olafia88

  • Dokumenty9
  • Odsłony4 149
  • Obserwuję0
  • Rozmiar dokumentów65.9 MB
  • Ilość pobrań1 588

McMurtry Larry - Czułe słówka

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

McMurtry Larry - Czułe słówka.pdf

olafia88 EBooki
Użytkownik olafia88 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 344 stron)

LARRY MCMURTRY CZUŁE SŁÓWKA Tłumaczyła Jolanta Mach

Tyś jest zwierciadłem matki, jej się w tobie marzy prześliczny kwiecień własnej młodości i cnoty. Ty kiedyś tak zobaczysz na dziecinnej twarzy, przez szyby lat i zmarszczek, własny wiek swój złoty. Shakespeare, Sonet III Przeł. Marian Hemar

KSIĘGA I MATKA EMMY 1962

ROZDZIAŁ I 1 - Tylko od kobiety zależy, czy małżeństwo będzie udane - powiedziała pani Greenway. - Nieprawda - zaprzeczyła Emma nie podnosząc wzroku. Siedziała na podłodze w saloniku sortując ogromny stos upranej bielizny. - Ależ tak, z pewnością - upierała się pani Greenway. Zacisnęła wargi i zmarszczyła brwi. Emma znów zaczynała kłótnię, jak zwykle buntowała się przeciw normom, a ona, Aurora Greenway, zawsze starała się reagować na bunt surowo, przynajmniej w pierwszej chwili. Wiedziała, że surowość nie jest jej cechą - w każdym razie nie była surowa z natury, nie lubiła również udawać, chyba że wymagał tego obowiązek. Obie, Aurora i Emma, dziwiły się czasem, że są matką i córką. Fakt pozostawał jednak faktem i Aurora jako matka poczytywała sobie za obowiązek czuwać nad zachowaniem córki. Aurora miała twarz dość pulchną i dzięki nieustannym wysiłkom - pogodną. Przeżyła 49 lat, które jej zdaniem były jednym pasmem przykrości i rozczarowań, lecz mimo to ukazywała ludziom twarz osoby zadowolonej. Mięśnie niezbędne do wyrażania surowości zaprzęgała do pracy tak rzadko, że stawiały pewien opór, ale w nagłych wypadkach potrafiła zmusić je do posłuszeństwa. Miała wysokie czoło, wydatne kości policzkowe, a jej błękitne oczy patrzyły na świat marzycielsko i sennie - tępo, jak czasem myślała Emma - jednakże w razie potrzeby rozbłyskiwały gniewem. Dziś Aurora uznała, że wystarczy lekkie zmarszczenie brwi. - W całym tym stosie nie ma chyba ani jednej porządnej koszuli - rzuciła właściwym sobie, odrobinę aroganckim, wzgardliwym tonem. - Racja, nie ma - przytaknęła Emma. - Same łachy. Okrywają jednak naszą nagość. - Wolałabym, żebyś nie mówiła przy mnie o nagości, akurat ten temat wcale mnie nie interesuje - powiedziała Aurora. Zmęczyło ją już marszczenie brwi i zaciskanie ust, odprężyła się więc w poczuciu dobrze spełnionego matczynego obowiązku. Niestety córka była zbyt uparta, żeby to zauważyć.

Nigdy niczego nie zauważała w porę, taka już była. - Dlaczego mam nie mówić o nagości? - spytała. Matka zanurzyła dwa palce w szklance z resztką mrożonej herbaty, wyciągnęła kostkę lodu i zaczęła ją ssać, obserwując jednocześnie córkę. Wzbudzanie w Emmie poczucia winy nie przychodziło łatwo, ale było jedynym zadaniem, które pozostało Aurorze jako matce, dlatego oddawała mu się z przyjemnością. - Masz dar pięknego słowa, moje dziecko - powiedziała, kiedy kostka lodu się rozpuściła. - Osobiście jestem o tym święcie przekonana. I szkoda marnować taki piękny dar na gadanie o nagich ciałach. Poza tym, jak wiesz, przed trzema laty owdowiałam i nie życzę sobie, żeby mi przypominano o pewnych rzeczach. - To śmieszne - rzekła Emma. Matka spokojnie sięgnęła po drugą kostkę lodu. „Oklapła” - jak by się wyraziła - i leżała wygodnie na staromodnej niebieskiej kanapce Emmy. Ubrana w luźną i powłóczystą, elegancką różową suknię, którą sprawiła sobie z okazji niedawnej podróży do Włoch, wyglądała jak zwykle uroczo. Omdlewająca i szczęśliwa drobnomieszczanka - szczęśliwsza niż ona lub ktokolwiek na świecie ma prawo być, pomyślała Emma. - Naprawdę powinnaś zastosować dietę, kochanie - powiedziała Aurora. - Uparciuch z ciebie. To dosyć irytujące. - Dlaczego? - zapytała Emma, grzebiąc w stosie bielizny. Jak zwykle brakowało kilku skarpetek. - Dosyć irytujące - powtórzyła Aurora na wypadek, gdyby córka nie dosłyszała. Wypowiedziała swoje „dosyć” z bostońskim akcentem i wcale nie miała ochoty, żeby ten wielkopański ton przebrzmiał bez echa. Emma, która przywiązywała wielką wagę do ścisłości wypowiedzi - co było męczące i mało kobiece, zresztą Emma nie tylko pod tym względem różniła się od damy - otóż Emma uściśliłaby, że był to akcent z New Haven; ale kalambury tego rodzaju nie wywierały wrażenia na Aurorze. Odwołała się do Bostonu, żeby olśnić i spiorunować córkę. Gdyby mieszkały w Bostonie, albo choćby w New Haven, gdziekolwiek, gdzie życie nie jest wegetacją, o tak, tam efekt byłby większy. Ale obie, matka i córka, siedziały w dusznej, gorącej klitce - saloniku Emmy w mieście Houston w stanie Teksas, gdzie świetność Bostonu nie znaczyła nic. Emma dalej w roztargnieniu liczyła skarpetki. - Za bardzo sobie pobłażasz - ciągnęła Aurora. - Zupełnie o siebie nie dbasz. Dlaczego nie zastosujesz diety? - Lżej mi na duszy, kiedy sobie podjem - odparła Emma. - A dlaczego ty wciąż

kupujesz ubrania? Nie znam drugiej osoby, która tak jak ty miałaby po siedemdziesiąt pięć sztuk wszystkiego. - Kobiety z naszej rodziny zawsze lubiły i potrafiły się ubierać - stwierdziła Aurora. - Poza tobą naturalnie. A ja nie jestem szwaczką. Nie zamierzam brać się do igły. - Wiem, że nie jesteś - zgodziła się Emma. Była w dżinsach i mężowskiej koszulce z krótkimi rękawami. - To, co masz na sobie, jest tak okropne, że po prostu brak mi słów - nie ustępowała Aurora. - Za grosz gustu… Jak jakiś wycieruch, a nie jak moja córka. Oczywiście, że kupuję suknie. Ubierać się elegancko to obowiązek, a nie strata czasu. Mówiąc to, zadarła podbródek. Gdy usprawiedliwiała się przed córką, lubiła przybierać majestatyczne pozy. Emma pozostawała na ogół niewzruszona jak głaz. Również w tej chwili wyraz jej twarzy zdradzał przekorę. - Siedemdziesiąt pięć sukien w dobrym guście to przesadna rozrzutność - oświadczyła. - Pomijając fakt, czy rzeczywiście są w dobrym guście. a propos, co z twoimi dolegliwościami kobiecymi? - Przestań! Ani słowa o tym! - Aurora z oburzenia niemal podskoczyła, aż jęknęły sprężyny w starej kanapce. Ucieleśniała nie tylko świetność Bostonu, ucieleśniała moralność. - W porządku, nie musisz zaraz łamać kanapy - powiedziała Emma. - Dobry Boże, mówiłaś, że wybierasz się do doktora, więc po prostu spytałam. - Niepotrzebnie - skarciła córkę Aurora, naprawdę zdenerwowana. Jej dolna warga drżała. Nie była kobietą pruderyjną, ale ostatnio każda wzmianka o seksie wytrącała ją z równowagi. Uprzytamniała jej, że nie miała udanego życia, a świadomość tego nie była miła. - Śmieszne jest to twoje przewrażliwienie - zrewanżowała się Emma. - Czy mamy korespondować na ten temat? - Skoro już zapytałaś, to wiedz, że jestem zupełnie zdrowa - rzekła z naciskiem Aurora i odstawiła szklankę. - Najzupełniej zdrowa. Ale napiłabym się jeszcze mrożonej herbaty. Emma westchnęła, wzięła szklankę, wstała i wyszła z pokoju. Aurora znowu się położyła. Czuła, że ogarnia ją przygnębienie. Miała swoje dobre i złe dni, teraz wyraźnie nadchodził zły dzień. Emma w najmniejszym stopniu nie spełniła jej oczekiwań. Dlaczego dzieci nie potrafią zdobyć się na to, żeby pomyśleć o rodzicach? Była gotowa zapłakać nad swoim losem, ale córka - ta córka, która z zasady robiła jej na przekór - wróciła właśnie z

herbatą. Ozdobiła szklankę listkiem mięty i - może w akcie skruchy - przyniosła mały talerzyk sasafrasowych cukierków; jednych z tych, które jej matka najbardziej lubiła. - Jak ładnie! - pochwaliła Aurora biorąc cukierek. Emma uśmiechnęła się. Zauważyła, że matka zaczyna popadać w niedobry nastrój - smutek samotnej wdowy, niedocenianej matki. W takiej sytuacji cukierek był znakomitym lekarstwem. Przed tygodniem Emma wydała dolara i sześćdziesiąt osiem centów na różne słodycze, których część schowała, a część już zjadła. Flap - jej mąż - patrzyłby krzywym okiem na taką rozrzutność. Miał surowe poglądy, jego zdaniem cukierki niszczyły zęby i niewątpliwie wolał wyrzucać pieniądze na własne przyjemności, czyli piwo i tanie powieścidła. Emma mawiała „Do diabła z zębami!” i lubiła mieć pod ręką cukierek - na otarcie łez, swoich lub matki. Przezwyciężywszy chwilę słabości, Aurora pogrążyła się z powrotem w błogim lenistwie i rozglądała się po pokoju w nadziei, że znów dostrzeże coś do skrytykowania. - Wspomniałam o doktorze - podjęła Emma sadowiąc się na podłodze - bo sama wczoraj byłam u niego. Może się ucieszysz… - Przekonał cię chyba, że powinnaś stosować dietę - przerwała Aurora. - Nikomu nie wolno lekceważyć rad lekarza, każdy rozsądny człowiek ci to powie. Doktor Ratchford ma długoletnią praktykę i zauważyłam, że, z wyjątkiem mojej osoby, wszystkim pacjentom udziela doskonałych rad. Im szybciej zaczniesz stosować dietę, tym bardziej będziesz zadowolona. - Dlaczego zawsze robisz z siebie wyjątek? - zapytała Emma. - Dlatego, że sama znam siebie najlepiej - poważnie odpowiedziała Aurora. - Żaden lekarz tak mnie nie zna, nie pozwoliłabym na to. - Może ci się tylko tak wydaje - szepnęła Emma. Widok bielizny doprowadzał ją do rozpaczy. Flap nie miał ani jednej porządnej koszuli. - Nie sądzę - zaprzeczyła Aurora. - Nie ulegam złudzeniom. Nigdy na przykład nie próbuję się oszukiwać, że dobrze wyszłaś za mąż. - Och, przestań - nastroszyła się Emma. - Wyszłam za mąż dobrze. Tak czy owak sama przed chwilą powiedziałaś, że tylko od kobiety zależy, czy małżeństwo będzie udane. To twoje własne słowa. Może mi się poszczęści. Aurora zmieszała się. - Przez ciebie zgubiłam wątek - odezwała się po chwili. - Myśl mi uciekła. - Pewnie złota! - zachichotała Emma. Aurora sięgnęła po następny cukierek. Nie podniosła rękawicy. Nie zawsze potrafiła

okazać surowość, ale co do powściągliwości i chłodu - pod tym względem była mistrzynią. Samo życie nauczyło ją takiej postawy. Jeśli zdarzyło się podczas któregoś z licznych spotkań towarzyskich, że urażono jej wrażliwość, unosiła brwi i mroziła rozmówcę spojrzeniem. Mały odwet, konieczny jej zdaniem. Czasami myślała, że jeśli ktoś ją zapamięta, to właśnie za te lodowate spojrzenia. - Nieraz chwalono mnie, że wyrażam się jasno - powiedziała. - Ale nie dajesz mi dojść do słowa. Nie chcesz usłyszeć dobrej nowiny? - Chcę, oczywiście. Tylko że już się domyśliłam. Zdecydowałaś się przejść na dietę, tak? To naprawdę dobra nowina. - Cholera! - zaklęła Emma. - Nie poszłam do doktora Ratchforda w sprawie diety. Wcale nie chcę się odchudzać. Poszłam dowiedzieć się, czy jestem w ciąży, i wygląda na to, że jestem. Od godziny usiłuję ci to powiedzieć. - Co?! - zachłysnęła się Aurora patrząc na Emmę. Piła akurat herbatę i nie zdążyła jej przełknąć. Uśmiechnięta córka wymówiła słowo „ciąża”. - Emma! - krzyknęła, kiedy już przestała się krztusić. Życie znów wymierzało cios i to w chwili, gdy zaczęło się układać. Aurora zerwała się jak ukłuta szpilką, ale opadła ciężko z powrotem, tłukąc spodek. Szklanka sturlała się i jak dziecinny bąk wirowała po nie pokrytej dywanem podłodze. - Nie jesteś! - szlochała Aurora. - Sądzę, że jestem - powiedziała Emma. - Co ci się stało? - O Boże! - jęknęła Aurora uciskając obiema rękami żołądek. - Co się stało, mamuś? - dopytywała się Emma, gdyż matka rzeczywiście sprawiała wrażenie chorej. - Nic, nic, chyba zakrztusiłam się herbatą - wyjaśniła Aurora. Krew uderzyła jej do głowy, z trudem łapała powietrze. - To cudowna nowina, kochanie - powiedziała wreszcie. Czuła się okropnie. Był to szok, niesprawiedliwość, na którą nie zasłużyła. W głowie Aurory narastał zamęt. Zawsze walczyła o jakiś ład, a jednak na każdym kroku spotykała ją niesprawiedliwość. - O Boże - westchnęła i gwałtownym ruchem wróciła do pozycji siedzącej. Włosy, zazwyczaj mniej lub bardziej starannie zebrane w węzeł, rozsypały się, rozpięła kołnierzyk, żeby swobodniej oddychać. - Uspokój się, mamo, po prostu jestem w ciąży! - krzyknęła Emma, wściekła, że matka nie panuje nad nerwami mimo tylu sasafrasowych cukierków.

- W ciąży! Po prostu! - zaskoczenie Aurory przerodziło się nagle w furię. - Ty, ty… bezmyślna… Ale język odmówił jej posłuszeństwa i ku irytacji Emmy zaczęła grzbietem dłoni uderzać się w czoło. Aurora wychowała się w epoce teatrów amatorskich i zgromadziła spory zapas tragicznych gestów. Klepała się zatem energicznie w czoło, jak zwykle, gdy była bardzo zdenerwowana, krzywiąc się z bólu przy każdym klepnięciu. - Przestań! - wrzasnęła Emma wstając. - Wiesz, że tego nienawidzę. - A ja nienawidzę ciebie - odparowała Aurora tracąc resztki rozsądku. - Nie jesteś dobrą córką. Nigdy nią nie byłaś, nigdy! - Cóż ja takiego zrobiłam? - rozpłakała się Emma. - Dlaczego nie mogę mieć dziecka? Jestem mężatką! - Aurora podniosła się z wysiłkiem i stanęła naprzeciw córki. Płonęła chęcią okazania jej pogardy, jakiej tamta dotychczas nie odczuła. - Nazywaj to sobie małżeństwem - syknęła. - Dla mnie to brud i ubóstwo. - Nic na to nie poradzimy - oświadczyła Emma. - Na nic więcej nas nie stać. Wargi Aurory zaczęły drżeć. Pogarda ulotniła się, wszystko się ulotniło. - Emmo, nie o to chodzi. Nie powinnaś… Chodzi o coś zupełnie innego - Aurora była bliska łez. - O co? - spytała Emma. - Powiedz mi. Bo ja nie wiem. - O mnie! - krzyknęła Aurora ostatkiem furii. - Nie rozumiesz? Moje życie jest nieustabilizowane. Moje! Emma skrzywiła się jak zawsze, kiedy matka krzyczała światu o sobie i swoim życiu. „Ja, ja, ja” - dźwięk prymitywny jak odgłos uderzeń. Ale kiedy matczyny podbródek zaczął się trząść, a furia rozpłynęła się we łzach, zaczęła rozumieć i objęła matkę. - Kto mnie teraz zechce? - płakała Aurora. - Który mężczyzna zechce ożenić się z babką? Gdybyś zaczekała, póki sobie kogoś nie znajdę. - Przestań, mamuś kochana - powiedziała Emma i sama zaczęła płakać, ale tylko ze strachu, że się roześmieje. Jedynie matka doprowadzała ją do nagłych wybuchów śmiechu i to zawsze w nieodpowiednich momentach. Wiedziała, że właśnie ona, a nie matka, powinna odczuwać gniew czy ból i zapewne doznałaby ich, gdyby zdążyła zebrać myśli. Matka natomiast nigdy nie musiała się namyślać. Wpadała w gniew lub doświadczała bólu od razu, bez zastanowienia, i przeżywała je w czystej postaci, w sposób, na jaki Emma nigdy nie potrafiła się zdobyć. Zawsze tak było.

Emma spasowała. Znowu pogodziła się z przegraną. Otarła oczy dokładnie w chwili, w której matka zalała się łzami. Cała ta kłótnia była śmieszna, ale nie to było ważne. Wyraz twarzy matki - przekonanie o całkowitej klęsce - był aż nadto szczery. Mógł być przelotny, nie trwać nawet pięciu minut, ale kiedy się zjawiał, Emma nie miała wątpliwości, że ogląda najbardziej bezradną, najżałośniejszą ludzką twarz, jaką ktokolwiek kiedykolwiek oglądał. Każdy, kto akurat był w pobliżu i spojrzał na tę blednącą z rozpaczy twarz, spieszył z pociechą. Każdy mobilizował zapasy serdeczności, nikt bowiem, a szczególnie Emma, nie mógł znieść tego wyrazu, który zmywała jedynie miłość. Zatem córka zdobyła się natychmiast na czułe słówka, a matka, jak zwykle, usiłowała ją odepchnąć. - Odejdź - mówiła Aurora. - Płody, taak… - rozkaszlała się. Odzyskała zdolność ruchu i biegała po pokoju wymachując rękami, jakby opędzała się od chmary maleńkich, skrzydlatych, podobnych do nietoperzy embrionów. Nie wiedziała, w czym tkwi zło, wiedziała tylko, że dokonano zamachu na jej życie. - Stracę wszystkich konkurentów! - krzyknęła w ostatnim porywie buntu. - Cii, mamo, cicho, nie będzie tak źle - raz zacząwszy, Emma nie mogła przestać. Kiedy wprowadziła matkę wreszcie do sypialni, Aurora zrobiła jedyną rzecz, jaka jej pozostała: bez sił rzuciła się na łóżko, a razem z nią zwiotczała i opadła jak żagiel jej różowa suknia. Szlochała gwałtownie przez pięć minut, w ciągu następnych pięciu z lepszym lub gorszym skutkiem próbowała się opanować, córka zaś, siedząc na brzegu łóżka, głaskała ją po plecach i powtarzała, jaką wspaniałą, kochaną istotą jest Aurora. - No i nie wstyd ci? - zapytała, gdy matka przestała wreszcie płakać i odsłoniła twarz. - Wcale a wcale - rzekła pani Greenway odgarniając włosy. - Podaj mi lusterko. 2 Emma spełniła polecenie, Aurora usiadła zaś i chłodnym, obojętnym okiem zbadała spustoszenia na swojej twarzy. Bez słowa wstała i poszła do łazienki; dał się słyszeć szum wody. Kiedy wróciła z ręcznikiem na ramionach, Emma skończyła właśnie segregowanie bielizny. Nie wypuszczając z dłoni lusterka Aurora znów usadowiła się na kanapie. Zdarzały się momenty załamań, ale obecnie wyglądała z powrotem tak, jak jej zdaniem powinna wyglądać, raz czy dwa spojrzała więc na siebie w zadumie, po czym skierowała wzrok na

córkę. W gruncie rzeczy wstydziła się swego wybuchu. Całe życie była impulsywna, co stało w wyraźnej sprzeczności z tym, co sama o sobie myślała: że mianowicie jest kobietą rozsądną. Zważywszy przyczynę, ten wybuch - przynajmniej w stadium początkowym, był jej zdecydowanie niegodny. Nie zamierzała jednak przepraszać, w każdym razie do czasu, dopóki starannie nie przemyśli sprawy, zresztą córka siedząca teraz cicho obok porządnie poskładanej bielizny nie oczekiwała przeprosin. - Cóż, moja kochana, muszę stwierdzić, że zachowujesz się dość lekkomyślnie - odezwała się Aurora. - Ale takie są czasy i chyba powinnam była się tego spodziewać. - Mamo, to naprawdę nie ma nic wspólnego z czasami - powiedziała Emma. - Ty również zaszłaś w ciążę. - Nieświadomie - odparowała Aurora. - I bez niestosownego pośpiechu. Masz zaledwie dwadzieścia dwa lata. - Och, nie zaczynajmy od nowa - ucięła Emma. - Nie bój się, nie stracisz konkurentów. Aurora jeszcze raz przybrała wyraz roztargnienia i obojętności. - Doprawdy nie wiem, dlaczego się tym przejęłam - powiedziała. - Wszyscy oni nie dorastają mi do pięt. W ogóle nie mam pojęcia, czemu się rozpłakałam. Może skutkiem szoku poczułam się zazdrosna. Bo sama zawsze chciałam mieć więcej dzieci. Czy Thomas przyjdzie niedługo? - Prosiłam cię, żebyś nazywała go Flapem - przypomniała Emma. - On nie lubi imienia Thomas. - A ja nie lubię przezwisk, nawet sympatycznych - odparła Aurora. - Nawet sympatyczniejszych niż to, które nadałaś memu zięciowi i które mnie kojarzy się z klapsem. Mimo to przepraszam. Emma znowu spasowała. - Powinien tu być lada chwila - wyjaśniła matce. - Nie będzie się pewnie spieszył - zauważyła Aurora. - Tyle razy się spóźniał, kiedy byliście zaręczeni. Podniosła się i sięgnęła po torebkę. - Wychodzę - oznajmiła. - Nie masz chyba nic przeciwko temu. Gdzie są moje pantofle? - Pantofle? - zdziwiła się Emma. - Przyszłaś tu boso. - Zdumiewające - stwierdziła Aurora. - Widocznie ktoś mi je ukradł prosto z nóg. Nie należę do osób, które wychodzą z domu bez pantofli. - Ależ zawsze tak robisz. - Emma uśmiechnęła się. - Masz siedemdziesiąt pięć par

butów, tylko że wszystkie są niewygodne. Aurora nie zniżyła się do odpowiedzi. Jej odejścia, podobnie jak jej nastroje, były nieprzewidziane i zawsze nagłe. Emma wstała i zeszła za matką po schodach aż na podjazd. Spadł letni deszcz i trawa, i kwiaty były jeszcze mokre. Trawniki po obu stronach ulicy lśniły zielenią. - Zatem, Emmo - odezwała się Aurora - skoro zamierzasz się ze mną sprzeczać, najlepiej zrobię wychodząc. Pokłóciłybyśmy się na pewno. Przypuszczalnie znajdziesz moje pantofle, ledwie zniknę ci z oczu. - Dlaczego nie poszukałaś ich sama, jeżeli jesteś przekonana, że są tutaj? - spytała Emma. Aurora udała głuchą. Jej siedmioletni czarny cadillac zaparkowany był jak zwykle kilka jardów od krawężnika, całe życie dbała bowiem o opony. Ze względu na swój wiek samochód zasługiwał już w jej oczach na miano cennego zabytku, toteż zawsze nim do niego wsiadła, zatrzymywała się na moment, by z zachwytem przyjrzeć się jego pięknym liniom. Emma obeszła samochód i stała patrząc na matkę, której kształty także były już poniekąd klasyczne. West Main Street w Houston nie była ulicą ruchliwą, dzięki czemu nic nie zakłóciło tej niemej kontemplacji. Aurora wsiadła, poprawiła fotel, który nigdy, zdaje się, nie był odpowiednio ustawiony, i zręcznie włożyła kluczyk do stacyjki - rzecz, której tylko ona potrafiła dokonać. Okoliczności zmusiły ją przed laty do otworzenia tym kluczykiem drzwiczek, i od tamtego czasu był on lekko wygięty. Dziś zdeformowana była może i stacyjka - tak czy owak Aurora wierzyła święcie, że właśnie to wygięcie kluczyka wielokrotnie uchroniło samochód przed kradzieżą. Wyjrzała przez okno i zobaczyła Emmę stojącą spokojnie na ulicy i jakby na coś czekającą. Aurora zapragnęła okazać się bezlitosna. Jej zięć był młodym człowiekiem nie rokującym żadnych nadziei i odkąd go znała, czyli od dwóch lat, nie nabrał ani ogłady, ani szacunku dla jej córki. Emma była za biedna i za gruba i wyglądała okropnie w tych jego koszulkach, których - gdyby lepiej traktował żonę - zabroniłby jej nosić. Włosy nigdy nie były jej ozdobą, teraz zaś zwisały po prostu w strąkach. Aurora zapragnęła być bardzo bezlitosna. Ale najpierw włożyła okulary przeciwsłoneczne i dopiero potem przemówiła. - Niepotrzebnie tu sterczysz, Emmo, oczekując gratulacji. Nie pytałaś mnie przecież o radę. Jak sobie pościeliłaś, tak się wyśpisz. Nie masz już wyboru.

Nawiasem mówiąc, jesteś zbyt uparta, żeby być matką. Gdybyś okazywała mi trochę więcej zaufania, powiedziałabym ci to wcześniej. Ale ty - nie, nie zaufałaś mi i nie zwierzyłaś się ani razu. Nie macie nawet odpowiedniego mieszkania. To wasze lokum to po prostu strych nad garażem. Niemowlęta mają kłopoty z oddychaniem nawet wtedy, kiedy nie muszą mieszkać wśród spalin. Tobie zresztą spaliny też nie wychodzą na zdrowie. Dzieci nigdy nie myślą o takich sprawach. Pamiętaj, że wciąż jestem twoją matką. - Pamiętam, mamo - odrzekła Emma robiąc krok w kierunku samochodu. Ku zdziwieniu Aurory nie oburzyła się, nie zaczęła się bronić. Stanęła jedynie przy samochodzie, w tej okropnej koszulce, wyglądając - po raz pierwszy od lat - na dobrą, posłuszną córkę. Patrzyła na Aurorę pogodnie, tak jak powinna patrzeć córka, i Aurora spostrzegła nagle coś, o czym zawsze zapominała - że jej dziecko ma najpiękniejsze na świecie, zielone, świetliste oczy. Były to oczy babki Emmy, a matki Aurory, Amelii Starrett, urodzonej w Bostonie. I była taka młoda, ta Emma. Strach ogarnął Aurorę na myśl, że władza wymyka się jej z rąk. Serce jej zatrzepotało, poczuła się bardzo samotna. Nie miała już chęci nikomu dokuczać, miała po prostu wrażenie, że coś, nie wiedzieć co, znika, że nic nie jest pewne, że się postarzała, że nie panuje nad życiem i rozwojem wypadków. Nie potrafiła przewidzieć, czym się to wszystko skończy. W trwodze rozpostarła ramiona i objęła córkę. Przez krótką chwilę istniał tylko policzek, który całowała, i dziewczyna, która się do niej tuliła. A potem nagle serce Aurory uspokoiło się i zauważyła - nie bez zdziwienia - że wciąga Emmę przez okno do samochodu. - Och, och - pojękiwała Emma. - Co się stało? - zapytała Aurora zwalniając uścisk. - Nic - odparła Emma. - Walnęłam tylko głową w samochód. - Powinnaś bardziej uważać - skarciła ją Aurora. Nie pamiętała, by kiedykolwiek straciła tak szybko godność, i zastanawiała się gorączkowo, jak ją odzyskać. Wypadałoby natychmiast odjechać, tak, ale szok, czy cokolwiek to było, sprawił, że wciąż drżała. Nie była zdolna do naciśnięcia pedału gazu. Nawet będąc w szczytowej formie zapominała czasami, do czego służą poszczególne pedały, i roztrącała samochody, które zajeżdżały jej drogę. Ileż nasłuchała się wtedy wyzwisk! Poza tym nie była to właściwa chwila do odjazdu. Mimo paniki pojmowała, że to córka jest górą, i nie zamierzała się poddać. Ustawiła boczne lusterko tak, żeby się w nim przejrzeć, i czekała cierpliwie, aż jej rysy znów się wygładzą. Ten dzień z pewnością nie miał należeć do udanych.

Emma obserwowała matkę rozcierając guz na głowie. Wygrała - dużo czy tylko trochę, widziała jednak po minie matki, że niełatwo będzie utrzymać tę pozycję. - Nie musisz na razie informować swoich przyjaciół, wiesz przecież - odezwała się. - Zresztą i tak rzadko pozwalasz mi ich widywać. Moje dziecko mogłoby już być w podstawówce, nim zaczęliby coś podejrzewać. - Czyżby? - mruknęła Aurora przyczesując włosy. - Po pierwsze, dziecko, jeśli już ma być, będzie prawie na pewno dziewczynką. To już w naszej rodzinie tradycja. Po drugie, nie chodzi o moich przyjaciół, tylko o konkurentów, i byłabym wdzięczna, gdybyś tak ich nazywała, skoro musisz o nich mówić. - Jak sobie życzysz - zgodziła się Emma. Aurora miała wspaniałe, bujne, rudawobrązowe włosy, których córka zawsze jej zazdrościła. Sczesywała je uparcie na lewą stronę i było jej z tym do twarzy. Wkrótce więc znów ładnie wyglądała. Wbrew wszystkiemu zachowywała ładny wygląd, a wygląd był wielką pociechą. Uderzyła brzegiem grzebienia w kierownicę. - Widzisz, mówiłam ci, że Thomas się spóźni - przypomniała Emmie. - Nie mogę dłużej czekać. Jeśli się nie pospieszę, stracę mój show. Uniosła o kilka cali podbródek i obdarzyła córkę lekko złośliwym uśmiechem. - Co do ciebie… - urwała. - Co do mnie - nawiązała córka. - Nic, nic - powiedziała Aurora. - Piękna nowina. Szkoda słów. Ale na pewno jakoś sobie poradzę. - Nie próbuj mnie obwiniać - najeżyła się Emma. - Mam swoje prawa, a ty nie jesteś męczennicą. Nie rób z siebie ofiary prowadzonej na stos. Aurora zignorowała tę uwagę; na ogół ignorowała błyskotliwe uwagi tego rodzaju. - Bez wątpienia jakoś sobie poradzę - powtórzyła tonem, który miał oznaczać, że czuje się zwolniona z wszelkiej odpowiedzialności za własną przyszłość. Na moment się rozpogodziła, ale chciała, aby zrozumiano wyraźnie, że jeśli w tej resztce życia, która jeszcze jej pozostała, spotka ją jakaś krzywda, wina za to spadnie na cudze barki. Aby uniknąć kłótni, zapuściła silnik. - Cóż, moja droga, przynajmniej zmusi cię to do przejścia na dietę - rzekła. - Błagam, wyświadcz mi tę łaskę i zrób coś z włosami. Może

powinnaś je ufarbować. Szczerze mówiąc, Emmo, sądzę, że wyglądałabyś ładniej, gdybyś była łysa. - Daj mi spokój - odpowiedziała Emma. - Przestałam przejmować się włosami. - Otóż to! - podchwyciła Aurora. - W tym sedno, że przestałaś przejmować się czymkolwiek. Zrezygnowałaś ze zbyt wielu rzeczy. Te żałosne łachy, w które się stroisz, kłują mnie w oczy. Ja nigdy nie pozwalałam sobie rezygnować, zawsze protestowałam przeciw temu, co mi się nie podobało. W twoim życiu nie widzę nic, z czego można by się cieszyć. Musisz to zmienić. - Przypuszczam, że wszystko zmieni się samo - odparła Emma. - Powiedz swemu mężowi, że mógłby przyjechać wcześniej. Ja zmykam. Moje shows nie będą czekać. Żebym tylko nie wpadła na jakiegoś policjanta… - Dlaczego? - Patrzą na mnie krzywo - wyjaśniła Aurora. - Doprawdy nie wiem, skąd się to bierze. Żadnemu nie zrobiłam nic złego, nigdy. Z satysfakcją spojrzała jeszcze raz na swoją fryzurę i ustawiła lusterko w mniej więcej prawidłowej pozycji. - Pielęgnujesz ten niby niedbały wygląd - zauważyła Emma. - Jeszcze jak! No, bywaj. Zatrzymałaś mnie za długo. Aurora machnęła córce ręką i ruszyła badając wzrokiem ulicę. Droga była w zasadzie wolna, przejeżdżał tylko jakiś mały, zielony, zagraniczny samochód. Gdyby głośniej zatrąbiła, zjechałby pewnie na bok. Takie samochody w ogóle powinny jeździć poboczem - bo i bez nich dla amerykańskich samochodów brakowało miejsca. - Do widzenia, mamo, przyjedź znowu - powiedziała Emma, aby formom stało się zadość. Aurora nie dosłyszała. Władczym gestem ujęła kierownicę i nacisnęła stopą właściwy pedał. „Dzielna Aurora” - westchnęła czule na odjezdnym.

3 Emma usłyszała to westchnienie i uśmiechnęła się. „Dzielna Aurora” - matka umówiła tak tylko wtedy, gdy uważała, że samotna i doskonała staje przeciwko światu. Nagle podskoczyła. Matka zaczęła trąbić na volkswagena, a cadillac ma bardzo głośny klakson. Dźwięk ten każdemu kojarzył się natychmiast z jakimś straszliwym wypadkiem. Wobec takiego trąbienia mały zielony samochód nie miał szans - cadillac zmiótł go z drogi niczym transatlantyk kruchą łódeczkę. Kierowca w przekonaniu, że ktoś uległ katastrofie, nawet nie odtrąbił wracając na jezdnię. Żeby zasłonić uda, Emma ściągnęła mężowską koszulkę najniżej jak się dało. Z gałęzi drzew nad głową Emmy ciągle kapały krople letniego deszczu i spadały na jej piersi - chociaż co to były za piersi? Mężowska koszulka rzeczywiście podkreślała braki figury Emmy, matka miała trochę racji. Wizyta, jak zwykle, nastawiła Emmę wrogo nie tylko do matki, lecz również do męża i samej siebie. Flap powinien był tutaj być, żeby bronić siebie, jej albo ich obojga. Matka nie przypuściła ataku, wykorzystała jedynie swój osobliwy, subtelny talent dostrzegania zła w każdym, tylko nie w sobie. Nigdy nie przynosiła pokoju, przeciwnie, po jej odejściu człowiek czuł się jakiś pomniejszony. Najbardziej niedorzeczne uwagi matki zawisały w powietrzu i atmosfera stawała się ciężka. Były obraźliwe, nieproszone, ale Emma długo nie mogła o nich zapomnieć. Włosy, dieta, mężowska koszulka, Flap i ona - bez względu na to, co z mściwą zapalczywością mówiła matka, Emma zawsze się dziwiła, że pozwoliła Aurorze ujść z życiem. Flap w gruncie rzeczy, nawet gdy był obecny, nie na wiele się przydawał. Tak bał się utraty tej odrobiny życzliwości pani Greenway, że nie podejmował walki. Dwie minuty później, kiedy Emma wciąż stała na podjeździe, jeszcze oszołomiona i trochę rozczarowana sobą, a na myśl przychodziły jej dowcipne riposty, którymi mogłaby ugodzić matkę, nadjechał Flap z ojcem. Ojciec Flapa nazywał się Cecil Horton. Zobaczywszy synową, zakręcił i wyhamował swego czyściutkiego, niebieskiego plymoutha tuż obok niej, tak blisko, że mógł uścisnąć jej rękę bez wysiadania z samochodu. - Cześć, skarbie - powiedział, uśmiechając się szeroko. Cecil był człowiekiem lat czterdziestych i „skarb” należał do jego stałego repertuaru. Emma nienawidziła tego słowa i wypatrywała dnia, kiedy Cecil się zapomni i odezwie tak do jej matki. Drażnił ją również jego uśmiech, automatyczny i zdawkowy. Cecil uśmiechnąłby się szeroko, nawet gdyby witał się z hydrantem.

- Cześć - odrzekła. - Kupiłeś łódkę? Cecil nie dosłyszał pytania. Ciągle uśmiechał się do Emmy. Siwiejące włosy miał gładko przylizane. Dobiegał dopiero sześćdziesiątki, ale już trochę ogłuchł; w rzeczywistości wyrzekł się nadziei, że usłyszy wszystko, co się do niego powie. Kiedy zwracał się doń ktoś, kogo na swój sposób lubił, uśmiechał się nieco dłużej i, jeśli sytuacja na to pozwalała, dla okazania sympatii klepał daną osobę po ramieniu lub ściskał jej rękę. Emma nie bardzo wiedziała, czy wierzyć w jego sympatię, skoro za tą sympatią nie szło prawdziwe zainteresowanie. Była przekonana, że mogłaby stać na podjeździe brocząc krwią, z obiema rękami amputowanymi do łokci, a Cecil nadal mamrotałby swoje „Cześć, skarbie”, uśmiechał się szeroko i miętosił kikut. Matka nie znosiła Cecila i na samą wzmiankę o nim wychodziła. „Nie kłóć się ze mną. Kiedy się o kimś mówi, wywołuje się wilka z lasu” - stwierdzała, ruszając do drzwi. Kilka minut później, gdy Cecil i plymouth zniknęli, oni zaś zostali sami na podjeździe, Emma w przypływie irytacji postanowiła nie przemilczać tej sprawy. - Minęły dwa lata, a twój ojciec nigdy się mną naprawdę nie zainteresował - powiedziała. - Nie tylko tobą - odparł Flap. - Tato nikim się zbytnio nie interesuje. - Z wyjątkiem ciebie - nie ustępowała Emma. - Ty obchodzisz go aż zanadto. Odgaduję, kiedy myśli, że z mojej winy brak ci czegoś, co według niego powinieneś mieć, na przykład czystej koszuli. Sam mi to mówiłeś. - Przestań mi dokuczać - poprosił Flap. - Jestem zmęczony. I wyglądał na zmęczonego. Miał długi nos, długą szczękę i usta, których kąciki opadały, kiedy znajdował się w depresji, co zdarzało się często. Jak na ironię właśnie fakt, że tak często i całą duszą pogrążał się w depresji, zafrapował Emmę. Zakochała się we Flapie od pierwszego wejrzenia, w nim i w jego długiej szczęce. Depresyjne stany Flapa wydawały się wzruszające i jakby poetyczne, w ciągu zaledwie dwóch dni Emma nabrała pewności, że Flap jej potrzebuje. Upłynęły dwa lata i wciąż miała powody, żeby żywić tę pewność, choć nie da się zaprzeczyć, że Flap nie zachowywał się całkiem tak, jak oczekiwała. Oczywiście była kobietą, jakiej potrzebował, ale dziewięć na dziesięć dni tkwił w depresji. Czas zmusił Emmę, by przyznała sama przed sobą, że stany depresyjne Flapa wcale nie są czymś, co niebawem przeminie, i poczęła zastanawiać się,

dlaczego tak jest. Podobne pytanie zadawała Flapowi. Pod tym względem kropka w kropkę była nieodrodną córką Aurory Greenway. - Nie masz powodów do zmęczenia - oświadczyła. - Pomagałeś tylko ojcu przy wyborze łódki. A ja zrobiłam pranie i stoczyłam walkę z matką. I wcale nie jestem zmęczona. Flap skorzystał z okazji i zmieniając temat spytał: - Po co matka tu przyszła? - Głupie pytanie - odparła Emma. - Czemu pytasz? - Nie wiem - powiedział Flap. - Nie byłaś zbyt uprzejma dla taty. Napiłbym się piwa. Poszedł do sypialni, Emma zaś zachowała spokój i nalała mu piwa. Jego drażliwość w sprawach dotyczących ojca nie wyprowadzała jej z równowagi - ci dwaj zawsze byli ze sobą bardzo blisko, ona była intruzem, który zakłócił ich wzajemne stosunki, a Flap nie nauczył się traktować tego lekko. I to wszystko. Zdarzało się, że było mu z nią dobrze, ona zaś przyjęła założenie, że czasami bywa mu też dobrze z ojcem. Jednakże ani razu nie było im dotychczas dobrze we troje. Mimo to Cecil, choćby najbardziej się starał, nie mógł sprawić Emmie bodaj jednej dziesiątej tych przykrości, jakie jej matka sprawiała Flapowi bez specjalnych zabiegów. Kiedy przyniosła piwo, Flap leżał wyciągnięty na łóżku i czytał Wordswortha. - Co mam zrobić, żebyś przestał czytać i raczył ze mną porozmawiać? - zapytała. - Czytam właśnie Wordswortha - odpowiedział. - Nie cierpię go, ale chyba nic mnie nie powstrzyma. Powinnaś o tym wiedzieć. Może jakiś smakowity zapach z kuchni… - Trudny z ciebie facet - stwierdziła Emma. - Nie, tylko samolub - odparł pogodnie Flap. Zamknął książkę i spojrzał serdecznie na żonę. Miał piwne oczy, które potrafiły patrzeć równocześnie serdecznie i obojętnie. Tym razem obdarzył Emmę spojrzeniem najmilszym z najmilszych, takim, jakiemu nigdy nie mogła się oprzeć - podbijał ją zresztą najmniejszy objaw serdeczności. Usiadła na łóżku i wzięła Flapa za rękę. - Czy powiedziałaś matce, że jesteś w ciąży? - zapytał. - Powiedziałam. Miała atak - Emma wdała się w szczegółowy opis. - Dziwna kobieta - westchnął Flap. Podniósł się gwałtownie, wciągnął zapach piwa i morskiej wody, i poczuł pieścić żonę. Jego pieszczoty zawsze rozpoczynały się znienacka. W przeciągu pięciu minut Emma straciła nie tylko przytomność, ale i oddech, o co zdaje się, chodziło Flapowi.

- Co cię napadło? - spytała, usiłując przynajmniej częściowo się rozebrać. - Zawsze zachowujesz się tak, jakbyś nie chciał, żebym zdążyła o tym pomyśleć. Nie wyszłabym za ciebie, gdybym nie miała ochoty o tym myśleć. - A po co myśleć? Któreś z nas mogłoby się znudzić, gdyby myślało za dużo - wyjaśnił Flap. Otóż była to jedyna rzecz, którą robił szybko. Wszystkie inne zajmowały mu godziny. Ochłonąwszy, Emma zastanawiała się niekiedy, czy nie dałoby się tego odwrócić, nakłonić Flapa, żeby kochał się powoli, a pracował prędko. Ale gdy przychodziło co do czego, zawsze składała broń. W każdym razie kiedy potem usiadł, żeby zdjąć buty, wyglądał jak człowiek naprawdę szczęśliwy. Zdawało się, że rumieniec podniecenia pali mu twarz dłużej niż kiedykolwiek, co dodało Emmie otuchy. - Widzisz, dzięki moim metodom żadne z nas się nie nudzi - rzucił przez ramię, idąc do łazienki. - Taranujesz mnie gorzej niż ciężarówka - odpowiedziała Emma. - Myślenie czy nuda mają z tym mało wspólnego. Kończyła się rozbierać jak zwykle po fakcie i leżała z głową opartą na dwóch poduszkach, patrząc na swoje stopy i obliczając, za ile miesięcy jej brzuch urośnie tak, że zasłoni widok stóp. Mimo upału najbardziej lubiła te godziny późnego popołudnia. Własny pot ochłodził ją na chwilę, a długi, padający ukośnie promień słońca igrał akurat tam, gdzie powinna mieć majtki. Wrócił Flap i wyciągnął się na brzuchu zabierając się znów do lektury, skutkiem czego poczuła się trochę tak, jakby ją opuścił. Zarzuciła nogę na Flapa. - Chciałabym, żebyś interesował się mną nieco dłużej - powiedziała. - Dlaczego czytasz Wordshwortha, skoro go nie lubisz? - Kiedy nie jestem podniecony seksualnie, czyta mi się go dość dobrze - odparł Flap. - Mama nie jest zupełnie zwariowana - mówiła Emma. Ciało Emmy zostało odłączone od duszy, ale to już się skończyło, dusza zapragnęła powrotu i konwersacji, którą zaczynała w momencie rozłąki. - Więc jaka jest? - spytał Flap. - Jest po prostu samolubna - stwierdziła Emma. - Żebym tylko wiedziała, czy to dobrze, czy źle! Jest dużo bardziej samolubna niż ty, choć ty także potrafisz dbać o swoje. Jest może nawet bardziej samolubna niż Patsy. - Nie ma większej egoistki od Patsy - sprzeciwił się Flap. - Zastanawiam się, co by było, gdybyście się pobrali - powiedziała Emma.

- Kto? Ja i Patsy? - Nie. Ty i mama. Flapa zamurowało. Przerwał czytanie i spojrzał na Emmę. Jedną z rzeczy, które zawsze u niej lubił, było to, że plotła, co jej ślina na język przyniosła. Ale nigdy nie przyszło mu do głowy, że ona lub ktokolwiek mógłby wpaść na równie dziwaczny pomysł. - Gdyby matka cię teraz usłyszała - powiedział - posłałaby cię do czubków. Ja sam chętnie bym cię tam posłał. Twoja matka i ja nie mamy może zbyt wiele rozumu, ale tak czy owak ona ma go dość, żeby nie myśleć o ślubie ze mną, a ja - żeby nie myśleć o ślubie z nią. Co za bzdura! - Tak, ale ty rozumujesz w sposób tradycyjny, powiedziałabym klasyczny - broniła się Emma. - Uważasz, że ludzie postępują albo rozsądnie, albo nierozsądnie, jednakże ich postępowanie zawsze mieści się w pewnych granicach. Ja jestem inteligentniejsza od ciebie i wiem, że ludzie są zdolni do wszystkiego. Absolutnie do wszystkiego. - Zwłaszcza twoja matka - mruknął Flap. - Nie jestem tradycjonalistą ani klasykiem. Jestem romantykiem. I dorównuję ci inteligencją. Emma uniosła się, schyliła nad czytającym mężem i zaczęła masować mu plecy. Promień słońca zsunął się z jej ciała na podłogę. Przestała się pocić i czuła napływający przez otwarte okno chłód wieczoru. Był dopiero kwiecień, ale zdarzały się już dnie tak gorące, że powietrze drgało od żaru. Wirowały w nim świecące plamki, które przypominały Emmie postać Duszka Kaspra, tylko że w przeciwieństwie do Kaspra były niemiłe i parzyły gromadząc się na jej ramionach i szyi. Co zrobić na kolację? - pomyślała po chwili. Koniecznie coś zimnego. Ona sama najchętniej zjadłaby parę kanapek z ogórkiem, ale była to czysta abstrakcja. Flap za nic nie wziąłby tego do ust, poza tym w domu nie było ogórków. Jeśli nie przyrządzi czegoś wspaniałego, Flap będzie czytał godzinami i nie odezwie się ani słowem; zawsze po stosunku czytał godzinami nie mówiąc ani słowa. - Dziwne byłoby, gdyby któreś z nas poślubiło kogoś, kto nie lubi czytać, prawda? - powiedziała. - A przecież na świecie istnieją miliony interesujących ludzi, którzy nie lubią czytać. Flap nie odpowiedział. Emma siedziała wpatrzona w zapadający za oknem mrok i układała wieczorne menu. - Jedyne, co mi się nie podoba - oznajmiła - to fakt, że kochanie się zawsze oznacza koniec rozmowy. Ale chyba właśnie to nas ze sobą łączy - dodała, wcale tak

nie myśląc. - Co nas łączy? - zaciekawił się Flap. - Seks - odparła Emma. - Nie rozmawiamy ze sobą wystarczająco dużo, żeby można to było nazwać prawdziwymi rozmowami. W rzeczywistości Flap wcale jej nie słuchał. Odpowiadał reagując na jej głos, z uprzejmości. Emma wstała z łóżka i zaczęła zbierać ubrania, swoje i jego, uświadamiając sobie nagle, że dalibóg nie wie, co dalej robić. Zaniepokoiła ją własna przypadkowa uwaga. Nie miała pojęcia, dlaczego tak powiedziała, co gorsza, nie wiedziała, czy istotnie tak myśli. Przez całe dwa lata małżeństwa nigdy niczego podobnego nie mówiła, nigdy nie dała po sobie poznać, że jej, Emmy, zdaniem ich związek opiera się jedynie na prawach natury. Wykluczyła dawno możliwość życia bez Flapa, poza tym była w ciąży. Jeżeli istniało coś, o czym żadne z nich dwojga nie musiało myśleć, to była podstawa ich związku. Spojrzała na Flapa i otrzeźwił ją fakt, że mąż wciąż leży wyciągnięty na łóżku z książką w ręku, najzupełniej zadowolony, spokojny i zdany całkowicie na jej łaskę. Podreptała do łazienki i wzięła prysznic. Gdy wróciła, Flap grzebał w szufladzie, daremnie szukając koszulki. - Są na kanapie - powiedziała. - Nawet poskładane. Wpadła na pomysł, żeby usmażyć hiszpański omlet. Jak w natchnieniu pobiegła do kuchni, ale - co niestety przytrafiało się Emmie dosyć często - natchnienie opuściło ją, nim wydało owoce. Flap miał w tej katastrofie swój udział, siedział bowiem przy stole i czytając stukał nogą o podłogę; nieomylny znak, że naprawdę jest głodny. Kiedy Emma postawiła przed nim talerz, przyjrzał się zawartości krytycznie. Miał się za smakosza i tylko brak pieniędzy nie pozwalał mu uważać się również za znawcę win. - To nie wygląda jak hiszpański omlet - powiedział - tylko jak jajecznica. - Moja szlachetnie urodzona matka nie nauczyła mnie gotować - odcięła się Emma. - Tak czy owak, smacznego! - Nadzwyczaj udany dzień - mówił Flap, patrząc na żonę ładnymi, przyjaznymi oczami. - Tata kupił nową łódkę, wróciłem do domu zbyt późno, żeby zobaczyć się z twoją matką, a teraz dostałem jajecznicę. Wspaniały ciąg szczęśliwych zdarzeń. - Tak - potwierdziła Emma, biorąc sobie kawałek omletu. - A jeszcze zdążyłeś się wyleżeć.

Wszystko działo się tak szybko, że może już nie pamiętasz. Ale wylegiwałeś się przecież. - Och, przestań udawać, że cię lekceważę - żachnął się Flap. - Nie lekceważę cię i nie próbuj być bardziej zgryźliwa, niż jesteś. - Nie wiem, czy jestem - zadumała się Emma. - Chociaż mogłabym. Znowu zaczęło padać. Kiedy kończyli omlet, ulewa ustała. Słyszało się jeszcze krople kapiące z drzew. Ciemność za oknami była głęboka i nasycona wilgocią. - Ciągle powtarzasz „nie wiem” - zauważył Flap. - Bo to prawda - odpowiedziała Emma. - Nie wiem. I nie przypuszczam, bym kiedykolwiek wiedziała. Na starość będę gdzieś siedzieć w fotelu i też powtarzać „nie wiem”, „nie wiem”. Tylko wtedy będzie to brzmiało żałośniej. Któryś raz z rzędu Flap z niepokojem spojrzał na żonę. Emma miewała zaskakujące wizje. Nie wiedział, co powiedzieć. Osobliwie wyglądający omlet okazał się całkiem dobry i bardzo mu smakował. Tymczasem Emma wpatrywała się w deszczową noc. Zawsze ciekawa jego myśli i zawsze gotowa spełniać jego zachcianki, odwróciła od niego wrażliwą twarz. Na usta Flapa cisnęły się jakieś miłe słowa, milczał jednak. Emma potrafiła czasami niespodzianie i z niezbadanych przyczyn zmuszać go do milczenia. Właśnie tak jak teraz. Trochę zmieszany i bardzo cichy pobawił się więc widelcem i zasłuchał wraz z żoną w szum mokrych drzew.

ROZDZIAŁ II 1 - Pewnie cię ucieszy wiadomość, że zmiękłam - oznajmiła nazajutrz wczesnym rankiem Aurora. - Mimo wszystko nie ma nad czym rozpaczać. - Rozpaczać? Nad czym? - zdziwiła się Emma. - Było dopiero pół do ósmej i jeszcze się nie rozbudziła. Ponadto uderzyła się w palec biegnąc do telefonu, do kuchni. - Czy ty jesteś przytomna, Emmo? Brałaś może jakieś proszki? - zapytała Aurora. - Na litość boską, mamo, dopiero świta. Spałam, czego chcesz? Nawet ledwie rozbudzona i z bolącym palcem Emma zdała sobie sprawę, że było to głupie pytanie. Matka telefonowała co rano i nigdy niczego nie chciała. Jedynym ratunkiem dla ich małżeństwa był fakt, że telefon znajdował się w kuchni. Gdyby stał przy łóżku i dzwonił co dzień o pół do ósmej, Flap już dawno zażądałby rozwodu. - Chyba nie muszę znowu ci przypominać o proszkach - powiedziała ostro Aurora. - Słyszę o tych paskudztwach wszędzie, gdzie się obrócę. - Nie biorę prochów, nie biorę niczego, nawet kawy jeszcze nie piłam - rozżaliła się Emma. - Więc o co ci chodzi? - O to, że nie ma nad czym rozpaczać. - Nie wiem, o czym ty mówisz. - O twoim stanie - poinformowała Aurora. Czasem mówiła ogródkami, a czasem wyrażała się jasno. - Czuję się doskonale, jestem tylko śpiąca - Emma ziewnęła. Aurora czuła, że zaraz straci cierpliwość. Oto nie dawano wiary jej szlachetnym intencjom. Na szczęście tuż pod ręką, na tacy ze śniadaniem, miała rogalik, zjadła go więc, nim znowu przemówiła. Córka Aurory, oddalona od matki o półtorej mili, drzemała ze słuchawką przy uchu. - Chodzi mi o to, że nosisz w sobie dziecko - podjęła Aurora ze świeżym przypływem energii. - Tak, rzeczywiście jestem w ciąży - odrzekła Emma. - Swoim zwyczajem używasz prostych słów - stwierdziła Aurora. - Ale skoro o

słowach mowa, przeczytałam właśnie gazetę. Zdaje się, że twój przyjaciel, ten młody pisarz, napisał jakąś książkę. - Nazywa się Danny Deck - ożywiła się Emma. - Opowiadałam ci o nim i jego książce parę miesięcy temu. - Istotnie. Tylko sądziłam, że on mieszka w Kalifornii. - Mieszka, mamo. Ale przecież jedno drugiego nie wyklucza. - Nie filozofuj, Emmo, bardzo proszę. Twoje filozofowanie nie robi na mnie wrażenia. W gazecie piszą, że przyjedzie tu dziś wieczorem i będzie rozdawał autografy. Powinnaś była wyjść za niego. Oba strzały były celne i Emma oblała się rumieńcem, częściowo z gniewu, częściowo z zakłopotania. Wyjrzała przez okno na będący własnością jej i Flapa kawałek podwórza, jakby spodziewała się, że zobaczy tam pogrążonego we śnie Danny'ego. Lubił przebywać na podwórzu, zwłaszcza tym, lubił również zjawiać się akurat wtedy, kiedy była w koszuli nocnej. Zawstydziła się na samą wzmiankę o jego przyjeździe. Równocześnie rozzłościła się, że matka pierwsza wyczytała tę wiadomość w gazecie. Danny należał do niej, do Emmy, i matka nie miała prawa wiedzieć o nim więcej, niż wiedziała ona. - Przestań - warknęła. - Wyszłam za człowieka, za którego chciałam wyjść. Po coś to powiedziała. Sama wiesz, że zawsze czułaś antypatię do Danny’ego. Nawet Flapa traktowałaś lepiej. - Z pewnością nigdy nie gustowałam w ubraniach Daniela - oświadczyła spokojnie Aurora, ignorując ton córki. - Bo, rzecz nie do pojęcia, ubierał się jeszcze gorzej niż Thomas. To mnie rozgrzesza. Fakt pozostaje jednak faktem. W każdym razie Daniel okazał się człowiekiem sukcesu, a Thomas - nie. Dokonałaś więc niewłaściwego wyboru. - Nie mów tak do mnie - krzyknęła Emma. - Nic nie rozumiesz! Przynajmniej wybrałam! Nie pozwoliłam, tak jak ty pozwalasz, żeby pięciu lub sześciu mężczyzn włóczyło się za mną latami. Dlaczego ciągle mnie krytykujesz? Czy tylko to cię bawi? Aurora szybko odwiesiła słuchawkę. Kontynuowanie rozmowy nie miało sensu, dopóki Emma nie ochłonie. Poza tym na ekranie telewizyjnym ukazał się właśnie Andre Previn - jeden z niewielu żyjących mężczyzn, który natychmiast i bez reszty przykuwał jej uwagę. Wyrażając się wulgarnie, Aurora szalała za nim. W programie pod tytułem „Today” Previn występował w szerokim krawacie i koszuli w kropki, puszczał do widzów oko, lecz mimo to nie przekraczał granic dobrego smaku. Aurora piła kawę i chrupała drugi rogalik,

delektując się każdym słowem Previna. Rogaliki przysyłano jej co tydzień pocztą lotniczą, w białym pudełku, od Crutchleya z Southampton. Fundator, pan Edward Johnson, był wiceprezesem banku Aurory i kandydatem do jej ręki, mało ważnym i dość tępym. W zasadzie jego jedyną zaletą było to, że pochodził z Southampton i znał firmę Crutchleya; zapewnienie Aurorze cotygodniowych dostaw rogalików należało do jego największych wyczynów życiowych, o innych Aurora nie słyszała. Andre Previn był ulepiony z całkiem innej gliny. Aurora przyłapywała się chwilami na tym, że zazdrości jego żonie, tak dalece zasługiwał na podziw. Miał zarówno styl, jak i poczucie humoru - połączenie, którego ona sama poszukiwała w życiu na próżno, jakby z góry była skazana na niepowodzienie. Jej mąż, Rudyard, nie miał żadnej z tych cech, zresztą nie z własnej winy. Przede wszystkim nie był winien temu, że nosił takie imię; to jego śmieszna matka nigdy nie zdołała wyzwolić się z panieńskiego uwielbienia dla Rudyarda Kiplinga. W gruncie rzeczy, wspominając dwadzieścia cztery lata swego małżeństwa z Rudyardem - co, nie bez kozery, czyniła rzadko - Aurora nie mogła sobie przypomnieć ani jednego błędu popełnionego przez Rudyarda; jeśli naturalnie nie liczyć Emmy, choć i w tym wypadku nasuwały się wątpliwości. Rudyard nigdy się nie upierał, nigdy przy niczym nie obstawał, nawet przy tym, żeby się pobrali. Był łatwiejszy w obcowaniu niż roślina i mniej interesujący. Wystarczała mu wieczorna kąpiel i, jak często mówiła Aurora, on zaś to potwierdzał - pożądał w życiu jedynie wanny. Na szczęście był też wysoki, przystojny, miał doskonałe maniery i patent na jakiś środek chemiczny, za który przemysł naftowy płacił mu spore sumy. Gdyby nie ten środek chemiczny, to, niezachwianym zdaniem Aurory - umarliby z głodu. Rudyard był zbyt dobrze wychowany, żeby utrzymać się na jakiejś posadzie. Jego dewizę życiową streszczały słowa: unikać w miarę możności komentarzy. Jeżeli miał jakiś talent, to był to talent do zadowalania się byle czym. Jeszcze za jego życia Aurora zapominała czasem, że Rudyard nadal przebywa wśród żywych, zatem któregoś dnia Rudyard nic nikomu nie mówiąc usiadł na ogrodowym krześle i umarł. Nawet jego fotografie nie wywoływały później w pamięci obrazu żywego człowieka. Dwadzieścia cztery lata zadowalania się byle czym zostawiły Aurorze tylko strzępy miłych, podnoszących na duchu wspomnień. Tak czy owak w głębi serca od dawna piastowała marzenie o kimś innym - zazwyczaj o jakimś śpiewaku. Gdyby okoliczności skłoniły ją kiedykolwiek do powtórnego zamążpójścia, to kandydat musiałby przynajmniej wydawać jakieś dźwięki.