Jak zawsze, książkę tę dedykuję mojej rodzinie A także
wszystkim śniącym i marzycielom wielu artystom,
muzykom i bajarzom
bez których nigdy nie doszłoby do tej podróży.
NA POCZĄTKU
HISTORIA ERAGONA,
NAJSTARSZEGO I BRISINGRA
Na początku były smoki: dumne, groźne i niezależne. Ich łuski lśniły jak klejnoty i każdy, kto na nie
spojrzał, czuł rozpacz, bo wspaniała i straszliwa była ich uroda. I przez niezliczone wieki żyły samotnie w
krainie Alagaesii.
A potem bóg Helzvog stworzył z kamieni Pustyni Haradackiej krępe, mocarne krasnoludy.
I dwie rasy zaczęły toczyć wojny.
Potem zaś zza srebrnego morza do Alagaesii przypłynęły elfy. One także ruszyły na wojnę ze smokami.
Elfy jednak były silniejsze od krasnoludów i zniszczyłyby smoki, tak jak smoki zniszczyłyby elfy.
Zawarto rozejm i podpisano traktat między smokami i elfami. Z połączenia obu ras powstali Smoczy
Jeźdźcy, którzy przez tysiące lat utrzymywali pokój w całej Alagaesii.
Potem do Alagaesii przypłynęli ludzie. I rogate urgale. I Razacowie, łowcy w mroku, pożeracze
ludzkiego mięsa.
I ludzie także dołączyli do traktatu ze smokami.
Aż wreszcie w ich szeregach pojawił się młody Smoczy Jeździec, Galbatorix. Zniewolił czarnego
smoka Shruikana i przekonał trzynastu innych Jeźdźców, by poszli w jego ślady. Tych trzynastu nazwano
Zaprzysiężonymi.
Galbatorix i Zaprzysiężeni obalili Jeźdźców i spalili ich miasto na wyspie Vroengard, a także zabili
wszystkie smoki, prócz własnych, oszczędzając jedynie trzy jaja - jedno czerwone, jedno niebieskie,
jedno zielone. A każdemu smokowi, którego dosięgli, odbierali serce serc - Eldunari - kryjące w sobie
potęgę i umysł smoków, odłączone od ciała.
I przez osiemdziesiąt dwa lata Galbatorix władał niepodzielnie ludźmi. Zaprzysiężeni umarli kolejno,
ale nie on, dysponował bowiem siłą wszystkich smoków i nikt nie zdołałby go pokonać.
W osiemdziesiątym trzecim roku rządów Galbatorixa pewien człowiek wykradł z jego zamku niebieskie
smocze jajo. Jajo to powierzono pieczy tych, którzy wciąż walczyli z królem - Yardenom.
Elfka Arya przewoziła jajo pomiędzy Vardenami i elfami, szukając człowieka bądź elfa, dla którego
smok zechciałby się wykluć. I tak upłynęło dwadzieścia pięć wiosen.
Wtedy to, gdy Arya podróżowała do elflckiego miasta Osilon, grupa urgali zaatakowała ją i jej
przybocznych. Urgalami dowodził Cień Durza: czarnoksiężnik opętany przez duchy, które wezwał, by
słuchały jego rozkazów. Po śmierci Zaprzysiężonych spośród wszystkich sług Galbatorixa to on budził
największy lęk. Urgale zabiły strażników Aryi, nim jednak ją ujęty, Arya odesłała magicznie jajo do
kogoś, kto, jak liczyła, mógłby je ochronić.
Niestety, jej zaklęcie zawiodło.
I stało się tak, że piętnastoletni Eragon, sierota, znalazł jajo w górach Kośćca. Zabrał je na
farmę, gdzie mieszkał z wujem Garrowem i swym jedynym kuzynem, Roranem, i z jaja wykluł
się dla Eragona smok, a chłopak sam wychował smocze pisklę. Smoczyca miała na imię Saphira.
Wówczas Galbatorix posłał dwóch Razaców, by odszukali i odzyskali jajo. Razacowie zabili Garrowa i
spalili dom Eragona. Eragon i Saphira wyruszyli szukać zemsty na Razacach. Dołączył do nich bajarz
Brom, niegdyś sam będący Smoczym Jeźdźcem, jeszcze przed ich upadkiem. To właśnie do Broma eflka
Arya zamierzała posłać niebieskie jajo.
Brom wiele nauczył Eragona o władaniu mieczem, o magii i o honorze. Podarował mu też Zarroca ,
niegdyś miecz Morzana, pierwszego i najpotężniejszego z Zaprzysiężonych. Razacowie jednak zabili
Broma przy ich następnym spotkaniu. Eragonowi i Saphirze udało się uciec jedynie dzięki pomocy
młodzieńca Murtagha, syna Morzana.
W czasie ich podróży Cień Durza schwytał Eragona w mieście Gil'ead. Eragon zdołał się uwolnić,
wyzwolił też Aryę z jej celi. El£ka była zatruta i ciężko ranna, toteż Eragon, Murtagh i Saphira zabrali ją
do Vardenow, żyjących pośród krasnoludów w Górach Beorskich.
Tam magowie uleczyli Aryę, tam też Eragon pobłogosławił zapłakane dziecko, Elvę, życząc jej, by była
chroniona przed nieszczęściem. Niestety, dobrał niewłaściwe słowa i nieświadomie przeklął ją, klątwa ta
zaś zmusiła dziewczynkę, by stała się ochroną przed nieszczęściami innych.
Wkrótce potem Galbatorix posłał wielką urgalską armię, by zaatakowała krasnoludy i Vardenow. W
bitwie, która nastąpiła, Eragon zabił Cienia Durzę. Durza jednak zadał mu bolesną ranę w plecy i mimo
zaklęć uzdrowicieli Vardenow Eragon cierpiał straszliwe męki.
Trawiony bólem usłyszał głos: „Przyjdź do mnie, Eragonie. Przybądź do mnie, bo mam odpowiedzi na
wszystkie twe pytania".
Trzy dni później przywódca Vardenow, Ajihad, wpadł w pułapkę i został zabity przez urgale,
dowodzone przez parę bliźniaczych magów, którzy zdradzili Vardenow. Bliźniacy porwali także Murtagh
a i powiedli do Galbatorixa, lecz Eragonowi i wszystkim Vardenom zdawało się, że Murtagh zginął, i
Eragon opłakiwał jego śmierć.
A córka Ajihada, Nasuada, została przywódczynią Vardenow. Z Tronjheimu, największej twierdzy
krasnoludów, Eragon, Saphira i Arya wyruszyli do północnej puszczy Du Weldenvarden, gdzie żyją elfy.
Towarzyszył im krasnolud Orik, siostrzeniec krasnoludzkiego króla, Hrothgara.
W Du Weldenvarden Eragon i Saphira poznali Oromisa i Glaedra: ostatniego wolnego Jeźdźca i smoka,
którzy żyli w ukryciu przez minione stulecia, czekając, by móc nauczać następne pokolenie Smoczych
Jeźdźców. Eragon i Saphira spotkali się także z królową Islanzadi, władczynią elfów i matką Aryi.
Podczas gdy Oromis i Glaedr szkolili Eragona i Saphirę, Galbatorix posłał Razaców wraz z oddziałem
żołnierzy do ojczystej wioski Eragona, Carvahall, tym razem po to, by porwać jego kuzyna Rorana.
Roran jednak ukrył się i nie znaleźliby go, gdyby nie nienawiść rzeźnika Sloana. Sloan bowiem
zamordował wartownika, wpuszczając Razaców do wioski, tak by mogli schwytać zaskoczonego Rorana.
Roran wywalczył sobie wolność, lecz Razacowie uprowadzili Katrinę: ukochaną Rorana i córkę Sloana.
Wówczas Roran przekonał wieśniaków, by odeszli wraz z nim . Razem podróżowali przez góry Kośćca,
wzdłuż wybrzeża Alagaesii, do południowej krainy Surda, jak dotąd niezależnej od Gaibatorixa.
Rana na plecach Eragona wciąż mu doskwierała, lecz w czasie elfickiej ceremonii Przysięgi Krwi,
podczas której elfy świętują traktat pomiędzy Jeźdźcami i smokami, widmowy smok przywołany na
koniec uroczystości uleczył go. Co więcej, zjawa obdarzyła Eragona siłą i szybkością dorównującą
najpotężniejszym elfom.
Wówczas Eragon i Saphira polecieli do Surdy, gdzie Nasuada powiodła Yardenów, by rozpocząć atak
na Imperium Gaibatorixa. Tam też urgale sprzymierzyły się z Vardenami, twierdziły bowiem, że
Galbatorix zaćmił im umysły i że pragną się na nim zemścić. U Vardenow Eragon spotkał ponownie
dziewczynkę Elve, która rosła niewiarygodnie szybko z powodu jego zaldęcia. Z zapłakanego
niemowlęcia stała się na oko trzy-, czterolatką, a spojrzenie jej oczu wstrząsało wszystkimi, znała
bowiem cierpienia tych, którzy ją otaczali.
Niedaleko granicy Surdy, na czarnych Płonących Równinach, Eragon, Saphira i Vardeni stoczyli wielką
i krwawą bitwę z armią Gaibatorixa.
W trakcie bitwy do Vardenow dołączyli Roran i reszta wieśniaków, podobnie krasnoludy, które
przymaszerowały z Gór Beorskich.
Wtedy ze wschodu nadleciała postać zakuta w błyszczącą zbroję. Postać dosiadała lśniącego
czerwonego smoka. Przybysz ów jednym zaklęciem zabił króla Hrothgara.
Wówczas Eragon i Saphira starli się z Jeźdźcem i jego czerwonym smokiem. I odkryli, że owym
Jeźdźcem był Murtagh, obecnie związany z Galbatorixem przysięgą, której nie da się złamać. Smok zaś
to Cierń, wykluty z drugiego z trzech jaj.
Murtagh pokonał Eragona i Saphirę dzięki sile Eldunari, które powierzył mu Galbatorix. Pozwolił
jednak odejść im wolno, bo nadal darzył Eragona przyjaźnią. i dlatego że, jak go poinformował, byli
braćmi, urodzonymi przez ulubioną nałożnicę Morzana, Selenę.
Wówczas Murtagh odebrał Eragonowi Zar'roca, miecz ich ojca, i wraz z Cierniem wycofali się z
Płonących Równin, to samo uczyniła armia Galbatorixa.
Po zakończonej bitwie Eragon, Saphira i Roran udali się do mrocznej kamiennej wieży, Helgrindu,
służącej za kryjówkę Razacom. Zabili jednego z nich - i jego odrażających rodziców, Lethrblaki - i z
jaskiń Helgrindu uwolnili Katrinę. A w jednej z cel Eragon odkrył ojca Katriny, ślepego i półżywego.
Eragon rozważał zabicie Sloana za jego zdradę, ale odrzucił ten pomysł. Zamiast tego uśpił go głęboko i
powiadomił Rorana i Katrinę, że jej ojciec nie żyje. Następnie poprosił Saphirę, by zabrała oboje do
Yardenów, on tymczasem zapoluje na ostatniego z Razaców.
Już sam, Eragon zabił ostatniego Razaca. Potem zabrał Sloana z Helgrindu i po długim namyśle odkrył
prawdziwe imię rzeźnika w pradawnej mowie, języku mocy i magii. Zniewolił go też jego imieniem,
nakazując rzeźnikowi przysiąc, że nigdy już nie zobaczy córki. Wówczas Eragon posłał go, by
zamieszkał pośród elfów. Nie powiedział jednak rzeźnikowi, że jeśli odpokutuje za swą zdradę i
morderstwo, elfy uzdrowią mu oczy.
Arya spotkała się z Eragonem w połowie drogi do Yardenów, razem powrócili pieszo przez ziemie
wroga.
U Yardenów Eragon dowiedział się, że królowa Islanzadi wysłała dwunastu elfickich magów
dowodzonych przez elfa Blodhgarma, by strzegli jego i Saphiry. Następnie Eragon zdjął z dziewczynki
tak wielką część klątwy, jaką zdołał, Elva jednak zachowała zdolność wyczuwania bólu innych, choć nie
czuła już przymusu ratowania ich przed nieszczęściem.
Roran poślubił Katrinę, która nosiła w łonie dziecko. Po raz pierwszy od bardzo dawna Eragon czuł się
szczęśliwy.
Wówczas Murtagh, Cierń i oddział ludzi Galbatorixa zaatakowali Vardenów. Z pomocą elfów Eragon i
Saphira zdołali ich powstrzymać, lecz ani Eragon, ani Murtagh nie byli w stanie pokonać drugiego. Bitwa
okazała się trudna, bo Galbatorix zaczarował swych żołnierzy, tak by nie czuli bólu, i Vardeni ponieśli
ciężkie straty.
Po wszystkim Nasuada wysłała Eragona jako przedstawiciela Vardenów do krasnoludów na czas
wyboru nowego króla. Eragon bardzo nie chciał wyjeżdżać, Saphira musiała bowiem zostać i chronić
obóz Yardenów. Posłuchał jednak.
Roran zaś służył u Yardenów i awansował w ich szeregach, okazał się bowiem zręcznym wojownikiem
i dowódcą.
Podczas pobytu Eragona u krasnoludów siedmiu z nich próbowało go zabić. Śledztwo wykazało, że za
atakami stał klan Az Sveldn rak Anhuin.
Rada klanów trwała jednak dalej i krasnoludy wybrały następcą tronu Orika. Podczas koronacji do
Eragona dołączyła Saphira i wypełniła przyrzeczenie, naprawiając ukochany gwieździsty szafir
krasnoludów, który strzaskała podczas walki Eragona z Cieniem Durzą.
Wówczas Eragon i Saphira wrócili do Du Weldenvarden. Tam Oromis ujawnił im prawdę o
pochodzeniu Eragona: że nie był on wcale synem Morzana, lecz Broma, choć istotnie mieli z Murtaghiem
tę samą matkę Selenę. Oromis i Glaedr wyjaśnili im także, czym są Eldunari, które smok może zechcieć
wydalić za życia, choć musi to uczynić z wielką ostrożnością, bo ktokolwiek posiada Eldunari, może
posłużyć się nim do zapanowania nad smokiem.
Podczas pobytu w puszczy Eragon zdecydował, że jest mu potrzebny miecz, który zastąpi Zarroca.
Pamiętny rady kotołaka Solembuma, spotkanego podczas podróży z Bromem, udał się do myślącego
drzewa Menoa w Du Weldenvarden. Przemówił do niego i drzewo zgodziło się oddać mu ukrytą pod
korzeniami jasnostal, w zamian za dar, którego jednak nie nazwało.
Wtedy elfia kowalka Rhunón - która wykuła wszystkie miecze Jeźdźców - pracując z Eragonem,
stworzyła dla niego nową klingę. Miecz był niebieski, Eragon nazwał go Brisingr - Ogień. Za każdym
razem, gdy wymawiał jego imię, ostrze stawało w płomieniach.
Glaedr powierzył swe serce serc Eragonowi i Saphirze, którzy razem powrócili do Vardenów.
Tymczasem Glaedr i Oromis dołączyli do reszty swego ludu, przypuszczając od północy atak na
Imperium.
Podczas oblężenia Feinster Eragon i Arya natknęli się na trzech wrogich magów, jeden z nich przerodził
się w Cienia, Varaugha. Z pomocą Eragona Arya zabiła nowego Cienia.
W tym samym czasie Oromis i Glaedr walczyli z Murtaghiem i Cierniem. Ale Galbatorix sięgnął ku
nim i opanował umysł Murtagha. Posługując się jego rękami, powalił Oromisa, a Cierń zabił ciało
Glaedra.
Choć zatem Vardeni odnieśli zwycięstwo pod Feinster, Eragon i Saphira opłakiwali utratę nauczyciela,
Oromisa. Vardeni jednak nie ustawali w walce, maszerowali dalej, zbliżając się do stolicy, Urubaenu, w
której na tronie zasiada Galbatorix, dumny, pewny siebie i gardzący innymi, do niego bowiem należy siła
smoków.
PRZEZ WYŁOM
Smoczyca Saphira ryknęła i żołnierze przeciwnika zadrżeli.
- Za mną! - Eragon uniósł wysoko nad głowę Brisingra. Błękitny miecz zalśnił jaskrawym,
oślepiającym blaskiem na tle zwału czarnych chmu r nadciągających z zachodu. - Za Vardenów!
Obok niego śmignęła strzała; w ogóle jej nie dostrzegł.
Wojownicy zebrani u podstawy gruzowiska, na szczycie którego stali Eragon z Saphirą, odpowiedzieli
chóralnym okrzykiem:
- Za Vardenów!
Unieśli broń i ruszyli naprzód, gramoląc się po zwalonych kamiennych blokach.
Eragon odwrócił się do nich plecami. Po drugiej stronie sterty znajdował się szeroki dziedziniec.
Pośrodku niego skupiło się około dwustu żołnierzy Imperium. Za ich plecami ciemniała wysoka mroczna
twierdza o wąskich szczelinach okien i kilku kanciastych wieżach; w pokojach na szczycie najwyższej z
nich płonęła latarnia. Eragon wiedział, że gdzieś za murami twierdzy kryje się lord Bradburn, gubernator
Belatony - miasta, które od kilkunastu godzin próbowali zdobyć Vardeni.
Z donośnym krzykiem zeskoczył z gruzów ku żołnierzom. Tamci cofnęli się szybko, nadal jednak nie
opuścili włóczni i pik, celujących wprost w poszarpaną szczelinę, którą Saphira wyłamała w
zewnętrznym murze zamku.
Podczas lądowania skręcił kostkę. Osunął się na kolano i szybko podparł dzierżącą miecz ręką.
Jeden z żołnierzy wykorzystał sposobność: śmignął naprzód, wymierzając cios włócznią w odsłonięte
gardło przeciwnika.
Eragon sparował cios drobnym ruchem przegubu, władając Brisingrem szybciej, niż potrafiłby tego
dokonać jakikolwiek człowiek bądź elf. Twarz żołnierza stężała ze zgrozy, gdy pojął swój błąd. Próbował
uciec, zanim jednak zdołał pokonać choćby kilka cali, Eragon rzucił się naprzód i trafił go prosto w
brzuch.
Saphira, ciągnąc za sobą proporzec tryskającego z pyska złocisto-błękitnego ognia, skoczyła na
dziedziniec w ślad za Eragonem. Gdy uderzyła o kamienne płyty, przykucnęła, napinając mięśnie nóg.
Siła zderzenia wstrząsnęła całym dziedzińcem. Wiele odłamków szkła, tworzących wielką barwną
mozaikę na fasadzie twierdzy, odprysnęło i wystrzeliło w powietrze, wirując niczym monety odbite od
bębna. W górze trzasnęły otwierane i zamykane okiennice.
Tuż po Saphirze pojawiła się elfka Arya. Długie czarne włosy tańczyły szaleńczo wokół kanciastej
twarzy, gdy zeskoczyła ze sterty gruzów. Jej ręce i szyję pokrywały smugi i rozbryzgi krwi, klinga
miecza także ociekała posoką. Elfka wylądowała z miękkim szelestem skóry o kamień.
Jej obecność uradowała Eragona. U boku swego i Saphiry nie wolałby widzieć nikogo innego.
Pomyślał, że jest idealną towarzyszką broni.
Posłał jej szybki uśmiech. Arya odpowiedziała tym samym, promieniowała radością i groźną energią. W
bitwie jej rezerwa znikała bez śladu; poza walką rzadko się zdarzało, by elfka tak bardzo się otworzyła.
Eragon uskoczył za tarczę, gdy między nimi pojawiła się falująca zasłona błękitnego ognia. Spod rąbka
hełmu patrzył, jak Saphira zalewa skulonych żołnierzy rzeką płomieni, która otoczyła ich, nie czyniąc
najmniejszej szkody.
Ustawieni w szeregu na blankach zamku łucznicy wypuścili grad strzał, celując w smoczycę. Okalające
ją gorąco było tak potężne, że garść pocisków już w powietrzu stanęła w ogniu i rozpadła się w proch,
rzucone przez Eragona czary ochronne odbiły resztę. Jeden ze zbłąkanych grotów trafił w tarczę Eragona
i odbił się od niej z głuchym łoskotem, pozostawiając zagłębienie.
Pióropusz ognia spowił nagle trzech żołnierzy, zabijając ich tak szybko, że nie zdążyli nawet krzyknąć.
Pozostali stłoczyli się w samym sercu piekielnej pożogi; w jaskrawobłękitnym blasku groty ich włóczni i
pik lśniły jasno.
Mim o usilnych starań, Saphira nie zdołała nawet zranić reszty wrogów. W końcu zrezygnowała i z
donośnym kłapnięciem zamknęła pysk. Pod nieobecność ognia na dziedzińcu zapadła przejmująca cisza.
Eragon, jak już kilka razy wcześniej, pojął, że ktokolwiek przygotował zaklęcia ochronne żołnierzy,
musiał być zręcznym i potężnym magiem. Czy to robota Murtagha? - zastanawiał się w myślach. Jeśli
tak, czemu wraz z Cierniem nie bronią Belatony? Czyżby Galbatorixowi nie zależało na utrzymaniu
miasta?
Popędził naprzód i jednym uderzeniem Brisingra odrąbał czubki tuzina włóczni równie łatwo, jak za
młodu odcinał nasienne końcówki chmielu. Chlasnął najbliższego żołnierza przez pierś, przebijając
kolczugę niczym zwiewny jedwab. Trysnęła fontanna krwi. Potem Eragon pchnął następnego żołnierza i
uderzył tarczą kolejnego po lewej, odrzucając go na trzech towarzyszy i wywracając całą czwórkę.
Reakcje przeciwników wydały mu się powolne i niezgrabne - tańczył pośród szeregów wroga,
powalając bezkarnie nieprzyjaciół. Saphira ruszyła do walki po lewej - wyrzucała żołnierzy w powietrze
olbrzymimi łapami, tłukła kolczastym ogonem, gryzła i zabijała, szybko poruszając głową - a po prawicy
Arya poruszała się błyskawicznie, każdy ruch jej miecza zwiastował śmierć kolejnemu słudze Imperium.
Kiedy Eragon zawirował w piruecie, unikając kontaktu z dwiema włóczniami, ujrzał tuż za ich plecami
futrza- stego elfa Blódhgarma, a także jedenaście innych elfów, których zadaniem było strzeżenie jego i
smoczycy.
Nieco dalej, przez szczelinę w murze zewnętrznym, na dziedziniec wlewali się Vardeni, nie atakowali
jednak - zbyt niebezpiecznie było zbliżać się do Saphiry. Zresztą, smoczyca, Eragon ani elfy nie
potrzebowali pomocy w starciu z żołnierzami.
W wirze bitwy szybko się rozdzielili, lądując na przeciwległych końcach dziedzińca. Eragon nie
martwił się o towarzyszkę. Nawet pozbawiona ochrony czarów, Saphira była w pełni zdolna pokonać
samodzielnie oddział dwudziestu czy trzydziestu ludzi.
Włócznia trafiła w tarczę Eragona, która boleśnie uderzyła go w ramię. Obrócił się w stronę jej
właściciela, wysokiego mężczyzny o twarzy zrytej bliznami, odsłaniającego w grymasie dziury w miejscu
dolnych przednich zębów, i pomknął ku niemu. Tamten usiłował dobyć zza pasa sztylet. W ostatniej
chwili Eragon obrócił lekko tułów, napiął ręce i pierś i rąbnął obolałym ramieniem prosto w mostek
napastnika.
Siła zderzenia odrzuciła żołnierza o kilkanaście jarów. Runął na ziemię, trzymając się za serce.
A potem z nieba posypał się grad czarnopiórych strzał, zabijając bądź raniąc wielu walczących. Eragon
osłonił się tarczą przed pociskami i przykucnął, choć był pewien, że magia go ochroni. Nie zamierzał
pozwalać sobie na nieostrożność: nie mógł przewidzieć, kiedy czarownik strony przeciwnej wystrzeli ku
niemu zaklętą strzałę, która mogłaby przebić ochronne czary.
Jego wargi wygięły się w gorzkim uśmiechu. Łucznicy na murach pojęli już, że mogliby zwyciężyć
tylko gdyby udało im się zabić jego samego i elfy, nieważne ilu swoich musieliby przy tym poświęcić.
Już za późno, pomyślał z ponurą satysfakcją. Trzeba było odłączyć się od Imperium póki jeszcze
mieliście sposobność.
Deszcz grzechoczących strzał pozwolił mu chwile odpocząć i Eragon chętnie z tego skorzystał. Atak na
miasto zaczął się o brzasku, a on sam wraz z Saphirą od początku postępował na czele.
Kiedy ostrzał ustał, Eragon przerzucił Brisingra do lewej dłoni, podniósł jedną z włóczni przeciwnika i
cisnął w stojących czterdzieści stóp wyżej łuczników. Włócznia to broń, którą ciężko rzucać celnie bez
długiej praktyki. Nie zdziwił się zatem, odkrywszy, że chybił człowieka, w którego celował. Zaskoczyło
go natomiast to, że nie trafił w żadnego z łuczników. Włócznia poszybowała nad ich głowami i
roztrzaskała się o mur zamku w górze. Łucznicy zaczęli śmiać się głośno i drwić, podkreślając słowa
wulgarnymi gestami.
Uwagę Eragona przyciągnął szybki ruch na skraju pola widzenia. Obejrzał się akurat, gdy Arya także
cisnęła włócznią, przebijając dwóch stojących obok siebie łuczników. Następnie wycelowała w nich
miecz.
- Brisingr! - rzuciła i włócznia zapłonęła szmaragdowozielonym ogniem.
Pozostali łucznicy cofnęli się przed płonącymi trupami i jak jeden mąż umknęli z blanków, tłocząc się
w przejściu wiodącym na wyższe piętra zamku.
- To niesprawiedliwe - mrukną ł Eragon. - Ja nie mogę użyć tego zaklęcia, bo mój miecz zacznie płonąć
jak ognisko.
Arya zerknęła na niego z lekkim rozbawieniem.
Walka trwała jeszcze kilka minut, a potem pozostali przy życiu żołnierze albo się poddali, albo
próbowali uciec.
Eragon pozwolił pięciu z nich umknąć, wiedział, że nie pobiegną daleko. Sprawdziwszy szybko leżące
wokół zwłoki, by się upewnić, że wojownicy naprawdę nie żyją, obejrzał się i zerknął na drugi koniec
dziedzińca. Kilku Vardenów otworzyło bramę w murze zewnętrznym i wtaszczyło do środka taran,
maszerując ulicą wiodącą do zamku. Inni zebrali się w nierównych szeregach niedaleko wejścia do
twierdzy, gotowi wtargnąć do środka i podjąć walkę z ukrytymi wewnątrz żołnierzami. Wśród nich był
też kuzyn Eragona, Roran - gestykulował swym nieodłącznym młotem, jednocześnie wydając rozkazy
podległemu sobie oddziałowi. Na drugim końcu Saphira przycupnęła nad trupami zabitych przez siebie
żołnierzy - otaczało ją prawdziwe pobojowisko. Krople krwi przywarły do mieniących się jak klejnoty
łusek smoczycy, czerwień kontrastowała ostro z błękitem jej ciała. Saphira uniosła kolczastą głowę i
ryknęła tryumfalnie, zagłuszając dobiegający zza murów hurgot.
Jakby w odpowiedzi, w zamku rozległ się szczęk łańcuchów i kół zębatych, a po nim zgrzyt
odciąganych ciężkich drewnianych belek. Dźwięk ów przyciągnął uwagę wszystkich, którzy skupili
wzrok na drzwiach twierdzy.
Z głuchym łoskotem wrota otwarły się i rozchyliły. Ze środka wypłynęła ciemna chmura dymu z
pochodni, tak gęsta, że najbliżsi Yardeni zaczęli kasłać i zasłaniać twarze. Gdzieś w głębi mrok u rozległ
się stukot okutych żelazem kopyt na kamiennych płytach, a potem z serca chmury wypadł koń i jeździec.
W lewej dłoni jeździec trzymał coś, co Eragon w pierwszej chwili wziął za zwykłą lancę, szybko jednak
zauważył, że wykuto ją z osobliwego zielonego materiału i zakończono niezwykłym zębatym grotem.
Głowicę lancy otaczała słaba aura nienaturalnego światła, zdradzająca obecność magii.
Jeździec ściągnął wodze i skierował wierzchowca w stronę Saphiry, która zaczęła wznosić się na
tylnych, nogach, gotowa do zadania prawą łapą straszliwego, morderczego ciosu.
Nagle Eragona ogarnęła trwroga. Jeździec był zbyt pewny siebie, jego lanca zbyt dziwna i niesamowita.
Choć zaklęcia powinny ochronić smoczycę, był pewien, że Saphirze grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
Nie zdołam dotrzeć do niej na czas, uświadomił sobie nagle. Posłał myśli ku jeźdźcowi, tamten jednak
był zbyt skupiony na swym zadaniu i nawet nie zauważył obecności Eragona, a całkowita koncentracja
przeciwnika nie pozwoliła Eragonowi wyniknąć głębiej w jego świadomość. Wycofawszy się, przywołał
pół tuzina słów w pradawnej mowie i ułożył z nich proste zaklęcie, mające powstrzymać w biegu
galopującego rumaka. Był to akt rozpaczy - Eragon nie wiedział bowiem, czy to jeździec jest magiem, ani
też jakie mógł podjąć środki chroniące go przed działaniem czarów - nie zamierzał jednak stać
bezczynnie, gdy życiu Saphiry groziło niebezpieczeństwo.
Zaczerpnął tchu. Przypomniał sobie właściwą wymowę kilku trudnych dźwięków pradawnej mowy. A
potem otworzył usta, by rzucić zaklęcie.
Choć działał szybko, elfy okazały się szybsze. Nim zdołał wypowiedzieć choćby jedno słowo, zza jego
pleców dobiegł szaleńczy chór niskich głosów, które, nakładając się na siebie, tworzyły niesamowitą,
dysonansową melodię.
- Mae... - zdążył wymówić, a potem magia elfów zaczęła działać. Mozaika tuż przed koniem poruszyła
się i przesunęła, odłamki szkła zafalowały niczym tafla wody. W ziemi otwarła się długa szczelina,
poszarpane głębokie pęknięcie. Koń z głośnym rżeniem runął w dziurę i upadł, łamiąc obie przednie nogi.
W chwili, gdy jeździec z wierzchowcem padali, mężczyzna w siodle uniósł rękę i cisnął lśniącą lancą
wprost w Saphirę.
Smoczyca nie mogła uciec. Nie mogła uskoczyć. Zamachnęła się zatem łapą w nadziei, że odtrąci
pocisk. Chybiła jednak - zaledwie o parę cali - i Eragon patrzył ze zgrozą, jak lanca wbija się na ponad
jard w jej pierś tuż pod obojczykiem.
Jego oczy przesłoniła pulsującą zasłona furii. Zaczął czerpać ze wszystkich dostępnych źródeł energii -
własnego ciała; szafiru osadzonego w głowicy miecza; dwunastu diamentów ukrytych w pasie Belotha
Mądrego owiniętym wokół jego talii i olbrzymich zapasów zgromadzonych w Arenie - pierścieniu elfów
zdobiącym prawą dłoń - szykując się do unicestwienia jeźdźca, bez względu na ryzyko.
Powstrzymał się jednak, bo nagle ujrzał Blodhgarma przeskakującego nad lewą przednią łapą Saphiry.
Elf wylądował na jeźdźcu niczym pantera na jeleniu i powalił go na bok. Gwałtownym szarpnięciem
głowy Blodhgarm rozdarł gardło przeciwnika długimi białymi zębami.
Z okna umiejscowionego wysoko nad otwartymi wrotami wieży dobiegł okrzyk przejmującej rozpaczy.
Po sekundzie ognista eksplozja wyrzuciła w powietrze kamienne bloki, które runęły na zebranych
Vardenów, miażdżąc członki i ciała niczym suche gałązki.
Eragon, nie zwrażając na sypiący się z góry deszcz kamieni, popędził do
Saphiry, ledwie świadom obecności Aryi i jej kompanów. Inne elfy zdążyły już zgromadzić się wokół
smoczycy, zapatrzone w sterczącą z jej piersi wrłócznię.
- Jak ciężko...? Czy ona...? - zaczął Eragon, zbyt poruszony, by dokończyć zdanie. Bardzo pragnął
pomówić z Saphirą w myślach, lecz dopóki w pobliżu mogli czaić się czarodzieje przeciwnika, nie śmiał
odsłonić swej świadomości, by wrogowie nie wniknęli do jego umysłu ani nie przejęli władzy nad ciałem.
Po długiej nieznośnie się ciągnącej chwili, Wyrden, jeden z elfów, uniósł głowę.
- Możesz podziękować losowi, Cieniobójco. Lanca ominęła główne żyły i tętnice jej szyi. Przebiła
jedynie mięsień, a mięśnie możemy naprawić.
- Zdołacie ją usunąć? Czy jest chroniona zaklęciami, które mogłyby was powstrzymać przed...?
- Zajmiemy się tym, Cieniobójco.
Wszystkie elfy, prócz Blóohgarma, poważne niczym kapłani zgromadzeni przed ołtarzem, przyłożyły
dłonie do piersi Saphiry i zaśpiewały cicho niczym szept wiatru pośród kępy wierzb. Śpiewały o cieple i
wzroście, o mięśniach, ścięgnach i pulsującej krwi, a także o wielu bardziej tajemniczych sprawach.
Saphira najwyższym wysiłkiem woli trwała nieruchomo podczas ich zaklęcia, choć co parę sekund jej
ciałem wstrząsały gwałtowne dreszcze. Z otworu w piersi, w którym wciąż tkwiło drzewce włóczni,
spływała struga krwi.
Kiedy Blodhgarm podszedł i stanął obok, Eragon obejrzał się na elfa. Futro na jego brodzie pociemniało
od posoki, mieniąc się granatem i czernią.
- Co to było? - Eragon wskazał ręką płomienie, wciąż tańczące w oknie nad dziedzińcem.
Blódhgarm oblizał wargi, odsłaniając kocie kły.
- Tuż przed śmiercią tego żołnierza zdołałem wtargnąć do jego umysłu i poprzez niego do umysłu
maga, który mu pomagał.
- Zabiłeś go?
- W pewnym sensie. Zmusiłem, by sam się zabił. W zwykłych okolicznościach nie uciekłbym się do tak
dramatycznych popisów, ale byłem... zirytowany.
Eragon ruszył naprzód i zatrzymał się, gdy Saphira wydała z siebie długi przeciągły jęk, a potem bez
niczyjej pomocy lanca zaczęła wysuwać się z jej piersi. Powieki smoczycy zatrzepotały, kilka razy
odetchnęła szybko i płytko, gdy ostatnie sześć cali broni wyłoniło się z ciała. Zębaty grot, okolony słabą
szmaragdową poświatą, runął na ziemię i odbił się od kamienia z odgłosem charakterystycznym raczej
dla wypalonej gliny niż metalu.
Gdy elfy przestały śpiewać i oderwały dłonie od ciała Saphiry, Eragon podbiegł i dotknął jej szyi.
Chciał ją pocieszyć, powiedzieć, jak bardzo się przeraził, złączyć z nią swój umysł. Zamiast tego
zadowolił się jedynie spojrzeniem w jedno błękitne oko i pytaniem:
- Dobrze się czujesz?
Słowa te wydawały się mizernie słabe w porównaniu z głębią jego uczuć. Saphira odpowiedziała
jednym mrugnięciem, a potem pochyliła głowę, pieszcząc jego twarz delikatnym obłoczkiem ciepłego
powietrza z nozdrzy.
Eragon uśmiechnął się. Odwrócił się szybko do elfów.
- Eka elrun ono, alfya wiol fórn thornessa - podziękował im za pomoc w pradawnej mowie.
Elfy uczestniczące w uzdrowieniu, łącznie z Aryą, ukłoniły się i obróciły prawymi dłońmi nad środkiem
piersi w geście pozdrowienia właściwym swojej rasie. Zauważył, że ponad połowa oddziału
wyznaczonego do ochrony jego i Saphiry jest blada, słaba i słania się na nogach.
- Wycofajcie się i odpocznijcie - polecił im. - Jeśli zostaniecie, z łatwością was pozabijają. No dalej, to
rozkaz!
Choć był pewien, że nie chcą odchodzić, siedem elfów odparło chórem:
- Jak każesz, Cieniobójco! - I wycofało się z dziedzińca, przeskakując ponad trupami i gruzami. Nawet
na skraju wyczerpania wydawały się szlachetne i wyniosłe.
Eragon dołączył do Aryi i Blodhgarma, którzy oglądali uważnie lancę; ich twarze miały osobliwy
wyraz, jakby nie wiedzieli jak zareagować. Przykucnął obok nich, uważając, by nie dotknąć niezwykłej
broni. Przyjrzał się uważnie delikatnym liniom wyrzeźbionym u podstawy grotu, liniom, które wydawały
się znajome, choć sam nie wiedział dlaczego, a także zielonkawemu drzewcu, zrobionemu z materiału nie
przypominającego drewna ani metalu, i niezwykłej poświacie, kojarzącej się z pozbawionymi płomieni
lampami, którymi elfy i krasnoludy oświetlały swe dwory.
- Jak myślicie, czy to robota Galbatorixa? - spytał Eragon. - Może postanowił jednak zabić Saphirę i
mnie, zamiast nas schwytać. Być może uwa-ża, że mu zagrażamy.
Blódhgarm uśmiechnął się nieprzyjemnie.
- Nie łudziłbym się podobnymi fantazjami, Cieniobójco. Dla Galbatorixa jesteśmy tylko drobną zawadą.
Gdyby naprawdę zapragnął śmierci twojej czy któregokolwiek z nas, musiałby jedynie wylecieć z
Urubaenu i stanąć do wralki, a my padlibyśmy przed nim niczym zaschnięte liście w obliczu zimowej
zamieci. Ma w sobie siłę smoków i nikt nie zdoła mu sprostać. Poza tym, Galbatorix niełatwo zawraca z
raz obranego kursu. Może i jest szalony, ale jest też przebiegły i nade wszystko zdecydowany. Skoro
pragnie cię uwięzić, będzie dążył do tego celu wręcz obsesyjnie i nic, prócz instynktu
samozachowawczego, go nie zniechęci.
- Poza tym - wtrąciła Arya - to nie robota Galbatorixa, tylko nasza.
Eragon zmarszczył brwi.
- Nasza? Tej lancy nie zrobili Yardeni.
- Vardeni nie. To robota elfa.
- Ale... - Szukał w myślach rozsądnego wyjaśnienia. - Ale przecież żaden elf nie zgodziłby się pracować
dla Galbatorixa. Prędzej by umarł, niż...
- Galbatorix nie miał z tym nic wspólnego, a gdyby nawet, z pewnością nie oddałby tak rzadkiej i
potężnej broni w ręce człowieka, który nie potrafiłby lepiej jej strzec. Ze wszystkich narzędzi wojny
rozproszonych w całej Alagaesii to właśnie nade wszystko wolałby przed nami uchronić.
- Dlaczego?
Niski melodyjny głos Blódhgarma zabrzmiał niemal jak mruczenie kota.
- Ponieważ, Eragonie Cieniobójco, to jest Dauthdaert.
- I nazywa się Niemen , Orchidea. - Arya wskazała ręką linie wyżłobione na grocie.
Dopiero w tym momencie Eragon uświadomił sobie, że to stylizowane znaki niezwykłego pisma elfów -
misternie splecione zawijasy, kończące się długimi, podobnymi do cierni kreskami.
- Dauthdaert? - Kiedy zarówno Arya, jak i Blodhgarm spojrzeli na niego z niedowierzaniem, Eragon
wzruszył ramionami, zawstydzony swym brakiem wiedzy. Dręczyła go świadomość, że podczas gdy
dorastające elfy przez długie dziesięciolecia mogły pobierać nauki u najlepszych mędrców swej rasy, jego
własny wuj, Garrow, nie nauczył go nawet liter, uznając je za nieistotne. - W Ellesmerze nie wystarczyło
mi czasu na zbyt dogłębne lektury. Co to takiego? Czy zostało wykute podczas upadku Jeźdźców do
walki z Galbatorixem i Zaprzysiężonymi?
Blódhgarm pokręcił głową.
- Niemen jest znacznie, znacznie starsza.
- Dauthdaertya - oznajmiła Arya - zrodziły się ze strachu i nienawiści, powszechnych w ostatnich latach
naszej wojny ze smokami. Nasi najzręczniejsi kowale i magowie wykuli je z materiałów, których już nie
znamy, nasycili zaklęciami, które już dawno utraciliśmy, i nazwali całą dwunastkę imionami
najpiękniejszych kwiatów - doprawdy paskudny to kontrast - bo stworzono je w jednym tylko celu:
zrobiliśmy je, by zabijać smoki.
Eragon spojrzał z nagłą odrazą na lśniącą lancę.
- i udało się?
- Świadkowie opowiadali, że smocza krew płynęła z nieba niczym letnia ulewa.
Saphira syknęła głośno.
Eragon zerknął na nią i zobaczył kątem oka, że Vardeni nadal utrzymują pozycje przed twierdzą,
czekając, aż wraz ze smoczycą podejmą atak.
- Uwrażano, że wszystkie Dauthdaertya zostały zniszczone bądź zagubione na wieki - podjął
Blodhgarm. - Najwyraźniej się myliliśmy. Niemen musiała trafić w ręce rodziny Waldgrave i pozostać
ukryta w Belatonie. Zgaduję, że kiedy przedarliśmy się przez mury miasta, lorda Bradburna zawiodła
odwaga i rozkazał przynieść ze zbrojowni Niemen, by spróbować powstrzymać ciebie i Saphirę. Gdyby
Galbatorix dowiedział się, że Bradburn usiłował cię zabić, bez wątpienia wpadłby w furię.
Eragon, choć świadom, że musi się śpieszyć, nie mógł odejść, nie zaspokoiwszy ciekawości.
- Może to i Dauthdaert, ale nadal nie wyjaśniliście, czemu Galbatorix nie chciałby, żeby trafiła w nasze
ręce. - Skinieniem głowy wskazał lancę. - Co sprawia, że Niemen ma być niebezpieczniejsza niż zwykła
włócznia czy nawet Bris... - Ugryzł się w język, nim wymówił całe imię. - Czy nawet mój miecz?
Tym razem to Arya odpowiedziała.
- W żaden sposób nie można jej złamać, nie szkodzi jej ogień i jest niemal zupełnie odporna na magię,
jak sam się przekonałeś. Dauthdaertya zostały zaprojektowane tak, by nie działały na nie rzucane przez
smoki zaklęcia i aby chronić przed nimi ich posiadaczy - niezwykle trudne zadanie, biorąc pod uwagę
moc, złożoność i nieprzewidywalną naturę smoczej magii. Galbatorix spowił siebie i Shruikana siecią
zaklęć ochronnych liczniejszych, niż ktokolwiek inny w Alagaesii, możliwe jednak, że Niemen
przebiłaby się przez nie, jakby w ogóle nie istniały.
Eragon w końcu zrozumiał i przepełniła go gwałtowna radość.
- Będziemy musieli... Przerwał mu pisk.
Niespodziewany dźwięk przeszywał uszy, zgrzytał i wibrował, niczym metal trący o kamień. Eragon
poczuł, jak wibrują mu zęby, zasłonił dłońmi uszy, krzywiąc się i rozglądając, próbując odnaleźć źródło
dźwięku. Saphira zarzuciła głową i mim o hałasu usłyszał jej niespokojny jęk.
Dwa razy omiótł wzrokiem dziedziniec, nim zauważył niewielką chmurkę pyłu wznoszącą się nad
murem twierdzy, z szerokiego na stopę pęknięcia, które pojawiło się pod poczerniałym, częściowo
zniszczonym oknem, za którym Blódhgarm zabił maga. Dźwięk narastał z każdą chwilą, Eragon jednak
zaryzykował i oderwał jedną dłoń od ucha, by wskazać pęknięcie.
- Spójrz! - krzyknął od Aryi, która skinęła głową. Ponownie zatkał uszy.
I wtedy, bez żadnego ostrzeżenia, dźwięk umilkł. Eragon odczekał chwilę, potem powoli opuścił ręce.
Pierwszy raz pożałował, że ma tak doskonały słuch.
Dokładnie w tym momencie szczelina zaczęła się rozszerzać. Po chwili miała już kilka stóp szerokości -
i pędziła w dół muru. Niczym błyskawica, uderzyła i strzaskała zwornik nad wejściem do budynku,
zasypując kamienne płyty odłamkami. Cały zamek jęknął i fasada twierdzy, od uszkodzonego okna aż po
pęknięty zwornik, zaczęła przechylać się na zewnątrz.
- Uciekajcie! - krzyknął Eragon do Vardenów, choć ludzie już rozbiegali się na obie strony dziedzińca,
rozpaczliwie próbując umknąć spod przechylonego muru. Eragon postąpił krok naprzód, wszystkie
mięśnie jego ciała napięły się, gdy szukał wzrokiem śladu Rorana pośród tłumu wojowników.
W końcu go wypatrzył, uwięzionego za ostatnią grupą ludzi w wejściu, Roran krzyczał coś do nich
szaleńczo, lecz jego słowa niknęły w ogólnym hałasie. A potem ściana się przesunęła i opadła kilkanaście
cali - odchylając się jeszcze mocniej od reszty budowli - zasypując Rorana kamieniami, zbijając go z nóg
i zmuszając, by cofnął się chwiejnie.
Kiedy Roran wstał, spojrzał prosto w oczy Eragona i w jego wzroku Eragon ujrzał błysk strachu i
bezradności, wkrótce zastąpiony rezygnacją. Zupełnie jakby kuzyn wiedział, że nieważne, jak szybko
rzuci się naprzód, i tak nie zdąży dotrzeć w bezpieczne miejsce.
Na jego wargach zatańczył cierpki uśmiech. I wtedy mur runął.
CIOS MŁOTA
- Nie! - ryknął Eragon, gdy mur twierdzy zawalił się z ogłuszającym łoskotem, grzebiąc Rorana i pięciu
innych mężczyzn pod stertą kamieni wysoką na dwadzieścia stóp. Cały dziedziniec spowiła czarna
chmura pyłu.
Jego krzyk był tak głośny, że głos mu się załamał, w głębi gardła poczuł ciepły miedziany smak krwi.
Odetchną ł głęboko i zgiął się wpół w ataku kaszlu.
- Vaetna - wydyszał i machnął ręką.
Z odgłosem przypominającym szelest jedwabiu gęsty szary kurz rozstąpił się, odsłaniając środek
dziedzińca. Obawa o los Rorana sprawiła, że Eragon ledwie zauważył, jak wiele mocy kosztowało go
zaklęcie.
- Nie, nie, nie, nie - mamrotał. - On nie mógł zginąć. Nie mógł, nie mógł, nie mógł... - Zupełnie jakby
słowa miały wpłynąć na rzeczywistość, Eragon powtarzał je raz po raz. Lecz z każdą powtórką stawały
się mniej stwierdzeniem faktu bądź nadziei, a bardziej modlitwą, skierowaną do ca-łego świata.
Przed nim Arya i reszta żołnierzy Vardenów kasłali, pocierając oczy dłońmi. Wielu zgarbiło się, jakby
w oczekiwaniu ciosu; inni gapili się zdumieni na fasadę uszkodzonej twierdzy. Gruzy z budynku zasłały
dziedziniec, przysłaniając mozaikę. Dwie i pół komnaty na piętrze twierdzy i jedna na drugim - ta, w
której niedawno gwałtowną śmiercią zginął mag - stało otworem. Pomieszczenia i sprzęty wydawały się
w pełnym blasku słońca nędzne i brudne. Wewnątrz pół tuzina żołnierzy zbrojnych w kusze odsuwało się
gorączkowo od przepaści, która nagle otwarła im się u stóp. Wśród donośnych krzyków i przepychanek
przeciskali się przez drzwi na drugim końcu komnat i znikali w trzewiach twierdzy.
Eragon próbował odgadnąć ciężar kamiennego bloku leżącego pośród rumowiska: musiał ważyć wiele
setek funtów. Gdyby wraz z Saphirą i elfami podjęli wspólne działanie, był pewien, że zdołaliby
przesunąć kamienie za pomocą magii, lecz wysiłek bardzo by ich osłabił i pozostawił bezbronnymi. Co
więcej, wymagałby niepraktycznie długiego czasu. Przez moment Eragon pomyślał o Glaedrze - złoty
smok miał aż nadto sił, by dźwignąć całą stertę naraz - ale pośpiech był tu kluczem, a wydostanie
Eldunari Glaedra trwałoby zbyt długo. Poza tym, Eragon wiedział, że mógłby nie zdołać przekonać
Glaedra nawet do rozmowy, a co dopiero do pomocy w ratowaniu Rorana i pozostałych.
A potem wyobraził sobie Rorana tuż przed tym, jak przesłonił go grad kamieni i pyłu, stojącego pod
sklepieniem wrót twierdzy, i nagle pojął, co musi zrobić.
- Saphiro, pomóż im tutaj! - krzyknął i odrzucając tarczę, pomknął naprzód.
Za plecami usłyszał, jak Arya mówi coś w pradawnej mowie, krótkie zdanie, być może „Ukryj to!”, a
potem doścignęła go, biegnąc z mieczem w dłoni, gotowa do walki.
Kiedy dotarli do rumowiska, Eragon skoczył najwyżej jak umiał. Wylądował jedną stopą na ukośnym
kamieniu i znów skoczył, odbijając się niczym górska kozica, wspinająca się na strome zbocze. Niepokoił
się, że może obruszyć kamienie, ale wspinaczka stanowiła najszybszy sposób dotarcia do celu.
Ostatnim skokiem pokonał odległość dzielącą go od piętra i przebiegł przez komnatę. Pchnął zamknięte
drzwi z taką siłą, że wyłamał zawiasy, a grube dębowe deski pęki - i poleciały w głąb korytarza.
Pomknął w ślad za nimi. Odgłos kroków i oddechu wydał mu się dziwnie przytłumiony, jakby miał
uszy pełne wody. Dotarłszy do otwartego przejścia, zwolnił. Za nim ujrzał gabinet, pięciu zbrojnych
wskazywało rękami mapę i wyraźnie się kłóciło. Żaden z nich nie zauważył Eragona.
Biegł dalej.
Pędem pokonał zakręt i zderzył się z żołnierzem idącym z przeciwległej strony. Przed oczami
przemknęły mu czerwone i żółte błyski, gdy uderzył czołem w krawędź tarczy tamtego. Przywarł do
żołnierza i obaj przez chwilę chwiali się na korytarzu, niczym para pijanych tancerzy
Żołnierz zaklął, próbując odzyskać równowagę.
- Co z robą, trzykroć przeklęty...? - zaczął, a potem ujrzał twarz Eragona i jego oczy się rozszerzyły. -
Ty!
Eragon zacisnął prawą dłoń i rąbnął tamtego w brzuch, tuż pod żebrami. Cios uniósł mężczyznę z ziemi;
ciało z głuchym odgłosem zderzyło się z sufitem.
- Ja - zgodził się Eragon, gdy tamten runął na ziemię bez życia.
Ruszył dalej w głąb korytarza. Od chwili wejścia do twierdzy, jego już i tak szybki puls zdwoił tempo;
czuł się, jakby serce miało lada moment wyrwać mu się z piersi.
Gdzie to jest? - rozmyślał gorączkowo, zerkając w kolejne drzwi, za którymi ujrzał jedynie puste
pomieszczenie.
Wreszcie na końcu wąskiego bocznego korytarzyka dostrzegł kręte schody. Przeskakując po pięć stopni
na raz, pędził na dół, nie zważając na własne bezpieczeństwo, raz tylko przystanął, by odepchnąć na bok
zaskoczonego łucznika.
Schody skończyły się i znalazł się w wysoko sklepionej sali, podobnej do katedry w Dras-Leonie.
Zawirował szybko, omiatając wzrokiem pomieszczenie i rejestrując pośpiesznie obrazy: tarcze, broń i
czerwone proporce zawieszone na ścianach; wąskie okna wysoko pod sufitem; pochodnie osadzone w
uchwytach z kutego żelaza; puste paleniska; długie ciemne stoły na koziołkach ustawione wzdłuż
bocznych ścian; i wzniesienie na końcu, na którym przed fotelem z wysokim oparciem stał mężczyzna z
brodą, odziany w długą szatę. Eragon znalazł się w głównej sali zamku. Po jego prawicy, między nim i
drzwiami wiodącymi do wrót twierdzy, ustawił się oddział ponad pięćdziesięciu żołnierzy. Złote nici w
ich tunikach zamigotały, gdy poruszyli się zaskoczeni.
- Zabić go! - polecił mężczyzna w długiej szacie; nie sprawiał wcale wrażenia wyniosłego i władczego,
lecz przerażonego. - Ktokolwiek go zabije, dostanie trzecią część mojego skarbca! To wam przyrzekam!
Na myśl o kolejnym opóźnieniu, w Eragonie wezbrała straszliwa irytacja. Wyrwał z pochwy miecz i
uniósł nad głowę.
- Brisingr! - krzyknął.
Z nagłym świstem wokół ostrza pojawił się kokon widmowych błękitnych płomieni. Gorąco ognia
rozgrzało dłoń, rękę i policzek Eragona.
Z płonącym mieczem w dłoni spojrzał wprost na żołnierzy.
- Odsuńcie się - warknął.
Tamci wahali się jeszcze chwilę, a potem odwrócili się i umknęli.
Eragon skoczył naprzód, nie zważając na ogarniętych paniką maruderów, wciąż znajdujących się w
zasięgu płonącej klingi. Jeden z mężczyzn potknął się i runął przed nim na posadzkę; Eragon przeskoczył
nad nim, nie dotykając nawet kępy włosia na hełmie.
Prąd powietrza szarpał płomienie wokół miecza, unosząc je za nim w pędzie niczym grzywę
galopującego wierzchowca.
Przygarbiony Eragon przepchnął się do podwójnych drzwi strzegących wejścia do głównej sali.
Przemknął przez długie, szerokie pomieszczenie, z którego odchodziło wiele komnat pełnych żołnierzy -
a także zębatek, dźwigni i innych mechanizmów służących do opuszczania i podnoszenia bram twierdzy -
a potem w pełnym rozpędzie wpadł na kratę, zagradzającą drogę do miejsca, w którym stał Roran, kiedy
zawalił się mur.
Żelazne pręty wygięły się, gdy Eragon uderzył w nie w pędzie, ale niedostatecznie, by pęknąć.
Cofnął się chwiejnie o krok.
Ponownie zaczerpnął energii przechowywanej w diamentach swego pasa - pasa Belotha Mądrego -
wlewając ją w Brisingra, opróżniając klejnoty z cennych zapasów, gdy podsycił ogień miecza do niemal
nieznośnej mocy. Z nieartykułowanym okrzykiem cofnął rękę i uderzył kratę. Zalał go deszcz
pomarańczowozłotych iskier, dziurawiąc rękawicę i tunikę i parząc odsłoniętą skórę. Kropla stopionego
żelaza wylądowała z sykiem na czubku buta. Strącił ją szybkim ruchem stopy.
Trzy razy ciął i wreszcie fragment kraty wielkości człowieka runął do środka. Przecięte końce lśniły
oślepiającą bielą, oświetlając pomieszczenie łagodnym blaskiem.
Eragon pozwolił płomieniom błyskającym z Brisingra zgasnąć i przemknął przez otwór w kracie.
Najpierw skręcił w lewo, potem w prawo i znów w lewo, zmieniając kierunki wraz z korytarzem,
zaprojektowanym tak, by spowolnić atakujących żołnierzy, gdyby zdołali wedrzeć się do twierdzy.
Po pokonaniu ostatniego zakrętu ujrzał swój cel: zasypaną gruzami sień. Nawet jego elfi wzrok zdołał
dostrzec w ciemności tylko największe kształty, bo spadające kamienie zgasiły pochodnie na ścianach.
Usłyszał dziwaczne sapanie i szuranie, jakby jakaś niezgrabna bestia grzebała w rumowisku.
- Naina - rzucił.
Przestrzeń przed nim rozświetlił rozproszony błękitny blask. Wówczas tuż przed sobą ujrzał Rorana,
pokrytego pyłem, krwią, popiołem i potem, wyszczerzonego w upiornym grymasie. Kuzyn zmagał się z
żołnierzem nad trupami dwóch innych. Żołnierz wzdrygnął się zaskoczony nagłym światłem i Roran
wykorzystał dekoncentrację przeciwnika, powalając go na kolana. Następnie wyrwał mu zza pasa sztylet i
wbił go z boku pod żuchwę mężczyzny.
Żołnierz kopnął dwa razy i znieruchomiał.
Roran, zdyszany, podniósł się znad ciała, z palców ściekała mu krew. Spojrzał na Eragona z dziwnie
nieruchomą twarzą.
- Najwyższy czas, żebyś... - zaczął, a potem oczy wywróciły mu się gwałtownie i zemdlał.
CIENIE NA HORYZONCIE
Aby chwycić Rorana, nim ten runął na posadzkę, Eragon musiał upuścić Brisingra. Choć czynił to
niechętnie, rozluźnił uchwyt i miecz z brzękiem uderzył o kamienną płytę dokładnie w chwili, gdy
Eragon poczuł w ramionach ciężar kuzyna.
- Ciężko jest ranny? - spytała Arya.
Eragon wzdrygnął się, zaskoczony obecnością jej i Blodhgarma.
- Nie sądzę. - Kilka razy poklepał Rorana po policzku, rozmazując pył na jego skórze. W ostrym,
lodowatobłękitnym blasku zaklęcia Roran sprawiał wrażenie wychudzonego, jego oczy okalały kałuże
cienia, wargi nabrały sinego koloru, jak poplamione sokiem z jagód. - No dalej, obudź się.
Po paru sekundach powieki kuzyna zatrzepotały, w końcu uniósł je i wyraźnie oszołomiony spojrzał na
Eragona, którego ogarnęła tak wielka ulga, że niemal poczuł jej smak.
- Na moment zemdlałeś - wyjaśnił.
- Ach .
- On żyje! - rzekł Eragon do Saphiry, ryzykując nawiązanie krótkiego kontaktu.
Wyraźnie dostrzegł radość smoczycy.
- To dobrze. Zostanę tutaj i pomogę elfom uprzątnąć kamienie sprzed budynku. Gdybyś mnie
potrzebował, zawołaj, a znajdę sposób, by do ciebie dotrzeć.
Kolczuga Rorana zabrzęczała, gdy Eragon pomógł mu wstać.
- Co z pozostałymi? - spytał, wskazując ręką stertę gruzów.
Roran pokręcił głową.
- Jesteś pewien?
- Nikt nie zdołałby tego przeżyć. Mnie udało się uniknąć śmierci tylko dlatego... że częściowo osłonił
mnie okap.
- A co z tobą? Nic ci nie jest?
- Co? - Roran zmarszczył brwi, wyraźnie zaskoczony, jakby ta kwestia nawet nie przyszła mu do głowy.
- Wszystko w porządku... Możliwe, że złamałem rękę w nadgarstku. Nic poważnego.
Eragon posłał znaczące spojrzenie Blodhgarmowi. Rysy elfa stężały, jakby z niezadowolenia, podszedł
jednak do Rorana.
- Jeśli mogę... - zagadnął, wyciągając dłoń ku zranionej ręce tamtego.
Podczas gdy Blodhgarm zajmował się rannym, Eragon podniósł Brisingra i wraz z Aryą stanął na straży
przy wejściu, na wypadek gdyby jakiś niemądry żołnierz zechciał spróbować ataku.
- Proszę, zrobione - oznajmił Blódhgarm.
Odsuną ł się od Rorana, który poruszył ręką, sprawdzając przegub. Zadowolony, podziękował elfowi,
po czym wyciągnął ręce i zaczął macać po zasłanej gruzami podłodze, póki nie odnalazł młota. Poprawił
nieco zbroję i obejrzał się na wejście.
- Mam już potąd tego lorda Bradburna - oznajmił złudnie spokojnym tonem. - Myślę, że zbyt długo
sprawuje swój urząd i należy zwolnić go z obowiązków. Zgodzisz się ze mną, Aryo?
- Zgodzę - odparła.
- W takim razie znajdźmy tego miękkiego starego głupca. Chętnie stuknę go kilka razy młotem, z uwagi
na pamięć wszystkich, których dziś straciliśmy.
- Parę minut temu był w głównej sali - poinformował go Eragon - ale wątpię, by czekał tam na nasz
powrót.
Roran skinął głową.
- W takim razie będziemy musieli go poszukać.
Z tymi słowy ruszył naprzód. Eragon odwołał zaklęcie oświetlające i pośpieszył za kuzynem, unosząc w
gotowości Brisingra. Arya i Blodhgarm trzymali się tuż za nimi, tak blisko, jak na to pozwalał kręty
korytarz.
Sala, do której wiódł, okazała się opuszczona, podobnie główna sala zamku, w której po obecnych tu
niedawno dziesiątkach żołnierzy i urzędników pozostał tylko hełm, leżący na podłodze i kołyszący się
coraz słabiej i słabiej.
Eragon i Roran przebiegli obok marmurowego podium. Eragon starał się nie pędzić zbyt szybko, by nie
zostawiać kuzyna w tyle. Kopniakami wyważyli drzwi tuż po lewej stronie i pomknęli schodami w górę.
Na każdym piętrze przystawali, by Blodhgarm mógł poszukać myślami śladów lorda Bradburna i jego
świty, nikogo jednak nie znalazł.
Gdy dotarli na trzecie piętro, Eragon usłyszał głośny tupot i ujrzał, jak sklepione przejście przed
Roranem wypełnia się nagle gąszczem ostrych włóczni. Dwie z nich skaleczyły Rorana w policzek i w
prawe udo; na kolano spłynęła krew. Kuzyn ryknął niczym zraniony niedźwiedź i walnął we włócznię
tarczą, próbując utorować sobie drogę po ostatnich kilku stopniach i dalej. Odpowiedziały mu
gorączkowe okrzyki.
Za plecami Rorana Eragon przerzucił Brisingra do lewej ręki, potem sięgnął obok kuzyna, chwycił
jedną z włóczni za drzewce i wyszarpnął z uchwytu dotychczasowego właściciela. Przekręcił broń i cisnął
w sam środek stłoczonych w przejściu ludzi. Ktoś krzyknął i w ścianie ciał ukazał się wyłom. Eragon
powtórzył proces i jego pociski wkrótce przetrzebiły żołnierzy do tego stopnia, że Roran krok za krokiem
zmusił ich do odwrotu.
Gdy tylko dotarł do końca schodów, dwunastu pozostałych przy życiu żołnierzy rozbiegło się po
szerokim podeście otoczonym balustradami. Każdy z nich usiłował znaleźć dość miejsca, by móc bez
przeszkód zamachnąć się bronią. Roran ponownie ryknął i skoczył w ślad za najbliższym. Odparował
cios miecza tamtego, po czym wyminął go i uderzył w hełm, który zadźwięczał niczym żelazny garnek.
Eragon puścił się pędem przez podest i skoczył na dwóch stojących obok siebie żołnierzy. Powalił ich
na ziemię, a potem dobił kolejno pojedynczymi pchnięciami Brisingra. Nagle ujrzał pędzący ku sobie
topór, obracający się w powietrzu. Uchylił się i zepchnął jednego z przeciwników za balustradę, a potem
zaatakował kolejnych dwóch, którzy próbowali wy pruć mu flaki halabardami.
Wtem wśród żołnierzy pojawili się Arya i Blodhgarm. Poruszali się bezszelestnie, jak śmiercionośne
duchy: wrodzona gracja elfów sprawiała, że przemoc przypominała bardziej starannie przygotowane
przedstawienie niż ponure starcie.
Pośród dźwięków metalu, pękających kości i odcinanych kończyn we czwórkę wybili resztę żołnierzy.
Jak zawsze w walce, Eragona ogarnęło uniesienie, zupełnie jakby ktoś ocucił go wiadrem lodowatej
wody, dzięki czemu postrzegał wszystko jasno, jak nigdy przedtem.
Roran pochylił się i oparł dłonie na kolanach, dysząc ciężko, zupełnie jakby ukończył długi wyścig.
- Mogę? - spytał Eragon, wskazując gestem skaleczenia na twarzy i udzie kuzyna.
Roran kilka razy eksperymentalnie przeniósł ciężar ciała na zranioną nogę.
-To może zaczekać. Najpierw znajdźmy Bradburna.
Tym razem, gdy wrócili na schody i podjęli wspinaczkę, to Eragon poszedł przodem.
W końcu po kolejnych pięciu minutach poszukiwań znaleźli lorda Bradburna, zabarykadowanego w
najwyższym pomieszczeniu zachodniej wieży twierdzy. Eragon, Arya i Blódhgarm serią zaklęć
rozmontowali drzwi i spiętrzoną za nimi wieżę mebli. Gdy wraz z Roranem przekroczyli próg komnaty,
najwyżsi rangą dworacy i oficerowie straży, broniący dostępu do lorda Bradburna, zbledli, wielu zaczęło
dygotać. Ku uldze Eragona, musiał zabić zaledwie trzech strażników, nim reszta poddała się, odrzucając
na ziemię broń i tarcze.
Wówczas Arya podeszła do lorda Bradburna, który przez cały czas siedział w milczeniu.
- Czy teraz rozkażesz swym żołnierzom złożyć broń? Pozostało ich niewielu, ale wciąż możesz ocalić
im życie.
- Nie zrobiłbym tego, nawet gdybym mógł - odparł Bradburn głosem tak przesyconym nienawiścią i
jadowitą wzgardą, że Eragon o mało go nie uderzył. - Nie zgodzę się na żadne ustępstwa, elfko. Nie
oddam moich ludzi nieczystym, nienaturalnym stworom, takim jak ty. Lepsza dla nich śmierć. I nie sądź,
że zdołasz mnie zwieść słodkimi słówkami. Wiem o waszym przymierzu z urgalami i prędzej zaufam
żmii, niż komuś, kto przełamał się chlebem z tymi potworami.
Arya kiwnęła głową i przyłożyła dłoń do twarzy Bradubrna. Zamknęła oczy, przez dłuższą chwilę oboje
trwali w bezruchu. Eragon sięgnął myślami i poczuł bitwę woli, toczącą się w ciszy, gdy Arya przebijała
się przez kolejne zapory Bradburna, docierając do jego świadomości. Trwało to całą minutę, w końcu
jednak zapanowała nad umysłem tamtego i zaczęła przywoływać i przeglądać jego wspomnienia, póki nie
odkryła natury broniących go zaklęć.
Wówczas przemówiła w pradawnej mowie, rzucając złożone zaklęcie mające je rozbroić i uśpić
Bradburna. Kiedy skończyła, powieki lorda opadły i z westchnieniem omdlał w jej ramionach.
- Zabiła go! - zawołał jeden ze strażników i wśród zebranych rozległy się krzyki zgrozy i oburzenia.
Gdy Eragon zaczął tłumaczyć, że tak się nie stało, usłyszał dobiegający z oddali dźwięk trąbki
Vardenów. Wkrótce zabrzmiała kolejna, tym razem znacznie bliżej, i następna, potem dosłyszał
dobiegające z dziedzińca w dole okrzyki - mógłby przysiąc, że dźwięczała w nich radość.
Zdumiony, wymienił szybkie spojrzenie z Aryą. Obrócili się, wyglądając przez wszystkie okna w
ścianach komnaty.
Na zachód i południe leżała Belatona: duże, bogate miasto, jedno z największych w Imperium. Budynki
w pobliżu zamku były imponujące, wzniesione z kamienia, ze smołowanymi dachami i wykuszowymi
oknami, dalej ciągnęły się domy zbudowane z gipsu i drewna. Kilkanaście z nich zajęło się ogniem
podczas walki. Dym zasnuł powietrze brązową mgiełką, teraz paliło w oczy i gardła.
Na południowym zachodzie, milę za miastem, rozciągał się obóz Vardenów: długie rzędy namiotów z
szarej wełny, okolone nabitymi palikami rowami, kilka barwnych pawilonów, nad którymi powiewały
flagi i proporce, oraz leżące na gołej ziemi setki rannych. Namiot uzdrowicieli nie mógł pomieścić
wszystkich.
Na północy, za dokami i magazynami, lśniło jezioro Leona, rozległa przestrzeń wody z białymi
smużkami fal.
W górze nad miastem wisiał wał czarnych chmur, nadciągających z zachodu, który lada moment miał
spowić miasto fałdami ulewy opadającej niczym sute spódnice z ich podbrzusza. Tu i tam jaśniały
błękitne błyskawice, grzmoty przypominały gniewne pomruki bestii.
Nigdzie jednak Eragon nie dostrzegł wyjaśnienia, co spowodowało zamieszanie na dziedzińcu. Wraz z
Aryą podbiegli do wychodzącego nań okna. Saphira, ludzie i elfy skończyli właśnie uprzątać kamienie
przed fasadą twierdzy. Eragon zagwizdał, a gdy smoczyca uniosła głowę, pomachał do niej. Jej długie
szczęki rozchyliły się w zębatym uśmiechu i wydmuchnęła ku niemu serpentynę dymu.
- Hej! Jakie wieści?! - huknął.
Jeden z Vardenów stojących na murze zamku uniósł rękę i wskazał na wschód.
- Cieniobójco! Spójrz! Nadchodzą kotołaki! Nadchodzą kotołaki!
Po plecach Eragona przebiegł zimny dreszcz. Podążył wzrokiem za ręką tamtego, ku wschodowi i tym
razem ujrzał grupę niewielkich, mrocznych postaci, wyłaniających się z zagłębienia w ziemi kilka mil
dalej, po drugiej stronie rzeki Jiet. Niektóre poruszały się na czworakach, inne na dwóch nogach, były
jednak zbyt daleko, by dało się bez wątpienia określić ich naturę.
- Czy to możliwe? - W głosie Aryi dźwięczało zdumienie.
- Nie wiem... Czymkolwiek są, wkrótce się przekonamy.
KRÓL KOT
Eragon stał na podium w głównej sali twierdzy, po prawej stronie tronu lorda Bradburna. Lewą dłoń
oparł na rękojeści tkwiącego w pochwie Brisingra. Po drugiej stronie tronu czekał Jormundur - starszy
dowódca Vardenów - trzymający pod pachą hełm. Jego skronie powlekała siwizna, resztę włosów miał
ciemną, zaplecioną z tyłu w długi warkocz. Pociągła twarz przybrała wystudiowany, obojętny wyraz
człowieka, któremu wiele razy zdarzyło się czekać na innych. Eragon dostrzegł wąską smużkę czer-wieni
ściekającej wzdłuż ochraniacza na prawej ręce Jormundura, mężczyzna jednak nie zdradzał żadnych
oznak bólu.
Pomiędzy nimi siedziała ich przywódczyni, Nasuada, odziana w pyszną zielono-żółtą suknię. Włożyła
ją zaledwie kilka chwil wcześniej, zastępując strój wojenny szatami bardziej nadającymi się do rozmów
natury państwowej. Ona także ucierpiała podczas walki, świadczył o tym płócienny bandaż okalający
lewą dłoń.
- Gdyby tylko udało nam się zyskać ich poparcie - wyszeptała głosem słyszalnym jedynie dla Eragona i
Jórmundura.
- Ale czego zażądają w zamian? - spytał Jórmundur. - W naszych kufrach widać już dno, a nasza
przyszłość jest niepewna.
- Może nie pragną niczego, prócz okazji zemszczenia się na Galbatorixie - rzekła, ledwie poruszając
wargami. Zawiesiła głos. - Ale jeśli nie, będziemy musieli znaleźć coś innego prócz złota, by ich
przekonać, żeby do nas dołączyli.
- Mogłabyś zaproponować im kilka beczek śmietanki - podsunął Eragon, Jormundur zachichotał, a
Nasuada zaśmiała się cicho.
Ich rozmowa szybko dobiegła końca, bo za drzwiami głównej sali za- brzmiały trzy fanfary. Następnie
płowowłosy paź odziany w tunikę z wy-haftowanym herbem Vardenów - białym smokiem unoszącym
różę nad skierowanym w dół mieczem na purpurowym polu - wmaszerował przez otwarte drzwi na końcu
sali, rąbnął w posadzkę ceremonialną laską i piskliwym, donośnym głosem zaanonsował:
- Jego Najwyższa Królewska Wysokość Grimrr Półłapy, król kotołaków, Pan Samotnych Miejsc,
Władca Nocnych Granic i Ten, Który Stąpa Sam.
Dziwny to tytuł: Ten, Który Stąpa Sam - zauważył Eragon, zwracając się do Saphiry.
Zgaduję jednak, że bardzo zasłużony - odparła i wyczuł jej rozbawienie, choć ona sama pozostawała
daleko, wygodnie ułożona w twierdzy.
Paź ustąpił na bok i przez drzwi przemaszerował Grimrr Półłapy w postaci człowieka. Towarzyszyły
mu cztery inne kotołaki, stąpające cicho na grubych kudłatych łapach. Czwórka ta przypominała z
wyglądu Solembuma, jedynego kotołaka, jakiego Eragon oglądał w zwierzęcej postaci: masywne
ramiona, długie nogi, kryzy krótkiego ciemnego futra na szyjach i udach, pędzelki na uszach i ogony z
czarnymi czubkami, kołyszące się z wdziękiem z boku na bok.
Grimrr Półłapy natomiast nie był podobny do nikogo ani niczego, co Eragonowi zdarzyło się oglądać.
Liczył około czterech stóp wzrostu, tyle samo co krasnolud, lecz nikt nie mógłby wziąć go za krasnoluda,
ani nawet za człowieka. Miał wąski szpiczasty podbródek, szerokie kości policzkowe, spod ukośnych
brwi spoglądały skośne zielone oczy, okolone gęstymi rzęsami. Kędzierzawe czarne włosy zwisały nisko
nad czołem, po bokach i z tyłu opadały na ramiona, gdzie układały się gładkie i lśniące, niczym grzywy
towarzyszy. Eragon nie potrafił ocenić jego wieku.
Jedyny strój Grimrra stanowiła kamizela z szorstkiej skóry i przepaska ze skórek królików. Z przodu
kamizeli doczepiono czaszki kilkunastu zwierząt - ptaków, myszy i innych drobnych stworzeń -
grzechoczące przy każdym ruchu. Spod pasa sterczał sztylet w pochwie. Brązową jak orzech skórę
znaczyły liczne wąskie białe blizny, przywodzące na myśl zadrapania na wysłużonym stole. I, jak
sugerowało jego imię, u lewej dłoni brakowało mu dwóch palców: wyglądało to, jakby zostały
odgryzione.
Mimo delikatnych rysów, nie było wątpliwości, że Grimrr jest mężczyzną: świadczyły o tym twarde,
żylaste muskuły ramion i piersi, wąskie biodra i moc widoczna w każdym kroku, gdy maszerował przez
salę ku Nasuadzie.
Żaden z kotołaków jakby nie dostrzegał ludzi ustawionych w szpalerze po obu stronach przejścia i
obserwujących ich uważnie, dopóki Grimrr nie zrównał się z zielarką Angelą, która stała obok Rorana i
robiła na sześciu drutach długą pasiastą skarpetę.
Oczy króla zwęziły się na jej widok, jego włosy zafalowały i się zjeżyły, podobnie sierść czterech jego
towarzyszy. Spod wykrzywionych warg wy- chynęła para zakrzywionych kłów. Nagle, ku zdumieniu
Eragona, Grimrr wydał z siebie krótki donośny syk.
Angela oderwała wzrok od skarpety.
- Ćwir, ćwir - rzuciła z rozmarzoną, lekko bezczelną miną.
Przez moment Eragon miał wrażenie, że kotołak ją zaatakuje. Na twarz i szyję Grimrra wypełzł ciemny
rumieniec, jego nozdrza rozszerzyły się, usta wygięły w gniewnym grymasie. Pozostałe kotołaki
przypadły nisko do ziemi, gotowce do skoku, przyciskając uszy do czaszek.
W całej sali rozległ się zgrzyt kling częściowo wysuwanych z pochew. Grimrr syknął raz jeszcze, po
czym odwrócił się od zielarki i znów ruszył naprzód. Gdy ostatni kotołak minął Angelę, uniósł łapę i
ukradkiem zamachnął się, próbując złapać opadające z drutów pasmo włóczki, zupełnie jak rozbawiony
domowy kociak.
Zdumienie Saphiry dorównywało temu Eragona.
Ćwir, ćwir? - powtórzyła.
Wzruszył ramionami, zapominając, że smoczyca go nie widzi.
Kto wie, czemu Angela coś robi bądź mówi.
W końcu Grimrr stanął przed Nasuadą. Lekko skłonił głowę, cała jego postawa wyrażała absolutną
pewność siebie, wręcz arogancję, właściwą jedynie kotom, smokom i pewnym wysoko urodzonym
damom.
- Pani Nasuado - rzekł.
Głos miał zaskakująco niski, bardziej przypominający głuchy zdławiony ryk dzikiego kota niż piskliwy
głosik chłopca, którego przypominał.
Nasuada odpowiedziała ukłonem.
- Królu Półłapy. Ty i twój lud jesteście mile widziani wśród Vardenów. Muszę przeprosić za
nieobecność naszego sojusznika, króla Orrina z Surdy. Nie mógł przybyć, by cię tu powitać, choć bardzo
tego pragnął, bo wraz ze swoją konnicą jest zajęty obroną naszej zachodniej flanki przed oddziałem
żołnierzy Galbatorixa.
- Oczywiście, pani Nasuado. - Ostre zęby Grimrra błysnęły. - Nigdy nie należy odwracać się plecami do
wroga.
- Zaiste... A czemuż to zawdzięczamy nieoczekiwany zaszczyt mych odwiedzin, Wasza Wysokość?
Kotołaki zawsze słynęły ze swej tajemniczości i niechęci do innych, a także, z tego, że trzymały się na
uboczu we wszelkich konfliktach, zwłaszcza od czasu upadku Jeźdźców. Można by nawet rzec, że w
ciągu ostatniego stulecia twój lud stał się dla nas zaledwie mitem. Czemu zatem akurat teraz ujawniacie
się przed nami?
Grimrr uniósł prawą rękę i zgiętym palcem zakończonym zakrzywio- nym szponem wskazał Eragona.
- Z jego powodu - warknął. - Nigdy nie należy atakować innego łowcy, dopóki ten nie ujawni swej
słabości, a Galbatorix pokazał swoją: nie zabije Eragona Cieniobójcy ani Saphiry Bjartskular. Od dawna
czekaliśmy na tę sposobność i wykorzystamy ją. Galbatorix nauczy się lękać nas i nienawidzić, i w końcu
pojmie rozmiary swego błędu i zrozumie, że tylko sam odpowiada za swój upadek. Och, jakże słodko
będzie smakować zemsta, równie słodko, jak szpik młodego dziczka. Nadszedł czas, ludzka istoto, by
wszystkie rasy, nawet kotołaki, stanęły razem i wspólnie dowiodły Galbatorixowi, że nie złamał naszej
woli walki. Dołączymy do twojej armii, pani Nasuado, jako wolni sprzymierzeńcy, i pomożemy ci tego
dokonać.
Eragon nie potrafił stwierdzić, o czym myśli Nasuada, ale jemu i Saphirze zaimponowała przemowa
kotołaka.
- Twoje słowa niezwykle mile dźwięczą w mych uszach, Wasza Wysokość - rzekła po chwili namysłu
przywódczyni Yardenów. - Nim jednak przyjmę twą ofertę, muszę usłyszeć odpowiedzi na kilka pytań,
jeśli zechcesz ich udzielić.
Grimrr z niewzruszoną obojętnością machnął ręką.
- Zechcę.
- Wasz lud był tak tajemniczy i nieuchwytny, iż muszę przyznać, że aż do dziś nie słyszałam o istnieniu
Waszej Wysokości. W istocie, nie wiedziałam nawet, że twoja rasa ma króla.
- Nie jestem królem jak wasi królowie. Kotołaki wolą wędrować samotnie, lecz kiedy idziemy na
wojnę, nawet my musimy wybrać przywódcę.
- Pojmuję. Czy przemawiasz w imieniu całej swej rasy, czy też jedynie tych, którzy z tobą przybywają?
Grimrr wypiął pierś, a jego twarz, o ile to możliwe, przybrała wyraz jeszcze głębszego
samozadowolenia.
- Mówię w imieniu nas wszystkich, pani Nasuado - wymruczał. - Każdy zdolny do walki kotołak w
Alagaesii, prócz matek karmiących młode, ruszył do walki. Jest nas niewielu, lecz w boju nikt nie może
się z nami równać. I mogę także dowodzić jednokształtnymi, choć nie przemawiam w ich imieniu, są
bowiem niemi jak inne zwierzęta. Mimo to uczynią, o co je poprosimy.
- Jednokształtnymi? - powtórzyła Nasuada.
- Tymi, których wy nazywacie kotami. Którzy nie umieją odmieniać skóry jak my.
- I są ci posłuszni?
- Tak. Podziwiają nas... to przecież naturalne.
Jeśli mówi prawdę - mruknął Eragon do Saphiry - kotołaki mogą okazać się niezwykle cennymi
sprzymierzeńcami.
- A czego pragniesz w zamian za twą pomoc, królu Półłapy? - zapytała Nasuada. Zerknęła na Eragona i
uśmiechnęła się. - Możemy ci zaproponować tyle śmietanki, ile zechcesz, lecz poza tym nasze środki są
mocno ograniczone. Jeśli twoi wojownicy spodziewają się zapłaty za swój trud, lękam się, że przeżyją
bolesny zawód.
- Śmietanka jest dla kociąt, a złoto nie ma dla nas wartości. - Grimrr uniósł prawą dłoń i mrużąc oczy,
obejrzał paznokcie. - Ot o nasze warunki: każdy z nas otrzyma sztylet, by mógł nim walczyć, jeśli nie ma
własnego. Każdemu z nas sporządzicie dwie zbroje, jedną do walki na dwóch nogach i jedną na czterech.
Nie potrzebujemy niczego innego - żadnych namiotów, koców, talerzy ani łyżek. Każdemu z nas
obiecacie jedną kaczkę, kuropatwę kurę bądź podobnego ptaka dziennie i co drugi dzień miskę świeżej
siekanej wątróbki. Nawet jeśli nie zechcemy jej zjeść, i tak otrzymamy strawę. A jeśli zwyciężycie w tej
wojnie, ktokolwiek zostanie waszym następnym królem bądź królową - i wszyscy dziedzice tego tytułu -
będzie trzymał obok swego tronu, na honorowym miejscu, miękką poduszkę, by jeden z nas mógł na niej
zasiąść, jeśli zechce.
- Targujesz się jak krasnoludzki kauzyperda - mruknęła cierpko Nasuada. Pochyliła się ku
Jórmundurowi i Eragon usłyszał, jak szepcze: - Czy wystarczy nam wątróbki, by wykarmić ich
wszystkich?
- Chyba tak - odparł równie cicho Jórmundur. - Choć to zależy od wielkości miski.
Nasuada. się wyprostowała.
- Dwie zbroje to o jedną za wiele, królu Półłapy. Twoi wojownicy będą musieli zdecydować, czy wolą
walczyć jako koty, czy jako ludzie, i wytrwać przy swej decyzji. Nie stać mnie na wyposażenie obu ich
postaci.
Eragon pomyślał, że gdyby Grimrr miał ogon, z pewnością by nim machnął. Tymczasem jedynie
przestąpił z nogi na nogę.
- Doskonale, pani Nasuado.
- I jeszcze jedno. Galbatorix wszędzie ukrywa swych szpiegów i zabójców. Zatem, aby przystąpić do
Vardenów, musisz zgodzić się na to, by jeden z naszych magów zbadał wasze wspomnienia. W ten
sposób zyskamy pewność, że nie służycie Galbatorixowi.
Grimrr pociągnął nosem.
- Bylibyście niemądrzy, postępując inaczej. Jeśli komuś wystarczy odwagi, by odczytać nasze myśli,
bardzo proszę. Ale nie ona. - Obrócił się i wskazał Angelę. - Nigdy ona.
Nasuada się zawahała. Eragon widział, że miała wielką ochotę zapytać, lecz się powstrzymała.
- Niechaj tak będzie. Natychmiast poślę po maga, byśmy mogli bezzwłocznie rozstrzygnąć tę sprawę.
W zależności od tego, co znajdzie - a jestem pewna, że nie doszuka się niczego niestosownego - będę
zaszczycona, mogąc zawrzeć sojusz pomiędzy wami i Vardenami, królu Półłapy.
Na te słowa wszyscy ludzie w sali, łącznie z Angelą, zaczęli wiwatować i klaskać. Nawet elfy sprawiały
wrażenie zadowolonych.
Kotołaki jednak nie zareagowały, jedynie skuliły uszy, by uniknąć hałasu.
Eragon jęknął i odchylił się na grzbiecie Saphiry. Opierając dłonie na kolanach, zsunął się po twardych,
gruzłowatych łuskach i wylądował na ziemi, wyciągając przed siebie nogi.
- Jestem głodny! - wykrzyknął.
Wraz ze smoczycą przebywali na dziedzińcu zamku, z dala od sprzątających ludzi - wrzucających na
wozy zarówno kamienie, jak i trupy - a także innych, wylewających się z uszkodzonych budynków.
Wielu z nich uczestniczyło w audiencji, na której Nasuada zawiązała przymierze z królem Półłapym, a
teraz rozchodziło się do swych obowiązków.
Blodhgarm wraz z czwórką elfów czuwali w pobliżu, wypatrując niebezpieczeństw.
- Ej! - krzyknął ktoś.
Uniósłszy głowę, Eragon ujrzał Rorana, maszerującego ku niemu z twierdzy. Angela dreptała kilka
kroków za nim, jej włóczka powiewała w powietrzu, gdy podbiegała, dotrzymując kroku długonogiemu
kuzynowi.
- Dokąd znów się wybierasz? - spytał Eragon, gdy Roran stanął przed nim.
- Pomóc zabezpieczyć miasto i zorganizować więźniów.
- Ach... - Wzrok Eragona powędrował ku ludziom krzątającym się na dziedzińcu, a po chwili z
powrotem spoczął na posiniaczonej twarzy kuzyna. - Dobrze walczyłeś.
- Ty też.
Eragon spojrzał teraz na Angelę. Zielarka znów stukała drutami, jej palce poruszały się tak szybko, że
nie był w stanie ich śledzić.
Cwir, ćurir? - spytał.
Jej twarz przybrała łobuzerski wyraz. Angela pokręciła głową, jej bujne loki podskoczyły.
- Opowiem ci innym razem.
Eragon przyjął ów unik bez słowa skargi; nie oczekiwał, że Angela cokolwiek wyjaśni. Rzadko to
czyniła.
- A wy? - zapytał Roran. - Dokąd idziecie?
Poszukać czegoś do jedzenia - odparła Saphira i trąciła Eragona pyskiem; poczuł na sobie ciepło jej
oddechu.
Roran skinął głową.
- Świetny pomysł. W takim razie zobaczymy się wieczorem w obozie. - Odwracając się na pięcie,
dodał: - Ucałuj ode mnie Katrinę.
Angela wsunęła robótkę do dywanikowej torby wiszącej u pasa.
- Też będę się już zbierać. Warzę w namiocie miksturę, której muszę przypilnować. Chcę też odnaleźć
pewnego kotołaka.
- Grimrra?
- Nie, nie, moją starą przyjaciółkę, matkę Solembuma. O ile, rzecz jas-na, nadal żyje. Mam nadzieję, że
tak. - Uniosła dłoń do czoła, jej kciuk i palec wskazujący zetknęły się, tworząc kółko, po czym przesadnie
pogodnym tonem dodała: - Do zobaczenia. - I odeszła.
Na grzbiet - rzuciła Saphira i podniosła się z ziemi, pozostawiając Eragona bez oparcia.
Wdrapał się na siodło u podstawy długiej szyi i smoczyca z cichym, suchym szelestem skóry trącej o
skórę rozłożyła olbrzymie skrzydła. Ruch ten wzbudził cichy powiew, który rozszedł się dookoła niczym
zmarszczki na powierzchni stawu. Ludzie na dziedzińcu przerywali pracę, patrząc na nią.
Gdy Saphira uniosła skrzydła, Eragon dostrzegł sieć pulsujących fioletowych żyłek; każda z nich
zamieniała się w pusty tunelik, gdy przepływ krwi ustawał pomiędzy uderzeniami olbrzymiego serca.
A potem z nagłą radością i szarpnięciem świat przekrzywił się szaleńczo wokół Eragona, gdy smoczyca
przeskoczyła z dziedzińca na szczyt muru. Tam balansowała przez moment na blankach, zaciskając
szpony na trzeszczących kamieniach. Eragon chwycił się sterczącego przed nim szpikulca, by nie spaść.
Świat znów się zakołysał - to smoczyca wystartowała z muru. Eragon poczuł cierpki smak i zapach,
zapiekły go oczy, gdy przelecieli przez grubą chmurę dymu, zalegającą nad Belatoną niczym kołdra
wypełniona bólem, gniewem i żalem.
Saphira uderzyła dwa razy mocno skrzydłami i wyłonili się z dymu prosto w słońce, szybując nad
ulicami miasta, na których gdzieniegdzie wciąż jeszcze błyskały ogniki. Z rozpostartymi szeroko
skrzydłami smoczyca szybowała, zataczając kręgi i pozwalając, by ciepłe powietrze z dołu uniosło ją
jeszcze wyżej.
Mimo zmęczenia, Eragon rozkoszował się wspaniałym widokiem: wybierająca burza miała za chwilę
pochłonąć całą Belatonę, połyskującą wspaniałą bielą; nieco dalej zbierały się mroczne, ciemnogranatowe
chmury, starannie skrywające swą zawartość, oprócz oślepiających zygzaków błyskawic. Dalej widział
błyszczącą połać jeziora i setki niewielkich zielonych gospodarstw rozrzuconych po tej krainie, nic
jednak nie dorównywało wspaniałością górskiemu łańcuchowi chmur.
Jak zawsze, Eragon czuł się zaszczycony, że może spoglądać na świat z tak wysoka, wiedział bowiem
doskonale, jak nieliczni ludzie mieli okazję dosiadać smoka.
Lekko poruszywszy skrzydłami, Saphira zaczęła opadać ku rzędom szarych namiotów, tworzącym
obozowisko Vardenów.
Zerwał się silny zachodni wiatr, zwiastujący nadejście burzy. Eragon skulił się, jeszcze mocniej
zaciskając dłonie na twardym szpikulcu. Ujrzał połyskliwe fale, rozchodzące się po polach, gdy
narastający wiatr przygiął do ziemi źdźbła zboża. Owa falująca zieleń przywiodła mu na myśl futro
olbrzymiego zielonego zwierza.
Jeden z koni zarżał ogłuszająco, gdy Saphira przepłynęła nad rzędami namiotów, zmierzając ku
zarezerwowanemu dla siebie placykowi. Eragon uniósł się w siodle, kiedy rozpostarła skrzydła i
zwolniła, niemal zatrzymując się w powietrzu nad zrytą szponami ziemią. Wstrząs towarzyszący
lądowaniu szarpnął nim naprzód.
Przepraszam - powiedziała. Starałam się usiąść jak najłagodniej. Wiem.
Zeskakując z siodła, Eragon ujrzał śpieszącą ku nim Katrinę. Jej długie kasztanowe włosy wirowały
wokół twarzy, gdy maszerowała przez plac, pod naporem wiatru suknia opięła ciało, ukazując skrywany
pod warstwami tkaniny brzuch.
- Masz jakieś wieści?! - zawołała. Każdy rys jej twarzy zdradzał głęboką troskę.
- Słyszałaś o kotołakach? Skinęła głową.
- Poza tym nic nowego. Roranowi nic nie jest, kazał cię ucałować.
Jej twarz złagodniała, ale obawa nie do końca zniknęła.
- W takim razie jest cały i zdrów. - Wskazała pierścień, noszony na trzecim palcu lewej dłoni, jeden z
dwóch, które Eragon zaklął dla niej i Rorana, by zawsze wiedzieli, czy drugiemu grozi
niebezpieczeństwo. - Godzinę temu zdawało mi się, że coś poczułam, i bałam się, że...
Pokręcił głową.
- Sam ci o tym opowie. Zarobił parę skaleczeń i siniaków, ale poza tym nic mu nie jest. Chociaż
przeraził mnie na śmierć.
Katrina słuchała z jeszcze większą troską. Potem jednak z widocznym wysiłkiem uśmiechnęła się.
- Przynajmniej jesteście bezpieczni. Obydwaj.
Rozstali się i Eragon z Saphirą ruszyli do jednego z kuchennych namiotów, rozbitych wokół ognisk
Vardenów. Tam zaczęli opychać się mięsem i miodem. Tymczasem wiatr zawodził wokół nich, a fale
deszczu bębniły o ściany łopoczącego namiotu.
Dobre? - spytała Saphira, gdy wgryzł się w kawał pieczonego schabu. - Smakowite?
- Mm - odparł, po brodzie ściekały mu strużki soku.
WSPOMNIENIA UMARŁYCH
- Galbatorix jest szalony i tym samym nieprzewidywalny, ale też w jego rozumowaniu istnieją luki,
których nie znajdziesz u zwykłego człowieka. Jeśli zdołasz je odszukać, Eragonie, może pokonacie go z
Saphirą.
Brom opuścił fajkę, minę miał poważną.
- Mam nadzieję, że ci się uda. Moim największym marzeniem jest, Eragonie, byście z Saphirą żyli długo
i szczęśliwie, wolni od lęku przed Galbatrixem i Imperium. Bardzo chciałbym chronić was przed
wszystkimi grożącymi niebezpieczeństwami, lecz niestety, nie mam takiej mocy. Mogę tylko udzielić ci
rady i nauczyć wszystkiego, czego zdołam, póki jeszcze tu jestem... Mój synu. Cokolwiek cię spotka, wiedz,
że cię kocham i twoja matka także cię kochała. Oby gwiazdy czuwały nad tobą, Eragonie Bromssonie.
Eragon otworzył oczy i wspomnienie zniknęło. Nad nim dach namiotu uginał się niczym miękki pusty
bukłak po chłoście, jaką zgotowała mu odchodząca już burza. W najniższym miejscu zebrała się kropla
wody, oderwała, wylądowała na prawej nogawicy Eragona i wsiąkła w tkaninę, ziębiąc mu skórę.
Wiedział, że będzie musiał z powrotem naciągnąć linki, ale nie miał ochoty wstawać z pryczy.
Brom nigdy nie wspomniał ani słowem o Murtaghu? Nie mówił ci, że jesteśmy przyrodnimi braćmi?
Kolejne pytanie nie zmieni odpowiedzi - odparła Saphira, zwinięta w kłębek obok namiotu.
Ale dlaczego tego nie zrobił? Czemu? Musiał wiedzieć o Murtaghu. Nie mógł nie wiedzieć.
Smoczyca odpowiedziała dopiero po chwili.
Brom nie zdradzał nikomu kierujących nim pobudek, ale gdybym musiała zgadywać, sądziłabym, iż
uznał za ważniejsze poiuiedzenie ci, jak bardzo cię kocha, i udzielenie wszelkich możliwych rad, niż
tracenie czasu na rozmowy o Murtaghu.
Mógł mnie jednak ostrzec! Wystarczyłoby ledwie parę słów.
Nie potrafię orzec na pewno, co nim kierowało, Eragonie. Musisz pogodzić się z tym, że na pewne
pytania o Bromie nigdy nie znajdziesz odpowiedzi. Zaufaj jego miłości i nie dręcz się podobnymi
obawami.
Eragon wbił wzrok we własną pierś i kciuki. Ułożył je obok siebie, by móc je porównać. Lewy miał
więcej zmarszczek na drugim stawie niż prawy, który znaczyła niewielka poszarpana blizna. Nie
pamiętał, skąd się wzięła, choć z pewnością musiało się to stać od czasu Agaeti Blodhern, Święta
Przysięgi Krwi.
Dziękuję - rzekł do Saphiry. To za jej pośrednictwem oglądał i słuchał wiadomości Broma, trzeci raz od
czasu upadku Feinster i za każdym razem dostrzegał nowy szczegół, coś w mowie bądź ruchach Broma,
co wcześniej mu umknęło. Dodawało mu to otuchy i cieszyło, stanowiło bowiem spełnienie pragnienia,
które dręczyło go całe życie: poznać imię ojca i przekonać się, że naprawdę go kochał.
Saphira odpowiedziała na podziękowanie czułością i ciepłem.
Choć Eragon najadł się do syta i odpoczął godzinę, zmęczenie jeszcze nie ustąpiło. Zresztą, wcale tego
nie oczekiwał. Wiedział z doświadczenia, że dojście do siebie po morderczym wysiłku długiej bitwy
może zająć kilka tygodni. W miarę, jak armia Vardenów zbliżała się do Urubaenu, nie tylko on, ale i
wszyscy żołnierze Nasuady będą mieli coraz mniej czasu na odzyskanie sił po każdym kolejnym starciu.
Wojna wyczerpie ich, aż w końcu umęczeni, zakrwawieni, niezdolni do walki, będą musieli stawić czoło
Galbatorixowi, który czeka na nich spokojnie wśród wygód i zbytków.
Starał się raczej o tym nie myśleć.
Kolejna zimna kropla wody spadła mu na nogę. Zirytowany usiadł na brzegu pryczy a potem podszedł
do kawałka odsłoniętej ziemi w kącie i ukląkł obok.
- Deloi sharjahi! - rzekł i dodał kilka innych fraz w pradawnej mowie, niezbędnych do rozbrojenia
zastawionych poprzedniego dnia pułapek.
Ziemia zaczęła się burzyć niczym bliska wrzenia woda. Z kipiącej fontanny kamieni, poczwarek i
dżdżownic wyłoniła się okuta żelazem skrzynia, licząca sobie półtorej stopy długości. Eragon chwycił ją i
uwolnił zaklęcie. Ziemia znów się uspokoiła. Postawił na niej skrzynkę.
- Ladrin - wyszeptał i machnął ręką obok zamka bez dziurki od klucza, zamykającego zatrzask.
Mechanizm ustąpił z cichym szczęknięciem.
Kiedy Eragon uniósł wieko, wnętrze namiotu wypełnił słaby złocisty blask.
W wyściełanej aksamitem skrzynce spoczywało Eldunari Glaedra, serce serc smoka. Ów wielki,
podobny do klejnotu kamień migotał słabo niczym dogasający żar. Eragon ujął Eldunari w dłonie,
nieregularne fasetki o ostrych krawędziach rozgrzewały skórę. Zapatrzył się na pulsującą głębię. W sercu
kamienia wirowała galaktyka maleńkich gwiazd, choć poruszały się wolniej i było ich znacznie mniej niż
owego dnia, gdy Eragon pierwszy raz ujrzał kamień w Ellesmerze, kiedy Glaedr wydalił je ze swojego
ciała, polecając opiece jego i Saphiry.
Jak zawsze, widok ów zafascynował Eragona. Całymi dniami mógł siedzieć zapatrzony we wciąż
zmieniające się wzory.
- Powinniśmy znów spróbować - rzekła Saphira, a on się zgodził.
Wspólnie sięgnęli myślami ku odległym światłom, morzu gwiazd od- bijającym w sobie świadomość
Glaedra. Przepływał i przez mrok i chłód, a potem gorąco, rozpacz i obojętność tak ogromną i
przejmującą, że pozbawiła ich wszelkiej woli, mogli tylko zatrzymać się i płakać.
Glaedr! Elda! - wykrzykiwali raz po raz, obojętność jednak pozostała niewzruszona i nikt nie
odpowiedział.
W końcu wycofali się, niezdolni znosić dłużej miażdżącego ciężaru rozpaczy smoka.
Wracając do siebie, Eragon uświadomił sobie, że ktoś stuka w grubą tyczkę jego namiotu.
- Eragonie? - usłyszał głos Aryi. - Mogę wejść?
Pociągnął nosem i zamrugał, by pozbyć się łez.
- Oczywiście.
Gdy Arya odsunęła idapę namiotu, na twarz Eragona padło słabe szare światło, sączące się z
zachmurzonego nieba. Patrząc jej w oczy - zielone, skośne, nieprzeniknione - poczuł nagłe ukłucie bólu i
przejmującą tęsknotę.
- Czy zaszła jakaś zmiana? - spytała i uklękła obok niego.
Zamiast zbroi miała na sobie tę samą czarną skórzaną koszulę, spodnie i buty na cienkich podeszwach,
jak wówczas, gdy uratował ją z Gil'eadu. Wilgotne, świeżo umyte włosy opadały jej na plecy długimi,
ciężkimi pasmami. Jak zwykle otaczała ją woń świeżych sosnowych szpilek i Eragon zastanowił się, czy
wywoływała ten zapach za pomocą zaklęcia, czy też tak właśnie pachniała naturalnie. Chciałby ją spytać,
lecz nie śmiał.
W odpowiedzi tylko pokręcił głową.
- Czy mogę? - Wskazała serce serc Glaedra. Odsunął się na bok.
- Proszę.
Arya przyłożyła dłonie do obu stron Eldunan i zamknęła oczy. Gdy tak siedziała, skorzystał ze
sposobności, by przyjrzeć się jej otwarcie i uważnie, czego w zwykłych okolicznościach nie ważył się
czynić. Pod każdym względem wydawała mu się ucieleśnieniem piękna, choć wiedział, że inni mogliby
rzec, że nos ma za długi, twarz zbyt kanciastą, zbyt szpiczaste uszy bądź zanadto umięśnione ramiona.
Arya westchnęła głośno i oderwała dłonie od serca serc, jakby ją oparzyło. Skłoniła głowę, Eragon
dostrzegł, że jej podbródek zadrżał lekko.
- To najnieszczęśliwsza istota, z jaką zdarzyło mi się zetknąć... Chciałabym móc jakoś mu pomóc. Nie
sądzę, by zdołał sam odnaleźć drogę z ciemności.
- Myślisz... - Eragon zawahał się, nie chcąc wypowiadać głośno swych podejrzeń. - Myślisz, że on
oszaleje?
- Możliwe, że już oszalał. Jeśli nie, balansuje na samym skraju obłędu.
Gdy tak wpatrywali się oboje w złocisty kamień, Eragona ogarnął głęboki smutek.
- Gdzie jest Dauthdaert? - spytał, gdy w końcu zdołał zapanować nad głosem.
- Ukryta w moim namiocie, tak jak ty skrywasz w swoim Eldunari Glaedra. Jeśli chcesz, mogę ją tu
przynieść, albo strzec dalej, dopóki nie będziesz jej potrzebował.
- Zatrzymaj ją. Nie mogę jej nosić przy sobie. Galbatorix mógłby dowiedzieć się o jej istnieniu. Poza
tym, nierozsądnie byłoby przechowywać zbyt wiele skarbów w jednym miejscu.
Przytaknęła.
Ból trawiący wnętrzności Eragona wzmógł się jeszcze.
- Aryo, ja...
Urwał, bo Saphira zobaczyła jednego z synów kowala Horsta. Albriech, pomyślał, choć trudno było
odróżnić go od brata Baldora z powodu zniekształceń właściwych wzrokowi Saphiry. Chłopak biegł,
kierując się ku jego namiotowi. Jego nagłe wtargnięcie ulżyło Eragonowi, bo sam nie wiedział, co
zamierzał rzec.
- Ktoś tu idzie - oznajmił i zatrzasnął wieko skrzynki.
Z zewnątrz dobiegły odgłosy kląskających kroków, a potem Albriech, bo istotnie był to on, krzyknął:
- Eragon! Eragon!
- Co ?
- Matce właśnie zaczęły się bóle! Ojciec przysyła mnie, żeby ci powiedzieć i poprosić, byś zechciał
zaczekać wraz z nim w razie, gdyby cokolwiek poszło nie tak i gdybyśmy potrzebowali twej znajomości
magii. Proszę, jeśli możesz...
Eragon nie dosłyszał reszty, zajął się bowiem zamknięciem i ukryciem skrzynki. Następnie zarzucił na
ramiona płaszcz i majstrował właśnie przy zapince, gdy Arya dotknęła jego ręki.
- Czy mogłabym ci towarzyszyć? Mam nieco doświadczenia w tych sprawach. Jeśli wasi ludzie mi
pozwolą, mogę ułatwić jej poród.
Eragon nie zastanawiał się nawet nad odpowiedzią. Skinieniem głowy wskazał wyjście z namiotu.
- Ty pierwsza.
CZYMŻE JEST CZŁOWIEK?
Błoto oblepiało buty Rorana za każdym razem, gdy unosił stopę, spowalniając go i sprawiając, że i tak
zmęczone nogi paliły z wysiłku. Zupełnie jakby sama ziemia próbowała zzuć mu buty. Choć gęste, błoto
było także śliskie. W najgorszych momentach ustępowało pod obcasami akurat w chwili, gdy z trudem
utrzymywał chwiejną równowagę. Do tego było głębokie. Nieustanne przemarsze ludzi, zwierząt i
wozów zamieniły górne sześć cali ziemi w breje. Po bokach traktu wiodącego wprost do obozu Var-
denów pozostało jeszcze kilka kęp zdeptanej trawy, lecz Roran podejrzewał, że wkrótce i one znikną pod
stopami ludzi omijających środek ścieżki.
On sam nie usiłował nawet unikać błota, nie obchodziło go, czy zabrudzi ubranie, czy nie. Poza tym był
tak wykończony, że łatwiej przychodziło mu brnąć dalej w tym samym kierunku, niż zastanawiać się, jak
najszybciej przebiec z jednej trawiastej wysepki na następną.
Maszerując chwiejnym krokiem, wrócił myślami do Belatony. Od czasu, gdy na audiencji u Nasuady
zjawiły się kotołaki, szykował posterunek dowodzenia w południowo-zachodniej ćwiartce miasta i
dokładał wszelkich wysiłków, by zapanować nad kwadrantem, przydzielając ludzi do gaszenia pożarów,
wznoszenia barykad na ulicach, rewizji domów w poszukiwaniu ukrytych żołnierzy i konfiskaty broni.
Było to olbrzymie zadanie i z rozpaczą myślał, że nigdy mu się nie uda, że w mieście mogą znów
wybuchnąć otwarte walki.
Mam nadzieję, że ci krewni poradzą sobie przez tę noc i nie dadzą się zabić.
W lewym boku poczuł pulsowanie. Wyszczerzył zęby i głośno wciągnął powietrze.
Przeklęty tchórz.
Ktoś strzelił do niego z kuszy z dachu budynku. Jedynie szczęściu zawdzięczał przeżycie: jeden z jego
ludzi, Mortenson, zasłonił go dokładnie w chwili ataku. Bełt przebił go od pleców po brzuch i zachował
wciąż dość rozpędu, by zostawić na ciele Rorana paskudny siniec. Mortenson zginął na miejscu, a
strzelec umknął.
Pięć minut później jakiś wybuch, być może magiczny, zabił kolejnych dwóch jego ludzi, gdy zajrzeli do
stajni, żeby sprawdzić źródło dobiegających stamtąd dźwięków.
Z tego, co słyszał Roran, podobne ataki zdarzały się często w całym mieście. Bez wątpienia za wieloma
z nich stali agenci Galbatorixa, lecz mieszkańcy Belatony także byli odpowiedzialni: mężczyźni i kobiety
nie mogący stać bezczynnie, gdy armia najeźdźców zagarniała ich dom. Nie obchodziły ich szlachetne
zamiary Vardenów. Roran doskonale rozumiał ludzi uważających, że muszą bronić swych rodzin, lecz
jednocześnie przeklinał ich za upór i tępotę, za to, że nie pojmują, że Vardeni nie próbują ich skrzywdzić,
ale pomóc.
Podrapał się po brodzie, czekając, aż krasnolud odprowadzi na bok mocno objuczonego kuca, po czym
ruszył ciężkim krokiem naprzód.
Zbliżywszy się do namiotu, ujrzał Katrinę stojącą nad balią pełną gorącej wody z mydłem. Prała
właśnie na tarze zakrwawiony bandaż. Rękawy miała podwinięte za łokcie, włosy spięte w niepozorny
kok, policzki zarumienione z wysiłku, i jeszcze nigdy nie wyglądała równie pięknie. Była jego radością -
radością i ucieczką - i sam jej widok wystarczył, by doskwierająca mu otępiała obojętność zniknęła.
Katrina zauważyła go, natychmiast porzuciła pranie i pomknęła ku niemu, wycierając w biegu różowe
dłonie o gors sukni. Roran napiął mięśnie, gdy rzuciła się na niego, obejmując go ciasno ramionami.
Ostry ból w boku sprawił, że sapnął głośno.
Katrina wypuściła go z objęć i marszcząc brwi, odchyliła się.
- Och! Zrobiłam ci krzywdę?
- Nie... Po prostu jestem obolały.
Nie pytała dalej. Przytuliła go ponownie, tym razem łagodniej, i spojrzała na niego oczami lśniącymi od
łez. Obejmując ją w pasie, pochylił się i ucałował; nie potrafił wyrazić, jak bardzo cieszy go jej obecność.
Katrina zarzuciła sobie na ramiona lewą rękę męża, a on pozwolił, by częściowo podtrzymała jego
ciężar w drodze do namiotu. Z westchnieniem ulgi usiadł na służącym im za krzesło pniaku, który
ustawiła obok niewielkiego ogniska, na którym wcześniej zagrzała wodę na pranie, a obecnie gotowała w
kociołku gulasz.
Napełniła ciepłą strawą miskę i wręczyła Roranowi. A potem z wnętrza namiotu przyniosła kubek piwa
i talerz z połową bochenka chleba i kawałem sera.
- Potrzebujesz czegoś jeszcze? - spytała dziwnie ochrypłym głosem. Roran nie odpowiedział. Ujął
jednak dłonią jej policzek i dwa razy pogładził kciukiem. Jej drżące wargi wygięły się w uśmiechu, na
moment położyła dłoń na jego ręce, a potem wróciła do przerwanego zajęcia i z nowym wigorem podjęła
pranie.
Roran długą chwilę wpatrywał się w jedzenie, nim przełknął pierwszy kawałek: nadal był tak spięty, że
wątpił, czy jego żołądek cokolwiek zniesie. Mimo to, po paru kęsach chleba odzyskał apetyt i z
entuzjazmem zaczął pałaszować gulasz.
Kiedy skończył, odstawił naczynia na ziemię i przez długą chwilę siedział, ogrzewając dłonie nad
ogniskiem i rozkoszując się ostatnimi łykami piwa.
- Słyszeliśmy huk, kiedy runęła brama. - Katrina wykręciła bandaż. - Niedługo wytrzymała.
- Nie... Obecność smoka w naszych szeregach bardzo pomaga.
Roran zerknął na jej brzuch, gdy rozwieszała bandaż na zaimprowizowanym sznurku, biegnącym od
górnej tyczki ich namiotu do sąsiedniego. Kiedy myślał o dziecku, które nosiła, dziecku, które stworzyli
oboje, za każdym razem czuł przejmującą dumę, zabarwioną wszakże niepokojem, nie miał bowiem
pojęcia, jak zdoła zapewnić synowi bądź córce bezpieczny dom. Poza tym, w razie gdyby wojna się nie
skończyła do dnia narodzin, Katrina zamierzała go zostawić i wrócić do Surdy, gdzie mogłaby względnie
bezpiecznie chować dziecko.
Nie mogę jej stracić. Już nie.
Katrin a zanurzyła w balii kolejny bandaż.
- A bitwa w mieście? - spytała, mieszając wodę . - Jak poszła?
- Musieliśmy walczyć o każdą piędź. Nawet Eragonowi szło ciężko.
- Rann i wspominal i o balistach na kołach.
- Owszem . - Roran zwilżył język piwem i szybko opisał, jak Vardeni przebijali się przez Belatonę i
wszystkie przeszkody napotykane po drodze. - Straciliśmy dziś wielu ludzi, ale mogło być gorzej.
Znacznie gorzej. Jormundur i kapitan Markland dobrze zaplanowali atak.
- Ale ich plan by się nie powiódł , gdyby nie ty i Eragon. Wspaniale się spisałeś.
W odpowiedzi zaśmiał się głucho.
- Ha ! A wiesz dlaczego? Powiem ci. Nawet jeden na dziesięciu ludzi nie ma ochoty atakować
nieprzyjaciela. Eragon tego nie widzi: zawsze podąża na czele armii, ściągając ku sobie wrogów, ale ja
owszem. Większość naszych trzyma się z tyłu i nie walczy, chyba że nie ma wyjścia. Alb o wymachuje
rękami, czyniąc wiele hałasu, ale tak naprawrdę nic nie robi.
Katrina sprawiała wyrażenie wstrząśniętej.
- Jakże to? Czy to tchórze?
- Ni e wiem . Myślę... Myślę, że może po prostu nie mogą się zmusić, by spojrzeć człowiekowi w twarz
i go zabić, choć łatwo przychodzi im po walanie przeciwnika zwróconego do nich plecami. Czekają
zatem, by inni zrobili to, czego on i nie potrafią . Czekają na takich jak ja.
- Sądzisz, że ludzie Galbatorixa odczuwają to samo?
Roran wzruszył ramionami .
- Możliwe. Ale też nie mają wyboru, muszą słuchać Galbatorixa. Jeśli każe im walczyć, będą walczyć.
- Nasuad a mogłaby zrobić to samo. Mogłaby polecić swoim magom, by rzucili zaklęcia zapewniające,
że nikt nie uchyli się od obowiązku .
- Co wtedy by ją różniło od Galbatorixa? Poza tym, Vardeni by tego nie znieśli.
Katrin a podeszła i ucałowała go w czoło.
- Cieszę się, że potrafisz to robić - wyszeptała, po czym wróciła do balii i zaczęła trzeć o tarę kolejną
wstęgę zabrudzonego płótna. - Wcześniej chyba coś poczułam. Mój pierścień... Obawiałam się, że może
stało ci się coś złego.
- Byłem w sercu bitwy. Nie zdziwiłbym się, gdybyś co kilka chwil odczuwała szarpnięcie.
Zamarła z rekami w wodzie.
- Wcześniej to się nie zdarzało.
Roran wysączył resztkę piwa, starając się odwlec nieuniknione. Miał nadzieję, że zdoła oszczędzić jej
szczegółów niefortunnej przygody w zamku, widział jednak wyraźnie, że żona nie spocznie, dopóki nie
pozna prawdy. Próby przekonania sprawiłyby tylko, że zaczęłaby sobie wyobrażać potworności znacznie
gorsze niż te, które zaszły. Poza tym nie ma sensu ukrywać wieści, bo wkrótce i tak rozejdą się po całym
obozie Vardenów.
A zatem jej opowiedział. Zwięźle zrelacjonował wydarzenia, starając się, by zawalenie muru wydało się
bardziej zwykłą niedogodnością niż czymś, co o mało go nie zabiło. Trudno było opisać to przeżycie,
toteż mówił powoli, niepewnie, co chwila szukając właściwych słów. Kiedy skończył, umilkł, dręczony
wspomnieniami.
- Przynajmniej nic ci się nie stało - rzekła Katrina. Zauważył szczerbę na krawędzi kubka.
- Nie .
Plusk wody ucichł. Roran poczuł na sobie uważne spojrzenie żony.
- Wcześniej bywałeś w znacznie większym niebezpieczeństwie.
- Tak... Chyba tak. Jej głos złagodniał.
- W takim razie, co cię gryzie? - Kiedy nie odpowiedział, dodała: - Nie ma niczego tak strasznego, byś
nie mógł mi o tym opowiedzieć, Roranie. Wiesz przecież.
Kolejny raz przesunął palcem po krawędzi kubka, zadzierając paznokieć prawego kciuka. Kilka razy
potarł nim o palec wskazujący.
- Kiedy mur się zawalił, myślałem, że zginę.
- Każdy mógł zginąć.
- T o prawda, ale rzecz w tym, że nie miałem nic przeciw temu. - Spojrzał na nią zbolałym wzrokiem. -
Nie rozumiesz? Ja się poddałem. Kiedy pojąłem, że nie zdołam uciec, przyjąłem to równie pokornie jak
jagnię prowadzone na rzeź i... - Głos uwiązł mu w gardie. Roran upuścił kubek i ukrył twarz w dłoniach.
Gardło ścisnęło mu się tak mocno, że ledwie oddychał. Nagle poczuł na ramionach lekkie muśnięcie
palców Katriny. - Poddałem się - warknął wściekły i zbrzydzony samym sobą. - Po prostu przestałem
walczyć. O ciebie. O nasze dziecko. - Głos mu się załamał.
- Ciii, ciii - mruknęła.
- Wcześniej nigdy się nie poddałem. Ani razu... Nawet wtedy, gdy porwali cię Razacowie.
- Wiem, że nie.
- Ta walka musi się skończyć. Nie może trwać dalej. Ja... nie mogę. Ja... - Uniósł głowę i ze zgrozą
odkrył, że Katrina ma taką minę, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem. Wstał szybko, tuląc ją mocno do
siebie. - Przepraszam - wyszeptał. - Przepraszam, tak bardzo mi przykro... To już się nie powtórzy.
Nigdy. Przyrzekam.
- Tym wcale się nie martwię - odparła stłumionym głosem, bo jej usta przesłaniało jego ramię.
Te słowa go zabolały.
- Wiem, że byłem słaby, ale moje słowo wciąż powinno coś dla ciebie znaczyć.
- Nie to miałam na myśli! - wykrzyknęła i cofnęła się, patrząc na niego oskarżycielsko. - Czasami
bywasz strasznym głupcem, Roranie.
Uśmiechnął się słabo.
- Wiem.
Oplotła mu rękami szyję.
- Nie mogłabym myśleć o tobie źle, nieważne, co czułeś, kiedy waliła się ściana. Liczy się tylko to, że
wciąż żyjesz. Przecież, kiedy się zawaliła, nic nie mogłeś zrobić, prawda?
Pokręcił głową.
- W takim razie nie ma się czego wstydzić. Gdybyś mógł to powstrzymać albo uciec, ale byś tego nie
zrobił, wówczas straciłabym szacunek do ciebie. Ale uczyniłeś wszystko co w twojej mocy, a kiedy nic
więcej nie mogłeś zdziałać, pogodziłeś się ze swoim losem i nie buntowałeś się na darmo przeciw niemu.
To oznaka mądrości, nie słabości.
Pochylił się i ucałował jej czoło.
- Dziękuję.
- Osobiście uważam, że jesteś najdzielniejszym, najsilniejszym i najcudowniejszym człowiekiem w
całej Alagaesii.
Tym razem pocałował ją w usta. Potem Katrina zaśmiała się krótko, rozładowując nagromadzone
napięcie, i chwilę stali razem, kołysząc się lekko, jakby tańczyli do melodii słyszalnej tylko dla nich
dwojga. W końcu odepchnęła go żartobliwie i wróciła do swego prania, a on usiadł z powrotem na
pniaku, po raz pierwszy od czasu bitwy spokojny i zadowolony, mimo licznych bolesnych skaleczeń i
CHRISTOPHER PAOLINI DZIEDZICTWO DZIEDZICTWA KSIĘGA CZWARTA TOM 1 PRZEŁOŻYŁA PAULINA BRAITER Wydawnictwo MA G Warszawa 2011
Tytu ł oryginału: Inheritance. Inheritance, Book Four Copyright © 2011 by Christopher Paolini Thi s Translation published by arrangement with Rando m Hous e Children's Books, a division of Rando m House, Inc. Copyright for the Polish translation © 201 1 by Wydawnictwo MA G Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja na okładce: Joh n Jude Palancar Opracowanie graficzne okładki: Jarosław Musiał Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-232- 1 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MA G ul. Krypska 21 m. 63, 04-08 2 Warszawa tel/fa x 22 8 13474 3 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www. mag. co m. p 1 Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-85 0 Ożarów Maz. tel. 22721300 0 www.olesiej uk. pl Dru k i oprawa: drukarnia@dd-w.pl
Jak zawsze, książkę tę dedykuję mojej rodzinie A także wszystkim śniącym i marzycielom wielu artystom, muzykom i bajarzom bez których nigdy nie doszłoby do tej podróży.
NA POCZĄTKU HISTORIA ERAGONA, NAJSTARSZEGO I BRISINGRA Na początku były smoki: dumne, groźne i niezależne. Ich łuski lśniły jak klejnoty i każdy, kto na nie spojrzał, czuł rozpacz, bo wspaniała i straszliwa była ich uroda. I przez niezliczone wieki żyły samotnie w krainie Alagaesii. A potem bóg Helzvog stworzył z kamieni Pustyni Haradackiej krępe, mocarne krasnoludy. I dwie rasy zaczęły toczyć wojny. Potem zaś zza srebrnego morza do Alagaesii przypłynęły elfy. One także ruszyły na wojnę ze smokami. Elfy jednak były silniejsze od krasnoludów i zniszczyłyby smoki, tak jak smoki zniszczyłyby elfy. Zawarto rozejm i podpisano traktat między smokami i elfami. Z połączenia obu ras powstali Smoczy Jeźdźcy, którzy przez tysiące lat utrzymywali pokój w całej Alagaesii. Potem do Alagaesii przypłynęli ludzie. I rogate urgale. I Razacowie, łowcy w mroku, pożeracze ludzkiego mięsa. I ludzie także dołączyli do traktatu ze smokami. Aż wreszcie w ich szeregach pojawił się młody Smoczy Jeździec, Galbatorix. Zniewolił czarnego smoka Shruikana i przekonał trzynastu innych Jeźdźców, by poszli w jego ślady. Tych trzynastu nazwano Zaprzysiężonymi. Galbatorix i Zaprzysiężeni obalili Jeźdźców i spalili ich miasto na wyspie Vroengard, a także zabili wszystkie smoki, prócz własnych, oszczędzając jedynie trzy jaja - jedno czerwone, jedno niebieskie, jedno zielone. A każdemu smokowi, którego dosięgli, odbierali serce serc - Eldunari - kryjące w sobie potęgę i umysł smoków, odłączone od ciała. I przez osiemdziesiąt dwa lata Galbatorix władał niepodzielnie ludźmi. Zaprzysiężeni umarli kolejno, ale nie on, dysponował bowiem siłą wszystkich smoków i nikt nie zdołałby go pokonać. W osiemdziesiątym trzecim roku rządów Galbatorixa pewien człowiek wykradł z jego zamku niebieskie smocze jajo. Jajo to powierzono pieczy tych, którzy wciąż walczyli z królem - Yardenom. Elfka Arya przewoziła jajo pomiędzy Vardenami i elfami, szukając człowieka bądź elfa, dla którego smok zechciałby się wykluć. I tak upłynęło dwadzieścia pięć wiosen. Wtedy to, gdy Arya podróżowała do elflckiego miasta Osilon, grupa urgali zaatakowała ją i jej przybocznych. Urgalami dowodził Cień Durza: czarnoksiężnik opętany przez duchy, które wezwał, by słuchały jego rozkazów. Po śmierci Zaprzysiężonych spośród wszystkich sług Galbatorixa to on budził największy lęk. Urgale zabiły strażników Aryi, nim jednak ją ujęty, Arya odesłała magicznie jajo do kogoś, kto, jak liczyła, mógłby je ochronić. Niestety, jej zaklęcie zawiodło. I stało się tak, że piętnastoletni Eragon, sierota, znalazł jajo w górach Kośćca. Zabrał je na farmę, gdzie mieszkał z wujem Garrowem i swym jedynym kuzynem, Roranem, i z jaja wykluł się dla Eragona smok, a chłopak sam wychował smocze pisklę. Smoczyca miała na imię Saphira. Wówczas Galbatorix posłał dwóch Razaców, by odszukali i odzyskali jajo. Razacowie zabili Garrowa i spalili dom Eragona. Eragon i Saphira wyruszyli szukać zemsty na Razacach. Dołączył do nich bajarz Brom, niegdyś sam będący Smoczym Jeźdźcem, jeszcze przed ich upadkiem. To właśnie do Broma eflka Arya zamierzała posłać niebieskie jajo. Brom wiele nauczył Eragona o władaniu mieczem, o magii i o honorze. Podarował mu też Zarroca , niegdyś miecz Morzana, pierwszego i najpotężniejszego z Zaprzysiężonych. Razacowie jednak zabili Broma przy ich następnym spotkaniu. Eragonowi i Saphirze udało się uciec jedynie dzięki pomocy młodzieńca Murtagha, syna Morzana. W czasie ich podróży Cień Durza schwytał Eragona w mieście Gil'ead. Eragon zdołał się uwolnić, wyzwolił też Aryę z jej celi. El£ka była zatruta i ciężko ranna, toteż Eragon, Murtagh i Saphira zabrali ją do Vardenow, żyjących pośród krasnoludów w Górach Beorskich.
Tam magowie uleczyli Aryę, tam też Eragon pobłogosławił zapłakane dziecko, Elvę, życząc jej, by była chroniona przed nieszczęściem. Niestety, dobrał niewłaściwe słowa i nieświadomie przeklął ją, klątwa ta zaś zmusiła dziewczynkę, by stała się ochroną przed nieszczęściami innych. Wkrótce potem Galbatorix posłał wielką urgalską armię, by zaatakowała krasnoludy i Vardenow. W bitwie, która nastąpiła, Eragon zabił Cienia Durzę. Durza jednak zadał mu bolesną ranę w plecy i mimo zaklęć uzdrowicieli Vardenow Eragon cierpiał straszliwe męki. Trawiony bólem usłyszał głos: „Przyjdź do mnie, Eragonie. Przybądź do mnie, bo mam odpowiedzi na wszystkie twe pytania". Trzy dni później przywódca Vardenow, Ajihad, wpadł w pułapkę i został zabity przez urgale, dowodzone przez parę bliźniaczych magów, którzy zdradzili Vardenow. Bliźniacy porwali także Murtagh a i powiedli do Galbatorixa, lecz Eragonowi i wszystkim Vardenom zdawało się, że Murtagh zginął, i Eragon opłakiwał jego śmierć. A córka Ajihada, Nasuada, została przywódczynią Vardenow. Z Tronjheimu, największej twierdzy krasnoludów, Eragon, Saphira i Arya wyruszyli do północnej puszczy Du Weldenvarden, gdzie żyją elfy. Towarzyszył im krasnolud Orik, siostrzeniec krasnoludzkiego króla, Hrothgara. W Du Weldenvarden Eragon i Saphira poznali Oromisa i Glaedra: ostatniego wolnego Jeźdźca i smoka, którzy żyli w ukryciu przez minione stulecia, czekając, by móc nauczać następne pokolenie Smoczych Jeźdźców. Eragon i Saphira spotkali się także z królową Islanzadi, władczynią elfów i matką Aryi. Podczas gdy Oromis i Glaedr szkolili Eragona i Saphirę, Galbatorix posłał Razaców wraz z oddziałem żołnierzy do ojczystej wioski Eragona, Carvahall, tym razem po to, by porwać jego kuzyna Rorana. Roran jednak ukrył się i nie znaleźliby go, gdyby nie nienawiść rzeźnika Sloana. Sloan bowiem zamordował wartownika, wpuszczając Razaców do wioski, tak by mogli schwytać zaskoczonego Rorana. Roran wywalczył sobie wolność, lecz Razacowie uprowadzili Katrinę: ukochaną Rorana i córkę Sloana. Wówczas Roran przekonał wieśniaków, by odeszli wraz z nim . Razem podróżowali przez góry Kośćca, wzdłuż wybrzeża Alagaesii, do południowej krainy Surda, jak dotąd niezależnej od Gaibatorixa. Rana na plecach Eragona wciąż mu doskwierała, lecz w czasie elfickiej ceremonii Przysięgi Krwi, podczas której elfy świętują traktat pomiędzy Jeźdźcami i smokami, widmowy smok przywołany na koniec uroczystości uleczył go. Co więcej, zjawa obdarzyła Eragona siłą i szybkością dorównującą najpotężniejszym elfom. Wówczas Eragon i Saphira polecieli do Surdy, gdzie Nasuada powiodła Yardenów, by rozpocząć atak na Imperium Gaibatorixa. Tam też urgale sprzymierzyły się z Vardenami, twierdziły bowiem, że Galbatorix zaćmił im umysły i że pragną się na nim zemścić. U Vardenow Eragon spotkał ponownie dziewczynkę Elve, która rosła niewiarygodnie szybko z powodu jego zaldęcia. Z zapłakanego niemowlęcia stała się na oko trzy-, czterolatką, a spojrzenie jej oczu wstrząsało wszystkimi, znała bowiem cierpienia tych, którzy ją otaczali. Niedaleko granicy Surdy, na czarnych Płonących Równinach, Eragon, Saphira i Vardeni stoczyli wielką i krwawą bitwę z armią Gaibatorixa. W trakcie bitwy do Vardenow dołączyli Roran i reszta wieśniaków, podobnie krasnoludy, które przymaszerowały z Gór Beorskich. Wtedy ze wschodu nadleciała postać zakuta w błyszczącą zbroję. Postać dosiadała lśniącego czerwonego smoka. Przybysz ów jednym zaklęciem zabił króla Hrothgara. Wówczas Eragon i Saphira starli się z Jeźdźcem i jego czerwonym smokiem. I odkryli, że owym Jeźdźcem był Murtagh, obecnie związany z Galbatorixem przysięgą, której nie da się złamać. Smok zaś to Cierń, wykluty z drugiego z trzech jaj. Murtagh pokonał Eragona i Saphirę dzięki sile Eldunari, które powierzył mu Galbatorix. Pozwolił jednak odejść im wolno, bo nadal darzył Eragona przyjaźnią. i dlatego że, jak go poinformował, byli braćmi, urodzonymi przez ulubioną nałożnicę Morzana, Selenę. Wówczas Murtagh odebrał Eragonowi Zar'roca, miecz ich ojca, i wraz z Cierniem wycofali się z Płonących Równin, to samo uczyniła armia Galbatorixa. Po zakończonej bitwie Eragon, Saphira i Roran udali się do mrocznej kamiennej wieży, Helgrindu, służącej za kryjówkę Razacom. Zabili jednego z nich - i jego odrażających rodziców, Lethrblaki - i z jaskiń Helgrindu uwolnili Katrinę. A w jednej z cel Eragon odkrył ojca Katriny, ślepego i półżywego. Eragon rozważał zabicie Sloana za jego zdradę, ale odrzucił ten pomysł. Zamiast tego uśpił go głęboko i powiadomił Rorana i Katrinę, że jej ojciec nie żyje. Następnie poprosił Saphirę, by zabrała oboje do Yardenów, on tymczasem zapoluje na ostatniego z Razaców. Już sam, Eragon zabił ostatniego Razaca. Potem zabrał Sloana z Helgrindu i po długim namyśle odkrył prawdziwe imię rzeźnika w pradawnej mowie, języku mocy i magii. Zniewolił go też jego imieniem, nakazując rzeźnikowi przysiąc, że nigdy już nie zobaczy córki. Wówczas Eragon posłał go, by
zamieszkał pośród elfów. Nie powiedział jednak rzeźnikowi, że jeśli odpokutuje za swą zdradę i morderstwo, elfy uzdrowią mu oczy. Arya spotkała się z Eragonem w połowie drogi do Yardenów, razem powrócili pieszo przez ziemie wroga. U Yardenów Eragon dowiedział się, że królowa Islanzadi wysłała dwunastu elfickich magów dowodzonych przez elfa Blodhgarma, by strzegli jego i Saphiry. Następnie Eragon zdjął z dziewczynki tak wielką część klątwy, jaką zdołał, Elva jednak zachowała zdolność wyczuwania bólu innych, choć nie czuła już przymusu ratowania ich przed nieszczęściem. Roran poślubił Katrinę, która nosiła w łonie dziecko. Po raz pierwszy od bardzo dawna Eragon czuł się szczęśliwy. Wówczas Murtagh, Cierń i oddział ludzi Galbatorixa zaatakowali Vardenów. Z pomocą elfów Eragon i Saphira zdołali ich powstrzymać, lecz ani Eragon, ani Murtagh nie byli w stanie pokonać drugiego. Bitwa okazała się trudna, bo Galbatorix zaczarował swych żołnierzy, tak by nie czuli bólu, i Vardeni ponieśli ciężkie straty. Po wszystkim Nasuada wysłała Eragona jako przedstawiciela Vardenów do krasnoludów na czas wyboru nowego króla. Eragon bardzo nie chciał wyjeżdżać, Saphira musiała bowiem zostać i chronić obóz Yardenów. Posłuchał jednak. Roran zaś służył u Yardenów i awansował w ich szeregach, okazał się bowiem zręcznym wojownikiem i dowódcą. Podczas pobytu Eragona u krasnoludów siedmiu z nich próbowało go zabić. Śledztwo wykazało, że za atakami stał klan Az Sveldn rak Anhuin. Rada klanów trwała jednak dalej i krasnoludy wybrały następcą tronu Orika. Podczas koronacji do Eragona dołączyła Saphira i wypełniła przyrzeczenie, naprawiając ukochany gwieździsty szafir krasnoludów, który strzaskała podczas walki Eragona z Cieniem Durzą. Wówczas Eragon i Saphira wrócili do Du Weldenvarden. Tam Oromis ujawnił im prawdę o pochodzeniu Eragona: że nie był on wcale synem Morzana, lecz Broma, choć istotnie mieli z Murtaghiem tę samą matkę Selenę. Oromis i Glaedr wyjaśnili im także, czym są Eldunari, które smok może zechcieć wydalić za życia, choć musi to uczynić z wielką ostrożnością, bo ktokolwiek posiada Eldunari, może posłużyć się nim do zapanowania nad smokiem. Podczas pobytu w puszczy Eragon zdecydował, że jest mu potrzebny miecz, który zastąpi Zarroca. Pamiętny rady kotołaka Solembuma, spotkanego podczas podróży z Bromem, udał się do myślącego drzewa Menoa w Du Weldenvarden. Przemówił do niego i drzewo zgodziło się oddać mu ukrytą pod korzeniami jasnostal, w zamian za dar, którego jednak nie nazwało. Wtedy elfia kowalka Rhunón - która wykuła wszystkie miecze Jeźdźców - pracując z Eragonem, stworzyła dla niego nową klingę. Miecz był niebieski, Eragon nazwał go Brisingr - Ogień. Za każdym razem, gdy wymawiał jego imię, ostrze stawało w płomieniach. Glaedr powierzył swe serce serc Eragonowi i Saphirze, którzy razem powrócili do Vardenów. Tymczasem Glaedr i Oromis dołączyli do reszty swego ludu, przypuszczając od północy atak na Imperium. Podczas oblężenia Feinster Eragon i Arya natknęli się na trzech wrogich magów, jeden z nich przerodził się w Cienia, Varaugha. Z pomocą Eragona Arya zabiła nowego Cienia. W tym samym czasie Oromis i Glaedr walczyli z Murtaghiem i Cierniem. Ale Galbatorix sięgnął ku nim i opanował umysł Murtagha. Posługując się jego rękami, powalił Oromisa, a Cierń zabił ciało Glaedra. Choć zatem Vardeni odnieśli zwycięstwo pod Feinster, Eragon i Saphira opłakiwali utratę nauczyciela, Oromisa. Vardeni jednak nie ustawali w walce, maszerowali dalej, zbliżając się do stolicy, Urubaenu, w której na tronie zasiada Galbatorix, dumny, pewny siebie i gardzący innymi, do niego bowiem należy siła smoków. PRZEZ WYŁOM Smoczyca Saphira ryknęła i żołnierze przeciwnika zadrżeli. - Za mną! - Eragon uniósł wysoko nad głowę Brisingra. Błękitny miecz zalśnił jaskrawym, oślepiającym blaskiem na tle zwału czarnych chmu r nadciągających z zachodu. - Za Vardenów!
Obok niego śmignęła strzała; w ogóle jej nie dostrzegł. Wojownicy zebrani u podstawy gruzowiska, na szczycie którego stali Eragon z Saphirą, odpowiedzieli chóralnym okrzykiem: - Za Vardenów! Unieśli broń i ruszyli naprzód, gramoląc się po zwalonych kamiennych blokach. Eragon odwrócił się do nich plecami. Po drugiej stronie sterty znajdował się szeroki dziedziniec. Pośrodku niego skupiło się około dwustu żołnierzy Imperium. Za ich plecami ciemniała wysoka mroczna twierdza o wąskich szczelinach okien i kilku kanciastych wieżach; w pokojach na szczycie najwyższej z nich płonęła latarnia. Eragon wiedział, że gdzieś za murami twierdzy kryje się lord Bradburn, gubernator Belatony - miasta, które od kilkunastu godzin próbowali zdobyć Vardeni. Z donośnym krzykiem zeskoczył z gruzów ku żołnierzom. Tamci cofnęli się szybko, nadal jednak nie opuścili włóczni i pik, celujących wprost w poszarpaną szczelinę, którą Saphira wyłamała w zewnętrznym murze zamku. Podczas lądowania skręcił kostkę. Osunął się na kolano i szybko podparł dzierżącą miecz ręką. Jeden z żołnierzy wykorzystał sposobność: śmignął naprzód, wymierzając cios włócznią w odsłonięte gardło przeciwnika. Eragon sparował cios drobnym ruchem przegubu, władając Brisingrem szybciej, niż potrafiłby tego dokonać jakikolwiek człowiek bądź elf. Twarz żołnierza stężała ze zgrozy, gdy pojął swój błąd. Próbował uciec, zanim jednak zdołał pokonać choćby kilka cali, Eragon rzucił się naprzód i trafił go prosto w brzuch. Saphira, ciągnąc za sobą proporzec tryskającego z pyska złocisto-błękitnego ognia, skoczyła na dziedziniec w ślad za Eragonem. Gdy uderzyła o kamienne płyty, przykucnęła, napinając mięśnie nóg. Siła zderzenia wstrząsnęła całym dziedzińcem. Wiele odłamków szkła, tworzących wielką barwną mozaikę na fasadzie twierdzy, odprysnęło i wystrzeliło w powietrze, wirując niczym monety odbite od bębna. W górze trzasnęły otwierane i zamykane okiennice. Tuż po Saphirze pojawiła się elfka Arya. Długie czarne włosy tańczyły szaleńczo wokół kanciastej twarzy, gdy zeskoczyła ze sterty gruzów. Jej ręce i szyję pokrywały smugi i rozbryzgi krwi, klinga miecza także ociekała posoką. Elfka wylądowała z miękkim szelestem skóry o kamień. Jej obecność uradowała Eragona. U boku swego i Saphiry nie wolałby widzieć nikogo innego. Pomyślał, że jest idealną towarzyszką broni. Posłał jej szybki uśmiech. Arya odpowiedziała tym samym, promieniowała radością i groźną energią. W bitwie jej rezerwa znikała bez śladu; poza walką rzadko się zdarzało, by elfka tak bardzo się otworzyła. Eragon uskoczył za tarczę, gdy między nimi pojawiła się falująca zasłona błękitnego ognia. Spod rąbka hełmu patrzył, jak Saphira zalewa skulonych żołnierzy rzeką płomieni, która otoczyła ich, nie czyniąc najmniejszej szkody. Ustawieni w szeregu na blankach zamku łucznicy wypuścili grad strzał, celując w smoczycę. Okalające ją gorąco było tak potężne, że garść pocisków już w powietrzu stanęła w ogniu i rozpadła się w proch, rzucone przez Eragona czary ochronne odbiły resztę. Jeden ze zbłąkanych grotów trafił w tarczę Eragona i odbił się od niej z głuchym łoskotem, pozostawiając zagłębienie. Pióropusz ognia spowił nagle trzech żołnierzy, zabijając ich tak szybko, że nie zdążyli nawet krzyknąć. Pozostali stłoczyli się w samym sercu piekielnej pożogi; w jaskrawobłękitnym blasku groty ich włóczni i pik lśniły jasno. Mim o usilnych starań, Saphira nie zdołała nawet zranić reszty wrogów. W końcu zrezygnowała i z donośnym kłapnięciem zamknęła pysk. Pod nieobecność ognia na dziedzińcu zapadła przejmująca cisza. Eragon, jak już kilka razy wcześniej, pojął, że ktokolwiek przygotował zaklęcia ochronne żołnierzy, musiał być zręcznym i potężnym magiem. Czy to robota Murtagha? - zastanawiał się w myślach. Jeśli tak, czemu wraz z Cierniem nie bronią Belatony? Czyżby Galbatorixowi nie zależało na utrzymaniu miasta? Popędził naprzód i jednym uderzeniem Brisingra odrąbał czubki tuzina włóczni równie łatwo, jak za młodu odcinał nasienne końcówki chmielu. Chlasnął najbliższego żołnierza przez pierś, przebijając kolczugę niczym zwiewny jedwab. Trysnęła fontanna krwi. Potem Eragon pchnął następnego żołnierza i uderzył tarczą kolejnego po lewej, odrzucając go na trzech towarzyszy i wywracając całą czwórkę. Reakcje przeciwników wydały mu się powolne i niezgrabne - tańczył pośród szeregów wroga, powalając bezkarnie nieprzyjaciół. Saphira ruszyła do walki po lewej - wyrzucała żołnierzy w powietrze olbrzymimi łapami, tłukła kolczastym ogonem, gryzła i zabijała, szybko poruszając głową - a po prawicy Arya poruszała się błyskawicznie, każdy ruch jej miecza zwiastował śmierć kolejnemu słudze Imperium. Kiedy Eragon zawirował w piruecie, unikając kontaktu z dwiema włóczniami, ujrzał tuż za ich plecami
futrza- stego elfa Blódhgarma, a także jedenaście innych elfów, których zadaniem było strzeżenie jego i smoczycy. Nieco dalej, przez szczelinę w murze zewnętrznym, na dziedziniec wlewali się Vardeni, nie atakowali jednak - zbyt niebezpiecznie było zbliżać się do Saphiry. Zresztą, smoczyca, Eragon ani elfy nie potrzebowali pomocy w starciu z żołnierzami. W wirze bitwy szybko się rozdzielili, lądując na przeciwległych końcach dziedzińca. Eragon nie martwił się o towarzyszkę. Nawet pozbawiona ochrony czarów, Saphira była w pełni zdolna pokonać samodzielnie oddział dwudziestu czy trzydziestu ludzi. Włócznia trafiła w tarczę Eragona, która boleśnie uderzyła go w ramię. Obrócił się w stronę jej właściciela, wysokiego mężczyzny o twarzy zrytej bliznami, odsłaniającego w grymasie dziury w miejscu dolnych przednich zębów, i pomknął ku niemu. Tamten usiłował dobyć zza pasa sztylet. W ostatniej chwili Eragon obrócił lekko tułów, napiął ręce i pierś i rąbnął obolałym ramieniem prosto w mostek napastnika. Siła zderzenia odrzuciła żołnierza o kilkanaście jarów. Runął na ziemię, trzymając się za serce. A potem z nieba posypał się grad czarnopiórych strzał, zabijając bądź raniąc wielu walczących. Eragon osłonił się tarczą przed pociskami i przykucnął, choć był pewien, że magia go ochroni. Nie zamierzał pozwalać sobie na nieostrożność: nie mógł przewidzieć, kiedy czarownik strony przeciwnej wystrzeli ku niemu zaklętą strzałę, która mogłaby przebić ochronne czary. Jego wargi wygięły się w gorzkim uśmiechu. Łucznicy na murach pojęli już, że mogliby zwyciężyć tylko gdyby udało im się zabić jego samego i elfy, nieważne ilu swoich musieliby przy tym poświęcić. Już za późno, pomyślał z ponurą satysfakcją. Trzeba było odłączyć się od Imperium póki jeszcze mieliście sposobność. Deszcz grzechoczących strzał pozwolił mu chwile odpocząć i Eragon chętnie z tego skorzystał. Atak na miasto zaczął się o brzasku, a on sam wraz z Saphirą od początku postępował na czele. Kiedy ostrzał ustał, Eragon przerzucił Brisingra do lewej dłoni, podniósł jedną z włóczni przeciwnika i cisnął w stojących czterdzieści stóp wyżej łuczników. Włócznia to broń, którą ciężko rzucać celnie bez długiej praktyki. Nie zdziwił się zatem, odkrywszy, że chybił człowieka, w którego celował. Zaskoczyło go natomiast to, że nie trafił w żadnego z łuczników. Włócznia poszybowała nad ich głowami i roztrzaskała się o mur zamku w górze. Łucznicy zaczęli śmiać się głośno i drwić, podkreślając słowa wulgarnymi gestami. Uwagę Eragona przyciągnął szybki ruch na skraju pola widzenia. Obejrzał się akurat, gdy Arya także cisnęła włócznią, przebijając dwóch stojących obok siebie łuczników. Następnie wycelowała w nich miecz. - Brisingr! - rzuciła i włócznia zapłonęła szmaragdowozielonym ogniem. Pozostali łucznicy cofnęli się przed płonącymi trupami i jak jeden mąż umknęli z blanków, tłocząc się w przejściu wiodącym na wyższe piętra zamku. - To niesprawiedliwe - mrukną ł Eragon. - Ja nie mogę użyć tego zaklęcia, bo mój miecz zacznie płonąć jak ognisko. Arya zerknęła na niego z lekkim rozbawieniem. Walka trwała jeszcze kilka minut, a potem pozostali przy życiu żołnierze albo się poddali, albo próbowali uciec. Eragon pozwolił pięciu z nich umknąć, wiedział, że nie pobiegną daleko. Sprawdziwszy szybko leżące wokół zwłoki, by się upewnić, że wojownicy naprawdę nie żyją, obejrzał się i zerknął na drugi koniec dziedzińca. Kilku Vardenów otworzyło bramę w murze zewnętrznym i wtaszczyło do środka taran, maszerując ulicą wiodącą do zamku. Inni zebrali się w nierównych szeregach niedaleko wejścia do twierdzy, gotowi wtargnąć do środka i podjąć walkę z ukrytymi wewnątrz żołnierzami. Wśród nich był też kuzyn Eragona, Roran - gestykulował swym nieodłącznym młotem, jednocześnie wydając rozkazy podległemu sobie oddziałowi. Na drugim końcu Saphira przycupnęła nad trupami zabitych przez siebie żołnierzy - otaczało ją prawdziwe pobojowisko. Krople krwi przywarły do mieniących się jak klejnoty łusek smoczycy, czerwień kontrastowała ostro z błękitem jej ciała. Saphira uniosła kolczastą głowę i ryknęła tryumfalnie, zagłuszając dobiegający zza murów hurgot. Jakby w odpowiedzi, w zamku rozległ się szczęk łańcuchów i kół zębatych, a po nim zgrzyt odciąganych ciężkich drewnianych belek. Dźwięk ów przyciągnął uwagę wszystkich, którzy skupili wzrok na drzwiach twierdzy. Z głuchym łoskotem wrota otwarły się i rozchyliły. Ze środka wypłynęła ciemna chmura dymu z pochodni, tak gęsta, że najbliżsi Yardeni zaczęli kasłać i zasłaniać twarze. Gdzieś w głębi mrok u rozległ się stukot okutych żelazem kopyt na kamiennych płytach, a potem z serca chmury wypadł koń i jeździec.
W lewej dłoni jeździec trzymał coś, co Eragon w pierwszej chwili wziął za zwykłą lancę, szybko jednak zauważył, że wykuto ją z osobliwego zielonego materiału i zakończono niezwykłym zębatym grotem. Głowicę lancy otaczała słaba aura nienaturalnego światła, zdradzająca obecność magii. Jeździec ściągnął wodze i skierował wierzchowca w stronę Saphiry, która zaczęła wznosić się na tylnych, nogach, gotowa do zadania prawą łapą straszliwego, morderczego ciosu. Nagle Eragona ogarnęła trwroga. Jeździec był zbyt pewny siebie, jego lanca zbyt dziwna i niesamowita. Choć zaklęcia powinny ochronić smoczycę, był pewien, że Saphirze grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie zdołam dotrzeć do niej na czas, uświadomił sobie nagle. Posłał myśli ku jeźdźcowi, tamten jednak był zbyt skupiony na swym zadaniu i nawet nie zauważył obecności Eragona, a całkowita koncentracja przeciwnika nie pozwoliła Eragonowi wyniknąć głębiej w jego świadomość. Wycofawszy się, przywołał pół tuzina słów w pradawnej mowie i ułożył z nich proste zaklęcie, mające powstrzymać w biegu galopującego rumaka. Był to akt rozpaczy - Eragon nie wiedział bowiem, czy to jeździec jest magiem, ani też jakie mógł podjąć środki chroniące go przed działaniem czarów - nie zamierzał jednak stać bezczynnie, gdy życiu Saphiry groziło niebezpieczeństwo. Zaczerpnął tchu. Przypomniał sobie właściwą wymowę kilku trudnych dźwięków pradawnej mowy. A potem otworzył usta, by rzucić zaklęcie. Choć działał szybko, elfy okazały się szybsze. Nim zdołał wypowiedzieć choćby jedno słowo, zza jego pleców dobiegł szaleńczy chór niskich głosów, które, nakładając się na siebie, tworzyły niesamowitą, dysonansową melodię. - Mae... - zdążył wymówić, a potem magia elfów zaczęła działać. Mozaika tuż przed koniem poruszyła się i przesunęła, odłamki szkła zafalowały niczym tafla wody. W ziemi otwarła się długa szczelina, poszarpane głębokie pęknięcie. Koń z głośnym rżeniem runął w dziurę i upadł, łamiąc obie przednie nogi. W chwili, gdy jeździec z wierzchowcem padali, mężczyzna w siodle uniósł rękę i cisnął lśniącą lancą wprost w Saphirę. Smoczyca nie mogła uciec. Nie mogła uskoczyć. Zamachnęła się zatem łapą w nadziei, że odtrąci pocisk. Chybiła jednak - zaledwie o parę cali - i Eragon patrzył ze zgrozą, jak lanca wbija się na ponad jard w jej pierś tuż pod obojczykiem. Jego oczy przesłoniła pulsującą zasłona furii. Zaczął czerpać ze wszystkich dostępnych źródeł energii - własnego ciała; szafiru osadzonego w głowicy miecza; dwunastu diamentów ukrytych w pasie Belotha Mądrego owiniętym wokół jego talii i olbrzymich zapasów zgromadzonych w Arenie - pierścieniu elfów zdobiącym prawą dłoń - szykując się do unicestwienia jeźdźca, bez względu na ryzyko. Powstrzymał się jednak, bo nagle ujrzał Blodhgarma przeskakującego nad lewą przednią łapą Saphiry. Elf wylądował na jeźdźcu niczym pantera na jeleniu i powalił go na bok. Gwałtownym szarpnięciem głowy Blodhgarm rozdarł gardło przeciwnika długimi białymi zębami. Z okna umiejscowionego wysoko nad otwartymi wrotami wieży dobiegł okrzyk przejmującej rozpaczy. Po sekundzie ognista eksplozja wyrzuciła w powietrze kamienne bloki, które runęły na zebranych Vardenów, miażdżąc członki i ciała niczym suche gałązki. Eragon, nie zwrażając na sypiący się z góry deszcz kamieni, popędził do Saphiry, ledwie świadom obecności Aryi i jej kompanów. Inne elfy zdążyły już zgromadzić się wokół smoczycy, zapatrzone w sterczącą z jej piersi wrłócznię. - Jak ciężko...? Czy ona...? - zaczął Eragon, zbyt poruszony, by dokończyć zdanie. Bardzo pragnął pomówić z Saphirą w myślach, lecz dopóki w pobliżu mogli czaić się czarodzieje przeciwnika, nie śmiał odsłonić swej świadomości, by wrogowie nie wniknęli do jego umysłu ani nie przejęli władzy nad ciałem. Po długiej nieznośnie się ciągnącej chwili, Wyrden, jeden z elfów, uniósł głowę. - Możesz podziękować losowi, Cieniobójco. Lanca ominęła główne żyły i tętnice jej szyi. Przebiła jedynie mięsień, a mięśnie możemy naprawić. - Zdołacie ją usunąć? Czy jest chroniona zaklęciami, które mogłyby was powstrzymać przed...? - Zajmiemy się tym, Cieniobójco. Wszystkie elfy, prócz Blóohgarma, poważne niczym kapłani zgromadzeni przed ołtarzem, przyłożyły dłonie do piersi Saphiry i zaśpiewały cicho niczym szept wiatru pośród kępy wierzb. Śpiewały o cieple i wzroście, o mięśniach, ścięgnach i pulsującej krwi, a także o wielu bardziej tajemniczych sprawach. Saphira najwyższym wysiłkiem woli trwała nieruchomo podczas ich zaklęcia, choć co parę sekund jej ciałem wstrząsały gwałtowne dreszcze. Z otworu w piersi, w którym wciąż tkwiło drzewce włóczni, spływała struga krwi. Kiedy Blodhgarm podszedł i stanął obok, Eragon obejrzał się na elfa. Futro na jego brodzie pociemniało od posoki, mieniąc się granatem i czernią. - Co to było? - Eragon wskazał ręką płomienie, wciąż tańczące w oknie nad dziedzińcem.
Blódhgarm oblizał wargi, odsłaniając kocie kły. - Tuż przed śmiercią tego żołnierza zdołałem wtargnąć do jego umysłu i poprzez niego do umysłu maga, który mu pomagał. - Zabiłeś go? - W pewnym sensie. Zmusiłem, by sam się zabił. W zwykłych okolicznościach nie uciekłbym się do tak dramatycznych popisów, ale byłem... zirytowany. Eragon ruszył naprzód i zatrzymał się, gdy Saphira wydała z siebie długi przeciągły jęk, a potem bez niczyjej pomocy lanca zaczęła wysuwać się z jej piersi. Powieki smoczycy zatrzepotały, kilka razy odetchnęła szybko i płytko, gdy ostatnie sześć cali broni wyłoniło się z ciała. Zębaty grot, okolony słabą szmaragdową poświatą, runął na ziemię i odbił się od kamienia z odgłosem charakterystycznym raczej dla wypalonej gliny niż metalu. Gdy elfy przestały śpiewać i oderwały dłonie od ciała Saphiry, Eragon podbiegł i dotknął jej szyi. Chciał ją pocieszyć, powiedzieć, jak bardzo się przeraził, złączyć z nią swój umysł. Zamiast tego zadowolił się jedynie spojrzeniem w jedno błękitne oko i pytaniem: - Dobrze się czujesz? Słowa te wydawały się mizernie słabe w porównaniu z głębią jego uczuć. Saphira odpowiedziała jednym mrugnięciem, a potem pochyliła głowę, pieszcząc jego twarz delikatnym obłoczkiem ciepłego powietrza z nozdrzy. Eragon uśmiechnął się. Odwrócił się szybko do elfów. - Eka elrun ono, alfya wiol fórn thornessa - podziękował im za pomoc w pradawnej mowie. Elfy uczestniczące w uzdrowieniu, łącznie z Aryą, ukłoniły się i obróciły prawymi dłońmi nad środkiem piersi w geście pozdrowienia właściwym swojej rasie. Zauważył, że ponad połowa oddziału wyznaczonego do ochrony jego i Saphiry jest blada, słaba i słania się na nogach. - Wycofajcie się i odpocznijcie - polecił im. - Jeśli zostaniecie, z łatwością was pozabijają. No dalej, to rozkaz! Choć był pewien, że nie chcą odchodzić, siedem elfów odparło chórem: - Jak każesz, Cieniobójco! - I wycofało się z dziedzińca, przeskakując ponad trupami i gruzami. Nawet na skraju wyczerpania wydawały się szlachetne i wyniosłe. Eragon dołączył do Aryi i Blodhgarma, którzy oglądali uważnie lancę; ich twarze miały osobliwy wyraz, jakby nie wiedzieli jak zareagować. Przykucnął obok nich, uważając, by nie dotknąć niezwykłej broni. Przyjrzał się uważnie delikatnym liniom wyrzeźbionym u podstawy grotu, liniom, które wydawały się znajome, choć sam nie wiedział dlaczego, a także zielonkawemu drzewcu, zrobionemu z materiału nie przypominającego drewna ani metalu, i niezwykłej poświacie, kojarzącej się z pozbawionymi płomieni lampami, którymi elfy i krasnoludy oświetlały swe dwory. - Jak myślicie, czy to robota Galbatorixa? - spytał Eragon. - Może postanowił jednak zabić Saphirę i mnie, zamiast nas schwytać. Być może uwa-ża, że mu zagrażamy. Blódhgarm uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Nie łudziłbym się podobnymi fantazjami, Cieniobójco. Dla Galbatorixa jesteśmy tylko drobną zawadą. Gdyby naprawdę zapragnął śmierci twojej czy któregokolwiek z nas, musiałby jedynie wylecieć z Urubaenu i stanąć do wralki, a my padlibyśmy przed nim niczym zaschnięte liście w obliczu zimowej zamieci. Ma w sobie siłę smoków i nikt nie zdoła mu sprostać. Poza tym, Galbatorix niełatwo zawraca z raz obranego kursu. Może i jest szalony, ale jest też przebiegły i nade wszystko zdecydowany. Skoro pragnie cię uwięzić, będzie dążył do tego celu wręcz obsesyjnie i nic, prócz instynktu samozachowawczego, go nie zniechęci. - Poza tym - wtrąciła Arya - to nie robota Galbatorixa, tylko nasza. Eragon zmarszczył brwi. - Nasza? Tej lancy nie zrobili Yardeni. - Vardeni nie. To robota elfa. - Ale... - Szukał w myślach rozsądnego wyjaśnienia. - Ale przecież żaden elf nie zgodziłby się pracować dla Galbatorixa. Prędzej by umarł, niż... - Galbatorix nie miał z tym nic wspólnego, a gdyby nawet, z pewnością nie oddałby tak rzadkiej i potężnej broni w ręce człowieka, który nie potrafiłby lepiej jej strzec. Ze wszystkich narzędzi wojny rozproszonych w całej Alagaesii to właśnie nade wszystko wolałby przed nami uchronić. - Dlaczego? Niski melodyjny głos Blódhgarma zabrzmiał niemal jak mruczenie kota. - Ponieważ, Eragonie Cieniobójco, to jest Dauthdaert. - I nazywa się Niemen , Orchidea. - Arya wskazała ręką linie wyżłobione na grocie. Dopiero w tym momencie Eragon uświadomił sobie, że to stylizowane znaki niezwykłego pisma elfów -
misternie splecione zawijasy, kończące się długimi, podobnymi do cierni kreskami. - Dauthdaert? - Kiedy zarówno Arya, jak i Blodhgarm spojrzeli na niego z niedowierzaniem, Eragon wzruszył ramionami, zawstydzony swym brakiem wiedzy. Dręczyła go świadomość, że podczas gdy dorastające elfy przez długie dziesięciolecia mogły pobierać nauki u najlepszych mędrców swej rasy, jego własny wuj, Garrow, nie nauczył go nawet liter, uznając je za nieistotne. - W Ellesmerze nie wystarczyło mi czasu na zbyt dogłębne lektury. Co to takiego? Czy zostało wykute podczas upadku Jeźdźców do walki z Galbatorixem i Zaprzysiężonymi? Blódhgarm pokręcił głową. - Niemen jest znacznie, znacznie starsza. - Dauthdaertya - oznajmiła Arya - zrodziły się ze strachu i nienawiści, powszechnych w ostatnich latach naszej wojny ze smokami. Nasi najzręczniejsi kowale i magowie wykuli je z materiałów, których już nie znamy, nasycili zaklęciami, które już dawno utraciliśmy, i nazwali całą dwunastkę imionami najpiękniejszych kwiatów - doprawdy paskudny to kontrast - bo stworzono je w jednym tylko celu: zrobiliśmy je, by zabijać smoki. Eragon spojrzał z nagłą odrazą na lśniącą lancę. - i udało się? - Świadkowie opowiadali, że smocza krew płynęła z nieba niczym letnia ulewa. Saphira syknęła głośno. Eragon zerknął na nią i zobaczył kątem oka, że Vardeni nadal utrzymują pozycje przed twierdzą, czekając, aż wraz ze smoczycą podejmą atak. - Uwrażano, że wszystkie Dauthdaertya zostały zniszczone bądź zagubione na wieki - podjął Blodhgarm. - Najwyraźniej się myliliśmy. Niemen musiała trafić w ręce rodziny Waldgrave i pozostać ukryta w Belatonie. Zgaduję, że kiedy przedarliśmy się przez mury miasta, lorda Bradburna zawiodła odwaga i rozkazał przynieść ze zbrojowni Niemen, by spróbować powstrzymać ciebie i Saphirę. Gdyby Galbatorix dowiedział się, że Bradburn usiłował cię zabić, bez wątpienia wpadłby w furię. Eragon, choć świadom, że musi się śpieszyć, nie mógł odejść, nie zaspokoiwszy ciekawości. - Może to i Dauthdaert, ale nadal nie wyjaśniliście, czemu Galbatorix nie chciałby, żeby trafiła w nasze ręce. - Skinieniem głowy wskazał lancę. - Co sprawia, że Niemen ma być niebezpieczniejsza niż zwykła włócznia czy nawet Bris... - Ugryzł się w język, nim wymówił całe imię. - Czy nawet mój miecz? Tym razem to Arya odpowiedziała. - W żaden sposób nie można jej złamać, nie szkodzi jej ogień i jest niemal zupełnie odporna na magię, jak sam się przekonałeś. Dauthdaertya zostały zaprojektowane tak, by nie działały na nie rzucane przez smoki zaklęcia i aby chronić przed nimi ich posiadaczy - niezwykle trudne zadanie, biorąc pod uwagę moc, złożoność i nieprzewidywalną naturę smoczej magii. Galbatorix spowił siebie i Shruikana siecią zaklęć ochronnych liczniejszych, niż ktokolwiek inny w Alagaesii, możliwe jednak, że Niemen przebiłaby się przez nie, jakby w ogóle nie istniały. Eragon w końcu zrozumiał i przepełniła go gwałtowna radość. - Będziemy musieli... Przerwał mu pisk. Niespodziewany dźwięk przeszywał uszy, zgrzytał i wibrował, niczym metal trący o kamień. Eragon poczuł, jak wibrują mu zęby, zasłonił dłońmi uszy, krzywiąc się i rozglądając, próbując odnaleźć źródło dźwięku. Saphira zarzuciła głową i mim o hałasu usłyszał jej niespokojny jęk. Dwa razy omiótł wzrokiem dziedziniec, nim zauważył niewielką chmurkę pyłu wznoszącą się nad murem twierdzy, z szerokiego na stopę pęknięcia, które pojawiło się pod poczerniałym, częściowo zniszczonym oknem, za którym Blódhgarm zabił maga. Dźwięk narastał z każdą chwilą, Eragon jednak zaryzykował i oderwał jedną dłoń od ucha, by wskazać pęknięcie. - Spójrz! - krzyknął od Aryi, która skinęła głową. Ponownie zatkał uszy. I wtedy, bez żadnego ostrzeżenia, dźwięk umilkł. Eragon odczekał chwilę, potem powoli opuścił ręce. Pierwszy raz pożałował, że ma tak doskonały słuch. Dokładnie w tym momencie szczelina zaczęła się rozszerzać. Po chwili miała już kilka stóp szerokości - i pędziła w dół muru. Niczym błyskawica, uderzyła i strzaskała zwornik nad wejściem do budynku, zasypując kamienne płyty odłamkami. Cały zamek jęknął i fasada twierdzy, od uszkodzonego okna aż po pęknięty zwornik, zaczęła przechylać się na zewnątrz. - Uciekajcie! - krzyknął Eragon do Vardenów, choć ludzie już rozbiegali się na obie strony dziedzińca, rozpaczliwie próbując umknąć spod przechylonego muru. Eragon postąpił krok naprzód, wszystkie mięśnie jego ciała napięły się, gdy szukał wzrokiem śladu Rorana pośród tłumu wojowników. W końcu go wypatrzył, uwięzionego za ostatnią grupą ludzi w wejściu, Roran krzyczał coś do nich szaleńczo, lecz jego słowa niknęły w ogólnym hałasie. A potem ściana się przesunęła i opadła kilkanaście
cali - odchylając się jeszcze mocniej od reszty budowli - zasypując Rorana kamieniami, zbijając go z nóg i zmuszając, by cofnął się chwiejnie. Kiedy Roran wstał, spojrzał prosto w oczy Eragona i w jego wzroku Eragon ujrzał błysk strachu i bezradności, wkrótce zastąpiony rezygnacją. Zupełnie jakby kuzyn wiedział, że nieważne, jak szybko rzuci się naprzód, i tak nie zdąży dotrzeć w bezpieczne miejsce. Na jego wargach zatańczył cierpki uśmiech. I wtedy mur runął. CIOS MŁOTA - Nie! - ryknął Eragon, gdy mur twierdzy zawalił się z ogłuszającym łoskotem, grzebiąc Rorana i pięciu innych mężczyzn pod stertą kamieni wysoką na dwadzieścia stóp. Cały dziedziniec spowiła czarna chmura pyłu. Jego krzyk był tak głośny, że głos mu się załamał, w głębi gardła poczuł ciepły miedziany smak krwi. Odetchną ł głęboko i zgiął się wpół w ataku kaszlu. - Vaetna - wydyszał i machnął ręką. Z odgłosem przypominającym szelest jedwabiu gęsty szary kurz rozstąpił się, odsłaniając środek dziedzińca. Obawa o los Rorana sprawiła, że Eragon ledwie zauważył, jak wiele mocy kosztowało go zaklęcie. - Nie, nie, nie, nie - mamrotał. - On nie mógł zginąć. Nie mógł, nie mógł, nie mógł... - Zupełnie jakby słowa miały wpłynąć na rzeczywistość, Eragon powtarzał je raz po raz. Lecz z każdą powtórką stawały się mniej stwierdzeniem faktu bądź nadziei, a bardziej modlitwą, skierowaną do ca-łego świata. Przed nim Arya i reszta żołnierzy Vardenów kasłali, pocierając oczy dłońmi. Wielu zgarbiło się, jakby w oczekiwaniu ciosu; inni gapili się zdumieni na fasadę uszkodzonej twierdzy. Gruzy z budynku zasłały dziedziniec, przysłaniając mozaikę. Dwie i pół komnaty na piętrze twierdzy i jedna na drugim - ta, w której niedawno gwałtowną śmiercią zginął mag - stało otworem. Pomieszczenia i sprzęty wydawały się w pełnym blasku słońca nędzne i brudne. Wewnątrz pół tuzina żołnierzy zbrojnych w kusze odsuwało się gorączkowo od przepaści, która nagle otwarła im się u stóp. Wśród donośnych krzyków i przepychanek przeciskali się przez drzwi na drugim końcu komnat i znikali w trzewiach twierdzy. Eragon próbował odgadnąć ciężar kamiennego bloku leżącego pośród rumowiska: musiał ważyć wiele setek funtów. Gdyby wraz z Saphirą i elfami podjęli wspólne działanie, był pewien, że zdołaliby przesunąć kamienie za pomocą magii, lecz wysiłek bardzo by ich osłabił i pozostawił bezbronnymi. Co więcej, wymagałby niepraktycznie długiego czasu. Przez moment Eragon pomyślał o Glaedrze - złoty smok miał aż nadto sił, by dźwignąć całą stertę naraz - ale pośpiech był tu kluczem, a wydostanie Eldunari Glaedra trwałoby zbyt długo. Poza tym, Eragon wiedział, że mógłby nie zdołać przekonać Glaedra nawet do rozmowy, a co dopiero do pomocy w ratowaniu Rorana i pozostałych. A potem wyobraził sobie Rorana tuż przed tym, jak przesłonił go grad kamieni i pyłu, stojącego pod sklepieniem wrót twierdzy, i nagle pojął, co musi zrobić. - Saphiro, pomóż im tutaj! - krzyknął i odrzucając tarczę, pomknął naprzód. Za plecami usłyszał, jak Arya mówi coś w pradawnej mowie, krótkie zdanie, być może „Ukryj to!”, a potem doścignęła go, biegnąc z mieczem w dłoni, gotowa do walki. Kiedy dotarli do rumowiska, Eragon skoczył najwyżej jak umiał. Wylądował jedną stopą na ukośnym kamieniu i znów skoczył, odbijając się niczym górska kozica, wspinająca się na strome zbocze. Niepokoił się, że może obruszyć kamienie, ale wspinaczka stanowiła najszybszy sposób dotarcia do celu. Ostatnim skokiem pokonał odległość dzielącą go od piętra i przebiegł przez komnatę. Pchnął zamknięte drzwi z taką siłą, że wyłamał zawiasy, a grube dębowe deski pęki - i poleciały w głąb korytarza. Pomknął w ślad za nimi. Odgłos kroków i oddechu wydał mu się dziwnie przytłumiony, jakby miał uszy pełne wody. Dotarłszy do otwartego przejścia, zwolnił. Za nim ujrzał gabinet, pięciu zbrojnych wskazywało rękami mapę i wyraźnie się kłóciło. Żaden z nich nie zauważył Eragona. Biegł dalej. Pędem pokonał zakręt i zderzył się z żołnierzem idącym z przeciwległej strony. Przed oczami przemknęły mu czerwone i żółte błyski, gdy uderzył czołem w krawędź tarczy tamtego. Przywarł do żołnierza i obaj przez chwilę chwiali się na korytarzu, niczym para pijanych tancerzy Żołnierz zaklął, próbując odzyskać równowagę. - Co z robą, trzykroć przeklęty...? - zaczął, a potem ujrzał twarz Eragona i jego oczy się rozszerzyły. - Ty!
Eragon zacisnął prawą dłoń i rąbnął tamtego w brzuch, tuż pod żebrami. Cios uniósł mężczyznę z ziemi; ciało z głuchym odgłosem zderzyło się z sufitem. - Ja - zgodził się Eragon, gdy tamten runął na ziemię bez życia. Ruszył dalej w głąb korytarza. Od chwili wejścia do twierdzy, jego już i tak szybki puls zdwoił tempo; czuł się, jakby serce miało lada moment wyrwać mu się z piersi. Gdzie to jest? - rozmyślał gorączkowo, zerkając w kolejne drzwi, za którymi ujrzał jedynie puste pomieszczenie. Wreszcie na końcu wąskiego bocznego korytarzyka dostrzegł kręte schody. Przeskakując po pięć stopni na raz, pędził na dół, nie zważając na własne bezpieczeństwo, raz tylko przystanął, by odepchnąć na bok zaskoczonego łucznika. Schody skończyły się i znalazł się w wysoko sklepionej sali, podobnej do katedry w Dras-Leonie. Zawirował szybko, omiatając wzrokiem pomieszczenie i rejestrując pośpiesznie obrazy: tarcze, broń i czerwone proporce zawieszone na ścianach; wąskie okna wysoko pod sufitem; pochodnie osadzone w uchwytach z kutego żelaza; puste paleniska; długie ciemne stoły na koziołkach ustawione wzdłuż bocznych ścian; i wzniesienie na końcu, na którym przed fotelem z wysokim oparciem stał mężczyzna z brodą, odziany w długą szatę. Eragon znalazł się w głównej sali zamku. Po jego prawicy, między nim i drzwiami wiodącymi do wrót twierdzy, ustawił się oddział ponad pięćdziesięciu żołnierzy. Złote nici w ich tunikach zamigotały, gdy poruszyli się zaskoczeni. - Zabić go! - polecił mężczyzna w długiej szacie; nie sprawiał wcale wrażenia wyniosłego i władczego, lecz przerażonego. - Ktokolwiek go zabije, dostanie trzecią część mojego skarbca! To wam przyrzekam! Na myśl o kolejnym opóźnieniu, w Eragonie wezbrała straszliwa irytacja. Wyrwał z pochwy miecz i uniósł nad głowę. - Brisingr! - krzyknął. Z nagłym świstem wokół ostrza pojawił się kokon widmowych błękitnych płomieni. Gorąco ognia rozgrzało dłoń, rękę i policzek Eragona. Z płonącym mieczem w dłoni spojrzał wprost na żołnierzy. - Odsuńcie się - warknął. Tamci wahali się jeszcze chwilę, a potem odwrócili się i umknęli. Eragon skoczył naprzód, nie zważając na ogarniętych paniką maruderów, wciąż znajdujących się w zasięgu płonącej klingi. Jeden z mężczyzn potknął się i runął przed nim na posadzkę; Eragon przeskoczył nad nim, nie dotykając nawet kępy włosia na hełmie. Prąd powietrza szarpał płomienie wokół miecza, unosząc je za nim w pędzie niczym grzywę galopującego wierzchowca. Przygarbiony Eragon przepchnął się do podwójnych drzwi strzegących wejścia do głównej sali. Przemknął przez długie, szerokie pomieszczenie, z którego odchodziło wiele komnat pełnych żołnierzy - a także zębatek, dźwigni i innych mechanizmów służących do opuszczania i podnoszenia bram twierdzy - a potem w pełnym rozpędzie wpadł na kratę, zagradzającą drogę do miejsca, w którym stał Roran, kiedy zawalił się mur. Żelazne pręty wygięły się, gdy Eragon uderzył w nie w pędzie, ale niedostatecznie, by pęknąć. Cofnął się chwiejnie o krok. Ponownie zaczerpnął energii przechowywanej w diamentach swego pasa - pasa Belotha Mądrego - wlewając ją w Brisingra, opróżniając klejnoty z cennych zapasów, gdy podsycił ogień miecza do niemal nieznośnej mocy. Z nieartykułowanym okrzykiem cofnął rękę i uderzył kratę. Zalał go deszcz pomarańczowozłotych iskier, dziurawiąc rękawicę i tunikę i parząc odsłoniętą skórę. Kropla stopionego żelaza wylądowała z sykiem na czubku buta. Strącił ją szybkim ruchem stopy. Trzy razy ciął i wreszcie fragment kraty wielkości człowieka runął do środka. Przecięte końce lśniły oślepiającą bielą, oświetlając pomieszczenie łagodnym blaskiem. Eragon pozwolił płomieniom błyskającym z Brisingra zgasnąć i przemknął przez otwór w kracie. Najpierw skręcił w lewo, potem w prawo i znów w lewo, zmieniając kierunki wraz z korytarzem, zaprojektowanym tak, by spowolnić atakujących żołnierzy, gdyby zdołali wedrzeć się do twierdzy. Po pokonaniu ostatniego zakrętu ujrzał swój cel: zasypaną gruzami sień. Nawet jego elfi wzrok zdołał dostrzec w ciemności tylko największe kształty, bo spadające kamienie zgasiły pochodnie na ścianach. Usłyszał dziwaczne sapanie i szuranie, jakby jakaś niezgrabna bestia grzebała w rumowisku. - Naina - rzucił. Przestrzeń przed nim rozświetlił rozproszony błękitny blask. Wówczas tuż przed sobą ujrzał Rorana, pokrytego pyłem, krwią, popiołem i potem, wyszczerzonego w upiornym grymasie. Kuzyn zmagał się z żołnierzem nad trupami dwóch innych. Żołnierz wzdrygnął się zaskoczony nagłym światłem i Roran wykorzystał dekoncentrację przeciwnika, powalając go na kolana. Następnie wyrwał mu zza pasa sztylet i
wbił go z boku pod żuchwę mężczyzny. Żołnierz kopnął dwa razy i znieruchomiał. Roran, zdyszany, podniósł się znad ciała, z palców ściekała mu krew. Spojrzał na Eragona z dziwnie nieruchomą twarzą. - Najwyższy czas, żebyś... - zaczął, a potem oczy wywróciły mu się gwałtownie i zemdlał. CIENIE NA HORYZONCIE Aby chwycić Rorana, nim ten runął na posadzkę, Eragon musiał upuścić Brisingra. Choć czynił to niechętnie, rozluźnił uchwyt i miecz z brzękiem uderzył o kamienną płytę dokładnie w chwili, gdy Eragon poczuł w ramionach ciężar kuzyna. - Ciężko jest ranny? - spytała Arya. Eragon wzdrygnął się, zaskoczony obecnością jej i Blodhgarma. - Nie sądzę. - Kilka razy poklepał Rorana po policzku, rozmazując pył na jego skórze. W ostrym, lodowatobłękitnym blasku zaklęcia Roran sprawiał wrażenie wychudzonego, jego oczy okalały kałuże cienia, wargi nabrały sinego koloru, jak poplamione sokiem z jagód. - No dalej, obudź się. Po paru sekundach powieki kuzyna zatrzepotały, w końcu uniósł je i wyraźnie oszołomiony spojrzał na Eragona, którego ogarnęła tak wielka ulga, że niemal poczuł jej smak. - Na moment zemdlałeś - wyjaśnił. - Ach . - On żyje! - rzekł Eragon do Saphiry, ryzykując nawiązanie krótkiego kontaktu. Wyraźnie dostrzegł radość smoczycy. - To dobrze. Zostanę tutaj i pomogę elfom uprzątnąć kamienie sprzed budynku. Gdybyś mnie potrzebował, zawołaj, a znajdę sposób, by do ciebie dotrzeć. Kolczuga Rorana zabrzęczała, gdy Eragon pomógł mu wstać. - Co z pozostałymi? - spytał, wskazując ręką stertę gruzów. Roran pokręcił głową. - Jesteś pewien? - Nikt nie zdołałby tego przeżyć. Mnie udało się uniknąć śmierci tylko dlatego... że częściowo osłonił mnie okap. - A co z tobą? Nic ci nie jest? - Co? - Roran zmarszczył brwi, wyraźnie zaskoczony, jakby ta kwestia nawet nie przyszła mu do głowy. - Wszystko w porządku... Możliwe, że złamałem rękę w nadgarstku. Nic poważnego. Eragon posłał znaczące spojrzenie Blodhgarmowi. Rysy elfa stężały, jakby z niezadowolenia, podszedł jednak do Rorana. - Jeśli mogę... - zagadnął, wyciągając dłoń ku zranionej ręce tamtego. Podczas gdy Blodhgarm zajmował się rannym, Eragon podniósł Brisingra i wraz z Aryą stanął na straży przy wejściu, na wypadek gdyby jakiś niemądry żołnierz zechciał spróbować ataku. - Proszę, zrobione - oznajmił Blódhgarm. Odsuną ł się od Rorana, który poruszył ręką, sprawdzając przegub. Zadowolony, podziękował elfowi, po czym wyciągnął ręce i zaczął macać po zasłanej gruzami podłodze, póki nie odnalazł młota. Poprawił nieco zbroję i obejrzał się na wejście. - Mam już potąd tego lorda Bradburna - oznajmił złudnie spokojnym tonem. - Myślę, że zbyt długo sprawuje swój urząd i należy zwolnić go z obowiązków. Zgodzisz się ze mną, Aryo? - Zgodzę - odparła. - W takim razie znajdźmy tego miękkiego starego głupca. Chętnie stuknę go kilka razy młotem, z uwagi na pamięć wszystkich, których dziś straciliśmy. - Parę minut temu był w głównej sali - poinformował go Eragon - ale wątpię, by czekał tam na nasz powrót. Roran skinął głową. - W takim razie będziemy musieli go poszukać. Z tymi słowy ruszył naprzód. Eragon odwołał zaklęcie oświetlające i pośpieszył za kuzynem, unosząc w gotowości Brisingra. Arya i Blodhgarm trzymali się tuż za nimi, tak blisko, jak na to pozwalał kręty korytarz.
Sala, do której wiódł, okazała się opuszczona, podobnie główna sala zamku, w której po obecnych tu niedawno dziesiątkach żołnierzy i urzędników pozostał tylko hełm, leżący na podłodze i kołyszący się coraz słabiej i słabiej. Eragon i Roran przebiegli obok marmurowego podium. Eragon starał się nie pędzić zbyt szybko, by nie zostawiać kuzyna w tyle. Kopniakami wyważyli drzwi tuż po lewej stronie i pomknęli schodami w górę. Na każdym piętrze przystawali, by Blodhgarm mógł poszukać myślami śladów lorda Bradburna i jego świty, nikogo jednak nie znalazł. Gdy dotarli na trzecie piętro, Eragon usłyszał głośny tupot i ujrzał, jak sklepione przejście przed Roranem wypełnia się nagle gąszczem ostrych włóczni. Dwie z nich skaleczyły Rorana w policzek i w prawe udo; na kolano spłynęła krew. Kuzyn ryknął niczym zraniony niedźwiedź i walnął we włócznię tarczą, próbując utorować sobie drogę po ostatnich kilku stopniach i dalej. Odpowiedziały mu gorączkowe okrzyki. Za plecami Rorana Eragon przerzucił Brisingra do lewej ręki, potem sięgnął obok kuzyna, chwycił jedną z włóczni za drzewce i wyszarpnął z uchwytu dotychczasowego właściciela. Przekręcił broń i cisnął w sam środek stłoczonych w przejściu ludzi. Ktoś krzyknął i w ścianie ciał ukazał się wyłom. Eragon powtórzył proces i jego pociski wkrótce przetrzebiły żołnierzy do tego stopnia, że Roran krok za krokiem zmusił ich do odwrotu. Gdy tylko dotarł do końca schodów, dwunastu pozostałych przy życiu żołnierzy rozbiegło się po szerokim podeście otoczonym balustradami. Każdy z nich usiłował znaleźć dość miejsca, by móc bez przeszkód zamachnąć się bronią. Roran ponownie ryknął i skoczył w ślad za najbliższym. Odparował cios miecza tamtego, po czym wyminął go i uderzył w hełm, który zadźwięczał niczym żelazny garnek. Eragon puścił się pędem przez podest i skoczył na dwóch stojących obok siebie żołnierzy. Powalił ich na ziemię, a potem dobił kolejno pojedynczymi pchnięciami Brisingra. Nagle ujrzał pędzący ku sobie topór, obracający się w powietrzu. Uchylił się i zepchnął jednego z przeciwników za balustradę, a potem zaatakował kolejnych dwóch, którzy próbowali wy pruć mu flaki halabardami. Wtem wśród żołnierzy pojawili się Arya i Blodhgarm. Poruszali się bezszelestnie, jak śmiercionośne duchy: wrodzona gracja elfów sprawiała, że przemoc przypominała bardziej starannie przygotowane przedstawienie niż ponure starcie. Pośród dźwięków metalu, pękających kości i odcinanych kończyn we czwórkę wybili resztę żołnierzy. Jak zawsze w walce, Eragona ogarnęło uniesienie, zupełnie jakby ktoś ocucił go wiadrem lodowatej wody, dzięki czemu postrzegał wszystko jasno, jak nigdy przedtem. Roran pochylił się i oparł dłonie na kolanach, dysząc ciężko, zupełnie jakby ukończył długi wyścig. - Mogę? - spytał Eragon, wskazując gestem skaleczenia na twarzy i udzie kuzyna. Roran kilka razy eksperymentalnie przeniósł ciężar ciała na zranioną nogę. -To może zaczekać. Najpierw znajdźmy Bradburna. Tym razem, gdy wrócili na schody i podjęli wspinaczkę, to Eragon poszedł przodem. W końcu po kolejnych pięciu minutach poszukiwań znaleźli lorda Bradburna, zabarykadowanego w najwyższym pomieszczeniu zachodniej wieży twierdzy. Eragon, Arya i Blódhgarm serią zaklęć rozmontowali drzwi i spiętrzoną za nimi wieżę mebli. Gdy wraz z Roranem przekroczyli próg komnaty, najwyżsi rangą dworacy i oficerowie straży, broniący dostępu do lorda Bradburna, zbledli, wielu zaczęło dygotać. Ku uldze Eragona, musiał zabić zaledwie trzech strażników, nim reszta poddała się, odrzucając na ziemię broń i tarcze. Wówczas Arya podeszła do lorda Bradburna, który przez cały czas siedział w milczeniu. - Czy teraz rozkażesz swym żołnierzom złożyć broń? Pozostało ich niewielu, ale wciąż możesz ocalić im życie. - Nie zrobiłbym tego, nawet gdybym mógł - odparł Bradburn głosem tak przesyconym nienawiścią i jadowitą wzgardą, że Eragon o mało go nie uderzył. - Nie zgodzę się na żadne ustępstwa, elfko. Nie oddam moich ludzi nieczystym, nienaturalnym stworom, takim jak ty. Lepsza dla nich śmierć. I nie sądź, że zdołasz mnie zwieść słodkimi słówkami. Wiem o waszym przymierzu z urgalami i prędzej zaufam żmii, niż komuś, kto przełamał się chlebem z tymi potworami. Arya kiwnęła głową i przyłożyła dłoń do twarzy Bradubrna. Zamknęła oczy, przez dłuższą chwilę oboje trwali w bezruchu. Eragon sięgnął myślami i poczuł bitwę woli, toczącą się w ciszy, gdy Arya przebijała się przez kolejne zapory Bradburna, docierając do jego świadomości. Trwało to całą minutę, w końcu jednak zapanowała nad umysłem tamtego i zaczęła przywoływać i przeglądać jego wspomnienia, póki nie odkryła natury broniących go zaklęć. Wówczas przemówiła w pradawnej mowie, rzucając złożone zaklęcie mające je rozbroić i uśpić Bradburna. Kiedy skończyła, powieki lorda opadły i z westchnieniem omdlał w jej ramionach.
- Zabiła go! - zawołał jeden ze strażników i wśród zebranych rozległy się krzyki zgrozy i oburzenia. Gdy Eragon zaczął tłumaczyć, że tak się nie stało, usłyszał dobiegający z oddali dźwięk trąbki Vardenów. Wkrótce zabrzmiała kolejna, tym razem znacznie bliżej, i następna, potem dosłyszał dobiegające z dziedzińca w dole okrzyki - mógłby przysiąc, że dźwięczała w nich radość. Zdumiony, wymienił szybkie spojrzenie z Aryą. Obrócili się, wyglądając przez wszystkie okna w ścianach komnaty. Na zachód i południe leżała Belatona: duże, bogate miasto, jedno z największych w Imperium. Budynki w pobliżu zamku były imponujące, wzniesione z kamienia, ze smołowanymi dachami i wykuszowymi oknami, dalej ciągnęły się domy zbudowane z gipsu i drewna. Kilkanaście z nich zajęło się ogniem podczas walki. Dym zasnuł powietrze brązową mgiełką, teraz paliło w oczy i gardła. Na południowym zachodzie, milę za miastem, rozciągał się obóz Vardenów: długie rzędy namiotów z szarej wełny, okolone nabitymi palikami rowami, kilka barwnych pawilonów, nad którymi powiewały flagi i proporce, oraz leżące na gołej ziemi setki rannych. Namiot uzdrowicieli nie mógł pomieścić wszystkich. Na północy, za dokami i magazynami, lśniło jezioro Leona, rozległa przestrzeń wody z białymi smużkami fal. W górze nad miastem wisiał wał czarnych chmur, nadciągających z zachodu, który lada moment miał spowić miasto fałdami ulewy opadającej niczym sute spódnice z ich podbrzusza. Tu i tam jaśniały błękitne błyskawice, grzmoty przypominały gniewne pomruki bestii. Nigdzie jednak Eragon nie dostrzegł wyjaśnienia, co spowodowało zamieszanie na dziedzińcu. Wraz z Aryą podbiegli do wychodzącego nań okna. Saphira, ludzie i elfy skończyli właśnie uprzątać kamienie przed fasadą twierdzy. Eragon zagwizdał, a gdy smoczyca uniosła głowę, pomachał do niej. Jej długie szczęki rozchyliły się w zębatym uśmiechu i wydmuchnęła ku niemu serpentynę dymu. - Hej! Jakie wieści?! - huknął. Jeden z Vardenów stojących na murze zamku uniósł rękę i wskazał na wschód. - Cieniobójco! Spójrz! Nadchodzą kotołaki! Nadchodzą kotołaki! Po plecach Eragona przebiegł zimny dreszcz. Podążył wzrokiem za ręką tamtego, ku wschodowi i tym razem ujrzał grupę niewielkich, mrocznych postaci, wyłaniających się z zagłębienia w ziemi kilka mil dalej, po drugiej stronie rzeki Jiet. Niektóre poruszały się na czworakach, inne na dwóch nogach, były jednak zbyt daleko, by dało się bez wątpienia określić ich naturę. - Czy to możliwe? - W głosie Aryi dźwięczało zdumienie. - Nie wiem... Czymkolwiek są, wkrótce się przekonamy. KRÓL KOT Eragon stał na podium w głównej sali twierdzy, po prawej stronie tronu lorda Bradburna. Lewą dłoń oparł na rękojeści tkwiącego w pochwie Brisingra. Po drugiej stronie tronu czekał Jormundur - starszy dowódca Vardenów - trzymający pod pachą hełm. Jego skronie powlekała siwizna, resztę włosów miał ciemną, zaplecioną z tyłu w długi warkocz. Pociągła twarz przybrała wystudiowany, obojętny wyraz człowieka, któremu wiele razy zdarzyło się czekać na innych. Eragon dostrzegł wąską smużkę czer-wieni ściekającej wzdłuż ochraniacza na prawej ręce Jormundura, mężczyzna jednak nie zdradzał żadnych oznak bólu. Pomiędzy nimi siedziała ich przywódczyni, Nasuada, odziana w pyszną zielono-żółtą suknię. Włożyła ją zaledwie kilka chwil wcześniej, zastępując strój wojenny szatami bardziej nadającymi się do rozmów natury państwowej. Ona także ucierpiała podczas walki, świadczył o tym płócienny bandaż okalający lewą dłoń. - Gdyby tylko udało nam się zyskać ich poparcie - wyszeptała głosem słyszalnym jedynie dla Eragona i Jórmundura. - Ale czego zażądają w zamian? - spytał Jórmundur. - W naszych kufrach widać już dno, a nasza przyszłość jest niepewna. - Może nie pragną niczego, prócz okazji zemszczenia się na Galbatorixie - rzekła, ledwie poruszając wargami. Zawiesiła głos. - Ale jeśli nie, będziemy musieli znaleźć coś innego prócz złota, by ich przekonać, żeby do nas dołączyli. - Mogłabyś zaproponować im kilka beczek śmietanki - podsunął Eragon, Jormundur zachichotał, a Nasuada zaśmiała się cicho.
Ich rozmowa szybko dobiegła końca, bo za drzwiami głównej sali za- brzmiały trzy fanfary. Następnie płowowłosy paź odziany w tunikę z wy-haftowanym herbem Vardenów - białym smokiem unoszącym różę nad skierowanym w dół mieczem na purpurowym polu - wmaszerował przez otwarte drzwi na końcu sali, rąbnął w posadzkę ceremonialną laską i piskliwym, donośnym głosem zaanonsował: - Jego Najwyższa Królewska Wysokość Grimrr Półłapy, król kotołaków, Pan Samotnych Miejsc, Władca Nocnych Granic i Ten, Który Stąpa Sam. Dziwny to tytuł: Ten, Który Stąpa Sam - zauważył Eragon, zwracając się do Saphiry. Zgaduję jednak, że bardzo zasłużony - odparła i wyczuł jej rozbawienie, choć ona sama pozostawała daleko, wygodnie ułożona w twierdzy. Paź ustąpił na bok i przez drzwi przemaszerował Grimrr Półłapy w postaci człowieka. Towarzyszyły mu cztery inne kotołaki, stąpające cicho na grubych kudłatych łapach. Czwórka ta przypominała z wyglądu Solembuma, jedynego kotołaka, jakiego Eragon oglądał w zwierzęcej postaci: masywne ramiona, długie nogi, kryzy krótkiego ciemnego futra na szyjach i udach, pędzelki na uszach i ogony z czarnymi czubkami, kołyszące się z wdziękiem z boku na bok. Grimrr Półłapy natomiast nie był podobny do nikogo ani niczego, co Eragonowi zdarzyło się oglądać. Liczył około czterech stóp wzrostu, tyle samo co krasnolud, lecz nikt nie mógłby wziąć go za krasnoluda, ani nawet za człowieka. Miał wąski szpiczasty podbródek, szerokie kości policzkowe, spod ukośnych brwi spoglądały skośne zielone oczy, okolone gęstymi rzęsami. Kędzierzawe czarne włosy zwisały nisko nad czołem, po bokach i z tyłu opadały na ramiona, gdzie układały się gładkie i lśniące, niczym grzywy towarzyszy. Eragon nie potrafił ocenić jego wieku. Jedyny strój Grimrra stanowiła kamizela z szorstkiej skóry i przepaska ze skórek królików. Z przodu kamizeli doczepiono czaszki kilkunastu zwierząt - ptaków, myszy i innych drobnych stworzeń - grzechoczące przy każdym ruchu. Spod pasa sterczał sztylet w pochwie. Brązową jak orzech skórę znaczyły liczne wąskie białe blizny, przywodzące na myśl zadrapania na wysłużonym stole. I, jak sugerowało jego imię, u lewej dłoni brakowało mu dwóch palców: wyglądało to, jakby zostały odgryzione. Mimo delikatnych rysów, nie było wątpliwości, że Grimrr jest mężczyzną: świadczyły o tym twarde, żylaste muskuły ramion i piersi, wąskie biodra i moc widoczna w każdym kroku, gdy maszerował przez salę ku Nasuadzie. Żaden z kotołaków jakby nie dostrzegał ludzi ustawionych w szpalerze po obu stronach przejścia i obserwujących ich uważnie, dopóki Grimrr nie zrównał się z zielarką Angelą, która stała obok Rorana i robiła na sześciu drutach długą pasiastą skarpetę. Oczy króla zwęziły się na jej widok, jego włosy zafalowały i się zjeżyły, podobnie sierść czterech jego towarzyszy. Spod wykrzywionych warg wy- chynęła para zakrzywionych kłów. Nagle, ku zdumieniu Eragona, Grimrr wydał z siebie krótki donośny syk. Angela oderwała wzrok od skarpety. - Ćwir, ćwir - rzuciła z rozmarzoną, lekko bezczelną miną. Przez moment Eragon miał wrażenie, że kotołak ją zaatakuje. Na twarz i szyję Grimrra wypełzł ciemny rumieniec, jego nozdrza rozszerzyły się, usta wygięły w gniewnym grymasie. Pozostałe kotołaki przypadły nisko do ziemi, gotowce do skoku, przyciskając uszy do czaszek. W całej sali rozległ się zgrzyt kling częściowo wysuwanych z pochew. Grimrr syknął raz jeszcze, po czym odwrócił się od zielarki i znów ruszył naprzód. Gdy ostatni kotołak minął Angelę, uniósł łapę i ukradkiem zamachnął się, próbując złapać opadające z drutów pasmo włóczki, zupełnie jak rozbawiony domowy kociak. Zdumienie Saphiry dorównywało temu Eragona. Ćwir, ćwir? - powtórzyła. Wzruszył ramionami, zapominając, że smoczyca go nie widzi. Kto wie, czemu Angela coś robi bądź mówi. W końcu Grimrr stanął przed Nasuadą. Lekko skłonił głowę, cała jego postawa wyrażała absolutną pewność siebie, wręcz arogancję, właściwą jedynie kotom, smokom i pewnym wysoko urodzonym damom. - Pani Nasuado - rzekł. Głos miał zaskakująco niski, bardziej przypominający głuchy zdławiony ryk dzikiego kota niż piskliwy głosik chłopca, którego przypominał. Nasuada odpowiedziała ukłonem. - Królu Półłapy. Ty i twój lud jesteście mile widziani wśród Vardenów. Muszę przeprosić za nieobecność naszego sojusznika, króla Orrina z Surdy. Nie mógł przybyć, by cię tu powitać, choć bardzo
tego pragnął, bo wraz ze swoją konnicą jest zajęty obroną naszej zachodniej flanki przed oddziałem żołnierzy Galbatorixa. - Oczywiście, pani Nasuado. - Ostre zęby Grimrra błysnęły. - Nigdy nie należy odwracać się plecami do wroga. - Zaiste... A czemuż to zawdzięczamy nieoczekiwany zaszczyt mych odwiedzin, Wasza Wysokość? Kotołaki zawsze słynęły ze swej tajemniczości i niechęci do innych, a także, z tego, że trzymały się na uboczu we wszelkich konfliktach, zwłaszcza od czasu upadku Jeźdźców. Można by nawet rzec, że w ciągu ostatniego stulecia twój lud stał się dla nas zaledwie mitem. Czemu zatem akurat teraz ujawniacie się przed nami? Grimrr uniósł prawą rękę i zgiętym palcem zakończonym zakrzywio- nym szponem wskazał Eragona. - Z jego powodu - warknął. - Nigdy nie należy atakować innego łowcy, dopóki ten nie ujawni swej słabości, a Galbatorix pokazał swoją: nie zabije Eragona Cieniobójcy ani Saphiry Bjartskular. Od dawna czekaliśmy na tę sposobność i wykorzystamy ją. Galbatorix nauczy się lękać nas i nienawidzić, i w końcu pojmie rozmiary swego błędu i zrozumie, że tylko sam odpowiada za swój upadek. Och, jakże słodko będzie smakować zemsta, równie słodko, jak szpik młodego dziczka. Nadszedł czas, ludzka istoto, by wszystkie rasy, nawet kotołaki, stanęły razem i wspólnie dowiodły Galbatorixowi, że nie złamał naszej woli walki. Dołączymy do twojej armii, pani Nasuado, jako wolni sprzymierzeńcy, i pomożemy ci tego dokonać. Eragon nie potrafił stwierdzić, o czym myśli Nasuada, ale jemu i Saphirze zaimponowała przemowa kotołaka. - Twoje słowa niezwykle mile dźwięczą w mych uszach, Wasza Wysokość - rzekła po chwili namysłu przywódczyni Yardenów. - Nim jednak przyjmę twą ofertę, muszę usłyszeć odpowiedzi na kilka pytań, jeśli zechcesz ich udzielić. Grimrr z niewzruszoną obojętnością machnął ręką. - Zechcę. - Wasz lud był tak tajemniczy i nieuchwytny, iż muszę przyznać, że aż do dziś nie słyszałam o istnieniu Waszej Wysokości. W istocie, nie wiedziałam nawet, że twoja rasa ma króla. - Nie jestem królem jak wasi królowie. Kotołaki wolą wędrować samotnie, lecz kiedy idziemy na wojnę, nawet my musimy wybrać przywódcę. - Pojmuję. Czy przemawiasz w imieniu całej swej rasy, czy też jedynie tych, którzy z tobą przybywają? Grimrr wypiął pierś, a jego twarz, o ile to możliwe, przybrała wyraz jeszcze głębszego samozadowolenia. - Mówię w imieniu nas wszystkich, pani Nasuado - wymruczał. - Każdy zdolny do walki kotołak w Alagaesii, prócz matek karmiących młode, ruszył do walki. Jest nas niewielu, lecz w boju nikt nie może się z nami równać. I mogę także dowodzić jednokształtnymi, choć nie przemawiam w ich imieniu, są bowiem niemi jak inne zwierzęta. Mimo to uczynią, o co je poprosimy. - Jednokształtnymi? - powtórzyła Nasuada. - Tymi, których wy nazywacie kotami. Którzy nie umieją odmieniać skóry jak my. - I są ci posłuszni? - Tak. Podziwiają nas... to przecież naturalne. Jeśli mówi prawdę - mruknął Eragon do Saphiry - kotołaki mogą okazać się niezwykle cennymi sprzymierzeńcami. - A czego pragniesz w zamian za twą pomoc, królu Półłapy? - zapytała Nasuada. Zerknęła na Eragona i uśmiechnęła się. - Możemy ci zaproponować tyle śmietanki, ile zechcesz, lecz poza tym nasze środki są mocno ograniczone. Jeśli twoi wojownicy spodziewają się zapłaty za swój trud, lękam się, że przeżyją bolesny zawód. - Śmietanka jest dla kociąt, a złoto nie ma dla nas wartości. - Grimrr uniósł prawą dłoń i mrużąc oczy, obejrzał paznokcie. - Ot o nasze warunki: każdy z nas otrzyma sztylet, by mógł nim walczyć, jeśli nie ma własnego. Każdemu z nas sporządzicie dwie zbroje, jedną do walki na dwóch nogach i jedną na czterech. Nie potrzebujemy niczego innego - żadnych namiotów, koców, talerzy ani łyżek. Każdemu z nas obiecacie jedną kaczkę, kuropatwę kurę bądź podobnego ptaka dziennie i co drugi dzień miskę świeżej siekanej wątróbki. Nawet jeśli nie zechcemy jej zjeść, i tak otrzymamy strawę. A jeśli zwyciężycie w tej wojnie, ktokolwiek zostanie waszym następnym królem bądź królową - i wszyscy dziedzice tego tytułu - będzie trzymał obok swego tronu, na honorowym miejscu, miękką poduszkę, by jeden z nas mógł na niej zasiąść, jeśli zechce. - Targujesz się jak krasnoludzki kauzyperda - mruknęła cierpko Nasuada. Pochyliła się ku Jórmundurowi i Eragon usłyszał, jak szepcze: - Czy wystarczy nam wątróbki, by wykarmić ich
wszystkich? - Chyba tak - odparł równie cicho Jórmundur. - Choć to zależy od wielkości miski. Nasuada. się wyprostowała. - Dwie zbroje to o jedną za wiele, królu Półłapy. Twoi wojownicy będą musieli zdecydować, czy wolą walczyć jako koty, czy jako ludzie, i wytrwać przy swej decyzji. Nie stać mnie na wyposażenie obu ich postaci. Eragon pomyślał, że gdyby Grimrr miał ogon, z pewnością by nim machnął. Tymczasem jedynie przestąpił z nogi na nogę. - Doskonale, pani Nasuado. - I jeszcze jedno. Galbatorix wszędzie ukrywa swych szpiegów i zabójców. Zatem, aby przystąpić do Vardenów, musisz zgodzić się na to, by jeden z naszych magów zbadał wasze wspomnienia. W ten sposób zyskamy pewność, że nie służycie Galbatorixowi. Grimrr pociągnął nosem. - Bylibyście niemądrzy, postępując inaczej. Jeśli komuś wystarczy odwagi, by odczytać nasze myśli, bardzo proszę. Ale nie ona. - Obrócił się i wskazał Angelę. - Nigdy ona. Nasuada się zawahała. Eragon widział, że miała wielką ochotę zapytać, lecz się powstrzymała. - Niechaj tak będzie. Natychmiast poślę po maga, byśmy mogli bezzwłocznie rozstrzygnąć tę sprawę. W zależności od tego, co znajdzie - a jestem pewna, że nie doszuka się niczego niestosownego - będę zaszczycona, mogąc zawrzeć sojusz pomiędzy wami i Vardenami, królu Półłapy. Na te słowa wszyscy ludzie w sali, łącznie z Angelą, zaczęli wiwatować i klaskać. Nawet elfy sprawiały wrażenie zadowolonych. Kotołaki jednak nie zareagowały, jedynie skuliły uszy, by uniknąć hałasu. Eragon jęknął i odchylił się na grzbiecie Saphiry. Opierając dłonie na kolanach, zsunął się po twardych, gruzłowatych łuskach i wylądował na ziemi, wyciągając przed siebie nogi. - Jestem głodny! - wykrzyknął. Wraz ze smoczycą przebywali na dziedzińcu zamku, z dala od sprzątających ludzi - wrzucających na wozy zarówno kamienie, jak i trupy - a także innych, wylewających się z uszkodzonych budynków. Wielu z nich uczestniczyło w audiencji, na której Nasuada zawiązała przymierze z królem Półłapym, a teraz rozchodziło się do swych obowiązków. Blodhgarm wraz z czwórką elfów czuwali w pobliżu, wypatrując niebezpieczeństw. - Ej! - krzyknął ktoś. Uniósłszy głowę, Eragon ujrzał Rorana, maszerującego ku niemu z twierdzy. Angela dreptała kilka kroków za nim, jej włóczka powiewała w powietrzu, gdy podbiegała, dotrzymując kroku długonogiemu kuzynowi. - Dokąd znów się wybierasz? - spytał Eragon, gdy Roran stanął przed nim. - Pomóc zabezpieczyć miasto i zorganizować więźniów. - Ach... - Wzrok Eragona powędrował ku ludziom krzątającym się na dziedzińcu, a po chwili z powrotem spoczął na posiniaczonej twarzy kuzyna. - Dobrze walczyłeś. - Ty też. Eragon spojrzał teraz na Angelę. Zielarka znów stukała drutami, jej palce poruszały się tak szybko, że nie był w stanie ich śledzić. Cwir, ćurir? - spytał. Jej twarz przybrała łobuzerski wyraz. Angela pokręciła głową, jej bujne loki podskoczyły. - Opowiem ci innym razem. Eragon przyjął ów unik bez słowa skargi; nie oczekiwał, że Angela cokolwiek wyjaśni. Rzadko to czyniła. - A wy? - zapytał Roran. - Dokąd idziecie? Poszukać czegoś do jedzenia - odparła Saphira i trąciła Eragona pyskiem; poczuł na sobie ciepło jej oddechu. Roran skinął głową. - Świetny pomysł. W takim razie zobaczymy się wieczorem w obozie. - Odwracając się na pięcie, dodał: - Ucałuj ode mnie Katrinę. Angela wsunęła robótkę do dywanikowej torby wiszącej u pasa. - Też będę się już zbierać. Warzę w namiocie miksturę, której muszę przypilnować. Chcę też odnaleźć pewnego kotołaka. - Grimrra?
- Nie, nie, moją starą przyjaciółkę, matkę Solembuma. O ile, rzecz jas-na, nadal żyje. Mam nadzieję, że tak. - Uniosła dłoń do czoła, jej kciuk i palec wskazujący zetknęły się, tworząc kółko, po czym przesadnie pogodnym tonem dodała: - Do zobaczenia. - I odeszła. Na grzbiet - rzuciła Saphira i podniosła się z ziemi, pozostawiając Eragona bez oparcia. Wdrapał się na siodło u podstawy długiej szyi i smoczyca z cichym, suchym szelestem skóry trącej o skórę rozłożyła olbrzymie skrzydła. Ruch ten wzbudził cichy powiew, który rozszedł się dookoła niczym zmarszczki na powierzchni stawu. Ludzie na dziedzińcu przerywali pracę, patrząc na nią. Gdy Saphira uniosła skrzydła, Eragon dostrzegł sieć pulsujących fioletowych żyłek; każda z nich zamieniała się w pusty tunelik, gdy przepływ krwi ustawał pomiędzy uderzeniami olbrzymiego serca. A potem z nagłą radością i szarpnięciem świat przekrzywił się szaleńczo wokół Eragona, gdy smoczyca przeskoczyła z dziedzińca na szczyt muru. Tam balansowała przez moment na blankach, zaciskając szpony na trzeszczących kamieniach. Eragon chwycił się sterczącego przed nim szpikulca, by nie spaść. Świat znów się zakołysał - to smoczyca wystartowała z muru. Eragon poczuł cierpki smak i zapach, zapiekły go oczy, gdy przelecieli przez grubą chmurę dymu, zalegającą nad Belatoną niczym kołdra wypełniona bólem, gniewem i żalem. Saphira uderzyła dwa razy mocno skrzydłami i wyłonili się z dymu prosto w słońce, szybując nad ulicami miasta, na których gdzieniegdzie wciąż jeszcze błyskały ogniki. Z rozpostartymi szeroko skrzydłami smoczyca szybowała, zataczając kręgi i pozwalając, by ciepłe powietrze z dołu uniosło ją jeszcze wyżej. Mimo zmęczenia, Eragon rozkoszował się wspaniałym widokiem: wybierająca burza miała za chwilę pochłonąć całą Belatonę, połyskującą wspaniałą bielą; nieco dalej zbierały się mroczne, ciemnogranatowe chmury, starannie skrywające swą zawartość, oprócz oślepiających zygzaków błyskawic. Dalej widział błyszczącą połać jeziora i setki niewielkich zielonych gospodarstw rozrzuconych po tej krainie, nic jednak nie dorównywało wspaniałością górskiemu łańcuchowi chmur. Jak zawsze, Eragon czuł się zaszczycony, że może spoglądać na świat z tak wysoka, wiedział bowiem doskonale, jak nieliczni ludzie mieli okazję dosiadać smoka. Lekko poruszywszy skrzydłami, Saphira zaczęła opadać ku rzędom szarych namiotów, tworzącym obozowisko Vardenów. Zerwał się silny zachodni wiatr, zwiastujący nadejście burzy. Eragon skulił się, jeszcze mocniej zaciskając dłonie na twardym szpikulcu. Ujrzał połyskliwe fale, rozchodzące się po polach, gdy narastający wiatr przygiął do ziemi źdźbła zboża. Owa falująca zieleń przywiodła mu na myśl futro olbrzymiego zielonego zwierza. Jeden z koni zarżał ogłuszająco, gdy Saphira przepłynęła nad rzędami namiotów, zmierzając ku zarezerwowanemu dla siebie placykowi. Eragon uniósł się w siodle, kiedy rozpostarła skrzydła i zwolniła, niemal zatrzymując się w powietrzu nad zrytą szponami ziemią. Wstrząs towarzyszący lądowaniu szarpnął nim naprzód. Przepraszam - powiedziała. Starałam się usiąść jak najłagodniej. Wiem. Zeskakując z siodła, Eragon ujrzał śpieszącą ku nim Katrinę. Jej długie kasztanowe włosy wirowały wokół twarzy, gdy maszerowała przez plac, pod naporem wiatru suknia opięła ciało, ukazując skrywany pod warstwami tkaniny brzuch. - Masz jakieś wieści?! - zawołała. Każdy rys jej twarzy zdradzał głęboką troskę. - Słyszałaś o kotołakach? Skinęła głową. - Poza tym nic nowego. Roranowi nic nie jest, kazał cię ucałować. Jej twarz złagodniała, ale obawa nie do końca zniknęła. - W takim razie jest cały i zdrów. - Wskazała pierścień, noszony na trzecim palcu lewej dłoni, jeden z dwóch, które Eragon zaklął dla niej i Rorana, by zawsze wiedzieli, czy drugiemu grozi niebezpieczeństwo. - Godzinę temu zdawało mi się, że coś poczułam, i bałam się, że... Pokręcił głową. - Sam ci o tym opowie. Zarobił parę skaleczeń i siniaków, ale poza tym nic mu nie jest. Chociaż przeraził mnie na śmierć. Katrina słuchała z jeszcze większą troską. Potem jednak z widocznym wysiłkiem uśmiechnęła się. - Przynajmniej jesteście bezpieczni. Obydwaj. Rozstali się i Eragon z Saphirą ruszyli do jednego z kuchennych namiotów, rozbitych wokół ognisk Vardenów. Tam zaczęli opychać się mięsem i miodem. Tymczasem wiatr zawodził wokół nich, a fale deszczu bębniły o ściany łopoczącego namiotu. Dobre? - spytała Saphira, gdy wgryzł się w kawał pieczonego schabu. - Smakowite? - Mm - odparł, po brodzie ściekały mu strużki soku.
WSPOMNIENIA UMARŁYCH - Galbatorix jest szalony i tym samym nieprzewidywalny, ale też w jego rozumowaniu istnieją luki, których nie znajdziesz u zwykłego człowieka. Jeśli zdołasz je odszukać, Eragonie, może pokonacie go z Saphirą. Brom opuścił fajkę, minę miał poważną. - Mam nadzieję, że ci się uda. Moim największym marzeniem jest, Eragonie, byście z Saphirą żyli długo i szczęśliwie, wolni od lęku przed Galbatrixem i Imperium. Bardzo chciałbym chronić was przed wszystkimi grożącymi niebezpieczeństwami, lecz niestety, nie mam takiej mocy. Mogę tylko udzielić ci rady i nauczyć wszystkiego, czego zdołam, póki jeszcze tu jestem... Mój synu. Cokolwiek cię spotka, wiedz, że cię kocham i twoja matka także cię kochała. Oby gwiazdy czuwały nad tobą, Eragonie Bromssonie. Eragon otworzył oczy i wspomnienie zniknęło. Nad nim dach namiotu uginał się niczym miękki pusty bukłak po chłoście, jaką zgotowała mu odchodząca już burza. W najniższym miejscu zebrała się kropla wody, oderwała, wylądowała na prawej nogawicy Eragona i wsiąkła w tkaninę, ziębiąc mu skórę. Wiedział, że będzie musiał z powrotem naciągnąć linki, ale nie miał ochoty wstawać z pryczy. Brom nigdy nie wspomniał ani słowem o Murtaghu? Nie mówił ci, że jesteśmy przyrodnimi braćmi? Kolejne pytanie nie zmieni odpowiedzi - odparła Saphira, zwinięta w kłębek obok namiotu. Ale dlaczego tego nie zrobił? Czemu? Musiał wiedzieć o Murtaghu. Nie mógł nie wiedzieć. Smoczyca odpowiedziała dopiero po chwili. Brom nie zdradzał nikomu kierujących nim pobudek, ale gdybym musiała zgadywać, sądziłabym, iż uznał za ważniejsze poiuiedzenie ci, jak bardzo cię kocha, i udzielenie wszelkich możliwych rad, niż tracenie czasu na rozmowy o Murtaghu. Mógł mnie jednak ostrzec! Wystarczyłoby ledwie parę słów. Nie potrafię orzec na pewno, co nim kierowało, Eragonie. Musisz pogodzić się z tym, że na pewne pytania o Bromie nigdy nie znajdziesz odpowiedzi. Zaufaj jego miłości i nie dręcz się podobnymi obawami. Eragon wbił wzrok we własną pierś i kciuki. Ułożył je obok siebie, by móc je porównać. Lewy miał więcej zmarszczek na drugim stawie niż prawy, który znaczyła niewielka poszarpana blizna. Nie pamiętał, skąd się wzięła, choć z pewnością musiało się to stać od czasu Agaeti Blodhern, Święta Przysięgi Krwi. Dziękuję - rzekł do Saphiry. To za jej pośrednictwem oglądał i słuchał wiadomości Broma, trzeci raz od czasu upadku Feinster i za każdym razem dostrzegał nowy szczegół, coś w mowie bądź ruchach Broma, co wcześniej mu umknęło. Dodawało mu to otuchy i cieszyło, stanowiło bowiem spełnienie pragnienia, które dręczyło go całe życie: poznać imię ojca i przekonać się, że naprawdę go kochał. Saphira odpowiedziała na podziękowanie czułością i ciepłem. Choć Eragon najadł się do syta i odpoczął godzinę, zmęczenie jeszcze nie ustąpiło. Zresztą, wcale tego nie oczekiwał. Wiedział z doświadczenia, że dojście do siebie po morderczym wysiłku długiej bitwy może zająć kilka tygodni. W miarę, jak armia Vardenów zbliżała się do Urubaenu, nie tylko on, ale i wszyscy żołnierze Nasuady będą mieli coraz mniej czasu na odzyskanie sił po każdym kolejnym starciu. Wojna wyczerpie ich, aż w końcu umęczeni, zakrwawieni, niezdolni do walki, będą musieli stawić czoło Galbatorixowi, który czeka na nich spokojnie wśród wygód i zbytków. Starał się raczej o tym nie myśleć. Kolejna zimna kropla wody spadła mu na nogę. Zirytowany usiadł na brzegu pryczy a potem podszedł do kawałka odsłoniętej ziemi w kącie i ukląkł obok. - Deloi sharjahi! - rzekł i dodał kilka innych fraz w pradawnej mowie, niezbędnych do rozbrojenia zastawionych poprzedniego dnia pułapek. Ziemia zaczęła się burzyć niczym bliska wrzenia woda. Z kipiącej fontanny kamieni, poczwarek i dżdżownic wyłoniła się okuta żelazem skrzynia, licząca sobie półtorej stopy długości. Eragon chwycił ją i uwolnił zaklęcie. Ziemia znów się uspokoiła. Postawił na niej skrzynkę. - Ladrin - wyszeptał i machnął ręką obok zamka bez dziurki od klucza, zamykającego zatrzask. Mechanizm ustąpił z cichym szczęknięciem. Kiedy Eragon uniósł wieko, wnętrze namiotu wypełnił słaby złocisty blask.
W wyściełanej aksamitem skrzynce spoczywało Eldunari Glaedra, serce serc smoka. Ów wielki, podobny do klejnotu kamień migotał słabo niczym dogasający żar. Eragon ujął Eldunari w dłonie, nieregularne fasetki o ostrych krawędziach rozgrzewały skórę. Zapatrzył się na pulsującą głębię. W sercu kamienia wirowała galaktyka maleńkich gwiazd, choć poruszały się wolniej i było ich znacznie mniej niż owego dnia, gdy Eragon pierwszy raz ujrzał kamień w Ellesmerze, kiedy Glaedr wydalił je ze swojego ciała, polecając opiece jego i Saphiry. Jak zawsze, widok ów zafascynował Eragona. Całymi dniami mógł siedzieć zapatrzony we wciąż zmieniające się wzory. - Powinniśmy znów spróbować - rzekła Saphira, a on się zgodził. Wspólnie sięgnęli myślami ku odległym światłom, morzu gwiazd od- bijającym w sobie świadomość Glaedra. Przepływał i przez mrok i chłód, a potem gorąco, rozpacz i obojętność tak ogromną i przejmującą, że pozbawiła ich wszelkiej woli, mogli tylko zatrzymać się i płakać. Glaedr! Elda! - wykrzykiwali raz po raz, obojętność jednak pozostała niewzruszona i nikt nie odpowiedział. W końcu wycofali się, niezdolni znosić dłużej miażdżącego ciężaru rozpaczy smoka. Wracając do siebie, Eragon uświadomił sobie, że ktoś stuka w grubą tyczkę jego namiotu. - Eragonie? - usłyszał głos Aryi. - Mogę wejść? Pociągnął nosem i zamrugał, by pozbyć się łez. - Oczywiście. Gdy Arya odsunęła idapę namiotu, na twarz Eragona padło słabe szare światło, sączące się z zachmurzonego nieba. Patrząc jej w oczy - zielone, skośne, nieprzeniknione - poczuł nagłe ukłucie bólu i przejmującą tęsknotę. - Czy zaszła jakaś zmiana? - spytała i uklękła obok niego. Zamiast zbroi miała na sobie tę samą czarną skórzaną koszulę, spodnie i buty na cienkich podeszwach, jak wówczas, gdy uratował ją z Gil'eadu. Wilgotne, świeżo umyte włosy opadały jej na plecy długimi, ciężkimi pasmami. Jak zwykle otaczała ją woń świeżych sosnowych szpilek i Eragon zastanowił się, czy wywoływała ten zapach za pomocą zaklęcia, czy też tak właśnie pachniała naturalnie. Chciałby ją spytać, lecz nie śmiał. W odpowiedzi tylko pokręcił głową. - Czy mogę? - Wskazała serce serc Glaedra. Odsunął się na bok. - Proszę. Arya przyłożyła dłonie do obu stron Eldunan i zamknęła oczy. Gdy tak siedziała, skorzystał ze sposobności, by przyjrzeć się jej otwarcie i uważnie, czego w zwykłych okolicznościach nie ważył się czynić. Pod każdym względem wydawała mu się ucieleśnieniem piękna, choć wiedział, że inni mogliby rzec, że nos ma za długi, twarz zbyt kanciastą, zbyt szpiczaste uszy bądź zanadto umięśnione ramiona. Arya westchnęła głośno i oderwała dłonie od serca serc, jakby ją oparzyło. Skłoniła głowę, Eragon dostrzegł, że jej podbródek zadrżał lekko. - To najnieszczęśliwsza istota, z jaką zdarzyło mi się zetknąć... Chciałabym móc jakoś mu pomóc. Nie sądzę, by zdołał sam odnaleźć drogę z ciemności. - Myślisz... - Eragon zawahał się, nie chcąc wypowiadać głośno swych podejrzeń. - Myślisz, że on oszaleje? - Możliwe, że już oszalał. Jeśli nie, balansuje na samym skraju obłędu. Gdy tak wpatrywali się oboje w złocisty kamień, Eragona ogarnął głęboki smutek. - Gdzie jest Dauthdaert? - spytał, gdy w końcu zdołał zapanować nad głosem. - Ukryta w moim namiocie, tak jak ty skrywasz w swoim Eldunari Glaedra. Jeśli chcesz, mogę ją tu przynieść, albo strzec dalej, dopóki nie będziesz jej potrzebował. - Zatrzymaj ją. Nie mogę jej nosić przy sobie. Galbatorix mógłby dowiedzieć się o jej istnieniu. Poza tym, nierozsądnie byłoby przechowywać zbyt wiele skarbów w jednym miejscu. Przytaknęła. Ból trawiący wnętrzności Eragona wzmógł się jeszcze. - Aryo, ja... Urwał, bo Saphira zobaczyła jednego z synów kowala Horsta. Albriech, pomyślał, choć trudno było odróżnić go od brata Baldora z powodu zniekształceń właściwych wzrokowi Saphiry. Chłopak biegł, kierując się ku jego namiotowi. Jego nagłe wtargnięcie ulżyło Eragonowi, bo sam nie wiedział, co zamierzał rzec. - Ktoś tu idzie - oznajmił i zatrzasnął wieko skrzynki. Z zewnątrz dobiegły odgłosy kląskających kroków, a potem Albriech, bo istotnie był to on, krzyknął:
- Eragon! Eragon! - Co ? - Matce właśnie zaczęły się bóle! Ojciec przysyła mnie, żeby ci powiedzieć i poprosić, byś zechciał zaczekać wraz z nim w razie, gdyby cokolwiek poszło nie tak i gdybyśmy potrzebowali twej znajomości magii. Proszę, jeśli możesz... Eragon nie dosłyszał reszty, zajął się bowiem zamknięciem i ukryciem skrzynki. Następnie zarzucił na ramiona płaszcz i majstrował właśnie przy zapince, gdy Arya dotknęła jego ręki. - Czy mogłabym ci towarzyszyć? Mam nieco doświadczenia w tych sprawach. Jeśli wasi ludzie mi pozwolą, mogę ułatwić jej poród. Eragon nie zastanawiał się nawet nad odpowiedzią. Skinieniem głowy wskazał wyjście z namiotu. - Ty pierwsza. CZYMŻE JEST CZŁOWIEK? Błoto oblepiało buty Rorana za każdym razem, gdy unosił stopę, spowalniając go i sprawiając, że i tak zmęczone nogi paliły z wysiłku. Zupełnie jakby sama ziemia próbowała zzuć mu buty. Choć gęste, błoto było także śliskie. W najgorszych momentach ustępowało pod obcasami akurat w chwili, gdy z trudem utrzymywał chwiejną równowagę. Do tego było głębokie. Nieustanne przemarsze ludzi, zwierząt i wozów zamieniły górne sześć cali ziemi w breje. Po bokach traktu wiodącego wprost do obozu Var- denów pozostało jeszcze kilka kęp zdeptanej trawy, lecz Roran podejrzewał, że wkrótce i one znikną pod stopami ludzi omijających środek ścieżki. On sam nie usiłował nawet unikać błota, nie obchodziło go, czy zabrudzi ubranie, czy nie. Poza tym był tak wykończony, że łatwiej przychodziło mu brnąć dalej w tym samym kierunku, niż zastanawiać się, jak najszybciej przebiec z jednej trawiastej wysepki na następną. Maszerując chwiejnym krokiem, wrócił myślami do Belatony. Od czasu, gdy na audiencji u Nasuady zjawiły się kotołaki, szykował posterunek dowodzenia w południowo-zachodniej ćwiartce miasta i dokładał wszelkich wysiłków, by zapanować nad kwadrantem, przydzielając ludzi do gaszenia pożarów, wznoszenia barykad na ulicach, rewizji domów w poszukiwaniu ukrytych żołnierzy i konfiskaty broni. Było to olbrzymie zadanie i z rozpaczą myślał, że nigdy mu się nie uda, że w mieście mogą znów wybuchnąć otwarte walki. Mam nadzieję, że ci krewni poradzą sobie przez tę noc i nie dadzą się zabić. W lewym boku poczuł pulsowanie. Wyszczerzył zęby i głośno wciągnął powietrze. Przeklęty tchórz. Ktoś strzelił do niego z kuszy z dachu budynku. Jedynie szczęściu zawdzięczał przeżycie: jeden z jego ludzi, Mortenson, zasłonił go dokładnie w chwili ataku. Bełt przebił go od pleców po brzuch i zachował wciąż dość rozpędu, by zostawić na ciele Rorana paskudny siniec. Mortenson zginął na miejscu, a strzelec umknął. Pięć minut później jakiś wybuch, być może magiczny, zabił kolejnych dwóch jego ludzi, gdy zajrzeli do stajni, żeby sprawdzić źródło dobiegających stamtąd dźwięków. Z tego, co słyszał Roran, podobne ataki zdarzały się często w całym mieście. Bez wątpienia za wieloma z nich stali agenci Galbatorixa, lecz mieszkańcy Belatony także byli odpowiedzialni: mężczyźni i kobiety nie mogący stać bezczynnie, gdy armia najeźdźców zagarniała ich dom. Nie obchodziły ich szlachetne zamiary Vardenów. Roran doskonale rozumiał ludzi uważających, że muszą bronić swych rodzin, lecz jednocześnie przeklinał ich za upór i tępotę, za to, że nie pojmują, że Vardeni nie próbują ich skrzywdzić, ale pomóc. Podrapał się po brodzie, czekając, aż krasnolud odprowadzi na bok mocno objuczonego kuca, po czym ruszył ciężkim krokiem naprzód. Zbliżywszy się do namiotu, ujrzał Katrinę stojącą nad balią pełną gorącej wody z mydłem. Prała właśnie na tarze zakrwawiony bandaż. Rękawy miała podwinięte za łokcie, włosy spięte w niepozorny kok, policzki zarumienione z wysiłku, i jeszcze nigdy nie wyglądała równie pięknie. Była jego radością - radością i ucieczką - i sam jej widok wystarczył, by doskwierająca mu otępiała obojętność zniknęła. Katrina zauważyła go, natychmiast porzuciła pranie i pomknęła ku niemu, wycierając w biegu różowe dłonie o gors sukni. Roran napiął mięśnie, gdy rzuciła się na niego, obejmując go ciasno ramionami. Ostry ból w boku sprawił, że sapnął głośno. Katrina wypuściła go z objęć i marszcząc brwi, odchyliła się.
- Och! Zrobiłam ci krzywdę? - Nie... Po prostu jestem obolały. Nie pytała dalej. Przytuliła go ponownie, tym razem łagodniej, i spojrzała na niego oczami lśniącymi od łez. Obejmując ją w pasie, pochylił się i ucałował; nie potrafił wyrazić, jak bardzo cieszy go jej obecność. Katrina zarzuciła sobie na ramiona lewą rękę męża, a on pozwolił, by częściowo podtrzymała jego ciężar w drodze do namiotu. Z westchnieniem ulgi usiadł na służącym im za krzesło pniaku, który ustawiła obok niewielkiego ogniska, na którym wcześniej zagrzała wodę na pranie, a obecnie gotowała w kociołku gulasz. Napełniła ciepłą strawą miskę i wręczyła Roranowi. A potem z wnętrza namiotu przyniosła kubek piwa i talerz z połową bochenka chleba i kawałem sera. - Potrzebujesz czegoś jeszcze? - spytała dziwnie ochrypłym głosem. Roran nie odpowiedział. Ujął jednak dłonią jej policzek i dwa razy pogładził kciukiem. Jej drżące wargi wygięły się w uśmiechu, na moment położyła dłoń na jego ręce, a potem wróciła do przerwanego zajęcia i z nowym wigorem podjęła pranie. Roran długą chwilę wpatrywał się w jedzenie, nim przełknął pierwszy kawałek: nadal był tak spięty, że wątpił, czy jego żołądek cokolwiek zniesie. Mimo to, po paru kęsach chleba odzyskał apetyt i z entuzjazmem zaczął pałaszować gulasz. Kiedy skończył, odstawił naczynia na ziemię i przez długą chwilę siedział, ogrzewając dłonie nad ogniskiem i rozkoszując się ostatnimi łykami piwa. - Słyszeliśmy huk, kiedy runęła brama. - Katrina wykręciła bandaż. - Niedługo wytrzymała. - Nie... Obecność smoka w naszych szeregach bardzo pomaga. Roran zerknął na jej brzuch, gdy rozwieszała bandaż na zaimprowizowanym sznurku, biegnącym od górnej tyczki ich namiotu do sąsiedniego. Kiedy myślał o dziecku, które nosiła, dziecku, które stworzyli oboje, za każdym razem czuł przejmującą dumę, zabarwioną wszakże niepokojem, nie miał bowiem pojęcia, jak zdoła zapewnić synowi bądź córce bezpieczny dom. Poza tym, w razie gdyby wojna się nie skończyła do dnia narodzin, Katrina zamierzała go zostawić i wrócić do Surdy, gdzie mogłaby względnie bezpiecznie chować dziecko. Nie mogę jej stracić. Już nie. Katrin a zanurzyła w balii kolejny bandaż. - A bitwa w mieście? - spytała, mieszając wodę . - Jak poszła? - Musieliśmy walczyć o każdą piędź. Nawet Eragonowi szło ciężko. - Rann i wspominal i o balistach na kołach. - Owszem . - Roran zwilżył język piwem i szybko opisał, jak Vardeni przebijali się przez Belatonę i wszystkie przeszkody napotykane po drodze. - Straciliśmy dziś wielu ludzi, ale mogło być gorzej. Znacznie gorzej. Jormundur i kapitan Markland dobrze zaplanowali atak. - Ale ich plan by się nie powiódł , gdyby nie ty i Eragon. Wspaniale się spisałeś. W odpowiedzi zaśmiał się głucho. - Ha ! A wiesz dlaczego? Powiem ci. Nawet jeden na dziesięciu ludzi nie ma ochoty atakować nieprzyjaciela. Eragon tego nie widzi: zawsze podąża na czele armii, ściągając ku sobie wrogów, ale ja owszem. Większość naszych trzyma się z tyłu i nie walczy, chyba że nie ma wyjścia. Alb o wymachuje rękami, czyniąc wiele hałasu, ale tak naprawrdę nic nie robi. Katrina sprawiała wyrażenie wstrząśniętej. - Jakże to? Czy to tchórze? - Ni e wiem . Myślę... Myślę, że może po prostu nie mogą się zmusić, by spojrzeć człowiekowi w twarz i go zabić, choć łatwo przychodzi im po walanie przeciwnika zwróconego do nich plecami. Czekają zatem, by inni zrobili to, czego on i nie potrafią . Czekają na takich jak ja. - Sądzisz, że ludzie Galbatorixa odczuwają to samo? Roran wzruszył ramionami . - Możliwe. Ale też nie mają wyboru, muszą słuchać Galbatorixa. Jeśli każe im walczyć, będą walczyć. - Nasuad a mogłaby zrobić to samo. Mogłaby polecić swoim magom, by rzucili zaklęcia zapewniające, że nikt nie uchyli się od obowiązku . - Co wtedy by ją różniło od Galbatorixa? Poza tym, Vardeni by tego nie znieśli. Katrin a podeszła i ucałowała go w czoło. - Cieszę się, że potrafisz to robić - wyszeptała, po czym wróciła do balii i zaczęła trzeć o tarę kolejną wstęgę zabrudzonego płótna. - Wcześniej chyba coś poczułam. Mój pierścień... Obawiałam się, że może stało ci się coś złego. - Byłem w sercu bitwy. Nie zdziwiłbym się, gdybyś co kilka chwil odczuwała szarpnięcie. Zamarła z rekami w wodzie.
- Wcześniej to się nie zdarzało. Roran wysączył resztkę piwa, starając się odwlec nieuniknione. Miał nadzieję, że zdoła oszczędzić jej szczegółów niefortunnej przygody w zamku, widział jednak wyraźnie, że żona nie spocznie, dopóki nie pozna prawdy. Próby przekonania sprawiłyby tylko, że zaczęłaby sobie wyobrażać potworności znacznie gorsze niż te, które zaszły. Poza tym nie ma sensu ukrywać wieści, bo wkrótce i tak rozejdą się po całym obozie Vardenów. A zatem jej opowiedział. Zwięźle zrelacjonował wydarzenia, starając się, by zawalenie muru wydało się bardziej zwykłą niedogodnością niż czymś, co o mało go nie zabiło. Trudno było opisać to przeżycie, toteż mówił powoli, niepewnie, co chwila szukając właściwych słów. Kiedy skończył, umilkł, dręczony wspomnieniami. - Przynajmniej nic ci się nie stało - rzekła Katrina. Zauważył szczerbę na krawędzi kubka. - Nie . Plusk wody ucichł. Roran poczuł na sobie uważne spojrzenie żony. - Wcześniej bywałeś w znacznie większym niebezpieczeństwie. - Tak... Chyba tak. Jej głos złagodniał. - W takim razie, co cię gryzie? - Kiedy nie odpowiedział, dodała: - Nie ma niczego tak strasznego, byś nie mógł mi o tym opowiedzieć, Roranie. Wiesz przecież. Kolejny raz przesunął palcem po krawędzi kubka, zadzierając paznokieć prawego kciuka. Kilka razy potarł nim o palec wskazujący. - Kiedy mur się zawalił, myślałem, że zginę. - Każdy mógł zginąć. - T o prawda, ale rzecz w tym, że nie miałem nic przeciw temu. - Spojrzał na nią zbolałym wzrokiem. - Nie rozumiesz? Ja się poddałem. Kiedy pojąłem, że nie zdołam uciec, przyjąłem to równie pokornie jak jagnię prowadzone na rzeź i... - Głos uwiązł mu w gardie. Roran upuścił kubek i ukrył twarz w dłoniach. Gardło ścisnęło mu się tak mocno, że ledwie oddychał. Nagle poczuł na ramionach lekkie muśnięcie palców Katriny. - Poddałem się - warknął wściekły i zbrzydzony samym sobą. - Po prostu przestałem walczyć. O ciebie. O nasze dziecko. - Głos mu się załamał. - Ciii, ciii - mruknęła. - Wcześniej nigdy się nie poddałem. Ani razu... Nawet wtedy, gdy porwali cię Razacowie. - Wiem, że nie. - Ta walka musi się skończyć. Nie może trwać dalej. Ja... nie mogę. Ja... - Uniósł głowę i ze zgrozą odkrył, że Katrina ma taką minę, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem. Wstał szybko, tuląc ją mocno do siebie. - Przepraszam - wyszeptał. - Przepraszam, tak bardzo mi przykro... To już się nie powtórzy. Nigdy. Przyrzekam. - Tym wcale się nie martwię - odparła stłumionym głosem, bo jej usta przesłaniało jego ramię. Te słowa go zabolały. - Wiem, że byłem słaby, ale moje słowo wciąż powinno coś dla ciebie znaczyć. - Nie to miałam na myśli! - wykrzyknęła i cofnęła się, patrząc na niego oskarżycielsko. - Czasami bywasz strasznym głupcem, Roranie. Uśmiechnął się słabo. - Wiem. Oplotła mu rękami szyję. - Nie mogłabym myśleć o tobie źle, nieważne, co czułeś, kiedy waliła się ściana. Liczy się tylko to, że wciąż żyjesz. Przecież, kiedy się zawaliła, nic nie mogłeś zrobić, prawda? Pokręcił głową. - W takim razie nie ma się czego wstydzić. Gdybyś mógł to powstrzymać albo uciec, ale byś tego nie zrobił, wówczas straciłabym szacunek do ciebie. Ale uczyniłeś wszystko co w twojej mocy, a kiedy nic więcej nie mogłeś zdziałać, pogodziłeś się ze swoim losem i nie buntowałeś się na darmo przeciw niemu. To oznaka mądrości, nie słabości. Pochylił się i ucałował jej czoło. - Dziękuję. - Osobiście uważam, że jesteś najdzielniejszym, najsilniejszym i najcudowniejszym człowiekiem w całej Alagaesii. Tym razem pocałował ją w usta. Potem Katrina zaśmiała się krótko, rozładowując nagromadzone napięcie, i chwilę stali razem, kołysząc się lekko, jakby tańczyli do melodii słyszalnej tylko dla nich dwojga. W końcu odepchnęła go żartobliwie i wróciła do swego prania, a on usiadł z powrotem na pniaku, po raz pierwszy od czasu bitwy spokojny i zadowolony, mimo licznych bolesnych skaleczeń i