!" - szepnął zmartwiony. - Jestem niepocieszony, że nie mam odpowiedzi.
Urzędniczka wyciągnęła jeden z formularzy.
- Zgadza się, jest bez podpisu - oznajmiła, kładąc go przed Holmesem.
- To dlatego nie ma odpowiedzi - ucieszył się mój przyjaciel. - Ależ głupiec ze mnie. Do
widzenia pani i serdecznie dziękuję.
Ledwie znaleźliśmy się na zewnątrz, zachichotał i zatarł ręce z radości.
- I co? - spytałem.
- Robimy postępy, mój drogi.
Miałem siedem różnych pomysłów, jak obejrzeć telegram, ale, doprawdy, nie liczyłem na to,
że już pierwszy okaże się skuteczny.
- A co przez to uzyskałeś?
- Punkt wyjścia naszego śledztwa - oznajmił zatrzymując dorożkę. - Kings Cross Station.
- Wybieramy się więc w podróż?
- Pojedziemy odwiedzić stare Cambridge. Wszystko wskazuje na to, iż tam właśnie
znajdzie się rozwiązanie.
- Powiedz mi - zapytałem, gdy znaleźliśmy się w pojeździe - czy masz jakieś podejrzenia co
do powodów jego zniknięcia? Nie sądzę, bym spotkał dotąd sprawę, której motywy byłyby
bardziej niejasne. Tego, co powiedziałeś jego stryjowi, nie myślisz chyba naprawdę?
- Przyznaję, mój drogi, że nie wydaje mi się to zbyt prawdopodobne. Ale było doskonałym
pretekstem, by zainteresować tego wielce nieprzyjemnego starca.
- I w rzeczy samej zainteresowało. Ale jaką masz alternatywę?
- Mógłbym wymienić parę.
Musisz przyznać, że dość zastanawiający jest fakt, iż wypadek ów miał miejsce na krótko
przed meczem. Nieobecność Godfreya na boisku przesądza o wyniku spotkania. Może to być
oczywiście przypadek, ale dość niezwykły. Sport amatorski wolny jest od zakładów, ale nikt
nie
broni publiczności obstawiać wygranych. Niewykluczone, że komuś opłacało się wyeliminować
zawodnika na podobieństwo konia z wyścigów. To jedno wyjaśnienie. Po drugie, jest on
dziedzicem fortuny i może chodzić o najzwyklejsze w świecie porwanie dla okupu.
- Żadna z tych wersji nie wyjaśnia jednakże sprawy telegramu.
- Słusznie, Watsonie. Telegram nadal pozostaje jedyną konkretną przesłanką, z jaką mamy
do czynienia, i nie możemy sobie pozwolić na to, by o nim zapomnieć. Właśnie aby wyjaśnić
jego znaczenie, jesteśmy teraz w drodze do Cambridge i, choć sprawa jest nieco
zagmatwana, byłbym zaskoczony, gdybyśmy przed wieczorem jej nie wyjaśnili lub nie
dokonali znacznych postępów.
Było już ciemno, gdy znaleźliśmy się w starym, uniwersyteckim mieście. Ze stacji
wzięliśmy dorożkę i pojechaliśmy do oddalonego ledwie o parę minut jazdy domu doktora
Leslie Armstronga. Dom był przestronny, położony przy jednej z głównych ulic. Po dość
długim oczekiwaniu znaleźliśmy się w gabinecie gospodarza, który przyjął nas siedząc za
biurkiem.
O tym, jak dalece przestałem być na bieżąco ze swoim zawodem, świadczy fakt, że
nazwisko Armstrong było mi całkowicie obce, a był on wówczas nie tylko jednym z
najznakomitszych profesorów swej uczelni, ale także jedną z najtęższych głów w tej gałęzi
nauki, uczonym o euro-pejskiej sławie. Mimo to, nawet jeśli się go nie znało, nie sposób było,
nie być pod wrażeniem tej twarzy, przenikliwych, ukrytych pod krzaczastymi brwiami oczu,
oraz masywnej, wykutej jakby z granitu szczęki. Człowiek bystrego umysłu i głębokiego
charakteru, uważny i rzutki, pewny siebie, lecz uczynny dla innych - tak oceniłem go jeszcze
przed rozmową. Trzymał w dłoni wizytówkę mojego przyjaciela i przyglądał się jej z niezbyt
miłym wyrazem twarzy.
- Słyszałem o panu, panie Holmes i zdaję sobie sprawę, czym pan się zajmuje, choć z góry
uprzedzam, że nie pochwalam tego zajęcia.
- Podobnie jak wszyscy przestępcy tego kraju - odparł Holmes spokojnie.
- Dopóki pańskie wysiłki są skierowane na zwalczanie przestępczości, powinny mieć
poparcie każdego uczciwego członka społeczeństwa, choć osobiście nie wątpię, że oficjalny
aparat ścigania jest wystarczająco sprawny. Zupełnie inna sprawa, gdy wdziera się pan w
czyjeś prywatne życie, wywleka na światło dzienne sekrety rodzinne i marnuje czas osób,
które są bardziej zajęte niż pan. W tej chwili powinienem pisać rozprawę naukową, a nie
rozmawiać
z panem.
- Nie wątpię w to, a jednak ta rozmowa może okazać się ważniejsza od rozprawy naukowej.
Tak na marginesie, zmuszony jestem poprawić pana. Robimy dokładnie coś przeciwnego niż
to, co pan powiedział: staramy się, by jak najmniej osobistych spraw przeniknęło do
wiadomości publicznej, co niechybnie nastąpiłoby, gdyby sprawą zajęły się czynniki oficjalne.
Może pan mnie uważać za pioniera, który wyprzedza regularne siły policyjne w tym kraju.
Pana natomiast chciałbym zapytać o Godfreya Stauntona.
- A konkretnie?
- Zna go pan, prawda?
- Jest moim bliskim przyjacielem.
- Wie pan o tym, że zniknął?
- Ach, w rzeczy samej? - wyraz twarzy naszego gospodarza nie uległ zmianie.
- Zeszłej nocy opuścił hotel i do tej pory nie dał znaku życia.
- Powróci bez wątpienia.
- Jutro jego drużyna gra bardzo ważny mecz.
- Nie interesują mnie te chłopięce zabawy, w przeciwieństwie do losów i przyszłości tego
młodzieńca, jako że znam go i lubię serdecznie. Mecz piłkarski natomiast zupełnie mnie nie
obchodzi.
- W takim razie liczę na pańską pomoc w odnalezieniu Godfreya. Wie pan, gdzie on jest?
- Skądże znowu!
- Nie widział go pan od wczoraj?
- Nie.
- Czy Staunton jest zdrowym człowiekiem?
- Absolutnie.
- Czy wiadomo panu, by kiedykolwiek chorował?
- Nigdy.
Holmes położył na jego biurku kartkę papieru wyjętą z kieszeni.
- To może wyjaśni mi pan, skąd rachunek opiewający na trzynaście gwinei, zapłacony przez
Godfreya Stauntona w zeszłym miesiącu panu Leslie Armstrongowi z Cambridge.
Znalazłem go w papierach zaginionego w jego pokoju hotelowym.
Doktor poczerwieniał z gniewu.
- Nie widzę najmniejszego powodu, dla którego musiałbym to robić, panie Holmes.
Mój przyjaciel schował rachunek do notesu.
- Jeśli woli pan publiczne wyjaśnienia, to mogę zapewnić, że niedługo do nich dojdzie -
oznajmił sucho.
- Mówiłem już panu przed chwilą, że mogę wyciszyć niejedną sprawę, która w przeciwnym
wypadku dostałaby się do publicznej wiadomości, i wielokrotnie już to robiłem.
Doprawdy, rozsądniej z pana strony byłoby obdarzyć mnie zaufaniem.
- Nie mam nic do powiedzenia.
- Miał pan jakieś wiadomości od Stauntona z Londynu?
- Żadnych.
- No, patrzcie państwo! Jakaż ta poczta jest opieszała - westchnął Holmes. - Bardzo pilny
telegram został wysłany przez niego do pana wczoraj wieczorem, a pan go jeszcze nie
otrzymał.
Ma to bez wątpienia związek z jego zniknięciem. Na pana miejscu udałbym się na pocztę
i złożył zażalenie.
Gospodarz poderwał się na nogi, czerwony z wściekłości.
- Zmuszony jestem prosić pana, by pofatygował się razem z przyjacielem za drzwi -
warknął.
- Może pan oznajmić swemu zwierzchnikowi, Lordowi Mount_Janesowi, że nie życzę sobie
mieć nic wspólnego z nim samym ani z ludźmi nasłanymi przez niego. Ani słowa więcej!
Z furią pociągnął za sznur dzwonka i oznajmił lokajowi, gdy ten stanął w drzwiach: -
Johnie, wskaż panom wyjście.
Służący wyprowadził nas uprzejmie, acz zdecydowanie. Gdy już znaleźliśmy się na ulicy,
Holmes parsknął śmiechem.
- Doktor Armstrong z pewnością jest człowiekiem energicznym i zdecydowanym -
powiedział po chwili. - Nie spotkałem dotąd człowieka, który gdyby skierował w tę stronę
swe talenty, byłyby bardziej predestynowany do zajęcia wolnego miejsca po niesławnej
pamięci profesorze Moriartym. Tak oto, mój biedny przyjacielu znaleźliśmy się, niebożęta,
w niegościnnym mieście, którego jednak nie możemy opuścić, jeśli chcemy rozwiązać tę
zagadkę. Gospoda po przeciwnej stronie ulicy zdaje się być wprost wymarzona dla
naszych potrzeb. Gdybyś był tak uprzejmy i zajął się wynajęciem pokoi oraz nabyciem paru
drobiazgów potrzebnych do noclegu, mógłbym się tymczasem nieco rozejrzeć.
Rozglądanie okazało się jednak dłuższe niż Holmes przypuszczał, gdyż w gospodzie znalazł
się dopiero po dziewiątej wieczorem.
Był blady i zmęczony, a ubranie pokryte miał kurzem; do chwili spożycia oczekującej na stole
kolacji nie odezwał się słowem.
Dopiero gdy zapalił fajkę, był w stanie spojrzeć na sytuację na wpół ironicznie, na wpół
filozo-ficznie, co było dla niego naturalne, gdy sprawy nie układały się po jego myśli.
Odgłos kopyt końskich skłonił go do podejścia do okna. Przed drzwiami doktora stał powóz
zaprzężony w parę gniadoszy.
- Nie było go trzy godziny - mruknął. - Wyjechał o wpół do siódmej, a wrócił dopiero teraz.
To daje odległość około dwunastu mil. Jeździ tam codziennie, a zdarza się, że i dwukrotnie
w ciągu dnia.
- Jest to dość naturalne dla lekarza z praktyką.
- On w istocie nie jest praktykującym lekarzem. To teoretyk i konsultant, ale bez
praktyki
z pacjentami, która rozpraszałaby go i zajmowała czas potrzebny na pracę naukową.
Te wyjazdy są jak na niego czymś niezwykłym. Rodzi się zatem pytanie, do kogo tak
zapamiętale jeździ?
- Jego woźnica...
- Mój drogi, a jak sądzisz, od kogo zacząłem? Nie wiem, czy powodowany własną
złośliwością, czy poleceniem chlebodawcy, poszczuł mnie psem. Ani pies, ani on nie polubili
mojej laski
i sprawa się nie udała. Po incydencie uzgodniliśmy poglądy i z tych uzgodnień jasno wynika,
że dalsze próby dowiedzenia się czegokolwiek z tego źródła skazane są na niepowodzenie.
Wszystko, czego się dowiedziałem, pochodzi od przyjaznej duszy z tutejszej gospody. Ona
właśnie powiedziała mi o zwyczajach doktora i codziennych podróżach powozem.
Jakby potwierdzając jego słowa, ten ostatni podjechał pod dom.
- Nie mogłeś go śledzić?
- Doskonale, Watsonie! Masz dziś genialne pomysły. Rzecz jasna, przyszło mi to do głowy,
a jak zapewne zauważyłeś, nie opodal jest sklep z rowerami. Od właściciela wypożyczyłem
rower i wyjechałem jeszcze przed powozem, starając się, by odległość między nami nie
przekraczała stu jardów. W mieście pomagały mi go śledzić tylne światła, ale gdy znaleźliśmy
się na wsi, zdarzył się niezbyt miły wypadek. Otóż powóz zatrzymał się nagle, doktor
wysiadł, zbliżył się do mnie i w sardoniczny sposób oznajmił mi, iż choć droga jest wąska,
obawia się, że nie na tyle, by jego pojazd blokował mi drogę. Przyznaję, że zrobił to
naprawdę w doskonały sposób.
Przejechałem obok powozu i trzymając się głównej drogi ujechałem parę mil, po czym
zatrzymałem się w dogodnym miejscu, by nań poczekać. Nie pojawił się jednak, widać skręcił
w którąś z licznych bocznych dróg. Przyjechałem z powrotem, nadal nie widząc jego śladu, i
oto teraz dopiero powrócił. Naturalnie z początku nie miałem żadnych powodów, by łączyć te
wyjazdy ze sprawą Godfreya; zająłem się nimi jedynie dlatego, by mieć pełniejszy obraz
poczynań doktora Armstronga, ale po tym wydarzeniu sprawa nabiera nowego znaczenia.
Jeśli ktoś spodziewa się, że będzie śledzony, jest to już samo w sobie podejrzane. Nie
spocznę, dopóki nie wyjaśnię tej zagadki.
- Możemy jutro za nim pojechać.
- Naprawdę? To nie jest takie proste, jak ci się wydaje. Nie znasz okolic Cambridge, a jest
to teren płaski i nie zalesiony, w którym naprawdę trudno się ukryć. W dodatku człowiek,
który nas interesuje, nie jest głupcem, co dobitnie dziś wykazał. Zadepeszowałem do
Owertona, by pod ten adres dał mi znać o każdym nowym wydarzeniu w Londynie, tymczasem
możemy skoncentr-ować się na osobie doktora Armstronga, którego nazwisko pozwoliła mi
przeczytać w urzędzie pocztowym ta miła osóbka. Mogę się założyć, że wie on doskonale,
gdzie jest ten młody człowiek, i jeśli się tego nie zdołamy dowiedzieć, będzie to wyłącznie
nasza wina. Jak dotych-czas, on jest górą, ale znasz mnie i wiesz, że nie pozwolę, by ten
stan rzeczy trwał zbyt długo.
Mimo tego zapewnienia następny dzień minął nie zbliżając nas ani o krok do rozwiązania
zagadki, a przy lunchu dostarczono nam następujący liścik: "Sir, Mogę Pana zapewnić, że
śledząc mnie traci Pan czas. Jak odkrył Pan ostatniej nocy, mam okno w tylnej ściance
powozu,
a zatem jeśli życzy Pan sobie dwudziestomilowej przejażdżki, która przywiedzie Pana do
miejsca, z którego Pan wyjechał - służę uprzejmie: wystarczy, by jechał Pan za mną. Pragnę
też poinformować Pana, że szpiegowanie mnie w żadnym razie nie pomoże Stauntonowi.
Natomiast przekonany jestem, iż największą przysługą, jaką może mu Pan oddać, jest
natychmiastowy powrót do Londynu i poinformowanie swego
chlebodawcy o Pańskich bezowocnych poszukiwaniach. Czas spędzony tutaj, to dla Pana czas
stracony.
Z poważaniem Leslie Armstrong" - Szczery i otwarty przeciwnik - skomentował Holmes.
- No cóż, list ten wzmaga tylko moją ciekawość; zanim stąd wyjadę, muszę ją zaspokoić.
- Jego powóz zajechał - poinformowałem go. - Właśnie wsiada, spoglądając w nasze okna.
Może ja spróbowałbym szczęścia na rowerze?
- Nie, mój drogi. Z całym szacunkiem dla ciebie, ale nie sądzę, byś był godnym dlań
przeciwnikiem. Raczej spróbuję coś osiągnąć za pomocą innych środków. Obawiam się, że
będę zmuszony pozostawić cię samego, gdyż pojawienie się dwóch obcych wypytujących się
o różne rzeczy w tej sielankowej wiejskiej okolicy mogłoby wzbudzić więcej plotek, niż to
potrzebne. NIe wątpię, że znajdziesz coś interesującego w tym szacownym mieście i mam
nadzieję, że wieczorem będę miał dla ciebie lepsze nowiny.
Holmes wrócił ponownie zmęczony i rozczarowany.
- Zmarnowałem dzień, Watsonie - oświadczył. - Znając kierunek, w którym się udał nasz
doktor, spędziłem dzisiejszy dzień na odwiedzaniu wiosek leżących po tamtej stronie
Cambridge i rozmowach z gospodarzami.
Przyznaję, że zwiedziłem spory szmat kraju: Chesterton, Histon, Waterbeach, Oakington.
Nigdzie jednak nie natrafiłem na najmniejszy nawet ślad. Nie można przeoczyć czegoś
takiego, jak codzienne wizyty powozu, i to zupełnie nieznanego. Doktor wygrał drugą rundę.
Czy jest jakiś telegram?
- Owszem, pozwoliłem go sobie otworzyć. Oto treść:
"O Pompeya spytać Jeamy Dixona, Trinity College".
- Zupełnie go nie rozumiem.
- Och, to jasne. Jest to odpowiedź naszego przyjaciela Overtona na pewne pytanie, które
mu wcześniej wysłałem. Prześlę wiadomość do Dixona i pewien jestem, że tym razem
szczęście się do nas uśmiechnie.
~a propos, czy są jakieś wiadomości o tym meczu?
- Owszem, lokalna popołudniówka zamieściła doskonałe sprawozdanie z jego przebiegu.
Oxford wygrał, i to dzięki, co wyraźnie napisano, nieszczęśliwej absencji Godfreya
Stauntona, którego nieobecność na boisku dała się odczuć już w pierwszych minutach meczu.
Brak tego zawodnika tak osłabił atak i obronę, że udaremnił zupełnie wysiłki drużyny.
- Zatem obawy Owertona były uzasadnione - mruknął Holmes.
- W pełni zgadzam się z doktorem Armstrongiem. Futbol nie interesuje mnie zupełnie.
Kładziemy się spać, Watsonie, gdyż dzień jutrzejszy, jak sądzę, będzie męczący i, mam
nadzieję, rozstrzygający.
Następnego ranka, tuż po przebudzeniu, przestraszył mnie widok Holmesa, który siedział
przy kominku ze strzykawką w dłoni. Widząc wyraz mojej twarzy, roześmiał się i położył
strzykawkę na stole.
- Nie, mój drogi, tym razem to nie morfina. Ten drobiazg jest kluczem do naszej zagadki,
a przynajmniej mam taką nadzieję.
Właśnie wróciłem z małego zwiadu i sądzę, że wszystko jest na najlepszej drodze. Zjedz
dobre śniadanie, gdyż udamy się śladem doktora Armstronga i nie będziemy się
zatrzymywać na posiłki, dopóki nie znajdziemy tajemniczego miejsca przeznaczenia.
- Wobec tego najlepiej będzie
zabrać ze sobą drugie śniadanie.
Jego powóz zajechał - oznajmiłem.
- Spokojnie, niech sobie jedzie. Jeśli nam się tym razem nie uda, to przeproszę go
osobiście na piśmie. Zjedz teraz, a potem przedstawię cię komuś, kto jest niezastąpionym
specjalistą w roz-wiązywaniu takich zadań.
Gdy wyszliśmy, Holmes udał się ku stajni. Tu otworzył drewniany kojec, z którego
wyskoczył średnich rozmiarów pies, cały biały w brązowe łaty i z długimi uszami - coś
pośredniego między wyżłem a ogarem.
- Pozwól przedstawić sobie Pompeya - powiedział mój przyjaciel. - Jest chlubą tutejszej
sfory. Choć niezbyt szybki, co widać po jego budowie, jest niezastąpiony na tropie. Cóż,
Pompeyu, może nie jesteś szybki na polowaniu, ale obawiam się, że dwóch londyńczyków i tak
ci nie dotrzyma kroku. Wobec tego pozwól, że założę ci smycz. A teraz chodź i pokaż, co
potrafisz.
Poprowadził psa do bramy wjazdowej domu doktora. Zwierzę obwąchało ją i z piskiem
podniecenia ruszyło w dół ulicy, ciągnąc smycz z całych sił.
Po pół godzinie byliśmy już za miastem, żwawo maszerując wiejską drogą.
- Co ty właściwie zrobiłeś? - spytałem.
- Użyłem nietrwałego i może niehonorowego, ale za to skutecznego w takich wypadkach
środka. Dziś rano spryskałem zawartością strzykawki, którą widziałeś, tylne koła powozu
Armstronga. To anyż, mój drogi, a pies myśliwski pójdzie za tym zapachem na koniec świata.
Armstrong musiałby przejechać przez rzekę, żeby zgubić trop, a nie sądzę, by mu to
przyszło
do głowy. O, szelma! To w ten sposób wtedy mi zniknął!
Pies skręcił nagle z drogi na porośnięty trawą trakt, który pół mili dalej wychodził na inną
drogę, a trop skręcał ostro w prawo, w stronę miasta, z którego właśnie przyszliśmy.
Droga biegła na południe, omijając Cambridge, i dalej w przeciwnym kierunku niż ten,
w którym szliśmy.
- A więc to kółko było tylko na naszą cześć - warknął rozeźlony Holmes. - Nic dziwnego, że
moje poszukiwania w tych wioskach nie dały rezultatu. Trzeba przyznać, że doktorek
rozegrał partię jak prawdziwy zawodowiec grający o dużą stawkę. Na prawo powinno być
Trumpington
i, na Boga, oto i powóz wyjeżdżający zza rogu.
Szybko, Watsonie, albo koniec z nami.
Skoczył w pole, ciągnąc za sobą psa, a ja za nim. Ledwie zdążyliśmy się skryć, gdyż powóz
minął nas z turkotem. Dojrzałem przelotnie doktora Armstronga siedzącego ze zwieszonymi
ramionami i twarzą ukrytą w dłoniach - przedstawiał sobą obraz najwyższej rozpaczy.
Sądząc po wyrazie twarzy mego przyjaciela, także to zauważył.
- Obawiam się, że nasze poszukiwania mogą się smutno skończyć - powiedział po chwili.
- Chodź, Pompeyu, otóż i dom stojący w polu.
Nie mogło być wątpliwości, że oto osiągnęliśmy cel naszych poszukiwań. Pompey z radosnym
skowytem minął bramę, za którą w miękkiej ziemi widać było ślady kół powozu. Przez trawnik,
w stronę drzwi prowadziła wąska ścieżka, toteż Holmes przywiązał psa do pompy i
ruszyliśmy ku budynkowi. Mój towarzysz zapukał lekko zardzewiałą kołatką, ale nie wywołało
to żadnego odzewu.
Domek jednak nie był opuszczony, gdyż do naszych uszu dobiegł
niski dźwięk - coś jakby zawodzenie po niepowetowanej stracie.
Holmes zatrzymał się na chwilę, po czym spojrzał na drogę. Zbliżał się nią powóz, którego
zaprzęgu nie sposób było zapomnieć.
- Doktorek wraca! - krzyknął.
- To upraszcza sprawę. Musimy zobaczyć, co się tam dzieje, zanim się tu zjawi.
Otworzył drzwi i znaleźliśmy się w hallu - zawodzenie było teraz głośniejsze i dochodziło
z góry, toteż pognaliśmy tam co sił w nogach. Mój przyjaciel otworzył uchylone drzwi i obaj
zamarliśmy na progu.
Młoda, piękna kobieta leżała martwa na łóżku. Otwartymi, błękitnymi i niewidzącymi oczyma
wpatrywała się w sufit. W nogach posłania klęczał młody mężczyzna, z twarzą ukrytą w
pościeli; jego ciałem wstrząsał szloch. Był tak pogrążony w rozpaczy, że nie zauważył nas,
dopóki Holmes nie położył mu ręki na ramieniu.
- Pan Godfrey Staunton?
- Tak, ale... spóźnił się pan.
Ona odeszła.
Był zbyt przytłoczony nieszczęściem, by zrozumieć, że nie jesteśmy lekarzami
przysłanymi do pomocy. Holmes chciał mu wyjaśnić nieporozumienie i poinformować o
niepokoju, jaki wywołało jego zniknięcie, gdy na schodach zadudniły ciężkie kroki, a po chwili
w drzwiach pojawił się zaskoczony doktor Armstrong.
- Więc to tak - wykrztusił po chwili. - Osiągnął pan swój cel i z wrodzoną sobie
delikatnością wybrał stosowny do tego moment.
Nie będę nic więcej mówił w obliczu śmierci, ale zapewniam, że gdybym był młodszy, nie
uszłoby panu takie postępowanie na sucho.
- Proszę mi wybaczyć, doktorze, sądzę, że niedokładnie
się rozumiemy - odparł Holmes. - Gdyby był pan łaskaw zejść z nami na dół, wyjaśnilibyśmy
sobie to nieporozumienie.
W parę minut później znaleźliśmy się we trójkę w salonie.
- Słucham.
- Chciałbym na wstępie panu wyjaśnić, że nie jestem opłacany przez Lorda Mount_Janesa,
a moje prywatne sympatie nie znajdują się po stronie tegoż szlachcica.
Gdy ktoś ginie, a jego przyjaciel zwraca się do mnie z prośbą o pomoc, bym odszukał
zaginionego, dokładam wszelkich starań, by to wykonać - tłumaczył mój towarzysz. - Jeśli
stwierdzę, że nie miało miejsca żadne przestępstwo, to robię co mogę, by zatuszować całą
sprawę zamiast rozgłaszać ją wszem i wobec. Skoro w tym przypadku, jak sądzę, nie zostało
naruszone prawo, może pan całkowicie polegać na mojej dyskrecji.
Doktor Armstrong złapał rękę Holmesa i potrząsnął nią silnie.
- Jest pan uczciwym człowiekiem - powiedział. - Źle pana oceniłem i dziękuję Niebiosom,
że wyrzuty sumienia wobec biednego, pozostawionego tu samotnie Godfreya skłoniły mnie do
powrotu i bliższego poznania pana. Wie pan już wystarczająco wiele, reszta jest prosta do
wyjaśnienia. Rok temu ten młodzieniec mieszkał przez pewien czas w Londynie. Zakochał się
tam w córce kobiety, u której wynajmował mieszkanie.
Pokochali się, pobrali. Żona jego była równie miła, co piękna i nie musiał się jej wstydzić.
Ale Godfrey jest dziedzicem tego skretyniałego sknery i był zupełnie pewien, że gdyby
dotarła do jego uszu wieść o małżeństwie, byłoby to równoznaczne z końcem sprzyjającej
mu fortuny.
Znam Godfreya dobrze i darzę go głębokim uczuciem. Zrobiłem
co można, by pomóc im utrzymać ten związek w tajemnicy. Dzięki temu domkowi i wrodzonej
dyskrecji Godfrey do tej pory zachował sekret. Poza mną i służącym, który udał się właśnie
po pomoc do wioski, nikt o niczym nie wiedział. Niestety, cios nadszedł z zupełnie
nieoczekiwanej strony: żona Godfreya zachorowała nagle i to poważnie. Biedak omal nie
oszalał, a musiał jechać do Londynu na ten głupi mecz, gdyż bez wyjaśnienia całej sytuacji
nie miał żadnych powodów, by tam nie być. Starałem się telegraficznie informować go o
stanie zdrowia żony i podtrzy- mywać na duchu. W odpowiedzi na mój telegram wysłał mi
depeszę, o której pan się dowiedział, choć pojęcia nie mam jakim cudem. Nie powiedziałem
mu oczywiście jak groźna jest sytuacja, wiedząc, że jego obecność i tak nic nie pomoże. Ale
ojcu dziewczyny napisałem całą prawdę. On też natychmiast skontaktował się z Godfreyem i
obaj przyjechali tutaj. Dziś rano śmierć położyła kres jej cierpieniom. I to wszystko, panie
Holmes. Jestem pewien, że mogę polegać na dyskrecji pana i pańskiego przyjaciela.
Holmes uścisnął mu dłoń i bez słowa odwrócił się. Wyszliśmy w milczeniu z tego domu żałoby
na dwór, gdzie świeciło słabe, zimowe słońce.
Szlachetnie urodzony kawaler
Zarówno małżeństwo lorda St. Simona, jak i dziwne unieważnienie tego związku dawno już
przestało być tematem zainteresowania w kręgach, w których obracał się nieszczęsny
oblubieniec. Nowe skandale przyćmiły to pechowe małżeństwo, a rozmaite pikantne szczegóły
odciągnęły plotki od
czteroletniego już dramatu. Mam jednakże podstawy sądzić, że nie wszystkie fakty są
znane szerokiemu ogółowi, a ponieważ mój przyjaciel Sherlock Holmes, miał znaczny udział w
roz-wikłaniu całej zagadki, śmiem twierdzić, że żadne wspomnienia nie są kompletne bez tego
epizodu.
Było to na parę tygodni przed moim własnym małżeństwem, kiedy wciąż jeszcze mieszkałem
z Holmesem na Baker Street. Wrócił on wieczorem tegoż dnia i zastał list adresowany do
siebie. Przez cały dzień nie wychodziłem z mieszkania, gdyż niespodziewanie zaczęło padać i
zrobiło się wietrznie, co powodowało nieodmiennie przypominanie się rany od kuli po
afgańskiej kampanii. Siedząc w fotelu, z nogami opartymi na drugim, otoczony stertą gazet,
które zdążyłem już przeczytać, na wpół leżąc oglądałem imponujący herb i monogram na
kopercie, zastanawiając się leniwie, kim też może być szlachetny korespondent mojego
przyjaciela.
- Jest tu godna uwagi epistoła - poinformowałem go, gdy wszedł.
- Twoja poranna korespondencja, jeśli dobrze pamiętam, składa się przeważnie z listów od
sklepikarzy i agentów ubezpieczeniowych.
- Istotnie, twój sąd nie jest pozbawiony podstaw - zgodził się z uśmiechem. - Ten zaś tutaj
wygląda jak jedno z tych niepożądanych i uciążliwych zaproszeń na zebrania towarzyskie, na
których zmuszają człowieka bądź do nudzenia się, bądź do kłamania.
Złamał pieczęć i przebiegł wzrokiem treść listu.
- Patrzcie państwo - mruknął.
- Okazuje się, że to jednak coś interesującego.
- Od szlachetnie urodzonego klienta?
- Jednego z najlepiej
urodzonych w tym kraju.
- Moje serdeczne gratulacje.
- Mogę cię zapewnić, Watsonie, że wysokie urodzenie, czy też jego brak, nie ma dla mnie
żadnego znaczenia, w przeciwieństwie do tego, czy sprawa jest interesująca, czy też nie.
Możliwe, że ta okaże się zupełnie banalna. Czytałeś, jak widzę, najświeższe gazety?
- Owszem - przytaknąłem - patrząc na stertę papierów koło fotela. - Z braku lepszego
zajęcia...
ARTHUR CONAN DOYLE OSTATNIA ZAGADKA SHERLOCKA HOLMESA Po raz pierwszy ujawnione! Modny ostatnio trend usuwania "Białych Plam" na historii nie może ominąć i literatury sensacyjnej. Sir Arthur Conan Doyle napisał kilkadziesiąt opowiadań, których bohaterami byli Holmes i Watson. W Polsce dotąd ukazała się jedynie niewielka ich część. Niniejszy tom jest prezentacją premierową nigdy dotąd w Polsce nie tłumaczonych opowiadań z tej serii. Po raz pierwszy więc czytelniku bierzesz do ręki tom Conan Doyle'a, którego nikt dotąd poza tobą nie czytał. Opowiadania: • Trzej Garridebowie • Sprawy czerwonego kręgu • Sprawa diabelskiej stopy • Druga Plama • Tajemnica Wisteria Lodge • Sprawa kartonowego pudełka
Trzej Garridebowie Mogłaby to być historia równie komiczna, co tragiczna. Jednego człowieka kosztowała spokój, mnie trochę krwi, a jeszcze innego bliższą znajomość z wymiarem sprawiedliwości. A mimo to sprawa miała w sobie coś z komedii. Czym była w rzeczywistości, niech każdy oceni sam. Doskonale pamiętam, kiedy to było, gdyż zdarzyło się w tym samym miesiącu, w którym Holmes odmówił przyjęcia szlachectwa za usługi... być może pewnego dnia je opiszę. Wspominam o tym tylko zdawkowo, gdyż jako jego towarzysz i osoba zaufana zobligowany jestem do unikania jakichkolwiek niedyskrecji. Powtarzam jednak, iż dlatego właśnie jestem w stanie podać dokładną datę, a mianowicie: ostatnie dni czerwca 1902 roku, krótko po rozstrzygnięciu wojny burskiej Holmes spędził kilka dni w łóżku, co było czasami jego zwyczajem, lecz tego ranka pojawił się na śniadaniu z obszernym pismem w dłoni i błyskiem zainteresowania w oczach. - Oto okazja zarobienia paru groszy, mój drogi - oznajmił. - Słyszałeś kiedyś nazwisko "Garrideb"? - Przyznam szczerze, że nie. - Szkoda, gdybyś znał jakiegoś, mógłbyś na tym skorzystać. - Dlaczego? - O, to długa i oryginalna historia. Nie sądzę, byśmy w dotychczasowych badaniach natury ludzkiej natrafili na coś równie specyficznego. Nasz klient będzie tu niedługo, toteż poczekam z omówieniem problemu do czasu jego przybycia. Przedtem spróbujemy tego, co najprostsze. Książka telefoniczna leżała obok mnie, toteż zabrałem się do przerzucania jej stronic. Zwykle takie poszukiwania nie dawały efektu, ale tym razem, ku swemu zaskoczeniu, znalazłem w niej owo dziwne nazwisko. - Mam, Holmesie! - wykrzyknąłem. - Garrideb N. - Przeczytał mój przyjaciel pochylając się nad stronicą - 136 Little Ryder Street, W. Przykro mi cię rozczarować, mój drogi, ale to właśnie nasz człowiek. Ten adres figuruje na jego liście. Potrzebny nam jeszcze jeden, żeby było do pary. Pani Hudson pojawiła się w drzwiach z wizytówką na tacy. Wziąłem ją zaskoczony. - Oto i on! John Garrideb, radca prawny z Moorville w Kansas, Usa - zawołałem. Holmes uśmiechnął się, spoglądając na wizytówkę. - Obawiam się, że będziesz się musiał zdobyć na jeszcze jeden wysiłek, mój drogi. Ten dżentelmen jest również zamieszany w całą historię, choć przyznaję, że nie spodziewałem się dziś go ujrzeć. Jest on jednak w stanie opowiedzieć nam znacznie więcej o całej sprawie i jestem tej opowieści nader ciekaw. W chwilę potem nasz gość był już w pokoju. John Garrideb, radca prawny, był krępym, silnym mężczyzną o świeżo ogolonej, rumianej twarzy, charakterystycznej dla przedstawiciela amerykańskich sfer finansowych. Był to młodzieniec o szerokim i szczerym uśmiechu, choć najbardziej przykuwały uwagę jego oczy - rzadko bowiem widuje się źrenice tak żywe, tak wyraziście i gwałtownie odzwierciedlające każdą myśl.
Miał amerykański akcent, ale nie towarzyszyła mu typowa dla przedstawicieli tej nacji ekscentryczna wymowa. - Pan Holmes? - spytał, spoglądając wpierw na mnie, potem na Sherlocka. - O, to pan! Pańskie fotografie są dość podobne do oryginału. Otrzymał pan list od Nathana Garrideba, prawda? - Proszę usiąść. Jak sądzę, mamy sporo spraw do omówienia - zaproponował mój przyjaciel. - Pan jest oczywiście tym Johnem Garridebem, o którym wspomina niniejszy dokument. Przebywa pan w Anglii już od dość dawna, czyż nie? - Co pana skłania do takiego wniosku? Wydawało mi się, że w oczach naszego gościa czai się podejrzliwość. - Pańskie ubranie jest angielskie. - Czytałem o pańskich metodach - Garrideb roześmiał się nieszczerze. - Ale nigdy nie sądziłem, że sam będę obiektem tych pańskich sztuczek. Jak pan to zauważył? - Krój płaszcza w ramionach, noski butów. Czy ktokolwiek może wątpić? - Cóż, nie miałem pojęcia, że się tak zanglizowałem. Interesy przywiodły mnie tu już jakiś czas temu i stąd to ubranie, prawie w całości kupione w Londynie. Sądzę jednakże, że pański czas jest zbyt cenny, zaś moje skarpetki nie są celem naszego spotkania, toteż, jeśli pan pozwoli, proponowałbym przejść do tych papierów, które ma pan w ręku. Zachowanie Holmesa musiało nieco dotknąć naszego gościa, gdyż jego twarz straciła sporo ze swego radosnego wyglądu i przybrała poważny wyraz. - Spokój i cierpliwość, panie Garrideb - odparł mój przyjaciel łagodnie. - Doktor Watson może panu powiedzieć, że te moje dygresyjki niejednokrotnie kończyły się w całkowicie poważny sposób. Przechodząc zaś do rzeczy, dlaczego pan Nathan Garrideb nie przybył z panem? - Należałoby raczej zadać pytanie, dlaczego on w ogóle pana w to mieszał? - warknął z nagłym gniewem zapytany. - Nie ma pan z tym nic wspólnego. Dwóch dżentelmenów załatwia ze sobą pewną sprawę i oto jeden z nich postanawia wezwać detektywa na pomoc. Widziałem go rano i jestem tu dlatego, że powiedział mi o tym, co zrobił. Nie zmienia to jednak mojej oceny jego postępowania. - O panu nie ma w tym liście nic, poza niewielką wzmianką. Po prostu prosi mnie o pomoc w osiągnięciu celu, który, jeśli się nie mylę, jest równie ważny dla obu panów. Wie, że mam różne możliwości uzyskiwania informacji i jest rzeczą zupełnie normalną, że zwrócił się do mnie. Wyraz rozdrażnienia powoli znikał z twarzy naszego gościa. - Cóż, to zmienia postać rzeczy. Kiedy zobaczyłem się z nim dziś rano i dowiedziałem się, że udał się po pomoc do detektywa, wziąłem jedynie pański adres i z miejsca przybyłem tutaj. Nie lubię policji grzebiącej w prywatnych sprawach. Ale jeśli ograniczy się pan do pomocy w odnalezieniu brakującego nam człowieka, to może to jedynie znacznie ułatwić nasze zadanie. - O to właśnie chodzi - zapewnił go Holmes. - A teraz korzystając z tego, że już pan tu jest, może usłyszymy od pana jak mają się sprawy. Obecny tu mój przyjaciel nie ma pojęcia, o co chodzi, a i ja z przyjemnością posłucham pańskiej relacji. Garrideb przyjrzał mi się niezbyt przychylnym wzrokiem. - Czy on musi wiedzieć? - spytał. - Zazwyczaj pracujemy razem.
- No cóż, właściwie nie jest to żadna tajemnica. By oszczędzić czasu, podam panom fakty pokrótce. Gdybyście panowie pochodzili z Kansas, tłumaczenie, kto to taki Alexander Hamilton Garrideb, byłoby niepotrzebne. Zrobił pieniądze na handlu nieruchomościami, a potem zbożem w Chicago. Kupił za nie tyle ziemi, że mógłby zmierzyć nią obszar niektórych państw w Europie. Wszystko, co leży na zachód od Fort Dodge, wzdłuż Arkansas River, to jego posiadłości. Łąki, pola i lasy, które razem wzięte przynoszą komuś, kto wie, jak z nich korzystać, fortunę. Nie miał krewnych ani rodziny (a jeśli miał, to ja nigdy o nich nie słyszałem), ale był dumny z dziwności i unikalności swojego nazwiska. I to nas właśnie połączyło. Studiowałem prawo w Topeka. Pewnego dnia odwiedził mnie starszy człowiek, uradowany niepomiernie, iż spotkał kogoś, kto nosi to samo nazwisko. To był jego pomysł, by poszukać, czy są na świecie jeszcze inni ludzie o takim nazwisku. Kazał mi znaleźć jeszcze jednego, a gdy mu oznajmiłem, że jestem zbyt zajęty, by włóczyć się po świecie, złożył mi propozycję, która diametralnie zmieniła moje podejście do sprawy. Zmarł rok później, pozostawiając testament, chyba najdziwniejszy, jaki kiedykolwiek sporządzono w stanie Kansas. Podzielił w nim swój majątek na trzy części, jedna z nich przypada mnie pod warunkiem, że znajdę dwóch innych Garridebów, dla których są pozostałe części. Wypada tego po pięć milionów dolarów dla każdego, ale nie mogę dostać z nich ani centa, póki pozostali nie stawią się przed sądem i nie potwierdzą oficjalnie swych nazwisk. Szansa była zbyt kusząca, toteż zawiesiłem praktykę prawniczą i zająłem się poszukiwaniami. W Stanach nie znalazłem ani jednego, a szukałem, proszę mi wierzyć, naprawdę uczciwie. Zająłem się więc starym krajem i w książce telefonicznej Londynu znalazłem pierwszego. Zjawiłem się u niego dwa dni temu, wyjaśniając mu całą sprawę. Ale człowiek ten, podobnie jak i ja, jest samotny, a w testamencie wyraźnie napisano, że chodzi o trzech dorosłych mężczyzn. Jak pan widzi, mamy jeszcze jeden wakat i jeśli pomoże nam go pan zapełnić, z przyjemnością zapłacimy panu honorarium. - Cóż, Watsonie - odezwał się mój przyjaciel - powiedziałem ci, że to niecodzienna sprawa. Dla mnie oczywistym posunięciem jest danie ogłoszenia w gazetach. - Zrobiłem tak, panie Holmes, i nie uzyskałem żadnej odpowiedzi. - No, no. To doprawdy ciekawostka, którą trzeba będzie zająć się poważniej. A tak przy okazji, skoro pan jest z Topeka. Miałem tam znajomego, niestety już nie żyje. Stary doktor Lysander Starr, był burmistrzem w 1890 roku. Znał go pan? - Dobry, poczciwy doktor Starr! - ucieszył się nasz gość. - Jego imię nadal jest żywe w tym mieście. Sądzę, panie Holmes, że najlepiej zrobimy, jeśli każdy z nas spróbuje dalej szukać brakującej osoby i będzie na bieżąco informować pozostałych o postępach. Proponuję spotkanie za dzień lub dwa. Po tych słowach skłonił się i wyszedł. Holmes zapalił fajkę i przez chwilę siedział w milczeniu, z dziwnym uśmieszkiem na ustach. - I cóż? - spytałem w końcu. - Zastanawiam się, mój drogi.
- Nad czym? - Zastanawiam się, Watsonie - powiedział biorąc fajkę w rękę. - Dlaczego na Boga, ten człowiek naopowiadał nam tyle bzdur. Niewiele brakowało, a spytałbym go o to wprost. Wiesz przecież, że czasami najlepszą bronią jest frontalny atak, ale doszedłem w końcu do wniosku, że lepiej będzie pozostawić go chwilowo w przekonaniu, iż udało mu się nas oszukać. Zacznijmy od tego, że nosi angielską marynarkę, wytartą nieco na łokciach, i takież spodnie z wypchniętymi, od co najmniej rocznego noszenia kolanami, a według dokumentów i jego własnych słów jest prowincjonalnym Amerykaninem przybyłym tu nie tak dawno. W londyńskich gazetach nie było żadnych ogłoszeń. Wiesz, że ten dział jest moją ulubioną lekturą i coś takiego nie uszłoby mojej uwadze. Poza tym nigdy nie znałem doktora Starra z Topeka i nie mam pojęcia, czy ktoś taki kiedykolwiek istniał. Sądzę, że nasz gość faktycznie jest Amerykaninem, ale od lat przebywa w Londynie, co znacznie wygładziło jego akcent. Natomiast godny uwagi jest cel, jaki chce osiągnąć poprzez to niewiarygodne poszukiwanie Garridebów, gdyż, zakładając, iż jest to kanalia, przyznać należy, że inteligentna i pomysłowa. Teraz musimy stwierdzić, czy autor tego listu nie jest także oszustem. Zadzwoń do niego, jeśli łaska. Wykręciłem numer i usłyszałem po drugiej stronie piskliwy, drżący nieco głos: - Tak, tu Nathan Garrideb. Czy to pan Holmes? Bardzo chciałbym z nim mówić. Mój przyjaciel wziął słuchawkę i usłyszałem następującą połówkę dialogu: - Tak, był tutaj. Rozumiem, że pan go nie zna... Jak długo?... Tylko dwa dni!... Tak, oczywiście, perspektywa nader nęcąca. Będzie pan w domu wieczorem? Przypuszczam, że nie w jego towarzystwie?... Doskonale, zjawimy się wobec tego. Wolałbym porozmawiać pod jego nieobecność... doktor Watson będzie mi towarzyszył... Z pańskiego listu wnoszę, że nie wychodzi pan często... Tak, około szóstej idealnie mi odpowiada... Nie musi pan o tym informować naszego amerykańskiego przyjaciela... Doskonale, wobec tego do zobaczenia. Zmierzchało już, gdy znaleźliśmy się na Little Ryder Street, jednej z najmniejszych przecznic Edgware Road o rzut kamieniem od osławionego Tyburrn Tree, o którym złe wspomnienia żywe są jeszcze w pamięci co starszych londyńczyków. Dom, do którego kierowaliśmy swe kroki, był dużym budynkiem, zbudowanym we wczesnogregoriańskim stylu, o regularnej fasadzie i jedynie dwóch oknach na parterze. Tam właśnie mieszkał nasz klient, a okna wychodziły z dużego pokoju, w którym spędzał dzień. Holmes zwrócił uwagę na mosiężną tabliczkę z wygrawerowanym nazwiskiem na drzwiach. - Wisi ładnych parę lat, Watsonie. Jest to zatem jego prawdziwe nazwisko, co wydaje się w tej sprawie dość istotne. Klatka schodowa była wspólna dla całego domu, a z listy lokatorów poznać można było innych mieszkańców, oraz instytucje, które miały tu swe biura. Ogólnie wyglądało to bardziej na kącik starych kawalerów, niż na rezydencję mieszczańskich rodzin. Nasz klient otworzył nam drzwi osobiście, gdyż, jak oznajmił, kobieta, która u niego sprząta, wychodzi o #/16#00. Nathan Garrideb okazał się wysokim, chudym osobnikiem, bladym i łysym jak kolano, w wieku mniej więcej sześćdziesięciu lat. Miał trupią twarz o bladej cerze człowieka, któremu obce jest słońce i spacery, a kozia bródka i duże, okrągłe okulary nadawały mu
wygląd kogoś wiecznie ciekawego nowinek. Ogólnie sprawiał wrażenie przyjaznego ekscentryka. Pokój, do którego nas wprowadził, był równie dziwny jak jego właściciel. Wypełniały go szafki i gabloty z okazami geologicznymi i anatomicznymi. Na ścianach wisiały oprawione kolekcje motyli. Na środku pomieszczenia stał stół zawalony najrozmaitszymi szczątkami, spośród których wyzierała mosiężna tuba silnego mikroskopu. Rozglądałem się po wnętrzu zaskoczony wszechstronnością zainteresowań gospodarza - od monet, poprzez instrumenty muzyczne, do skamielin. Nad biurkiem wisiał rząd gipsowych czaszek, opatrzonych napisami "Neandertalczyk", "Heidelberg", "Cromagnon". Nasz gospodarz tymczasem stał przed nami, wycierając kawałkiem skóry jakąś monetę. - Syrakuzy z okresu świetności - wyjaśnił widząc moje zainteresowanie. - Pod koniec znacznie się zdegenerowali. Niektórzy wolą szkołę aleksandryjską, ale ja uważam ich za najlepszych. Krzesło jest tutaj, panie Holmes, tylko proszę mi pozwolić uprzątnąć te kości. A pan... no tak, doktor Watson, jeśli byłby pan tak uprzejmy i odstawił tę japońską wazę... o, doskonale, proszę spocząć. Co prawda, mój lekarz ma mi za złe, że nie wychodzę na powietrze, ale to, co panowie widzą, to całe moje życie. A poza tym, po co mam wychodzić, skoro tyle jest tutaj interesujących problemów. Dokładne skatalogowanie którejkolwiek z tych szaf zabrałoby około trzech miesięcy. Holmes rozejrzał się z ciekawością. - I nigdy pan stąd nie wychodzi? - spytał. - Czasami do Sotheby'ego lub Christee, ale poza tym naprawdę rzadko. Nie jestem już młody, a moje badania zabierają mi sporo czasu. Może pan sobie wyobrazić, panie Holmes, jaki szok, przyjemny co prawda, przeżyłem, słysząc o tym niespodziewanym uśmiechu fortuny. Potrzeba jeszcze tylko jednego Garrideba, z pewnością go znajdziemy. Miałem brata, ale niestety, nie żyje, a żeńskie przedstawicielki rodu nie wchodzą w grę. Ale przecież na świecie musi być jeszcze jakiś Garrideb. Słyszałem, że zajmuje się pan dziwnymi przypadkami i dlatego napisałem do pana. Oczywiście ten dżentelmen z Ameryki miał całkowitą rację, iż najpierw powinienem spytać go o radę, ale działałem w jak najlepszej wierze. - Osobiście sądzę, że postąpił pan rozsądnie - wtrącił Holmes. - Ale, tak na marginesie, zamierza pan osiąść w Stanach? - Ależ skąd! Nic nie skłoni mnie do opuszczenia zbiorów, lecz ten dżentelmen zapewnił mnie, że jak tylko ustalimy nasze prawa, wykupi moją część za pięć milionów dolarów. Jest na rynku z tuzin okazów, które doskonale pasowałyby do mojej kolekcji, a których nie mogę nabyć z powodu braku paruset funtów. A tu! Aż strach pomyśleć, co mógłbym zrobić mając te pieniądze. Stworzyłbym zalążek muzeum narodowego, byłbym Hansem Sloane naszego wieku. Oczy za szkłami błyszczały mu gorączkowo i jasne było, że gotów jest na wszystko, byle tylko znaleźć brakującego przedstawiciela rodu. - Zadzwoniłem jedynie po to, by pana poznać, toteż nie ma powodu, dla którego miałby pan przerywać swe studia - odezwał się mój przyjaciel. - Zawsze wolę osobiście poznać tych, z którymi wiążą mnie interesy. Mam do pana parę pytań, które uzupełnią obraz całej sprawy, w czym i tak znacznie pomógł mi już nasz amerykański przyjaciel.
Rozumiem, że do tego tygodnia w ogóle nie wiedział pan o jego istnieniu? - Dokładnie tak. Zadzwonił w zeszłą środę. - Czy opowiedział panu o naszej dzisiejszej rozmowie? - Tak, przybył tu prosto od pana i był bardzo zdenerwowany. - Dlaczego? - Zdawał się sądzić, że moja prośba do pana stanowi jakąś ujmę na jego honorze. - Czy zaproponował jakieś konkretne działanie? - Nie. - Czy otrzymał lub prosił pana o jakieś pieniądze? - Dotąd nie. - Nie widzi pan też niczego, co chciałby osiągnąć? - Poza celem, o którym mówi od początku, nie. - Czy powiedział mu pan o naszym spotkaniu? - Tak. Holmes pogrążył się w zadumie i zauważyłem, że jest zaskoczony. - Czy w swej kolekcji ma pan jakieś cenne eksponaty? - spytał po chwili. - Nie, nie jestem bogaty i choć ten zbiór jest interesujący, nie jest cenny. - Nie obawia się pan złodziei? - Nie. - Jak długo mieszka pan pod tym adresem? - Prawie pięć lat. Dalsze wypytywanie przerwało niecierpliwe pukanie do drzwi. Ledwie nasz gospodarz je otworzył, do wnętrza wpadł podniecony gość z Ameryki. - Jest! - krzyknął wymachując nad głową jakimś papierem. - Pomyślałem, panie Garrideb, że natychmiast dam panu znać i pogratuluję osobiście. Jest pan teraz bogatym człowiekiem, a nasz wspólny interes został szczęśliwie zakończony. Co do pana, panie Holmes, to możemy jedynie przeprosić za zbędny kłopot. Wręczył naszemu gospodarzowi trzymany w ręku papier. Ten wpatrywał się weń zachłannie. Obaj z Holmesem pochyliliśmy się i przez ramię przeczytaliśmy następujące ogłoszenie: Howard Garrideb Konstruktor maszyn rolniczych. Grabie, łopaty, parowe i ręczne płógi, świdry, wozy, brony i inne narzędzia farmerskie. Urządzenia do studni artezyjskich. Grosvenor Building. Aston. - Wspaniale - gospodarz odzyskał głos. - Mamy wobec tego trzeciego. - Rozpocząłem poszukiwania w Birmingham - wyjaśnił nowo przybyły. - Mój agent przysłał mi to ogłoszenie z lokalnej gazety. Musimy jednak dopilnować sprawy na miejscu. Napisałem do tego dżentelmena i wyjaśniłem mu, że zobaczy się pan z nim jutro w jego biurze około #/16#00. - Chce pan, żebym tam jechał? - A co pan radzi, panie Holmes? Nie sądzi pan, że to byłoby najrozsądniejsze? Dlaczego miałby uwierzyć mnie, obywatelowi obcego państwa? Tymczasem jest tutaj obywatel imperium, z solidnymi referencjami i to, co on powie, w uszach rodaka będzie miało zupełnie inną wagę. Pojechałbym z panem, ale akurat jutro jestem bardzo zajęty, a poza tym zawsze mogę tam dojechać, jeśli tylko napotka pan jakieś problemy. - Cóż, nie jeździłem tak daleko już od paru ładnych lat.
- Drobiazg, panie Garrideb. Spisałem rozkład jazdy pociągów. Wyjedzie pan o #/12#00, a po #/14#00 powinien pan być już na miejscu. Wrócić może pan tej samej nocy. Wszystko, co ma pan tam do zrobienia, to tylko zobaczyć się z tym człowiekiem, wyjaśnić mu sytuację i otrzymać dokument potwierdzający jego nazwisko. Do diabła! W porównaniu z tym, co ja musiałem zrobić, żeby pana znaleźć, ta stumilowa przejażdżka to nic wielkiego. - Zgadzam się - wtrącił nagle Holmes. - W tym, co pan mówi, jest wiele racji. Nathan Garrideb wzruszył z rezygnacją ramionami. - Cóż, jeśli panowie nalegacie, to pojadę. Trudno mi czegokolwiek odmówić zwiastunowi tak wielkich i wspaniałych nowin. - Wobec tego uzgodnione - powiedział mój przyjaciel. - Mam nadzieję, że da mi pan znać zaraz po powrocie. - Osobiście tego dopilnuję - ucieszył się Amerykanin, spoglądając na zegarek. - Przykro mi, ale muszę już iść. Zadzwonię jutro, panie Garrideb, i odwiozę pana na dworzec. Idzie pan, panie Holmes? Nie? W takim razie do zobaczenia, mam nadzieję, że jutro będziemy mieli dla pana ciekawe wiadomości. Zauważyłem, że twarz mego towarzysza rozjaśniła się, gdy niespodziewany gość wyszedł. Poprzednio wyrażała skupienie. - Chciałbym dokładniej zapoznać się z pańskimi zbiorami - zwrócił się Holmes do gospodarza. - W moim zawodzie wszystkie wiadomości, nawet najdziwniejsze, mogą się przydać. A ten pokój jest ich pełen. Po usłyszeniu tych słów Garrideb wyraźnie poweselał. - Wiedziałem, że jest pan inteligentnym człowiekiem. Oprowadzę pana natychmiast, jeśli ma pan oczywiście czas. - Niestety, teraz nie mam, ale okazy są tak doskonale opisane, że nie musi się pan trudzić. Gdybym znalazł czas jutro, czy nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym je obejrzał pod pana nieobecność? - Absolutnie nie. Mieszkanie będzie oczywiście zamknięte, ale pani Sanders jest do #/16#00 w suterenie i wpuści pana. - Doskonale się składa. Mam akurat wolne popołudnie i gdyby pan ją uprzedził o mojej wizycie, zjawię się z prawdziwą przyjemnością. Tak na marginesie, kto jest właścicielem tego budynku? - "Hollowey i Steele" z Edgware Road. A dlaczego pan pyta? - Jeśli chodzi o budynki, to jestem archeologiem amatorem - roześmiał się Holmes. - Zastanawiałem się, czy zbudowano go za królowej Anny, czy później? - Bez wątpienia później. - Tak też sądziłem, ale to i tak bez znaczenia. Do zobaczenia, panie Garrideb, życzę udanej podróży do Birmingham. Ponieważ firma na Edgware Road była już zamknięta, poszliśmy do domu i dopiero po kolacji Holmes wrócił do tego tematu. - Nasza mała sprawa zbliża się ku końcowi - oznajmił. - Nie wątpię, że również wpadłeś na ogólne zarysy rozwiązania. - Przyznam ci się, że nie mam o nim zielonego pojęcia. - Pojęcie powinieneś mieć, gdyż widać jasno jak na dłoni, a kolor ustalimy jutro. Nie zauważyłeś niczego dziwnego w tym ogłoszeniu?
- Zauważyłem, że "pługi" było napisane z błędem. - O, dostrzegłeś to! Moje gratulacje. Drukarz złożył tak, jak dostał w oryginale, ale nie to jest akurat istotne. "Studnie artezyjskie" to typowo amerykańskie określenie. Zresztą samo urządzenie jest w Anglii dość rzadko spotykane. To typowe ogłoszenie z amerykańskiej gazety, a ma być rzekomo anonsem brytyjskiej firmy. Co o tym sądzisz? - Mogę jedynie przypuszczać, że ten Amerykanin sam je ułożył, choć nie wiem, co chciał przez to osiągnąć. - Wyjaśnień jest kilka, ale tylko jedno pasować będzie do jego poczynań. Pewne jest, że chce się pozbyć naszego niedawnego gospodarza z domu i wysyła go do Birmingham. Mogłem go ostrzec, ale po namyśle stwierdziłem, że lepiej będzie oczyścić scenę i przyspieszyć bieg wydarzeń. Jutro, Watsonie, dowiemy się wszystkiego. Holmes wyszedł wcześnie rano, a gdy powrócił na lunch, zauważyłem, że ma zatroskany wyraz twarzy. - Sprawa jest znacznie poważniejsza, niż sądziłem, Watsonie - oznajmił. - Muszę cię uprzedzić, że staje się niebezpieczna, choć wiem równocześnie, że to cię i tak nie powstrzyma. Powinieneś jednak wiedzieć, że kryje się w niej niebezpieczeństwo, i to znaczne. - Cóż, nie pierwszy raz, i mam wrażenie, że nie ostatni. Co konkretnie grozi nam tym razem? - Mamy do czynienia z trudnym przeciwnikiem. Zidentyfikowałem bowiem Johna Garrideba, radcę prawnego z Ameryki. To "Killer" Evans, osobnik o reputacji mordercy. - Wydaje mi się, że nie miałem dotąd przyjemności bliższego poznania go. - No cóż, nie nosisz w pamięci przenośnego archiwum Newgate. Widziałem się z komisarzem Lestrade'em w Scotland Yardzie i choć nie są tam obdarzeni nadmiernie wyobraźnią, to jednak cechuje ich dokładność i rutyna. Pomyślałem sobie, że może uda mi się rozpoznać naszego podopiecznego w ich archiwum, i faktycznie znalazłem jego radosną podobiznę w Galerii Przestępców. Jones Winter, alias Morecroft, alias "Killer" Evans, tak głosił podpis. - Holmes wyjął z kieszeni kopertę. - Zapisałem parę szczegółów jego kariery. Lat czterdzieści sześć, urodzony w Chicago i ścigany za potrójne morderstwo. Dzięki politycznym koneksjom uciekł do Anglii w 1893 roku. W styczniu 1895 w nocnym klubie na Waterloo Road, zastrzelił przy kartach człowieka, ale okazało się, że to tamten zaczął. Zabitym był niejaki Rodger Prescot, słynny fałszerz z Chicago. Evansa zwolniono w 1901 roku. Był pod nadzorem policji, lecz jak dotąd prowadził uczciwe i przykładne życie. To człowiek niebezpieczny, zawsze ma broń i jest gotowy jej użyć w każdej chwili. - Ale o co mu chodzi? - I to zaczyna się wyjaśniać. Byłem w hipotece. Nasz klient, jak sam mówił, mieszka na Little Ryder Street od pięciu lat. Wcześniej mieszkanie stało puste przez cały rok, a poprzednim lokatorem był człowiek o nazwisku Waldron, którego wygląd dobrze tam zapamiętano i który nagle zniknął, nie dając do tej pory znaku życia. Był wysokim mężczyzną, z ciemną brodą i takimiż włosami. Prescot, którego zabił Evans, według danych Scotland Yardu wyróżniał się takim właśnie wyglądem. Jako hipotezę roboczą przyjąłem, że to on właśnie zamieszkiwał ten sam pokój, który nasz nieświadomy przyjaciel zamienił na muzeum. - A dalej?
- Musimy to sprawdzić. Wyjął z szuflady rewolwer i wręczył mi go ze słowami: - Swój ulubiony mam w kieszeni. Jeśli nasz przyjaciel z Dzikiego Zachodu będzie się starał potwierdzić swój przydomek, to lepiej, żebyśmy byli na to przygotowani. Daję ci godzinę na sjestę, a potem pora na finał na Ryder Street. Było już po czwartej, kiedy dotarliśmy do dziwnego apartamentu Nathana Garrideba. Pani Sanders szykowała się wprawdzie do wyjścia, ale wpuściła nas bez wahania, wyjaśniając, że drzwi mają sprężynowy zatrzask, który Holmes solennie obiecał sprawdzić przed wyjściem. Wkrótce potem trzasnęły frontowe drzwi, jej kapelusz przedefilował przed naszym oknem i wiedzieliśmy, że zostaliśmy sami. Holmes błyskawicznie zbadał otoczenie i wybrał stojącą w mrocznym kącie szafkę, odstającą nieco od ściany. Odsunęliśmy ją jeszcze dalej przycupnęliśmy za nią, podczas gdy mój przyjaciel wyjaśniał mi szeptem swe zamiary: - Chciał pozbyć się stąd gospodarza, to nie ulega wątpliwości, a ponieważ ten rzadko wychodzi, wymagało to sporego zachodu. Cały pomysł z Garridebami służył właśnie temu celowi i muszę przyznać, Watsonie, że na swój sposób jest genialny. To wykorzystanie dziwacznego nazwiska, przy braku innych możliwości legalnego wejścia, jest doprawdy godne podziwu. Wykazał w tej sprawie dużo pomysłowości i cierpliwości. - A co jest jego celem? - Właśnie po to tu jesteśmy, żeby się tego dowiedzieć. Nie ma to nic wspólnego z naszym klientem, przynajmniej o ile wiem. Natomiast jest powiązane z człowiekiem, którego zastrzelił i który, być może, był jego wspólnikiem. W tym pokoju kryje się jakiś mroczny sekret. Z początku sądziłem, że Garrideb ma w swych zbiorach jakiś cenny eksponat i nie zdaje sobie z tego sprawy, ale fakt, że niesławnej pamięci Rodger Prescot zamieszkiwał ten pokój, wskazuje na głębsze podłoże sprawy. Cóż, mój drogi, możemy jedynie ćwiczyć cierpliwość i czekać na to, co przyniosą nam najbliższe godziny. Trzeba przyznać, że nie czekaliśmy długo - może po pół godzinie usłyszeliśmy skrzypienie drzwi wejściowych i głośny szczęk klucza w zamku. Po chwili nasz znajomy z Ameryki znalazł się wewnątrz zamykając za sobą cicho drzwi. Rozejrzał się wokół, po czym stwierdziwszy, że jest bezpieczny, zdjął płaszcz i zdecydowanym krokiem kogoś, kto doskonale wie, czego chce, podszedł do stojącego na środku pokoju stołu. Przesunął go na bok, zwinął dywan i wyjętym z kieszeni dłutem zabrał się do usuwania deski w podłodze. Usłyszeliśmy serię niezbyt głośnych trzasków. W chwilę później otworzył się w podłodze prostokąt wejścia, w którym przybysz zniknął z ogarkiem świeczki w dłoni. Nasza chwila nadeszła. Holmes dotknął mojej ręki i razem ruszyliśmy ku drzwiom w podłodze. Poruszaliśmy się ostrożnie, ale mimo to stara podłoga skrzypnęła pod naszymi stopami i głowa Amerykanina wynurzyła się nagle z otworu. Spojrzał na nas z niedowierzaniem, które błyskawicznie zmieniło się we wściekłość, a ta z kolei w niewyraźny uśmiech przywołany na twarz, gdy uzmysłowił sobie, że są weń wycelowane dwa pistolety. - No, cóż - mruknął gramoląc się na górę. - Nie mogę się z panem równać, panie Holmes. Przejrzał pan moją grę od samego początku i szpetnie mnie wykiwał. Przyznaję, że mnie pan pokonał i... Szybkim jak mgnienie oka ruchem wyciągnął zza paska spodni rewolwer i dwukrotnie
nacisnął spust. Poczułem na udzie dotyk rozpalonego żelaza i ujrzałem, jak broń Holmesa opada na głowę strzelającego. Ten rozciągnął się na podłodze, z krwawiącą raną na czole. Mój przyjaciel zabrał mu broń i sprawdził, czy przypadkiem nie ma drugiego rewolweru. Następnie podszedł do mnie i ostrożnie poprowadził w stronę krzesła. - Nie jesteś ranny? Watsonie, na Boga, to chyba nic poważnego? To stwierdzenie warte było rany, nawet nie jednej - poznać tę głębię lojalności i przywiązania, jaka kryła się pod zimną maską. Jego błękitne oczy przez moment były zamglone, a pewne zwykle dłonie drżały. Przez tę chwilę widziałem serce równie wielkie, co umysł, choć przez wszystkie te lata nie zdawałem sobie sprawy z tej wielkości. - To nic, Holmesie, zwykłe skaleczenie. Holmes rozciął mi nogawkę spodni i odetchnął z ulgą. - Masz rację, to tylko powierzchowny postrzał - spojrzał płonącym wzrokiem na ruszającego się więźnia. - Masz szczęście, gdybyś zabił Watsona, nie wyszedłbyś stąd żywy. A teraz, co masz nam do powiedzenia? Okazało się, że nic. Wspierając się na ramieniu Holmesa zajrzałem do otworu. Prowadził do niewielkiej piwniczki, oświetlonej migotliwym blaskiem świeczki przyniesionej przez Evansa. Na pierwszy rzut oka dostrzegłem jakąś przerdzewiałą maszynerię, bele papieru i rzędy butelek, a potem niewielkie, starannie poukładane na stole paczuszki. - Prasa drukarska - mruknął Holmes. - I owszem - nasz więzień z trudem dobrnął do krzesła i opadł na nie z ulgą. - Największy i najlepszy punkt fałszowania funtów w całym Londynie. Pordzewiałe urządzenie to maszyna Prescota, a w paczuszkach na stole jest dwa tysiące banknotów po sto funtów każdy, które bez mrugnięcia okiem zostaną przyjęte w każdym banku. Proszę wziąć ile chcecie, i zakończmy tym samym sprawę. Holmes parsknął śmiechem. - Nie robimy takich rzeczy, panie Evans. W tym kraju nie ma dla pana kryjówki. To pan zastrzelił Prescota? - Ja... I uczciwie odsiedziałem za to pięć lat, choć to on pierwszy wyciągnął broń. Za ten dobry uczynek powinienem dostać od was medal, i to wielkości talerza. Nikt nie jest w stanie odróżnić jego banknotów od tych, jakie emituje Bank Anglii. Gdybym go nie zastrzelił, zalałby nimi całe państwo. Byłem jedynym, który wiedział, gdzie je produkuje, i chyba was nie dziwi, że chciałem się tu dostać. Możecie sobie panowie wyobrazić, jak się czułem, stwierdziwszy, że siedzi tu ten łowca robaków o głupim nazwisku, nie mający o niczym pojęcia i nie opuszczający tych czterech ścian ani na krok. Może byłoby rozsądniej usunąć go z drogi definitywnie, co nie stanowiłoby żadnego problemu, ale nigdy dotąd nie zastrzeliłem nikogo, kto nie miał w ręku broni. Proszę mi powiedzieć, panie Holmes, kiedy popełniłem błąd? Nic nie zrobiłem temu staremu; nie drukowałem tych pieniędzy. O co więc mnie pan oskarży? - O usiłowanie zabójstwa. Ale to już nie ja, zajmie się tym policja. Nam zależało jedynie na wyjaśnieniu całej sprawy. Bądź tak uprzejmy Watsonie, i zadzwoń do Scotland Yardu. Nie będzie to całkiem niespodziewany telefon, ale lepiej ich nie denerwować. Tak przedstawiają się fakty w sprawie "Killera" Evansa i jego godnej uwagi pomysłowości. Dowiedzieliśmy się potem, że Nathan Garrideb nigdy nie doszedł do siebie po ciosie spowodowanym rozwianiem marzeń o fortunie. Ostatnie, co o nim wiem, to że znalazł się w
domu opieki społecznej w Brixton. W Scotland Yardzie natomiast odkrycie warsztatu Prescota było świętem - wiedzieli, że taki istniał, ale nie mieli pojęcia gdzie; a po śmierci fałszerza stracili nadzieję na jego odnalezienie. Było niezaprzeczalnym faktem, że banknoty stanowiły klasę wśród fałszerstw i gdyby znalazły się na rynku, byłyby bardzo trudne do wychwycenia. Chciano nawet dać Evansowi ten medal wielkości talerza, ale sąd miał inny pogląd na całą sprawę i "Killer" wrócił w cień murów, które tak niedawno opuścił. Zaginiony sportowiec Co prawda, byliśmy już z Holmesem przyzwyczajeni do dziwnych telegramów przychodzących na Baker Street, ale ten, który nadszedł owego zimowego poranka przed siedmiu czy ośmiu laty utkwił mi szczególnie w pamięci. Był zaadresowany do Sherlocka i brzmiał następująco: "Proszę mnie oczekiwać. Straszne nieszczęście. Zaginął prawoskrzydłowy, nie zastąpiony jutro. Overton" - Nadany na Strand o #/10#30 - oznajmił Holmes oglądając depeszę. Overton musiał być mocno podniecony, gdy go wysyłał, stąd ta nielogiczność i nieprzejrzystość. Myślę, że zjawi się tu niebawem, i to zanim skończę czytać "Timesa". Od niego dowiemy się wszystkiego. Nawet najgłupsza sprawa będzie jakąś odmianą w tych nudnych czasach. Od dłuższego czasu nic ciekawego nam się nie trafiło. Zacząłem się już nawet bać o Holmesa, gdyż dotychczasowe doświadczenia nauczyły mnie, iż takie przedłużające się okresy bezczynności są niebezpieczne dla aktywnego umysłu mego przyjaciela przyzwyczajonego do ciągłej pracy. Przez lata odzwyczajałem go od uciekania się w takich przypadkach do narkotyków, ale wiedziałem też, że przeciwnik nie zginął, a jedynie zasnął, gotów w każdej chwili zbudzić się z letargu. Poznawałem to po oczach Holmesa, gdy przeciągały się okresy bezczynności, i dlatego wdzięczny byłem temu Overtonowi, kimkolwiek był, za przerwanie ową wiadomością apatii, groźniejszej dla mojego przyjaciela niż wszystkie związane z jego zajęciem niebezpieczeństwa razem wzięte. Jak się spodziewaliśmy, telegram niewiele wyprzedził nadawcę, którego przybycie oznajmił nam bilet wizytowy. Cyril Overton z Cambridge, potężnie zbudowany i umięśniony, wypełniał prawie całą futrynę swymi barami atlety, przyglądając się nam kolejno sympatycznymi, choć zaniepokojonymi oczyma. - Pan Sherlock Holmes? Mój towarzysz skłonił się w milczeniu. - Byłem w Scotland Yardzie i widziałem się z inspektorem Hopkinsem, który poradził mi zwrócić się do pana. Powiedział też, że jego zdaniem moja sprawa bardziej nadaje się dla pana, niż dla policji. - Proszę więc usiąść i wyjaśnić mi, o co chodzi. - To okropne, panie Holmes! Sam się dziwię, że jeszcze nie osiwiałem. Godfrey Staunton: słyszał pan oczywiście o nim? Jest on po prostu centralnym elementem planu gry całej drużyny. Wolałbym, żeby mi zabrakło trzech innych graczy niż jego. Obojętnie, w ataku czy obronie, nie ma sobie równych.
Co teraz robić? Mam co prawda rezerwowego, nazywa się Moorhause, ale został źle przeszkolony i ciągle zapuszcza się na prawo, zamiast pilnować swego miejsca w linii. Ma dobry wykop, ale zły sprint i brak mu wyczucia sytuacji. Morton czy Johnson z Oxfordu załatwią się z nim bez problemów. Stevenson z kolei dobrze biega, ale nie trafi z dwudziestki piątki, a skrzydłowy, który tego nie umie nie wart jest w ogóle wzmianki. Nie, panie Holmes, jeśli nie pomoże mi pan odnaleźć Godreya, jesteśmy skończeni. Holmes przysłuchiwał się temu z rozbawieniem, zwłaszcza że przemowa obfitowała w gwałtowne gesty i ożywioną mimikę gościa akcentującego każde zdanie silnym uderzeniem pięści w kolano. Gdy zamilkł, mój przyjaciel sięgnął po "leksykon" i przestudiował uważnie literę "S". - Jest tu Arthur H. Staunton, początkujący fałszerz - mruknął. - I Henry Staunton, którego pomogłem powiesić. Ale Godfrey jest dla mnie zupełnie nową postacią. Teraz nasz gość wyglądał na zupełnie zaskoczonego. - Ale... słyszałem, że pan wie o wszystkim, co się dzieje na świecie - wyjąkał. - Przepraszam pana. Wobec tego, jeśli nie słyszał pan o Godfreyu Stauntonie, to nie zna pan również Cyrila Overtona? Holmes przytaknął z uśmiechem. - Święty Boże! - jęknął Overton. - Byłem rezerwowym Anglii przeciwko Walii, i to przez cały rok. Ale nie o to chodzi. Nigdy bym nie przypuścił, że jest ktoś w tym kraju, kto nie słyszał o Godfreyu Stauntonie, najlepszym prawoskrzydłowym z Cambridge, Blackheth. Dobry Boże! Panie Holmes, na jakim świcie pan żyje? Tym razem Holmes, nie mogąc się opanować, parsknął śmiechem. - Pan żyje w innym świecie, niż ja - odparł. - W świecie znacznie zdrowszym i przyjemniejszym. Moje zainteresowania rozciągają się na wszystkie prawie afery towarzyskie, ale sportu jak dotąd nie objęły, co jest zresztą najlepszym dowodem zdrowia i pogody tej sfery zainteresowań angielskiego społeczeństwa. Jednakże pańska wizyta przekonuje mnie, że tu również jest pole do popisu dla moich umiejętności. Proszę więc się uspokoić, przejść do porządku nad tym, że nie orientuję się w ogóle w tych sprawach i dokładnie opowiedzieć mi, co się stało i jak mogę panu pomóc. Twarz młodzieńca wskazywała jasno, że jest on bardziej przyzwyczajony do używania mięśni, niż głowy, ale stopniowo, z powtórzeniami i przerwami, których pozwolę sobie nie przytaczać, opowiedział nam dziwną historię. - Wygląda to tak, panie Holmes. Jestem kapitanem zespołu piłkarskiego Unirex Cambridge, a Godfrey to mój najlepszy zawodnik. Jutro gramy mecz z Oxfordem, tu, w Londynie. Przyjechaliśmy wszyscy wczoraj i zamieszkaliśmy w prywatnym hotelu "Bentley". O godz. 10 wieczorem sprawdziłem, czy wszyscy udali się na spoczynek, jako że mocny i długi sen jest niezbędny do tego, by być w dobrej formie. Zamieniłem też przy okazji parę słów z Godfreyem, zanim położył się spać. Wydał mi się blady i zaniepokojony, ale na moje pytania odparł, że nic mu nie jest, tylko trochę boli go głowa. Wyszedłem życząc mu dobrej nocy. Jednakże niepokoił mnie jego stan. W pół godziny później portier poinformował mnie, że zjawił się jakiś podejrzany typ z wiadomością dla niego. Godfrey jeszcze nie spał, gdy mu ją doręczono do pokoju. Przeczytał
i jak rażony gromem padł na krzesło, co tak przeraziło portiera, że chciał biec po lekarza i po mnie. Ale Godfrey powstrzymał go, wypił nieco wody i najwyraźniej zebrał się w sobie, gdyż zszedł do oczekującego posłańca. Zamienili parę słów i wyszli. Portier zauważył, że udali się w kierunku Strand. Dziś rano pokój Godfreya okazał się pusty, a łóżko nadal pościelone. Wszystkie jego rzeczy były na tym samym miejscu, co wczoraj, gdy się rozstaliśmy. A zatem oddalił się poprzedniego wieczora po otrzymaniu nagłej wiadomości, wraz z tym obcym i zniknął, nie dając znaku życia. To prawdziwy sportowiec, panie Holmes, i z całą pewnością nie zrobiłby tego dobrowolnie przed tak ważnym meczem, gdyby nie zaszło coś nagłego i nieprzewidzianego. Mam przeczucie, że zniknął na dobre i że nigdy go więcej nie ujrzymy. Holmes wysłuchał opowieści z uwagą, po czym zapytał: - Co pan zrobił? - Zatelegrafowałem do Cambridge, czy mają jakieś wiadomości od niego i dostałem odpowiedź, że nikt go nie widział. - Mógł tam dojechać w nocy? - Owszem kwadrans po #/23#00 jest ostatni pociąg. - Ale z tego, co pan wie, nie pojechał nim? - Nikt go tam nie widział. - Co pan uczynił dalej? - Zatelegrafowałem do Lorda Mount_Janesa. - Dlaczego? - Godfrey jest sierotą, a najbliższym jego krewnym jest właśnie Lord Mount_Janes. O ile dobrze pamiętam, jest on wujem Godfreya. - Rzuca to nowe światło na sprawę - mruknął mój przyjaciel. - To jeden z najbogatszych ludzi w Anglii. Tak mówił Godfrey. - I byli blisko spokrewnieni? - Jest jego jedynym spadkobiercą, a stryj ma już ponad osiemdziesiąt lat i podagrę, która mocno mu dokucza. Poza tym, jak słyszałem, jest strasznym skąpcem. Nigdy nie dał Godfreyowi ani szylinga, choć trzeba przyznać, że zapisał mu wszystko. - Czy dostał pan odpowiedź na swój telegram? - Nie. - A jaki, pańskim zdaniem, cel miałby Godfrey, by się tam udać? - No cóż, coś go trapiło. Jeśli chodziło o pieniądze, to zrozumiałe, że udał się do najbliższego krewnego, zwłaszcza że ten ma ich w bród. Co prawda, szansa na ich uzyskanie byłaby nikła, ale jeśli nie miał innego wyjścia... - Cóż, wyjaśnimy to, sądzę, dość szybko, ale nie rozwiązuje to sprawy nocnych odwiedzin i wrażenia, jakie wywarła na nim otrzymana wiadomość. Overton złapał się za głowę szepcząc: - Nic z tego nie rozumiem. - Proszę się uspokoić, mamy piękny dzień, a ja z przyjemnością zajmę się tą sprawą - pocieszył go Holmes. - Radziłbym panu przygotować się do meczu nie biorąc pod uwagę tego młodzieńca. Powodem jego nieobecności musi być, jak sam pan powiedział, nader istotna przyczyna, która może zatrzymać go przez jakiś czas. Chodźmy do hotelu zobaczyć, czy portier może coś dodać do tego, co już panu powiedział.
Holmes był mistrzem w wydobywaniu prawdy od świadków i dość szybko w opuszczonym pokoju Stauntona dowiedział się wszystkiego, co wiedział lub przypuszczał portier. Nocny gość nie był ani robotnikiem, ani dżentelmenem. Portier opisał go jako "średnio zamożnego", około pięćdziesiątki, o potarganej brodzie, bladej twarzy i spokojnym w kolorach i kroju ubraniu. Sam wydawał się mocno zdenerwowany - drżała mu ręka, gdy podawał list. Godfrey wsunął go w kieszeń, wychodząc z pokoju, a obecnemu nie podał nawet ręki. Zamienili kilka słów, z których portier usłyszał jedynie "czas", i wyszli - zegar hotelowy wskazywał wtedy godz. 22.30. - Podsumujmy - Holmes usiadł na łóżku Stauntona. - Jesteście dziennym portierem, nieprawdaż? - Tak, sir. Kończę pracę o jedenastej. - Nocny portier, jak rozumiem, nic nie zauważył? - Nie, sir. Jedna para wróciła późno z teatru, poza tym nikogo nie było. - Cały dzień byliście wczoraj na służbie? - Oczywiście, sir. - Czy przed nocną wizytą nie było żadnych listów do pana Stauntona? - Był telegram. - Ciekawe, o której? - Około osiemnastej. - Gdzie przebywał Staunton, gdy mu go doręczyliście? - Tutaj, w swoim pokoju. - Byliście przy tym, gdy go czytał? - Tak, czekałem, czy będzie odpowiedź. - Była? - Tak, sir. Sam ją napisał. - Wysłaliście ją? - Nie, sir. Sam ją zaniósł na pocztę. - Ale pisał w waszej obecności? - Tak, sir. Ja czekałem przy drzwiach, a on siedział przy stole. Gdy skończył pisać, powiedział, że sam ją wyśle. - Czym pisał? - Piórem. - Czy na tych formularzach telegraficznych, które leżą na stole? - Tak, sir. Na pierwszym z góry. Holmes podniósł się żywo, wziął ze stołu leżący tam stosik i dokładnie obejrzał przy oknie. - Szkoda, że nie użył ołówka - mruknął rozczarowany. - Jak z pewnością zauważyłeś, Watsonie, tekst często odbija się na następnej stronicy, co niejednego złoczyńcę zaprowadziło już za kratki. Tu jednak nie ma ani śladu. Natomiast bibularz powinien nam być wielce pomocny, jeśli tylko pióro było grube... O, nie mówiłem? - Wyjął z bibularza kartkę, na której znajdowały się następujące hieroglify: "Eżkat ąksob ćotil an, iman z źdąb" - Niech pan przyłoży to do lustra. - Overton był silnie podniecony. - Nie ma potrzeby - uspokoił go Holmes. - Bibuła jest cienka, wystarczy spojrzeć na odwrotną stronę. Patrzcie. - Odwrócił kartkę i przeczytaliśmy: "Także bądź z nami na litość boską".
- Jest to więc zakończenie telegramu, który wysłał na parę godzin przed swym zniknięciem. Co najmniej sześć słów tej wiadomości umknęło nam, ale to, co zostało, wskazuje wyraźnie, że piszącemu zagrażało poważne niebezpieczeństwo, z którego ktoś mógł go wybawić. Wraz z nim wplątana w sprawę była przynajmniej jeszcze jedna osoba, stąd użyta w telegramie liczba mnoga. Najprawdopodobniej był to ów blady brodacz o niezbyt silnych nerwach. Pozostaje pytanie: co mają ze sobą wspólnego? I jeszcze jedno: kto jest adresatem tego wezwania o pomoc? Praktycznie nasze zadanie sprowadza się do znalezienia odpowiedzi na te dwa pytania - zakończył mój przyjaciel. - W zasadzie wystarczyłoby znaleźć adresata - zasugerowałem. - Właśnie, mój drogi Watsonie. To samo przyszło mi do głowy. Ale pozwolę sobie zauważyć, że gdybyśmmy poszli na pocztę i zażądali wglądu w depesze, nie spotkalibyśmy się ze zrozumieniem i pomocą ze strony urzędników tej instytucji. Nie wątpię jednak, że przy odrobinie sprytu i finezji uda nam się ten cel osiągnąć. Teraz chciałbym w pana obecności, panie Overton, przejrzeć leżące na stole papiery. Leżało tam sporo listów, rachunków i notatek, które Holmes przejrzał uważnie. - Nic - mruknął w końcu. - Pański przyjaciel był, jak rozumiem, zupełnie zdrowy i nie uskarżał się na żadne dolegliwości? - Był zdrów jak ryba. - Czy kiedykolwiek chorował w czasie, w którym panowie się znacie? - Nie. Raz skaleczył się w rękę, innym razem skręcił nogę, ale przy czynnym uprawianiu sportu to się zdarza. - Być może nie był tak całkiem zdrów, jak się panu wydaje. Myślę, że coś mu jednak dolegało, ale zachował to w tajemnicy. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, zabiorę te dwie kartki. Mogą nam być nader pomocne w ustaleniu prawdy. - Chwileczkę! - rozległo się za naszymi plecami. Głos był dość żałosny, toteż obejrzeliśmy się jak na komendę. W drzwiach stał, postękując i trzęsąc się, zasuszony starzec, niewysokiego wzrostu, ubrany w staromodne, zużyte czarne ubranie i takiż cylinder. Na szyi nosił białą chustę. Sprawiał wrażenie biednego pastora albo emerytowanego urzędnika niższego szczebla. Jednakże mimo dziwnego, niepokaźnego wyglądu jego głos przyzwyczajony był do rozkazywania, a zachowanie zwracało uwagę. - Kim pan jest i jakim prawem dotyka pan tych papierów? - spytał. - Jestem prywatnym detektywem, zobowiązanym do wyjaśnienia zagadki zniknięcia ich właściciela. - O, doprawdy? A wobec kogo jest pan zobowiązany? - Wobec mojego klienta, tu obecnego przyjaciela pana Stauntona, którego skierował do mnie Scotland Yard. - A kim pan jest? - to pytanie skierowane było do Overtona. - Cyril Overton. - Aa, to pan wysłał do mnie telegram! Jestem Lord Mount_Janes i przybyłem tu tak szybko, jak mógł mnie przywieźć autobus. Wynająłeś więc pan detektywa? - Tak, sir. - I gotów pan jesteś zapłacić za jego usługi? - Nie wątpię, że uczyni to Godfrey, gdy go znajdziemy.
- A jeśli go nie odnajdziecie? No, odpowiedz pan. - W takim przypadku bez wątpienia zapłaci jego rodzina. - Nic podobnego! Jestem całą rodziną, jaką ma ten młody człowiek, i nie ponoszę odpowiedzialności za jego zobowiązania. Nie dam ani pensa! Rozumiesz pan, panie detektyw? Jeśli wydaje mu się inaczej to dlatego, że zebrałem trochę grosza dzięki mej oszczędności i nie zamierzam jej teraz zaprzestać. Co zaś się tyczy papierów, w których żeś pan tak beztrosko grzebał, to oznajmiam, że jeśli było tam cokolwiek wartościowego, to będziesz pan dokładnie rozliczony z tego, co pan z nimi zrobisz. - Doskonale - odparł Holmes. - A teraz mógłby mi pan powiedzieć, co sądzi o zniknięciu tego młodego człowieka? - Nic nie sądzę, mój panie. Jest za duży i za stary, by nie potrafić zatroszczyć się o siebie. A jeśli był na tyle głupi, że zaginął, to ja bynajmniej nie zamierzam ponosić kosztów poszukiwań. - Rozumiem dokładnie pańskie stanowisko - w oczach Holmesa czaiła się złośliwość, co tylko ja zauważyłem - ale z całą pewnością pan niedokładnie rozumie moje. Godfrey Staunton zdaje się być nierozważnym człowiekiem. Jeśli go porwano, to nie dla czegokolwiek, co sam posiada. Wieść o pańskim majątku jest szeroko rozpowszechniona, nie tylko w Anglii, ale i poza jej granicami, sir. Jest całkiem możliwe, że gang złodziei porwał pańskiego siostrzeńca, by uzyskać od niego informacje dotyczące pańskiego domu, skarbów i przyzwyczajeń. Twarz nowo przybyłego zbladła tak bardzo, że dorównała kolorowi chustki na szyi. - Wielki Boże! - pisnął. - Co za pomysł? Nic podobnego nawet mi na myśl nie przyszło! Co za łotry! Ale Godfrey to dobry chłopak, nie zdradziłby własnego stryja. Srebra jeszcze dzisiaj oddam do banku, a pan niech nie szczędzi trudów. Proszę zrobić wszystko, żeby go sprowadzić całego i zdrowego. Co do pieniędzy, to na piątkę, czy dziesiątkę może pan zawsze u mnie liczyć. Choć udobruchany i wstrząśnięty, nie był nam w stanie jednakże udzielić informacji, które mogłyby być pomocne, gdyż prawie nic nie wiedział o prywatnym życiu swego siostrzeńca. Naszą jedyną nadzieją pozostał telegram, toteż pozbyliśmy się zarówno lorda, jak i Overtona, który udał się na konferencję z resztą drużyny, by powiedzieć im o nieszczęściu, jakie ich spotkało i skierowaliśmy się do najbliższego urzędu telekomunikacyjnego. - Spróbujemy szczęścia - powiedział Holmes, gdy zatrzymaliśmy się przed drzwiami. - Rzecz jasna, mając nakaz moglibyśmy oficjalnie przejrzeć te telegramy, ale jeszcze nie teraz. Nie sądzę też, żeby w tak wielkim urzędzie zapamiętywali twarze klientów. Chodźmy zatem. - Przepraszam, że panią fatyguję - odezwał się uprzejmie do młodej urzędniczki w okienku "telegramy". - Wczoraj nadałem tu telegram i zrobiłem niewielki błąd. Nie mam dotąd odpowiedzi i obawiam się, że go nie podpisałem. Mogłaby mi pani pomóc? Panienka wzięła do ręki stertę formularzy. - O której godzinie pan tu był? - spytała. - Tuż po osiemnastej. - Do kogo był adresowany? Holmes spojrzał na nią błagalnie i położył palec na ustach. Ostatnie słowa brzmiały: "na litość boską!" - szepnął zmartwiony. - Jestem niepocieszony, że nie mam odpowiedzi. Urzędniczka wyciągnęła jeden z formularzy.
- Zgadza się, jest bez podpisu - oznajmiła, kładąc go przed Holmesem. - To dlatego nie ma odpowiedzi - ucieszył się mój przyjaciel. - Ależ głupiec ze mnie. Do widzenia pani i serdecznie dziękuję. Ledwie znaleźliśmy się na zewnątrz, zachichotał i zatarł ręce z radości. - I co? - spytałem. - Robimy postępy, mój drogi. Miałem siedem różnych pomysłów, jak obejrzeć telegram, ale, doprawdy, nie liczyłem na to, że już pierwszy okaże się skuteczny. - A co przez to uzyskałeś? - Punkt wyjścia naszego śledztwa - oznajmił zatrzymując dorożkę. - Kings Cross Station. - Wybieramy się więc w podróż? - Pojedziemy odwiedzić stare Cambridge. Wszystko wskazuje na to, iż tam właśnie znajdzie się rozwiązanie. - Powiedz mi - zapytałem, gdy znaleźliśmy się w pojeździe - czy masz jakieś podejrzenia co do powodów jego zniknięcia? Nie sądzę, bym spotkał dotąd sprawę, której motywy byłyby bardziej niejasne. Tego, co powiedziałeś jego stryjowi, nie myślisz chyba naprawdę? - Przyznaję, mój drogi, że nie wydaje mi się to zbyt prawdopodobne. Ale było doskonałym pretekstem, by zainteresować tego wielce nieprzyjemnego starca. - I w rzeczy samej zainteresowało. Ale jaką masz alternatywę? - Mógłbym wymienić parę. Musisz przyznać, że dość zastanawiający jest fakt, iż wypadek ów miał miejsce na krótko przed meczem. Nieobecność Godfreya na boisku przesądza o wyniku spotkania. Może to być oczywiście przypadek, ale dość niezwykły. Sport amatorski wolny jest od zakładów, ale nikt nie broni publiczności obstawiać wygranych. Niewykluczone, że komuś opłacało się wyeliminować zawodnika na podobieństwo konia z wyścigów. To jedno wyjaśnienie. Po drugie, jest on dziedzicem fortuny i może chodzić o najzwyklejsze w świecie porwanie dla okupu. - Żadna z tych wersji nie wyjaśnia jednakże sprawy telegramu. - Słusznie, Watsonie. Telegram nadal pozostaje jedyną konkretną przesłanką, z jaką mamy do czynienia, i nie możemy sobie pozwolić na to, by o nim zapomnieć. Właśnie aby wyjaśnić jego znaczenie, jesteśmy teraz w drodze do Cambridge i, choć sprawa jest nieco zagmatwana, byłbym zaskoczony, gdybyśmy przed wieczorem jej nie wyjaśnili lub nie dokonali znacznych postępów. Było już ciemno, gdy znaleźliśmy się w starym, uniwersyteckim mieście. Ze stacji wzięliśmy dorożkę i pojechaliśmy do oddalonego ledwie o parę minut jazdy domu doktora Leslie Armstronga. Dom był przestronny, położony przy jednej z głównych ulic. Po dość długim oczekiwaniu znaleźliśmy się w gabinecie gospodarza, który przyjął nas siedząc za biurkiem. O tym, jak dalece przestałem być na bieżąco ze swoim zawodem, świadczy fakt, że nazwisko Armstrong było mi całkowicie obce, a był on wówczas nie tylko jednym z najznakomitszych profesorów swej uczelni, ale także jedną z najtęższych głów w tej gałęzi nauki, uczonym o euro-pejskiej sławie. Mimo to, nawet jeśli się go nie znało, nie sposób było, nie być pod wrażeniem tej twarzy, przenikliwych, ukrytych pod krzaczastymi brwiami oczu, oraz masywnej, wykutej jakby z granitu szczęki. Człowiek bystrego umysłu i głębokiego charakteru, uważny i rzutki, pewny siebie, lecz uczynny dla innych - tak oceniłem go jeszcze
przed rozmową. Trzymał w dłoni wizytówkę mojego przyjaciela i przyglądał się jej z niezbyt miłym wyrazem twarzy. - Słyszałem o panu, panie Holmes i zdaję sobie sprawę, czym pan się zajmuje, choć z góry uprzedzam, że nie pochwalam tego zajęcia. - Podobnie jak wszyscy przestępcy tego kraju - odparł Holmes spokojnie. - Dopóki pańskie wysiłki są skierowane na zwalczanie przestępczości, powinny mieć poparcie każdego uczciwego członka społeczeństwa, choć osobiście nie wątpię, że oficjalny aparat ścigania jest wystarczająco sprawny. Zupełnie inna sprawa, gdy wdziera się pan w czyjeś prywatne życie, wywleka na światło dzienne sekrety rodzinne i marnuje czas osób, które są bardziej zajęte niż pan. W tej chwili powinienem pisać rozprawę naukową, a nie rozmawiać z panem. - Nie wątpię w to, a jednak ta rozmowa może okazać się ważniejsza od rozprawy naukowej. Tak na marginesie, zmuszony jestem poprawić pana. Robimy dokładnie coś przeciwnego niż to, co pan powiedział: staramy się, by jak najmniej osobistych spraw przeniknęło do wiadomości publicznej, co niechybnie nastąpiłoby, gdyby sprawą zajęły się czynniki oficjalne. Może pan mnie uważać za pioniera, który wyprzedza regularne siły policyjne w tym kraju. Pana natomiast chciałbym zapytać o Godfreya Stauntona. - A konkretnie? - Zna go pan, prawda? - Jest moim bliskim przyjacielem. - Wie pan o tym, że zniknął? - Ach, w rzeczy samej? - wyraz twarzy naszego gospodarza nie uległ zmianie. - Zeszłej nocy opuścił hotel i do tej pory nie dał znaku życia. - Powróci bez wątpienia. - Jutro jego drużyna gra bardzo ważny mecz. - Nie interesują mnie te chłopięce zabawy, w przeciwieństwie do losów i przyszłości tego młodzieńca, jako że znam go i lubię serdecznie. Mecz piłkarski natomiast zupełnie mnie nie obchodzi. - W takim razie liczę na pańską pomoc w odnalezieniu Godfreya. Wie pan, gdzie on jest? - Skądże znowu! - Nie widział go pan od wczoraj? - Nie. - Czy Staunton jest zdrowym człowiekiem? - Absolutnie. - Czy wiadomo panu, by kiedykolwiek chorował? - Nigdy. Holmes położył na jego biurku kartkę papieru wyjętą z kieszeni. - To może wyjaśni mi pan, skąd rachunek opiewający na trzynaście gwinei, zapłacony przez Godfreya Stauntona w zeszłym miesiącu panu Leslie Armstrongowi z Cambridge. Znalazłem go w papierach zaginionego w jego pokoju hotelowym. Doktor poczerwieniał z gniewu. - Nie widzę najmniejszego powodu, dla którego musiałbym to robić, panie Holmes. Mój przyjaciel schował rachunek do notesu. - Jeśli woli pan publiczne wyjaśnienia, to mogę zapewnić, że niedługo do nich dojdzie - oznajmił sucho.
- Mówiłem już panu przed chwilą, że mogę wyciszyć niejedną sprawę, która w przeciwnym wypadku dostałaby się do publicznej wiadomości, i wielokrotnie już to robiłem. Doprawdy, rozsądniej z pana strony byłoby obdarzyć mnie zaufaniem. - Nie mam nic do powiedzenia. - Miał pan jakieś wiadomości od Stauntona z Londynu? - Żadnych. - No, patrzcie państwo! Jakaż ta poczta jest opieszała - westchnął Holmes. - Bardzo pilny telegram został wysłany przez niego do pana wczoraj wieczorem, a pan go jeszcze nie otrzymał. Ma to bez wątpienia związek z jego zniknięciem. Na pana miejscu udałbym się na pocztę i złożył zażalenie. Gospodarz poderwał się na nogi, czerwony z wściekłości. - Zmuszony jestem prosić pana, by pofatygował się razem z przyjacielem za drzwi - warknął. - Może pan oznajmić swemu zwierzchnikowi, Lordowi Mount_Janesowi, że nie życzę sobie mieć nic wspólnego z nim samym ani z ludźmi nasłanymi przez niego. Ani słowa więcej! Z furią pociągnął za sznur dzwonka i oznajmił lokajowi, gdy ten stanął w drzwiach: - Johnie, wskaż panom wyjście. Służący wyprowadził nas uprzejmie, acz zdecydowanie. Gdy już znaleźliśmy się na ulicy, Holmes parsknął śmiechem. - Doktor Armstrong z pewnością jest człowiekiem energicznym i zdecydowanym - powiedział po chwili. - Nie spotkałem dotąd człowieka, który gdyby skierował w tę stronę swe talenty, byłyby bardziej predestynowany do zajęcia wolnego miejsca po niesławnej pamięci profesorze Moriartym. Tak oto, mój biedny przyjacielu znaleźliśmy się, niebożęta, w niegościnnym mieście, którego jednak nie możemy opuścić, jeśli chcemy rozwiązać tę zagadkę. Gospoda po przeciwnej stronie ulicy zdaje się być wprost wymarzona dla naszych potrzeb. Gdybyś był tak uprzejmy i zajął się wynajęciem pokoi oraz nabyciem paru drobiazgów potrzebnych do noclegu, mógłbym się tymczasem nieco rozejrzeć. Rozglądanie okazało się jednak dłuższe niż Holmes przypuszczał, gdyż w gospodzie znalazł się dopiero po dziewiątej wieczorem. Był blady i zmęczony, a ubranie pokryte miał kurzem; do chwili spożycia oczekującej na stole kolacji nie odezwał się słowem. Dopiero gdy zapalił fajkę, był w stanie spojrzeć na sytuację na wpół ironicznie, na wpół filozo-ficznie, co było dla niego naturalne, gdy sprawy nie układały się po jego myśli. Odgłos kopyt końskich skłonił go do podejścia do okna. Przed drzwiami doktora stał powóz zaprzężony w parę gniadoszy. - Nie było go trzy godziny - mruknął. - Wyjechał o wpół do siódmej, a wrócił dopiero teraz. To daje odległość około dwunastu mil. Jeździ tam codziennie, a zdarza się, że i dwukrotnie w ciągu dnia. - Jest to dość naturalne dla lekarza z praktyką. - On w istocie nie jest praktykującym lekarzem. To teoretyk i konsultant, ale bez praktyki z pacjentami, która rozpraszałaby go i zajmowała czas potrzebny na pracę naukową. Te wyjazdy są jak na niego czymś niezwykłym. Rodzi się zatem pytanie, do kogo tak zapamiętale jeździ?
- Jego woźnica... - Mój drogi, a jak sądzisz, od kogo zacząłem? Nie wiem, czy powodowany własną złośliwością, czy poleceniem chlebodawcy, poszczuł mnie psem. Ani pies, ani on nie polubili mojej laski i sprawa się nie udała. Po incydencie uzgodniliśmy poglądy i z tych uzgodnień jasno wynika, że dalsze próby dowiedzenia się czegokolwiek z tego źródła skazane są na niepowodzenie. Wszystko, czego się dowiedziałem, pochodzi od przyjaznej duszy z tutejszej gospody. Ona właśnie powiedziała mi o zwyczajach doktora i codziennych podróżach powozem. Jakby potwierdzając jego słowa, ten ostatni podjechał pod dom. - Nie mogłeś go śledzić? - Doskonale, Watsonie! Masz dziś genialne pomysły. Rzecz jasna, przyszło mi to do głowy, a jak zapewne zauważyłeś, nie opodal jest sklep z rowerami. Od właściciela wypożyczyłem rower i wyjechałem jeszcze przed powozem, starając się, by odległość między nami nie przekraczała stu jardów. W mieście pomagały mi go śledzić tylne światła, ale gdy znaleźliśmy się na wsi, zdarzył się niezbyt miły wypadek. Otóż powóz zatrzymał się nagle, doktor wysiadł, zbliżył się do mnie i w sardoniczny sposób oznajmił mi, iż choć droga jest wąska, obawia się, że nie na tyle, by jego pojazd blokował mi drogę. Przyznaję, że zrobił to naprawdę w doskonały sposób. Przejechałem obok powozu i trzymając się głównej drogi ujechałem parę mil, po czym zatrzymałem się w dogodnym miejscu, by nań poczekać. Nie pojawił się jednak, widać skręcił w którąś z licznych bocznych dróg. Przyjechałem z powrotem, nadal nie widząc jego śladu, i oto teraz dopiero powrócił. Naturalnie z początku nie miałem żadnych powodów, by łączyć te wyjazdy ze sprawą Godfreya; zająłem się nimi jedynie dlatego, by mieć pełniejszy obraz poczynań doktora Armstronga, ale po tym wydarzeniu sprawa nabiera nowego znaczenia. Jeśli ktoś spodziewa się, że będzie śledzony, jest to już samo w sobie podejrzane. Nie spocznę, dopóki nie wyjaśnię tej zagadki. - Możemy jutro za nim pojechać. - Naprawdę? To nie jest takie proste, jak ci się wydaje. Nie znasz okolic Cambridge, a jest to teren płaski i nie zalesiony, w którym naprawdę trudno się ukryć. W dodatku człowiek, który nas interesuje, nie jest głupcem, co dobitnie dziś wykazał. Zadepeszowałem do Owertona, by pod ten adres dał mi znać o każdym nowym wydarzeniu w Londynie, tymczasem możemy skoncentr-ować się na osobie doktora Armstronga, którego nazwisko pozwoliła mi przeczytać w urzędzie pocztowym ta miła osóbka. Mogę się założyć, że wie on doskonale, gdzie jest ten młody człowiek, i jeśli się tego nie zdołamy dowiedzieć, będzie to wyłącznie nasza wina. Jak dotych-czas, on jest górą, ale znasz mnie i wiesz, że nie pozwolę, by ten stan rzeczy trwał zbyt długo. Mimo tego zapewnienia następny dzień minął nie zbliżając nas ani o krok do rozwiązania zagadki, a przy lunchu dostarczono nam następujący liścik: "Sir, Mogę Pana zapewnić, że śledząc mnie traci Pan czas. Jak odkrył Pan ostatniej nocy, mam okno w tylnej ściance powozu, a zatem jeśli życzy Pan sobie dwudziestomilowej przejażdżki, która przywiedzie Pana do miejsca, z którego Pan wyjechał - służę uprzejmie: wystarczy, by jechał Pan za mną. Pragnę też poinformować Pana, że szpiegowanie mnie w żadnym razie nie pomoże Stauntonowi. Natomiast przekonany jestem, iż największą przysługą, jaką może mu Pan oddać, jest natychmiastowy powrót do Londynu i poinformowanie swego
chlebodawcy o Pańskich bezowocnych poszukiwaniach. Czas spędzony tutaj, to dla Pana czas stracony. Z poważaniem Leslie Armstrong" - Szczery i otwarty przeciwnik - skomentował Holmes. - No cóż, list ten wzmaga tylko moją ciekawość; zanim stąd wyjadę, muszę ją zaspokoić. - Jego powóz zajechał - poinformowałem go. - Właśnie wsiada, spoglądając w nasze okna. Może ja spróbowałbym szczęścia na rowerze? - Nie, mój drogi. Z całym szacunkiem dla ciebie, ale nie sądzę, byś był godnym dlań przeciwnikiem. Raczej spróbuję coś osiągnąć za pomocą innych środków. Obawiam się, że będę zmuszony pozostawić cię samego, gdyż pojawienie się dwóch obcych wypytujących się o różne rzeczy w tej sielankowej wiejskiej okolicy mogłoby wzbudzić więcej plotek, niż to potrzebne. NIe wątpię, że znajdziesz coś interesującego w tym szacownym mieście i mam nadzieję, że wieczorem będę miał dla ciebie lepsze nowiny. Holmes wrócił ponownie zmęczony i rozczarowany. - Zmarnowałem dzień, Watsonie - oświadczył. - Znając kierunek, w którym się udał nasz doktor, spędziłem dzisiejszy dzień na odwiedzaniu wiosek leżących po tamtej stronie Cambridge i rozmowach z gospodarzami. Przyznaję, że zwiedziłem spory szmat kraju: Chesterton, Histon, Waterbeach, Oakington. Nigdzie jednak nie natrafiłem na najmniejszy nawet ślad. Nie można przeoczyć czegoś takiego, jak codzienne wizyty powozu, i to zupełnie nieznanego. Doktor wygrał drugą rundę. Czy jest jakiś telegram? - Owszem, pozwoliłem go sobie otworzyć. Oto treść: "O Pompeya spytać Jeamy Dixona, Trinity College". - Zupełnie go nie rozumiem. - Och, to jasne. Jest to odpowiedź naszego przyjaciela Overtona na pewne pytanie, które mu wcześniej wysłałem. Prześlę wiadomość do Dixona i pewien jestem, że tym razem szczęście się do nas uśmiechnie. ~a propos, czy są jakieś wiadomości o tym meczu? - Owszem, lokalna popołudniówka zamieściła doskonałe sprawozdanie z jego przebiegu. Oxford wygrał, i to dzięki, co wyraźnie napisano, nieszczęśliwej absencji Godfreya Stauntona, którego nieobecność na boisku dała się odczuć już w pierwszych minutach meczu. Brak tego zawodnika tak osłabił atak i obronę, że udaremnił zupełnie wysiłki drużyny. - Zatem obawy Owertona były uzasadnione - mruknął Holmes. - W pełni zgadzam się z doktorem Armstrongiem. Futbol nie interesuje mnie zupełnie. Kładziemy się spać, Watsonie, gdyż dzień jutrzejszy, jak sądzę, będzie męczący i, mam nadzieję, rozstrzygający. Następnego ranka, tuż po przebudzeniu, przestraszył mnie widok Holmesa, który siedział przy kominku ze strzykawką w dłoni. Widząc wyraz mojej twarzy, roześmiał się i położył strzykawkę na stole. - Nie, mój drogi, tym razem to nie morfina. Ten drobiazg jest kluczem do naszej zagadki, a przynajmniej mam taką nadzieję. Właśnie wróciłem z małego zwiadu i sądzę, że wszystko jest na najlepszej drodze. Zjedz dobre śniadanie, gdyż udamy się śladem doktora Armstronga i nie będziemy się zatrzymywać na posiłki, dopóki nie znajdziemy tajemniczego miejsca przeznaczenia. - Wobec tego najlepiej będzie zabrać ze sobą drugie śniadanie. Jego powóz zajechał - oznajmiłem.
- Spokojnie, niech sobie jedzie. Jeśli nam się tym razem nie uda, to przeproszę go osobiście na piśmie. Zjedz teraz, a potem przedstawię cię komuś, kto jest niezastąpionym specjalistą w roz-wiązywaniu takich zadań. Gdy wyszliśmy, Holmes udał się ku stajni. Tu otworzył drewniany kojec, z którego wyskoczył średnich rozmiarów pies, cały biały w brązowe łaty i z długimi uszami - coś pośredniego między wyżłem a ogarem. - Pozwól przedstawić sobie Pompeya - powiedział mój przyjaciel. - Jest chlubą tutejszej sfory. Choć niezbyt szybki, co widać po jego budowie, jest niezastąpiony na tropie. Cóż, Pompeyu, może nie jesteś szybki na polowaniu, ale obawiam się, że dwóch londyńczyków i tak ci nie dotrzyma kroku. Wobec tego pozwól, że założę ci smycz. A teraz chodź i pokaż, co potrafisz. Poprowadził psa do bramy wjazdowej domu doktora. Zwierzę obwąchało ją i z piskiem podniecenia ruszyło w dół ulicy, ciągnąc smycz z całych sił. Po pół godzinie byliśmy już za miastem, żwawo maszerując wiejską drogą. - Co ty właściwie zrobiłeś? - spytałem. - Użyłem nietrwałego i może niehonorowego, ale za to skutecznego w takich wypadkach środka. Dziś rano spryskałem zawartością strzykawki, którą widziałeś, tylne koła powozu Armstronga. To anyż, mój drogi, a pies myśliwski pójdzie za tym zapachem na koniec świata. Armstrong musiałby przejechać przez rzekę, żeby zgubić trop, a nie sądzę, by mu to przyszło do głowy. O, szelma! To w ten sposób wtedy mi zniknął! Pies skręcił nagle z drogi na porośnięty trawą trakt, który pół mili dalej wychodził na inną drogę, a trop skręcał ostro w prawo, w stronę miasta, z którego właśnie przyszliśmy. Droga biegła na południe, omijając Cambridge, i dalej w przeciwnym kierunku niż ten, w którym szliśmy. - A więc to kółko było tylko na naszą cześć - warknął rozeźlony Holmes. - Nic dziwnego, że moje poszukiwania w tych wioskach nie dały rezultatu. Trzeba przyznać, że doktorek rozegrał partię jak prawdziwy zawodowiec grający o dużą stawkę. Na prawo powinno być Trumpington i, na Boga, oto i powóz wyjeżdżający zza rogu. Szybko, Watsonie, albo koniec z nami. Skoczył w pole, ciągnąc za sobą psa, a ja za nim. Ledwie zdążyliśmy się skryć, gdyż powóz minął nas z turkotem. Dojrzałem przelotnie doktora Armstronga siedzącego ze zwieszonymi ramionami i twarzą ukrytą w dłoniach - przedstawiał sobą obraz najwyższej rozpaczy. Sądząc po wyrazie twarzy mego przyjaciela, także to zauważył. - Obawiam się, że nasze poszukiwania mogą się smutno skończyć - powiedział po chwili. - Chodź, Pompeyu, otóż i dom stojący w polu. Nie mogło być wątpliwości, że oto osiągnęliśmy cel naszych poszukiwań. Pompey z radosnym skowytem minął bramę, za którą w miękkiej ziemi widać było ślady kół powozu. Przez trawnik, w stronę drzwi prowadziła wąska ścieżka, toteż Holmes przywiązał psa do pompy i ruszyliśmy ku budynkowi. Mój towarzysz zapukał lekko zardzewiałą kołatką, ale nie wywołało to żadnego odzewu. Domek jednak nie był opuszczony, gdyż do naszych uszu dobiegł niski dźwięk - coś jakby zawodzenie po niepowetowanej stracie. Holmes zatrzymał się na chwilę, po czym spojrzał na drogę. Zbliżał się nią powóz, którego zaprzęgu nie sposób było zapomnieć.
- Doktorek wraca! - krzyknął. - To upraszcza sprawę. Musimy zobaczyć, co się tam dzieje, zanim się tu zjawi. Otworzył drzwi i znaleźliśmy się w hallu - zawodzenie było teraz głośniejsze i dochodziło z góry, toteż pognaliśmy tam co sił w nogach. Mój przyjaciel otworzył uchylone drzwi i obaj zamarliśmy na progu. Młoda, piękna kobieta leżała martwa na łóżku. Otwartymi, błękitnymi i niewidzącymi oczyma wpatrywała się w sufit. W nogach posłania klęczał młody mężczyzna, z twarzą ukrytą w pościeli; jego ciałem wstrząsał szloch. Był tak pogrążony w rozpaczy, że nie zauważył nas, dopóki Holmes nie położył mu ręki na ramieniu. - Pan Godfrey Staunton? - Tak, ale... spóźnił się pan. Ona odeszła. Był zbyt przytłoczony nieszczęściem, by zrozumieć, że nie jesteśmy lekarzami przysłanymi do pomocy. Holmes chciał mu wyjaśnić nieporozumienie i poinformować o niepokoju, jaki wywołało jego zniknięcie, gdy na schodach zadudniły ciężkie kroki, a po chwili w drzwiach pojawił się zaskoczony doktor Armstrong. - Więc to tak - wykrztusił po chwili. - Osiągnął pan swój cel i z wrodzoną sobie delikatnością wybrał stosowny do tego moment. Nie będę nic więcej mówił w obliczu śmierci, ale zapewniam, że gdybym był młodszy, nie uszłoby panu takie postępowanie na sucho. - Proszę mi wybaczyć, doktorze, sądzę, że niedokładnie się rozumiemy - odparł Holmes. - Gdyby był pan łaskaw zejść z nami na dół, wyjaśnilibyśmy sobie to nieporozumienie. W parę minut później znaleźliśmy się we trójkę w salonie. - Słucham. - Chciałbym na wstępie panu wyjaśnić, że nie jestem opłacany przez Lorda Mount_Janesa, a moje prywatne sympatie nie znajdują się po stronie tegoż szlachcica. Gdy ktoś ginie, a jego przyjaciel zwraca się do mnie z prośbą o pomoc, bym odszukał zaginionego, dokładam wszelkich starań, by to wykonać - tłumaczył mój towarzysz. - Jeśli stwierdzę, że nie miało miejsca żadne przestępstwo, to robię co mogę, by zatuszować całą sprawę zamiast rozgłaszać ją wszem i wobec. Skoro w tym przypadku, jak sądzę, nie zostało naruszone prawo, może pan całkowicie polegać na mojej dyskrecji. Doktor Armstrong złapał rękę Holmesa i potrząsnął nią silnie. - Jest pan uczciwym człowiekiem - powiedział. - Źle pana oceniłem i dziękuję Niebiosom, że wyrzuty sumienia wobec biednego, pozostawionego tu samotnie Godfreya skłoniły mnie do powrotu i bliższego poznania pana. Wie pan już wystarczająco wiele, reszta jest prosta do wyjaśnienia. Rok temu ten młodzieniec mieszkał przez pewien czas w Londynie. Zakochał się tam w córce kobiety, u której wynajmował mieszkanie. Pokochali się, pobrali. Żona jego była równie miła, co piękna i nie musiał się jej wstydzić. Ale Godfrey jest dziedzicem tego skretyniałego sknery i był zupełnie pewien, że gdyby dotarła do jego uszu wieść o małżeństwie, byłoby to równoznaczne z końcem sprzyjającej mu fortuny. Znam Godfreya dobrze i darzę go głębokim uczuciem. Zrobiłem co można, by pomóc im utrzymać ten związek w tajemnicy. Dzięki temu domkowi i wrodzonej dyskrecji Godfrey do tej pory zachował sekret. Poza mną i służącym, który udał się właśnie po pomoc do wioski, nikt o niczym nie wiedział. Niestety, cios nadszedł z zupełnie
nieoczekiwanej strony: żona Godfreya zachorowała nagle i to poważnie. Biedak omal nie oszalał, a musiał jechać do Londynu na ten głupi mecz, gdyż bez wyjaśnienia całej sytuacji nie miał żadnych powodów, by tam nie być. Starałem się telegraficznie informować go o stanie zdrowia żony i podtrzy- mywać na duchu. W odpowiedzi na mój telegram wysłał mi depeszę, o której pan się dowiedział, choć pojęcia nie mam jakim cudem. Nie powiedziałem mu oczywiście jak groźna jest sytuacja, wiedząc, że jego obecność i tak nic nie pomoże. Ale ojcu dziewczyny napisałem całą prawdę. On też natychmiast skontaktował się z Godfreyem i obaj przyjechali tutaj. Dziś rano śmierć położyła kres jej cierpieniom. I to wszystko, panie Holmes. Jestem pewien, że mogę polegać na dyskrecji pana i pańskiego przyjaciela. Holmes uścisnął mu dłoń i bez słowa odwrócił się. Wyszliśmy w milczeniu z tego domu żałoby na dwór, gdzie świeciło słabe, zimowe słońce. Szlachetnie urodzony kawaler Zarówno małżeństwo lorda St. Simona, jak i dziwne unieważnienie tego związku dawno już przestało być tematem zainteresowania w kręgach, w których obracał się nieszczęsny oblubieniec. Nowe skandale przyćmiły to pechowe małżeństwo, a rozmaite pikantne szczegóły odciągnęły plotki od czteroletniego już dramatu. Mam jednakże podstawy sądzić, że nie wszystkie fakty są znane szerokiemu ogółowi, a ponieważ mój przyjaciel Sherlock Holmes, miał znaczny udział w roz-wikłaniu całej zagadki, śmiem twierdzić, że żadne wspomnienia nie są kompletne bez tego epizodu. Było to na parę tygodni przed moim własnym małżeństwem, kiedy wciąż jeszcze mieszkałem z Holmesem na Baker Street. Wrócił on wieczorem tegoż dnia i zastał list adresowany do siebie. Przez cały dzień nie wychodziłem z mieszkania, gdyż niespodziewanie zaczęło padać i zrobiło się wietrznie, co powodowało nieodmiennie przypominanie się rany od kuli po afgańskiej kampanii. Siedząc w fotelu, z nogami opartymi na drugim, otoczony stertą gazet, które zdążyłem już przeczytać, na wpół leżąc oglądałem imponujący herb i monogram na kopercie, zastanawiając się leniwie, kim też może być szlachetny korespondent mojego przyjaciela. - Jest tu godna uwagi epistoła - poinformowałem go, gdy wszedł. - Twoja poranna korespondencja, jeśli dobrze pamiętam, składa się przeważnie z listów od sklepikarzy i agentów ubezpieczeniowych. - Istotnie, twój sąd nie jest pozbawiony podstaw - zgodził się z uśmiechem. - Ten zaś tutaj wygląda jak jedno z tych niepożądanych i uciążliwych zaproszeń na zebrania towarzyskie, na których zmuszają człowieka bądź do nudzenia się, bądź do kłamania. Złamał pieczęć i przebiegł wzrokiem treść listu. - Patrzcie państwo - mruknął. - Okazuje się, że to jednak coś interesującego. - Od szlachetnie urodzonego klienta? - Jednego z najlepiej urodzonych w tym kraju. - Moje serdeczne gratulacje. - Mogę cię zapewnić, Watsonie, że wysokie urodzenie, czy też jego brak, nie ma dla mnie żadnego znaczenia, w przeciwieństwie do tego, czy sprawa jest interesująca, czy też nie. Możliwe, że ta okaże się zupełnie banalna. Czytałeś, jak widzę, najświeższe gazety? - Owszem - przytaknąłem - patrząc na stertę papierów koło fotela. - Z braku lepszego zajęcia...