nonanymore

  • Dokumenty374
  • Odsłony340 474
  • Obserwuję122
  • Rozmiar dokumentów733.7 MB
  • Ilość pobrań166 379

Pilipiuk Andrzej - Oko Jelenia 01 - Droga do Nidaros

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Pilipiuk Andrzej - Oko Jelenia 01 - Droga do Nidaros.pdf

nonanymore Prywatne Pilipiuk Andrzej
Użytkownik nonanymore wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 302 stron)

Lublin 2008 Droga do Nidaros

Dwadziescia par oczu patrzylo na mnie ze znudzeniem. Poprawilem wtyczke, zrestartowalem system, ale sieci nadal nie bylo. Lacze awaryjne takze nie dzialalo. Widocznie jakis powazny problem na linii. Diabli nadali, jak w takich warunkach prowadzic lekcje? –No trudno – mruknalem. – Dzisiaj omowimy sobie zatem podstawy programowania… Rozleglo sie nerwowe pukanie i do pracowni zajrzala sekretarka. Byla dziwnie zdyszana, jakby gnala tu na zlamanie karku. –Panie profesorze, dyrektor prosi natychmiast do gabinetu! – wysapala. –No co tez pani! – prychnalem. – Nie moge zostawic tych huncwotow ze sprzetem wartym… –Powiedzial, ze natychmiast. Nie wie pan, gdzie znajde magistra Kokotke? –Ma zastepstwo z pierwsza klasa gdzies na dole – wyjasnilem. Odpalilem mala kamere internetowa, uruchomilem zapis. –Gdy wroce, to sobie obejrze, jak sie zachowywaliscie. Jezeli zobacze, ze cos bylo nie tak, to… – zawiesilem glos i znaczaco zmruzylem oczy. – Zaraz wracam. Pod drzwi naszego szefa dotarlem jednoczesnie z fizykiem. –Ciebie tez wezwal? – Kokotko spojrzal na mnie spod grzywy rozwianych wlosow. – Co jest grane? –Cholera wie. – Nacisnalem klamke. Dyrektor siedzial za stolem dziwnie blady. Pot perlil mu sie na skroniach. –Pan nas wzywal? – zapytalem. – Piec minut temu skonczyla sie przerwa i… –To przyszlo przed paroma minutami faksem. – Pchnal w nasza strone wydruk. – Probowalem sprawdzic te informacje, ale nie dziala juz ani linia telefoniczna, ani komorka. Internet tez zdechl. Kokotko ujal w dlon wydruk, przeczytal i naraz zbladl jak sciana. Podal mi bez slowa kartke. Patrzylem dluzsza chwile, nie mogac uwierzyc w to, co widze. –Panowie – dyrektor zlamal z trzaskiem olowek – Nie jestem astronomem ani fizykiem. Wezwalem was, bo sadze, ze jako jedyni mozecie mi to dokladnie wyjasnic. Prosze mowic wolno, wyraznie i prostymi zdaniami. Nasza planeta wchodzi w roj meteorow z antymaterii.

Slyszalem o tym, gdy sam chodzilem do szkoly. Kiedy to dranstwo styka sie ze zwykla materia, robi wielkie bum, wyzwala energie i znika. Tu pisza, ze juz po nas. Czy to prawda? –Mniej wiecej – baknal fizyk. – Kilogram antymaterii wybucha z moca okolo dwudziestu czterech megaton trotylu… Albo dwa razy wiecej, bo… Do licha, jestem nauczycielem, nie astrofizykiem! Mysli pan, ze gdybym sie na tym znal, to nadal pracowalbym w tej budzie?! –Kiloton? – Szef popatrzyl na niego nieco zdezorientowany. –Megaton. Jedna megatona to milion ton trotylu – sprostowalem. –Panie magistrze, do cholery, prosze nie traktowac mnie jak jakiegos glaba! – Dyrektor spojrzal na mnie przygaszonym wzrokiem. – Innymi slowy, cos takiego leci w nasza strone. – Otarl pot z czola. – A gdy uderzy w Ziemie… –Nie uderzy. – Kokotko pokrecil glowa. – Z chwila wejscia w gestsze warstwy atmosfery nastepuje anihilacja. Do powierzchni raczej nie dotrze. Tak mi sie wydaje. Wieksze bryly eksplozja ich zewnetrznych warstw odrzuci z powrotem w przestrzen kosmiczna – uzupelnil. – Mniejsze splona w atmosferze. To jak rzucanie kaczek na powierzchnie jeziora. –Aha. Czyli co? – Dyrektor puknal w faks. – Pomylili sie? Wybuchnie tam w gorze? Czy moze czeka nas bombardowanie, jakby Chinczycy czy Ruskie odpalili swoje glowice atomowe? Sluchalem ich, nie mogac uwierzyc wlasnym uszom. –A moze to po prostu czyjs zart? – wcialem sie. – Dlaczego nie bierze pan pod uwage takiej opcji? Faks do szkoly mogl wyslac ktokolwiek, chocby uczen przestraszony klasowka. –Nie ma lacznosci – rzekl niepewnie Kokotko. –I co z tego? – odparowalem. – Wystarczy przeciac pare kabli i nie ma ani telefonu, ani Internetu. Kabel od anteny telewizyjnej rowniez mozna odlaczyc. –Niech pan laskawie zerknie na swoja komorke – odparl jadowicie dyrektor. –I co? Tez panu kabelek odlaczyli? Mysli pan, ze jestem glupi? Zanim otrzymalem faks, odebralem telefon. Telefon z pewnej waznej instytucji. Otworzylem usta, ale dyrektor mnie uprzedzil: –Tak, jestem pewien, ze rozmawialem z prawdziwym jej przedstawicielem. A teraz, skoro rozwialismy juz pana watpliwosci w tej materii, moze pan magister Kokotko

powroci do tematu anihilacji – warknal, mechanicznie glaszczac rachityczna paprotke zwisajaca z szafy obok biurka. – Osobliwie interesuje mnie, w jaki sposob zgine. –Po pierwsze – Kokotko znowu studiowal wydruk – przy anihilacji nastepuje silny blysk i wydziela sie promieniowanie. Roj jest rozlegly, planeta w trakcie bombardowania zdazy dwa razy obrocic sie wokol swojej osi. Czyli maja racje, juz po nas. A w przyszlym tygodniu mialem samochod w salonie odebrac… –Konkrety – zazadal dyrektor. –Napromieniowanie takie, jakby nad glowa wybuchaly nam setki bomb atomowych. Fale uderzeniowe, wgniatajace budynki w glebe, oraz termiczne, podpalajace lasy i topiace asfalt na ulicach. Przypuszczalnie nastapi rozproszenie znacznej czesci atmosfery, byc moze opad radioaktywny – wyjasnil. –Czy to pewne? – Zwierzchnik spojrzal na mnie pytajaco, jakby chcial uslyszec potwierdzenie prawdy takze z moich ust. –Jestem informatykiem, nie astrofizykiem. – Wzruszylem ramionami. – W ogole nie pojmuje, dlaczego mnie prosi pan o wyjasnienia. Ale na ile sie orientuje, to przedstawiona wizja odpowiada rzeczywistosci. Na razie nie do konca docierala do mnie powaga zdarzen. Mialem wrazenie, ze ogladam film, czytam ksiazke, snie… Przeciez rzeczywistosc nie mogla tak wygladac! Takie katastrofy sie nie zdarzaja! Toz to scena jak z taniego czytadla science fiction! Do diaska, przeciez o tym, ze cos takiego nadlatuje, powinnismy wiedziec z kilkuletnim wyprzedzeniem. Hmmm… A moze byli tacy, ktorzy wiedzieli? Nie, bzdura! Obserwatoriow astronomicznych jest cala masa, tego typu informacja z pewnoscia by wyciekla! –W tym czasie centrum roju uderzy w Ksiezyc – ciagnal fizyk – a on nie ma atmosfery. Nic go nie chroni. Sadze, ze te kilkaset ton wystarczy, zeby rozniesc w pyl jego skorupe i rozproszyc plynne wnetrze. – Kokotko wygladal, jakby zaraz mial zemdlec. – Byc moze ocaleje wewnetrzne stale jadro. Znaczna czesc odlamkow, sciagnieta przez grawitacje naszej planety, wejdzie na jej orbite, a niektore stopniowo opadna na Ziemie. Moga to byc naprawde duze bryly, na przyklad rozmiaru planetoidy, ktora wykonczyla dinozaury. Spadac beda co jakis czas, a potrwa to tysiace lat. –My juz tego nie doczekamy – moj glos brzmial zupelnie obco, calkiem jakby ktos inny przemowil moimi ustami. – Promieniowanie zalatwi wszystkie formy zycia. Ocalale organizmy zabije spadek cisnienia atmosferycznego. –Potem planete czeka kilka milionow lat intensywnej dzialalnosci tektonicznej, zanim plyty kontynentalne znowu sie ustabilizuja. W tym czasie nalezy sie tez spodziewac regularnych spadkow tego, co zostanie z Ksiezyca, a niewykluczone, ze i zablakanych

okruchow antymaterii. Do tego zapylenie resztek atmosfery i w konsekwencji nuklearna zima przez cale tysiaclecia. Przy odrobinie szczescia przezyja bakterie – dodal Kokotko. – O ile oczywiscie bedzie jeszcze powietrze. Beztlenowe tez raczej nie maja szans. Glos zaczynal mu sie lamac, drzace palce nerwowo miely chusteczke higieniczna. –Mamy pod budynkiem schrony przeciwatomowe z lat piecdziesiatych. Od biedy zdolamy upchnac tam dziewczyny i nauczycielki. Reszte uczniow trzeba odprowadzic na stacje metra, czesc linii byla budowana jako… –Panie dyrektorze, to nic nie da – wydusilem z siebie. – To juz koniec. Szef milczal i patrzac przez okno, trawil informacje. Drzewa na skwerku po drugiej stronie ulicy mienily sie cieplymi barwami jesiennych lisci. Delikatny wiatr od wschodu zdawal sie niesc zapach swiezo zaoranych pol. Wreszcie dyrektor odwrocil sie i uniosl na nas zmeczone spojrzenie. –Wedlug panow, a takze tych tam – klepnal znowu faks – katastrofa jest calkowicie nieuchronna, nie mozemy jej zapobiec ani w zaden sposob przeciwdzialac skutkom. Fizyk kiwnal glowa. Zastanawialem sie, dlaczego wyslali to faksem. Moze to jednak jakis debilny zart? –Za – spojrzal na zegarek – kilkanascie minut pierwsze bryly anihiluja nad Rosja. Zostaly nam niespelna trzy godziny, nim wejdziemy w strefe bombardowania. Jak sadzicie, czy powinnismy powiedziec uczniom, ze zostalo nam naprawde niewiele czasu? –Bedzie zadyma – ostrzeglem. – I to niewaska. Jakby na potwierdzenie moich slow gdzies daleko zawyla syrena. –Czy ksiadz katecheta jest obecny w szkole? – zapytal fizyk. – Moze udzielilby wszystkim absolucji… –Widzialem, jak wychodzi, tak ze dwie godziny temu. – Pokrecilem glowa. Dyrektor dzwignal sie ciezko i podszedl do stojacego w kacie sejfu. –Panie Marku, pan, zdaje sie, sluzyl w wojsku? –Tak. –Prosze zrobic z tym co trzeba i rozdac nauczycielom. Na wszelki wypadek… – Wyjal spora aluminiowa walizke. Byla chyba pieronsko ciezka, bo gdy polozyl ja na blacie biurka, szklo trzasnelo.

Pokrecil przy zamku, ustawiajac kod, i podniosl wieko. Wewnatrz lezalo co najmniej dwadziescia pistoletow oraz kilka paczek amunicji. –Co to jest? – wykrztusil moj kolega. –Przyslali nam kilka lat temu na polecenie ministra edukacji – stwierdzil sarkastycznie dyrektor. – Na czarna godzine… Bez slowa rozprulem pudelko z nabojami i wyciagnalem z pierwszego pistoletu magazynek. Przypadajac do ziemi, przebieglem kilkadziesiat metrow. Wysoki zywoplot zaslanial mnie calkiem niezle. Przyczailem sie zadyszany. Gdzies z daleka, od strony srodmiescia, wiatr przyniosl echo wystrzalow. I pomyslec, ze w dziecinstwie lubilem filmy wojenne. Teraz mialem tylko nadzieje, ze zawierucha ominie ten zakatek. W sumie glupie marzenie, spedzic w spokoju ostatnia godzine zycia… Przysiadlem na dziwnym murku, ktory wygladal jak fundament ogrodzenia. Geste krzaki zaslanialy mnie ze wszystkich stron. Przezylem w Warszawie ladne pare lat, dziesiatki, jesli nie setki, godzin spedzilem w pobliskiej Bibliotece Narodowej, a nawet nie wiedzialem, ze na skraju Pol Mokotowskich sa tak nieprzebyte chaszcze… Rozejrzalem sie wokolo. Stare topole i klony rzucaly cien. Ponizej rozkrzaczal sie czarny bez. Jednak po przeciwnej stronie utwardzonej zuzlem drogi widzialem wyraznie orzech i kilka jablonek. Pomiedzy nimi z ziemi sterczal przekrzywiony kran. Zdziczaly sad? Moze kiedys staly tu wille, wyburzone w czasie wojny, albo i pozniej, gdy wznoszono biblioteke? W sumie rzecz do sprawdzenia, oczywiscie gdyby zostalo nam choc kilka dni zycia. Co dalej? W ciagu godziny zdolalem przebiec raptem z pol kilometra, od liceum, w ktorym pracowalem, tutaj. Pchac sie do srodmiescia? Sadzac po zasnuwajacych niebo dymach, dzialy sie tam malo wesole rzeczy. A moze po prostu poszukac sobie polanki w krzakach i uwalic sie na trawie, by poczekac na koniec? Do licha, dlaczego wlasnie teraz? Juz prawie odlozylem na samochod… i z Zuzanna mialem isc w sobote do kina. Za dwa lata moglbym zostac nauczycielem mianowanym. Wlozylem do ucha sluchawke radia, lecz wszystko tonelo w bialym szumie. Przeskakiwalem po pasmach, szukajac programu, jednak stacje zaprzestaly nadawania. I nagle, gdy juz prawie tracilem nadzieje, uslyszalem melodyjny i czysty glos Ojca Dyrektora. –Bracia i siostry, nie upadajcie na duchu. Nasza ziemska pielgrzymka dobiegla konca, lecz prawdziwe zycie dopiero sie zaczyna. Zostaly nam moze trzy kwadranse, modlmy sie. Panie, w godzine smierci wezwij mnie… Nie lubilem goscia, ale musze przyznac, ze tym razem naprawde mi zaimponowal. Nie poddal sie, tylko postanowil do ostatniej chwili pomagac wiernym. Jakies wrzaski dobiegajace zza drzew przerwaly mi sluchanie radia. Wychylilem sie zza pnia i zagryzlem

wargi. Czterech roslych byczkow w dresach kopalo jakiegos chlopaka. Komorka telepala mi sie w kieszeni na udzie, ale mialem absolutna pewnosc, ze policja nie przyjedzie. Zreszta i tak nie dzialala. Czterech… Ciut duzo. Zagryzlem wargi, a potem splynal na mnie gleboki spokoj. I tak wszyscy jestesmy martwi. Moge odejsc chylkiem albo sprobowac ratowac kopanego. Nasza cywilizacja odchodzi w niebyt, wiec moze nalezaloby na zakonczenie dokonac czegos wielkiego czy chociaz bohaterskiego? Najwyzej mi sie nie uda. Zgine teraz albo za czterdziesci minut. I naraz poczulem, ze zal mi tych ostatnich trzech kwadransow, lecz podjalem decyzje i nie bylo juz odwrotu. Rzucilem torbe z laptopem i wyszarpnalem z kabury pistolet. Pierwszy napastnik schylil sie wlasnie, by przeszukac kieszenie ofiary. Celowalem w skron, lecz trafilem w szyje. Tez skutecznie, runal natychmiast. Drugi dostal w bandzioch. Trzeci oberwal w plecy, kula utkwila gdzies kolo lopatki. Koles wydal dzwiek jak odtykany zlew i zwalil sie na ziemie. Czwarty uciekal. Tylko w kupie mocni, we czterech na jednego to jeszcze pojda… Strzelilem za tym czwartym, ale chybilem. Ranny w brzuch zdazyl juz wyciagnac bron. Ciekawe, skad spluwa u takiego szmaciarza? Podszedlem i dobilem go strzalem w kark. Tak po prostu, jakbym przez cale zycie nic innego nie robil. Lezacy chlopak uchylil powieki, spojrzal na mnie polprzytomnie. Usiadl i splunal krwia. Dochodzil do siebie bardzo szybko, choc widac bylo, ze oberwal naprawde zdrowo. Jedna reka zwisala mu bezwladnie, chyba strzaskana w lokciu. –Musimy stad znikac – powiedzialem, schylajac sie po bron zastrzelonego. – Jeden uciekl, moze sprowadzic nam na karki wiecej kumpli. Dasz rade isc? –Tak. – Wstal chwiejnie na nogi, zdrowa reka dotknal biodra i skrzywil sie strasznie. Ostatni postrzelony dresiarz kopnal nogami w agonii i znieruchomial. Podnioslem torbe z laptopem. –Mam tu niedaleko… – Chlopak zawahal sie. Spojrzal na mnie niepewnie i jakby wyczekujaco. –Jesli masz tu jakas mete, to prowadz. Nie mozemy tak sterczec na widoku. – Wyszczerzylem zeby w usmiechu. – Mam powiedziec, ze jestem przyjacielem? –To juz raczej pan udowodnil… –Jestem Marek. Nie przesadzaj z tym "pan", mam raptem dwadziescia osiem lat…

–A ja za rok pisalbym mature. – Kaszlnal krwia. – Ach tak, mam na imie Stanislaw. Uscisnelismy sobie rece. Kulejac, poprowadzil mnie ledwo widoczna sciezka przez chaszcze. Po chwili wsrod gestych bzow zamajaczyla zardzewiala furtka. Otworzyl ja wlasnym kluczem, a potem starannie zamknal. Pomiedzy kompletnie zdziczalymi krzewami bielal prostokat betonowego fundamentu. Na nim walaly sie resztki niedopalonych belek. –Zapraszam do mojego krolestwa. – Odsunal plyte z dykty i kolejnym kluczem otworzyl metalowa klape. Po szesciu drewnianych schodkach zeszlismy do piwniczki. Byla spora, przez dwa okienka wpadalo tu nieco swiatla. Sciany z czerwonej cegly, sadzac po zaciekach i purchlach, mialy swoje lata. W lochu smierdzialo stechlizna, ale nie tak mocno, jak sie spodziewalem. Kilka mebli wyciagnietych chyba ze smietnika, fotele, pod oknem stol z jasnej, grubej sklejki. –Znajdzie sie jakas szmata? Zaglada ludzkosci zaglada ludzkosci, jednak dziadek zawsze powtarzal, ze bron nalezy wyczyscic przed wlozeniem do kabury. –Jasne. – Pogrzebal na regale, wyciagnal z tekturowego pudelka kawal bawelnianej tkaniny. Przy uzyciu szprychy rowerowej przeczyscilem lufe. Kosmiczna katastrofa unicestwiajaca planete to rzeczywiscie problem – ale porzadek musi byc. Chlopak niezle sie tu urzadzil. W kacie stal piecyk typu koza oraz lezaly rowno przyciete polanka. Krzeslo obrotowe, regal z pudelkami pelnymi jakichs mechanizmow… Opadl na fotel, krzywiac sie z bolu, i obmacal lokiec. –Kompletnie pogruchotane – westchnal. – Czuje takie ostre kawalki ruszajace sie pod skora. Dziwne, ze nie spuchlo… I boli jak jasna cholera. Nie masz przypadkiem paracetamolu albo czegos? – Spojrzal z nadzieja. Pogrzebalem bez przekonania w plecaku. Gdy studiowalem, podczas sesji, gdy zarywalem kolejne noce, moze cos na bol glowy by sie znalazlo… Ale teraz? Cztery lata po dyplomie? Rzucilem mu listek polopiryny. –To wszystko, co mam. Na bol glowy pomaga – powiedzialem. – Poza tym ma dzialanie przeciwzapalne. Z drugiej strony nie wiem, czy nie obniza krzepliwosci. –Hmmm… no tak. – Odlozyl tabletki na stol. – Moze lepiej sie wina napijemy? Zakaszlal

znowu. –Lepiej nie. – Pokrecilem glowa. – Alkohol rozszerza naczynia krwionosne. Masz polamane zebra? –Na to wyglada, ale i odbija sie krwia… Wyciagnal zza regalu zakurzona butelke. Scisnalem ja miedzy kolanami, nieco zardzewialym korkociagiem wydlubalem korek. Staszek wytrzasnal nakretki oraz srubki z dwoch kubkow i nalal hojnie. –Za spotkanie, a przy okazji, nie podziekowalem jeszcze za uratowanie zycia… – Reka troche mu drzala. Wzialem drugie naczynie i uroczyscie stuknelismy sie nad stolem. Wino bylo nie najgorsze, choc zalatywalo mocno drozdzami. –No i calkiem niezle ten koniec wyglada. – Usmiechnalem sie. – Siedzi czlowiek wygodnie, jest z kim pogadac, nawet jest co wypic… Tylko z zagrycha problem. – Wyciagnalem z plecaka kupiona rano puszke pasztetu. – Srednio do wina pasuje… Swoja droga, bardzo dobre – wyrazilem uznanie. –Wlasnej roboty – pochwalil sie. – Zeszloroczne. Jeszcze moj dziadek sadzil winogrona. Krzywil sie przy kazdym lyku. –To wasza dzialka? – domyslilem sie. No i prosze, obejdzie sie bez grzebania po archiwach, przed smiercia poznam nawet historie tego miejsca… –Tak nie do konca dzialka – mruknal Staszek. – Tu byl nasz dom. – Klepnal dlonia ceglana sciane. – Kiedy w latach szescdziesiatych zabierali sie za budowe biblioteki, wszystkich stad wyrzucili do mieszkan w blokach, zlikwidowali tez dzialki obok. Ale potem zbudowali gmach troche dalej, a to zarasta… –Faktycznie niezla dzungla. –Czemu ten swiat zwariowal? – westchnal. –Nie wiesz? – Wytrzeszczylem oczy. –Wiem, ze ludzkosc odchodzi w niebyt, ale, cholera… Dowiedzielismy sie w liceum, wszyscy z miejsca poglupieli. Zaczeli ganiac za dziewczynami, gwalcic, rozbijac sobie glowy… Jakby nagle zerwali sie z uwiezi. A potem jeszcze tamci czterej. Jeden powiedzial, ze nigdy nie widzial ludzkiego mozgu… Szczerze powiedziawszy, wzialem cie w pierwszej chwili za podobnego wariata…

–Uzbrojony i niebezpieczny… – Popatrzylem na pistolet w zadumie. – Poczulem, ze ich zycie lub smierc nie maja juz zadnego znaczenia – przyznalem. – Ale jakos nie w porzadku bylo, ze chca cie zamordowac. I to ja ich… Moze to wrodzone poczucie sprawiedliwosci, teraz niehamowane przez prawo, zazwyczaj karzace ludzi zabijajacych nawet w obronie wlasnej? –Zamyslilem sie. – Tak czy siak, w ogole ich nie zaluje. –Socjolodzy i psycholodzy maja w tej chwili kupe materialu do badan… – mruknal. –Tia, u nas w liceum bylo podobnie. Paru uczniow chcialo natychmiast wyrownac porachunki z nauczycielami, inni polecieli cala banda do monopolowego po drugiej stronie ulicy. – Westchnalem. – Jakby nagle wszyscy chcieli po raz ostatni zaszalec… To przykre, bo w pewien sposob pokazalo powierzchownosc naszej kultury i naszej wiary przy okazji… –Zabraklo im… – Popatrzyl na zdobiaca palec wskazujacy srebrna obraczke do odmawiania rozanca. –Myslalem, ze zdolam sie przedrzec pod Otwock, do rodziny, ale utknalem tutaj. A ty szedles w jakims okreslonym kierunku? Czy tu, do schronu? –Czasem tu przylaze, gdy mi zle, i wspominam dziadka. Pomyslalem, ze tu bedzie godnie poczekac na koniec. I fajnie, ze jest z kim pogadac. Wyglada na to, ze tylko my dwaj pozostalismy normalni – zazartowal. – Jestes nauczycielem? –Ucze informatyki w Reytanie. –Szkoda, ze zdawalem gdzie indziej. Choc pewnie i tak bys mnie nie lubil, z komputerow bylem zawsze straszna noga… Zerknalem na zegarek. –Nie zostalo duzo czasu – zauwazyl. Za piwnicznymi okienkami blysnelo oslepiajace biale swiatlo. –Oho – mruknalem – zaczyna sie. Staszek zadrzal lekko. –Wyjdziemy popatrzec? – zaproponowal. – Druga taka okazja moze sie juz nie zdarzyc… – zabrzmialo to niczym koszmarny dowcip. –Fakt, kiedy juz bedziemy po tamtej stronie, ci, ktorzy umarli wczesniej, moga nas

pytac, jak to wygladalo – rowniez popisalem sie wisielczym humorem. Wspielismy sie po drewnianych schodkach. Rozblyski rozswietlaly na razie niebo na horyzoncie. Byly silniejsze i slabsze, chwilami nasze cienie stawaly sie podwojne. Grunt drzal lekko. –Wchodzimy w strefe bombardowania. – Sam nie moglem zrozumiec, dlaczego jestem taki spokojny. – Na razie zaslania nas wypuklosc planety. Eksplozje w Hiroszimie widziano z odleglosci setek kilometrow, ale te sa chyba silniejsze. Niebawem… –Schowamy sie w piwnicy czy zostajemy na zewnatrz? – Staszkowi glos troche sie lamal. –Nie wiem… Tu groza nam fale termiczne i uderzeniowe, a w piwnicy dosiegnie nas promieniowanie i sufit moze spasc na glowy. Na zewnatrz, zanim zdechniemy, zdazy nas pewnie zdrowo przypiec. Tam, coz, napromieniowanie wywoluje najpierw silne wymioty… Otarlem czolo z potu. Powietrze stawalo sie coraz goretsze, na horyzoncie pojawila sie oslepiajaca luna. Rozszerzala sie stopniowo, obejmujac coraz wiekszy wycinek widnokregu. Nasze cienie znowu sie rozdwoily, tym razem juz na stale. –Do piwnicy – rozkazalem. – Albo nie, najpierw trzeba zabezpieczyc czyms okna, to dluzej wytrzymamy. Masz lopate? Zasypiemy je piachem! Bystro! –Mam lopate, deski i cegly tam leza. Szybko… Odwrocilismy sie. –Co jest, do diabla? – szepnal. Widoczny zza drzew szary gmach Biblioteki Narodowej swiecil dziwnym blaskiem. Na naszych oczach przybral malinowa barwe i zniknal. Huknelo, wiatr targnal krzakami, nagly spadek cisnienia zatkal nam uszy. –Antymateria chyba tak nie dziala – mruknal Staszek. –Powietrze uderzylo w proznie, stad ten dzwiek – wysunalem hipoteze. – Ktos… Komus zrobilo sie zal tych pieciu czy szesciu milionow ksiazek, ktore uleglyby spaleniu, i zabral je sobie. Razem z opakowaniem, to znaczy budynkiem. –Kto? – zdumial sie. –Znajduje tylko jedno wyjasnienie – mruknalem. – Fantastyczne i idiotyczne, ale… Ale to moze byc nasza szansa! Nie masz ochoty zostac bibliotekarzem? –U ufokow? – Staszek zalapal od razu. – Jasne!

–Wiesz, jak tam dojsc? Prowadz! Nie zdazylismy sie ruszyc. Krzaki przed nami pozolkly i w mgnieniu oka rozsypaly sie w pyl. Poczulem, ze zoladek podchodzi mi do gardla. Dopiero teraz, patrzac na te istote, uwierzylem w wypowiedziane przed chwila slowa. Stal przed nami. Matowoszara, plamista skora lsnila niczym naoliwiona. Stwor wspieral sie na kilku mackach, podobnych ni to do traby slonia, ni to do odnozy osmiornicy. Ziemia wokol nich pokryta byla sluzem, jak po przejsciu gigantycznego slimaka. Wokolo ciala stwora ku ocalalym chaszczom ciagnelo sie cos w rodzaju szarej pajeczyny. Stworzenie nie mialo glowy, mimo to czulem, ze widzi nas przez dziesiatki fosforyzujacych dziurek pokrywajacych cala powloke. Nie byl duzy, tak ze dwa i pol metra wysokosci. Cuchnal jakby grzybami. –Dzien dobry – wykrztusilem. – Chcielismy zaproponowac nasza pomoc w porzadkowaniu przejetego przez pana ksiegozbioru. – Nie mialem pojecia, jakiej jest plci ani czy w ogole posiada jakas plec, uznalem jednak, ze forma grzecznosciowa nie zaszkodzi, a kto wie czy nie pomoze. – Z pewnoscia wyjasnienia udzielane przez mieszkancow planety pozwola panu lepiej zrozumiec szereg aspektow i detali specyficznych dla naszej kultury – dodalem. W powietrzu zasmierdzialo intensywnie chlorem. Czy to odpowiedz? Moze ta rasa porozumiewa sie, emitujac zapachy? Zmysl chemiczny? – pytania przelatywaly przez moja glowe w szalenczym tempie. Jak niby mam odpowiedziec? A moze w ogole nas nie zrozumial? –Jestesmy… – zaczal Staszek i urwal. Popatrzylem na niego spod oka, nadal mowil, lecz z jego ust nie wydobywal sie zaden dzwiek. Teraz dopiero spostrzeglem, ze wokol mnie panuje nienaturalna cisza. Co, u diabla, wylaczyl fale akustyczne? Zmienil prawa fizyki, by powietrze nie przewodzilo dzwiekow? Nagle na twarzy mojego towarzysza odmalowalo sie smiertelne wrecz przerazenie. Dzwiek wrocil. –Ziemianie! – Staszek odezwal sie ochryplym, dudniacym glosem. Natychmiast zorientowalem sie, ze to obcy w jakis sposob przemowil, uzywajac jego gardla. –Czy… – zaczalem. –Czeka was unicestwienie. Tyle to i ja wiedzialem. Jak przekonac tego gada, zeby nas stad wyciagnal? Skoro zabiera cale budynki, powinien miec mozliwosci techniczne. Milczy. Czeka na moja odpowiedz? Nie zadal pytania. A, do diabla! –Czy moze pan zabrac nas ze soba? – zapytalem.

–Nie. To nie jest mozliwe. Moge jednak uratowac wasze istnienia, jesli w zamian zostaniecie moimi… – zatrzymal sie na chwile, jakby szukal slowa: – niewolnikami. Niebo na wschodzie rozblyslo jak lampa stroboskopowa, przygaslo i znowu rozblyslo. Poczulem, ze na ramieniu wysycha mi skora pod koszula. Nad czym tu myslec? Juz jest ze czterdziesci stopni w cieniu. Zaraz sie usmazymy! Lepiej do konca swoich dni sprzatac wychodki na obcych planetach, niz splonac zywcem. A jesliby zupelnie nie dalo sie wsrod obcych wytrzymac, podetne sobie zyly i tyle… –Zgadzamy sie – powiedzialem w imieniu swoim i Staszka. –Tak sie stalo – wypowiedzial z namaszczeniem, niczym uroczysta formule. Zobaczylem malinowy blysk i zapadla ciemnosc. Poczulem cos, chyba dotyk ostrza na karku, niespodziewanie przeszyl mnie bol, jakby ktos pilowal mi glowe reczna pila. A potem swiadomosc zgasla jak zdmuchnieta swieczka. Visby, Gotlandia 12 wrzesnia 1559 Marius Kowalik zwolnil kroku. Zagryzl wargi. Od chwili gdy pol wachty temu zszedl z pokladu "Pieknej Astrid", mial wrazenie, ze ktos za nim idzie. Teraz w waskich zaulkach dzielnicy hanzeatyckiej zdolal ich rozpoznac. Zmieniali sie co jakis czas, aby nie odkryl ich obecnosci. Poteznie zbudowany mezczyzna w dlugim flamandzkim plaszczu z sukna, mlody chlopak w plociennej koszuli o wystrzepionych rekawach i starszy czlowiek wygladajacy na szwedzkiego szlachcica… Marius zawahal sie. Nie wygladali na zwyklych portowych obszczymurow. Byl jakis powod, dla ktorego za nim lezli. Czy zostal rozpoznany, gdy wysiadal z okretu, czy moze ktos ostrzegl wczesniej, ze przybedzie do Visby, i po prostu czekali w porcie? Dunscy szpiedzy? Tak, to bardzo prawdopodobne. A zatem nie moze isc prosto do kuzyna. Najpierw trzeba ich zgubic. Rozejrzal sie wokolo, udajac, ze pobladzil. Olbrzym w plaszczu stal u wylotu zaulka. Wygladal na dosc znudzonego swoja robota. Marius odczekal, az ten zagapi sie na tragarzy niosacych okute kufry, i blyskawicznie odskoczyl za rog, gdzie otwieral sie waski, cienisty pasaz prowadzacy na rownolegla uliczke. Niestety, w tym zaulku tez mu sie nie powiodlo. "Szlachcic" czail sie przed kantorem kupca blawatnego, udajac, ze z uwaga oglada wywieszone przy drzwiach probki sukna. Kowalik cofnal sie miedzy domy. Do diaska, co robic?!

Z tylu dobiegly ciezkie kroki. Siepacz zauwazyl, ze sledzony wymyka sie z pulapki… A moze zaatakowac go, obalic na ziemie, stuknac czyms w glowe? Marius odwrocil sie, kladac dlon na rekojesci kordu. Przejscie bylo prawie puste, tylko dwaj podpici marynarze stali pod jedna ze scian, wiodac spor. Wykrzykiwali do siebie po rosyjsku straszliwe wielopietrowe obelgi i najwyrazniej za chwile mieli wziac sie do rekoczynow. Marius popatrzyl na nich zdumiony. Jeden z adwersarzy byl potezny, zwalisty, postura przypominal niedzwiedzia. Drugi drobny, zadziorny jak kogut, najwyrazniej nic sobie nie robil z fizycznej przewagi rozmowcy. Byczek w plaszczu przebiegl miedzy nimi, odpychajac ze zloscia stojacego mu na drodze kurdupla. Ten wykonal dziwny gest reka. Szpieg zdolal przebiec jeszcze piec krokow, nim zaplatany we wlasne jelita runal na ziemie i z cichym westchnieniem oddal ducha. Niedzwiedziowaty przyskoczyl do oslupialego Kowalika i podal mu obszerny habit. –Przysyla nas Peter Hansavritson – szepnal po niemiecku. – Przeczul, ze macie klopoty. –I rzeczywiscie mieliscie – uklonil sie jego towarzysz. – Z Boza pomoca dwa problemy zostaly rozwiazane, jednakowoz co najmniej trzy podobne kraza wokol niczym kruki szukajace zeru. Tedy lepiej bedzie i wyglad, i miejsce pobytu bystro zmienic. Marius bez slowa narzucil na siebie ubior, oslonil twarz kapturem. Zabojca schowal noz do rekawa i ponaglil ich gestem. Ruszyli szybkim krokiem przez mroczne bramy oraz cuchnace, ciasne zaulki. Lada moment ktos mogl wejsc w uliczke i spostrzec trupa… Drobna dziewczyna siedziala na glazie. Milczac, podziwiala las porastajacy stoki gor. Zaklopotana nawijala na palce pasmo rudych wlosow. Slonce powoli opadalo ku ziemi. Przedwieczorny wiatr niosl chlod. Dorodna lasica wskoczyla na lezacy niedaleko pien brzozy. –Helu… –Tak, pani? –Musze teraz odejsc. Pora, bys udala sie na spoczynek – powiedzialo zwierze. – Zapamietalas wszystko, co mowilam? –Tak, pani. Boje sie… To gory. Jesli mam przez wiele dni spac w jaskini, wilki moga mnie wyweszyc i pozrec. Ponadto ludzie. Co bedzie, jesli odnajda moja kryjowke? –Strach twoj jest calkowicie bezpodstawny. Hela milczala dlugo. Wreszcie z westchnieniem wstala z kamienia.

Schyliwszy sie, weszla do niewielkiej jaskini. W kacie czekalo juz poslanie ulozone z galazek nakrytych wiazkami trawy. Ulozyla sie wygodnie. Rozprostowala faldy sukni. –Pani… –No co jeszcze? – Zwierze zaczelo sie niecierpliwic. –Gdy wykonam moje zadanie… Czy bede mogla wrocic do Polski? –Nie. Zostaniesz tu juz na zawsze. Dziewczyna poczula, jak ogarnia ja dziwny bezwlad. Zapadala w letarg, czula zimno postepujace od stop w strone serca. Zadrzala. Raz juz przeciez umierala. To bylo tak podobne… Niechciane wspomnienie wyplynelo z glebin pamieci. Zapach dymu i krwi, bol, twarde deski pod plecami, swiadomosc nieuniknionego konca… Mysli zgasly. Lezalem wygodnie wyciagniety na czyms miekkim. Slonce grzalo delikatnie, w powietrzu unosil sie zapach lasu i mchu. Uchylilem leniwie powieki. Stare swierki lagodnie kiwaly sie na wietrze. Gdzie jestem? Przez chwile nie pamietalem. Mialem wrazenie, ze sa wakacje i polozylem sie gdzies zmeczony spacerem. Pamiec wrocila nagle, jakby ktos wlaczyl telewizor. Az mnie ogluszylo. Zaglada ludzkosci, ucieczka przez park, ten sympatyczny chlopak i jego schron. A potem… Znikniecie biblioteki i to stworzenie, jakby skrzyzowanie slimaka z klebem szmat do podlogi. Wszystko runelo na mnie niczym tsunami. Zaraz, zaraz… Jaka zaglada ludzkosci…? Probowalem z obrazow w umysle wylowic ten, ktory pomoze mi zrozumiec, co wlasciwie zaszlo. Usiadlem i rozejrzalem sie dziko wokolo. Gdzie ja jestem?! Obca planeta? A moze po prostu nie zyje? Co powinno byc w raju? Bog, chory anielskie, chmurki, ludzie poubierani w koszule nocne? Aniolowie jakos sie nie pojawiali, zamiast koszuli nocnej mialem na sobie zwykle ciuchy, ale okolica wygladala dosc sielankowo. Slonce grzalo przyjemnie, lecz nie prazylo, w lesie wial przyjemny, chlodny wiaterek. Jesli to niebo, to naprawde fajnie im wyszlo… Cos mnie uzarlo w dlon. Komar. Czy w raju sa komary? Chyba nie. Do celow symulacji tez nie sa potrzebne… Pieklo? Diablow, siarki, plomieni i kotlow nie bylo wokolo widac. A i komarow pewnie lata tam wiecej. Pewien ksiadz mowil mi kiedys, ze pieklo to nieobecnosc Boga. To by sie nawet zgadzalo…

A moze czysciec? Nie, teologia tutaj nie pomoze. W swietle tego, co zapamietalem, moje ocalenie ma podstawy, nazwijmy to, racjonalne. Najwyrazniej zostalem przeniesiony z krzakow za biblioteka w jakies mile miejsce. Tylko gdzie, do licha? Do Ameryki? Bez sensu, ja tez za kilka godzin szlag trafi. Moze juz trafil? Przeciez nie wiem, ile czasu minelo, odkad razem ze Staszkiem spotkalismy to… cos. Podnioslem sie z polanki. Nadal mialem na sobie to samo ubranie, ale plecak z laptopem, ktory jak idiota dzwigalem nawet w ostatnia podroz, i pistolet najwidoczniej zostaly tam… Wyciagnalem garsc monet. Wygladaly dziwnie, byly podejrzanie lekkie. Scisnalem w palcach pieciozlotowke, a ona rozsypala sie w proch. Najwyrazniej tylko po wierzchu napylono ja niklem, a glebiej bylo cos, co przypominalo trociny. Jak to mozliwe? –Tu jest za malo metali, nie moglam odtworzyc wszystkiego – uslyszalem. – Priorytet ustawilam na zwiazki organiczne. Odwrocilem sie gwaltownie. Na pniu powalonego drzewa siedzialo niewielkie zwierzatko. Kuna? Nie, lasica. Patrzyla na mnie przenikliwie. Czy to ona przemowila? Policzylem powoli do dziesieciu. –Kim jestes? – wykrztusilem, obawiajac sie, ze robie z siebie idiote. –Ina – przedstawila sie. – A ty jestes Marek Oberech. Mialem ochote przytaknac, lecz uswiadomilem sobie, ze lasica nie pyta, tylko stwierdza fakt. Usiadlem na mchu i przez dobra minute zbieralem mysli. Zyje, jestem w lesie i ot tak rozmawiam sobie z gadajacym zwierzakiem. A zanim sie tu znalazlem, zgodzilem sie zostac niewolnikiem slimaka z obcej planety. Moze, uslyszawszy o nadchodzacej zagladzie, zwariowalem i to wszystko mi sie tylko roi? A moze kochani uczniowie dosypali mi czegos do kawy? Czegos diabelnie silnego, syntetycznego narkotyku najnowszej generacji, zdolnego kompletnie odmozdzyc czlowieka? Tylko po co? Przeciez nie zapowiadalem na dzis klasowki. –OK – odezwalem sie wreszcie. – Wiesz przypadkiem, gdzie my tak wlasciwie jestesmy? –Na twojej planecie – odpowiedziala. Dobra nasza. Pojawiaja sie nielogicznosci, zatem teoria z dosypaniem narkotyku do kawy nie jest taka glupia. Wystarczy teraz poczekac, zeby przestal dzialac. Sroda dzisiaj, przepadnie mi popoludniowy kurs i korepetycje wieczorem, ale moze nie wylece z roboty. –Ziemia zostala calkowicie zniszczona – zaprotestowalem. – Jesli nawet nadal istnieje

w jednym kawalku, to jako wypalony kosmiczny wrak, pozbawiony zycia biologicznego. Jak wiec wyjasnisz ten las? – Bylem pelen podziwu dla wlasnej przebieglosci. –Skrat wyslal cie do innego czasu. –Skrat? Zatrzeszczalo i w powietrzu zmaterializowal sie nieduzy hologram slimakoida, ktorego spotkalem w krzakach za biblioteka. Widziany w calosci stwor wygladal jeszcze gorzej. –Ekstra – mruknalem. –Pamietasz? –Tak. –Cale szczescie. Czasem wystepuja bledy przy kopiowaniu osobowosci. Dusza kiepsko poddaje sie technice. –Aha. I ten Skrat… – Nie bylem w stanie odtworzyc intonacji, ale zrozumiala. –Zgodziles sie zostac jego niewolnikiem – powiedziala. – Tak jak swego czasu ja. Teraz nadszedl czas, by rozpoczac sluzbe. –Jestes prawdziwa? – zapytalem chytrze. –W jakim sensie? – zdziwila sie. – Jestem tu w postaci materialnej, nie holograficznej. O to ci chodzilo? I gadaj tu z taka. –Nie potrafie ocenic, czy to, co widze wokol siebie, jest realne – poskarzylem sie. – To, co zapamietalem, moze byc wytworem mojej wyobrazni, podobnie jak to, co widze teraz. –Waszym problemem, Ziemianinie, jest filozofia – odparla. – Jako jedyna rasa w znanym kosmosie wymysliliscie systemy pojeciowe negujace otaczajaca was rzeczywistosc. Realne jest to, co dostepne waszym zmyslom. Symulacja rzeczywistosci na taka skale to bzdura z ekonomicznego punktu widzenia. –Czyli co? Zostalem przeniesiony w przeszlosc? Do czasow przed katastrofa? –Niezupelnie przeniesiony. – Pokrecila glowa zupelnie po ludzku. –Ale reszta w ogolnym zarysie sie zgadza. Znajdujesz sie w tym, co twoi pobratymcy

zwykli zwac przeszloscia. Wehikul czasu? Coz, w swietle ostatnich wydarzen bylem nawet sklonny w to uwierzyc. Jezeli dysponuja technologia umozliwiajaca skok miedzygwiezdny i kradziez pieciu milionow ksiazek razem z wazacym tysiace ton budynkiem, co w tym dziwnego, ze potrafia przemieszczac sie swobodnie w przeszlosc czy w przyszlosc… –Nie jestes z Ziemi – powiedzialem. –Masz na mysli glebe czy planete? Pytanie bylo tak debilne, ze tylko z najwiekszym trudem zdolalem zachowac powage. –Planete. Powiedzialas cos o mojej planecie, o moich "pobratymcach"… Zatem sama nie jestes stad. – Spojrzalem na nia badawczo. –Bylam tancerka i poetka planety Czita, krazacej wokol gwiazdy Elly. – Uniosla glowe. Powiedzialbym, ze z duma, ale cholera wie co ten gest u nich oznacza. Fajnie, kosmos, jak sie okazuje, jest pelen zycia i obcych cywilizacji, niczym w "Gwiezdnych wojnach". Nawet maja swoja poezje. Ciekawe, o czym ukladaja poematy. Jak przyjemnie jest cuchnac chlorem i krasc biblioteki z obcych planet? Tancerka? Czworonozna?! –Gdzie to jest? – zapytalem z glupia frant. –Gwiazde, wokol ktorej krazyla nasza planeta, nazywacie Epsilon Eridani. –Aha. Wszystko jasne. – Nie bylem astronomem, nic mi to nie mowilo, choc nazwa rzeczywiscie obila mi sie kiedys o uszy. – Dlaczego znalazlas sie tutaj? –Nasza cywilizacja przestala istniec – wyjasnila lasica. – Spadly bryly kosmicznego lodu. Wilgoc przesycila atmosfere. Wy mieliscie szczescie, kilkadziesiat godzin i po problemie. – Domyslilem sie w jej glosie zazdrosci. – My na zaglade naszej cywilizacji musielismy patrzec przez dlugie lata. chwili? –Wyrazy wspolczucia. I wtedy wyladowal u was Skrat i wyciagnal cie w ostatniej –On nie wyciaga – nie pojela przenosni. – Zapisal moja osobowosc, a cialo zostawil. Zawsze tak robi. Takze w twoim przypadku – uprzedzila pytanie. –Czyli moj trup gdzies tam wlasnie zamienia sie w popiol?! – zdumialem sie. –Nie w tej chwili, tylko za setki lat – poprawila mnie. – Choc zasadniczo tak. Skrat oczywiscie nie czekal, by sprawdzic, jak wyglada zaglada waszej planety. Wykonal nagranie i oddalil sie. Ale nie ma alternatywy.

Twoje zwloki musialy ulec spopieleniu w takich warunkach. Scisnalem skronie. Nie potrafilem tego wszystkiego pojac. Skrawki mysli tlukly sie po mojej glowie i nie pozwalaly polaczyc sie w zaden logiczny ciag. Gdzies tam, z tylu czaszki, kryly sie nawet zlosliwe teorie zakladajace, ze byc moze tak wygladaja poczatki choroby psychicznej. Przeszlosc i gadajaca lasica… Moze po prostu leze w bialej izolatce z zakratowana szybka w drzwiach, przypiety do lozka skorzanymi pasami? Moze z butelki na stojaku przez cienka, przezroczysta rurke i kolorowy wenflon do moich zyl powoli cieknie jakis wyjatkowo mocny lek psychotropowy? Przeciez szpital i obled byly duzo bardziej prawdopodobne od spotkania z kosmitami i wedrowki w czasie. –A to? – Klepnalem sie po udach. – Przeciez to moje cialo. To samo, ktore mialem tam. I ubranie sie zgadza. Moze to jednak tylko udana symulacja? Albo eksperyment psychologiczny? Cos jak ukryta kamera lub "Truman show". Tylko… kto i z jakiego powodu robilby przedstawienie na tak wielka skale? Zaglada planety jako eksperyment socjologiczny? Czy moze wrecz artystyczny happening? –Zostales odtworzony na podstawie wykonanego zapisu. Wskrzeszony? – Przekrzywila glowe jakby niepewna, czy uzyla wlasciwego slowa. – Zrekonstruowany? –Sklonowany? –Nie, bo byl to proces pozabiologiczny. Cos jakby… – Poczulem szum w uszach, w oczach stanely mi lzy. Zrozumialem, ze zwierze przeszukuje moj umysl, by dobrac odpowiednie slowa. – Odbudowanie z poszczegolnych zwiazkow chemicznych – powiedziala niepewnie. – Zabilam renifera, rozlozylam go na czynniki proste i uporzadkowalam w strukture twojego ciala. Jeknalem. W pierwszej chwili zrobilo mi sie niedobrze, potem ogarnely mnie watpliwosci. Z drugiej strony, no coz, skoro byli w stanie podrozowac w czasie, to dlaczego nie mieliby potrafic takich rzeczy? "Czynniki proste" – brzmi idiotycznie. Atomy? Poszczegolne bialka? –Odtworzysz teraz Staszka? – Doszedlem do wniosku, ze milo byloby miec przy sobie kogos ze swoich czasow, gdy zabiore sie do roboty. Bez przyczyny mnie tu nie sciagneli… –Nie – odpowiedz byla krotka i stanowcza.

–Dlaczego? –Mam inne rozkazy. Poza tym brak energii. I tak zuzylam znacznie powyzej limitu. –A kiedys? Spotkam go jeszcze? –Tak, nie… Skrzywilem sie. To futrzane bydle gada zagadkami… Widac zinterpretowala wyraz mojej twarzy. –Jego odtworzenie jest prawdopodobne, ale nastapi zapewne po tym, gdy zginiesz, wykonujac zadania. To rezerwa. Dlatego raczej nie spotkacie sie fizycznie. –Skrat nie jest twojej rasy. – Szok juz mi mijal. – Czy wiesz, skad sie wzial? –To przedstawiciel plemienia kosmicznych nomadow – wyjasnila. – Wedruja od milionow lat przez nieskonczone przestrzenie, gromadzac skarby umierajacych cywilizacji. Gdy jakas planeta przestaje istniec, przybywaja, by ocalic od unicestwienia dziela jej mieszkancow. Uwazaja sie za straznikow i depozytariuszy pamieci wszechswiata… –Skad pochodzi? –Spoza horyzontu. –Skad?! – Wytrzeszczylem oczy. Zamyslila sie na moment. –Przybyl spoza znanego nam wszechswiata. Z miejsca prostopadlego. –Nie rozumiem. –Brak ci przygotowana naukowego, by to pojac. Staram sie mowic, uzywajac pojec, ktore zrozumiesz. Wyobraz sobie wszechswiat. Co o nim wiesz? –Trojwymiarowa przestrzen zakrzywiona. Kula o srednicy miliardow lat swietlnych. Kiedys o tym czytalem, w jakiejs starej ksiazce. Jesli Skrat przybywa spoza horyzontu zdarzen, to oznacza, ze pochodzi z miejsca lezacego gdzies dalej. Na przyklad z wszechswiata, ktory jest lustrzanym odbiciem naszego. Choc tu chodzi raczej o symetrycznosc, a nie prostopadlosc. – Zadumalem sie. –Kiepsko to wymysliliscie, Ziemianinie. Jego ojczysty wymiar przecina ten pod katem prostym. Prostopadle do tego, co uwazacie za swoja rzeczywistosc. –Prostopadle do kierunku rozchodzenia sie promieni swiatla? – przypomnialem sobie

czytana lata temu ksiazke SF. Pokrecila glowa. –Prostopadle do materii. –Rzeczywistosc trojwymiarowa w wymiarze czwartym prostopadla do naszej? – wreszcie chyba zalapalem, o co chodzi lasicy. –To niewazne. Ta wiedza jest ci zbedna podczas wykonywania polecen Skrata. W kazdym razie jego rasa bada te czesc galaktyki od setek tysiecy lat. –Ciekawe. Musialas niejedno zobaczyc na pokladzie jego statku… –Poczulem delikatne uklucie zazdrosci. –My kochalismy zycie, oni plawia sie w nieskonczonym rozpamietywaniu cudzych smierci. – Jak gdyby posmutniala. –Dlaczego ciebie odtworzyl w takiej postaci? – zdziwilem sie. – Na swojej planecie pewnie wygladalas inaczej. –Pomijajac inna liczbe konczyn, ten mechanizm jest w miare zblizony gabarytami do mojego dawnego ciala – wyjasnila. – Lepiej stawi opor waszej grawitacji. Poza tym dzieki temu ksztaltowi bede mogla niezauwazona przemieszczac sie miedzy ludzmi. –Mechanizm… Jestes robotem? –To bez znaczenia. Zapis jazni w scalaku daje mozliwosc podporzadkowania dowolnej struktury biologicznej, chemicznej lub mechanicznej. W moim przypadku mechaniczna okazala sie wydajniejsza ekonomicznie. – Zawahala sie. – Mam zapisane dane o waszym zachowaniu, ale ciagle udawanie czlowieka byloby dla mnie zbyt trudne. A zatem gadam z robotem udajacym lasice, a przechowujacym jakos osobowosc kosmicznej baletnicy… Ja sam z kolei od dawna nie zyje, a wlasciwie to urodze sie dopiero w przyszlosci, lecz moja dusza zostala wszczepiona w cialo zrobione ze zdechlego renifera… O, w morde. No coz, bywalo gorzej… To znaczy nie bywalo, ale sytuacja, choc dziwaczna, dawala sie od biedy zaakceptowac. –Czas naszego spotkania dobiega konca – odezwalo sie zwierze. – Co jeszcze chcesz wiedziec? –Jakie jest moje zadanie? –Odszukasz jaskinie nad rzeka. W niej czeka na ciebie towarzyszka. Razem udacie sie do Nidaros, tam odnajdziesz czlowieka, ktory przyjal imie Sebastian Alchemik. Zastapisz go w poszukiwaniach Oka Jelenia. Spotkamy sie ponownie za dwadziescia osiem dni.

Zeskoczyla z pnia i tyle ja widzialem. –Do jasnej cholery! – zaklalem wsciekle. – W ktora strone mam isc? Czego mam szukac? Co to niby jest to… "oko jelenia"?! Ale lasiczki juz nie bylo. Rozejrzalem sie po lesie. Poludnie chyba dawno minelo. Ruszylem niepewnie w dol stoku. Co ona mowila? Zabila renifera, a przeciez wokolo swierki i troche brzoz… Gdzie ja, u diabla, jestem? Szwecja? Rosja? Kanada? Jaki okres? Nawet nie zapytalem, ktory rok mamy… Alchemika mam poszukac… Sredniowiecze? Obmacalem kieszenie. Ani dokumentow, ani pieniedzy, polskie zlote polamaly sie i rozsypaly. Na szczecie suwak w rozporku wygladal na trwaly. To cos powiedzialo, ze jest robotem. Moze ja tez? Twierdzila, ze nie, ale… Scisnalem ramie. Tkanka ustepowala pod palcami. Nie, chyba zwykle mieso… W dodatku zaczynalem byc glodny. Roboty, mam wrazenie, nie czuja ssania w zoladku. A moze i lepiej by bylo miec w srodku mechanizm? Zadnego glodu, zadnego zmeczenia. Przedarlem sie przez krzaki i nieoczekiwanie wyszedlem na waska, lecz wyrazna sciezke. Biegla brzegiem gorskiego strumyka. Jaskinia nad rzeka? Nabralem wody w dlonie i ugasilem pragnienie. Pomyslalem, ze warto by jakos oznaczyc miejsce, w ktorym wyszedlem z lasu. Zebralem troche kamieni i ulozylem je w trojkat na skraju krzewow. W prawo czy w lewo? Popatrzylem na slonce, lecz jego polozenie nic mi nie powiedzialo. Czulem, ze jest juz po poludniu, jednak nie znajac dokladnej godziny, nie bylem w stanie okreslic kierunkow. Moze zatem warto ruszyc w dol strumienia? W kazdym razie powinien wyprowadzic mnie z gor na niziny… Ku cywilizacji. Strumien wpada do rzeki, nad rzeka jest grota, gdzie ktos na mnie czeka. Marius, zasapany, stanal wreszcie na szczycie wiezy. Miasto lezalo u jego stop. Wokol ciagnely sie spadziste dachy domow, jedne kryte czerwona dachowka, inne plytkami szarego lupku lub zgola drewnianym gontem. Dzien byl piekny. Stad, z gory, widac bylo rozlegle przestrzenie zaoranych pol i zielonych lak otaczajacych Visby. Na blekitnym morzu ciemnymi plamami odcinaly sie zagle kilkudziesieciu statkow podazajacych do portu lub zen wychodzacych. Wial silny, ale przyjemnie cieply wiatr, nawet tu czulo sie won swiezego siana. Jesien w Szwecji potrafi byc naprawde piekna… –Witaj, kuzynie – odezwal sie Peter Hansavritson siedzacy w zalomie murow. –Witaj.

Usciskali sie. –O czym rozmyslasz? – zapytal Marius. – Mielismy porozmawiac… Dlaczego tutaj? Zgaduje, ze piekny widok nie jest jedynym powodem. –Tu nikt nas nie podslucha, a musimy omowic sprawy naprawde wazne – powiedzial Peter. – Moi doradcy wykruszaja sie jak stara, spekana glina. Teraz ty zajmiesz ich miejsce. –To wielki zaszczyt dla mnie. Jestem wzruszony twym zaufaniem. –Jak sam zapewne zauwazyles, liczba ludzi, ktorzy maja do nas zale, ostatnio wzrosla nad podziw. Poza tym nawet w mym domu… – zawiesil glos. –Ktos z twojej sluzby donosi Dunczykom? – domyslil sie Kowalik. –Tak. Wiem juz nawet chyba kto. –Rozumiem… Mow zatem. –Od czasu gdy Hanza powierzyla mi obrone swoich interesow, przestudiowalem niewyobrazalna ilosc dokumentow sporzadzonych w ciagu ostatnich trzech stuleci. –Z cala pewnoscia poznanie tych sekretow daje duza wiedze – w glosie Mariusa slychac bylo zazdrosc. –Nie mam tu na mysli dokumentow tajnych. Raczej wrecz przeciwnie. Uchwaly hansatagow, rachunki miast, skladki i obciazenia. Polak czekal cierpliwie na wyjasnienia. –Mowi sie, ze Hanza kwitnie, ze nigdy wczesniej nie bylo tak dobrze. Tymczasem sadze, ze jest dokladnie odwrotnie. –Z czego to wnosisz? Wszak nasi kupcy obracaja coraz wiekszym kapitalem, nawet tu, w Visby, rok po roku burzy sie kolejne stare domy, by wznosic nowe z cegly i kamienia. Nasze statki sa szybsze, bardziej ladowne. Spolki pozwalaja na rozlozenie i ograniczenie ryzyka. –To wszystko prawda, ale… Spojrz tam. – Peter wskazal dlonia wodny przestwor, lecz Marius od razu sie domyslil, ze kuzynowi chodzi tylko o kierunek, ze to, o czym chce powiedziec, ukryte jest poza horyzontem. – Gdy powstawala Hanza, na wschodzie znalezlismy wsrod lasow piekne i bogate miasto. Nazywalo sie Nowogrod Wielki. Nasi kupcy robili tam naprawde duze interesy, a ponadto cieszyli sie przyjaznia mieszkancow. Potem miasta podbil car Iwan Srogi. Mija sto lat, od kiedy wygnano nas z Rosji, od kiedy nasze okrety przestaly plywac dalej niz do portow inflanckich. Niebawem i to moze sie

skonczyc, gdyz car wyciaga reke takze po te ziemie. Teraz spojrz w druga strone. Niegdys istnial bogaty i wazny kantor hanzeatycki w Londynie. Dzis to zbiorowisko bud, a nasi kupcy nie maja tam juz prawie zadnych praw. Anglia buduje wielka flote. Jej mozliwosci przewozowe wielokrotnie przewyzsza sume ladownosci statkow wielu krajow, ktorych miasta zalozyly nasz zwiazek. –Ta flota wyruszy na podboj swiata, a jej czesc zapewne niebawem spocznie na dnie morza. Konflikt pomiedzy Anglia a Hiszpania narasta. Nam chyba nie zagroza. –Kto wie. Juz dzisiaj jezyk Anglikow rozbrzmiewa czesto na ulicach Gdanska. Kantor w Bergen – Peter machnal reka mniej wiecej na zachod – dusi sie pod jarzmem Dunczykow, a jego autonomia moze zostac w kazdej chwili zakwestionowana. Tu, na Gotlandii, znajdujemy sie pod nieustanna obserwacja krola Szwecji. Sa wreszcie miasta flamandzkie, wyniszczone przez konflikty miedzy katolikami i protestantami. Hanza to kolos na glinianych nogach. W dodatku jestesmy jak miod wlany do flaszy z cienka szyjka. Najwazniejsze interesy robimy tutaj, a w kazdej chwili handel baltycki mozna sparalizowac. –Korkiem tej flaszy jest Dania… –Widze, ze rozumiesz. Obserwowalem to przez ostatnie cztery lata. Nad ciesninami powstaja nowe zamki. Ludwisarnie Kopenhagi topia spiz na nowe dziala. Uczeni, ktorzy zaciagneli sie na sluzbe u krola Fryderyka II, wciaz pracuja nad zwiekszeniem ich zasiegu. Jesli zechca podniesc cla na ciesninach, nie wystarczy nam sil, by sie temu skutecznie przeciwstawic. –Pieniadze pozwalaja zdobyc najemnego zolnierza. A Hanza ma pieniadze. –Pieniadze… – Peter w zadumie spojrzal na ruiny kosciola Swietego Mikolaja. – Tak, z cala pewnoscia pozwolilyby uniknac wielu klopotow. Problem w tym, ze ten, kto ma duzo pieniedzy, i tak ulegnie przed tym, kto ma ich wiecej. Nasze miasta sa bogate, ale handel baltycki coraz bardziej przypomina maly stragan z cebula. Hiszpania i Portugalia tworza kolonie w Nowym Swiecie. Flota Anglii takze, jak slusznie zauwazyles, powstaje, by uszczknac cos z bogactw lezacych za oceanem. Nawet Holendrzy szukaja dzis szczescia na Dalekim Wschodzie, plywajac do Indii i dalej. A Hanza jest niczym tamten staruszek. –Wskazal broda ubranego w czerwony kaftan mezczyzne siedzacego na kamieniu przed wejsciem do swiatyni daleko w dole. –To znaczy? – Kowalik przechylil glowe. – Kim on jest? –To Magnus. Wslawil sie tym, ze przed laty uciekl z pirackiej zasadzki. Wlasnymi rekami wyrwal z dna i wyciagnal kotwice wazaca czterysta funtow. Dzis ma dosc sil, by