Spis treści
Karta tytułowa
Spis cyklu
Część pierwsza. Brytania, 61 rok przed Chrystusem
Część druga. Rzym i Brytania
Część trzecia. Brytania, Galia i Iru
Część czwarta. Galia i Brytania
Nota historyczna
Podziękowania
Niebawem „Tron z żelaza” tom trzeci trylogii Angusa Watsona
O autorze
Karta redakcyjna
Okładka
Dla Tima
Część pierwsza
BRYTANIA,
61 ROK PRZED CHRYSTUSEM
K
1
ROZDZIAŁ
rólowa Lowa Flynn, władczyni Maidun, wiedziała, że nie obejdzie się bez walki,
gdy tylko ujrzała króla Samalura Twardego, władcę Dumnonii. Właściwie już sam jego
przydomek źle wróżył. Podobnie jak to, że wparował na jej ziemie z armią pięciokrotnie
liczniejszą od jej własnej. Trudno to nazwać początkiem pięknej przyjaźni.
Król, jeszcze chłopiec, spojrzał na nią ze szczytu palisady opuszczonego fortu, który kazał
zaadaptować czasowo na swoją kwaterę główną. Siedział na krawędzi bogato rzeźbionego
drewnianego tronu. Nie wyglądał na „twardego” i szczerze mówiąc, nie wyglądał nawet jak
król: wyglądał na rozpuszczonego szczeniaka, który marnuje czas i siły swoich poddanych na
stwarzanie pozorów królewskiego majestatu. Za jego plecami wznosiło się absurdalnie
wielkie i rozłożyste oparcie w kształcie muszli, ozdobione misternie rzeźbionymi scenami
łowieckimi. Lowie przyszło na myśl, że któryś poddany króla musiał kląć w żywy kamień,
targając tu to ustrojstwo całą drogę z Dumnonii. Król majtał patykowatymi kulasami,
odzianymi w najlepszej jakości tartanowe spodnie, a jego zdobione bawolim rogiem buty
wisiały dobrą stopę nad ziemią. Z pysznej kamizeli z wydrzej skóry wystawały kościste
ramiona o łokciach jak węzły na linach. Nie był wiele starszy od Wiosny, ale poniżej głęboko
osadzonych oczu i garbatego nosa już rysował się pełen samozadowolenia uśmieszek, który
zwykle pojawiał się na twarzach o wiele starszych mężczyzn. U kobiet zdarzał się rzadko.
Niektóre znane Lowie kobiety próbowały go przybierać, chyba próbując oszukać same siebie.
Królewskiego tronu strzegli strażnicy o twarzach wykutych z marmuru, wszyscy mieli
medaliony z łbem dzika. Władcy towarzyszyła świta złożona z młodych kobiet i mężczyzn.
Kobiety spoglądały na Lowę z umiarkowanym zainteresowaniem, a mężczyźni obsypywali
króla lizusowskimi uśmiechami, zerkając na nią lekceważąco i wywracając oczami, co miało
im zapewne nadać dojrzały wygląd.
Lowa westchnęła w duchu. Królowała ledwie od trzech dni, a już miała dosyć. Na
spotkanie z Samalurem przyjechała konno, ograniczywszy własną świtę do Cardena
Nancarrowa i Atlasa Agryppy, chcąc pokazać władcy, że nie przeraża jej gigantyczna armia
naruszająca jej terytorium. Pojęła swój błąd, gdy tylko jej oczy spoczęły na Samalurze. Dla
tych snobów musiała wyglądać jak byle obdartus, z którym się nie negocjuje, a któremu się
rozkazuje. Stała u stóp palisady, król Dumnonii zaś spoglądał na nią ze szczytu. Również w ten
sposób plasowała się pod nim, co jeszcze pogarszało sytuację. Może powinna była pomyśleć
o jakiejś platformie na kółkach? Albo o większym koniu? Nie spodziewała się zbyt wiele po
swojej misji dyplomatycznej i wszystko wskazywało na to, że słusznie nie robiła sobie
nadziei.
– Nie szukam z tobą zwady, Samalurze – odezwała się. – Wręcz przeciwnie. Nasze
plemiona wiele mogą zyskać, jednocząc się przeciw Rzymianom.
– Rzymianom? – Miał wysoki i nieprzyjemnie butny głos. – Wiesz, gdzie jest teraz
najbliższy Rzymianin? W Iberii. Może powinniśmy się zjednoczyć przeciw rybom w oceanie.
Do nich mamy o wiele bliżej!
Samalur rozchichotał się jak młodziak, którym był, po czym spojrzał po dworzanach, którzy
posłusznie również się roześmiali. Jego Wojownicy uśmiechnęli się jak ludzie, którym kazano
się śmiać, ale którym daleko do rozbawienia. Poza jednym. Główny doradca Bruxon, jedyny
poplecznik Samalura, który został im przedstawiony, utkwił ponury wzrok w murawie.
Był mniej więcej równolatkiem Duga, nosił barwione na czarno wełniane ubranie, miał
gładko ogoloną twarz i zafarbowane na czarno włosy związane w koński ogon. Był tak
śmiertelnie poważny, że aż śmieszny. Czyżby aż tak pogardzał swoim suwerenem? Kto wie,
może okazać się użyteczny, gdyby zechciała przekabacić króla na swoją stronę, albo nawet
pozbawić go tronu.
– I nie myśl sobie – podjął król – że Bruxon pomoże ci tylko dlatego, że ma minę, jakby
wypił końskie szczyny! – Samalur zaniósł się śmiechem. Zauważył, że Lowa przygląda się
Bruxonowi, i szybko dodał dwa do dwóch. Niechętnie przyznała, że zaimponowała jej
spostrzegawczość chłopaka. – On zawsze tak wygląda. Ale jest wobec mnie lojalny. Wszak to
Bruxon wpadł na pomysł, żebym zabił tatę i sam został królem! Próbował mnie przekonać, że
sam to wymyśliłem, ale ja nie jestem w ciemię bity. No nie, Bruxon? – Doradca skinął
z rezygnacją. – Jestem więc o wiele za mądry, by wierzyć w to bajdurzenie druidów
o najeździe Rzymian. Gadają pierdoły, byle tylko sprawiać wrażenie ważnych. Oto, dlaczego
nie mam w swojej świcie ani jednego druida. A druidów ojca pozabijałem. A wiesz, co jest
w tym wszystkim najśmieszniejsze? W kółko paplają, że widzą przyszłość, ale jakoś nie
zobaczyli moich żołnierzy! – Tłumek Samalura wybuchł śmiechem. – Na co komu druidzi,
skoro i bez nich można rozmawiać z bogami? Ja rozmawiam. Choć ja sam jestem po części
bogiem, więc to pewnie wiele ułatwia... Gdyby nie to, że niebawem wybiję was wszystkich
do nogi i zawładnę waszymi ziemiami, doradzałbym, byś pozbyła się wszystkich swoich
druidów. Zrobimy tak: najpierw zabiję ciebie, potem zmiotę z powierzchni ziemi twoją armię,
a następnie pozabijam dla ciebie wszystkich twoich druidów. Co ty na to?
Lowa zacisnęła pięści.
– Jeszcze niedawno zgodziłabym się z tobą w kwestii druidów, Samalurze, ale zdążyłam
zmienić zdanie. Znam bowiem przynajmniej jedną druidkę, która widzi zmierzającą ku nam
potężną rzymską armię, jak my widzimy zasnuwające niebo deszczowe chmury i czujemy
niesiony wiatrem zapach nawałnicy. Byłam świadkiem jej nadzwyczajnych czynów i moja
wiara w jej słowa jest niezachwiana.
– Bujać to ja, Lowo.
– Samalurze, jeśli nasze armie zewrą się w boju, zginą tysiące. Niezależnie od tego, kto
zwycięży, a kto przegra, obie armie znacznie osłabną i staną się bardziej podatne na atak. Nie
tylko atak Rzymian – również Murkan i każdego, komu tylko zamarzy się bitwa.
– To się poddaj. – Samalur wykrzywił usta w uśmieszku. – Moje warunki już znasz.
Lowa pomyślała, że nawet gdyby były korzystne, prędzej sczezłaby, niż ugięła się przed tym
aroganckim gówniarzem.
– Może i jest was więcej, Samalurze, ale to my przewyższamy was doświadczeniem
i umiejętnościami. Dorwiemy się do miękkiego podbrzusza twojej armii i wypatroszymy ją,
jak wilki patroszą powalonego jelenia.
– A weźcie sobie miękkie podbrzusze. I tak sporo zostanie. Nasze zwycięstwo jest
przesądzone.
– Nawet jeśli, to cena za nie będzie bardzo wysoka. Twój lud zostanie osłabiony na
pokolenia.
– Po to są armie, żeby walczyły. A moja armia jest potężna. Zamierzam ją wykorzystać, jak
uznam za stosowne, i nikt mnie nie powstrzyma. Zwłaszcza ty. Co ty jesteś, moja matka? Nie
możesz nią być, bo tak się składa, że ją również zabiłem.
Dłoń Lowy powędrowała do rękojeści łuku.
– Lowa – odezwał się szeptem Atlas – nie możemy...
Lowa uciszyła go gestem.
– A zatem: wojna, Samalurze. Stoczę bitwę z twoją armią, a ciebie zabiję własnymi rękami.
Zaczekaj tutaj, a wrócimy, nim się ściemni.
Gdy Lowa zawróciła konia, rechot Dumnończyków sprawił, że oblała się rumieńcem.
Wtłoczyła żelazne pięty butów w końskie boki i ruszyła galopem przed siebie.
– Lowa! – zawołał za nią Atlas, przekrzykując tętent. – Musimy wrócić i ułożyć się jakoś
z Samalurem. Jest ich zbyt wielu. Musimy dojść do porozumienia. Jeszcze nie jest za późno...
– A właśnie że jest. Zwołaj radę, gdy tylko wrócimy do zamku. Musimy opracować
strategię.
N
2
ROZDZIAŁ
ie mogę – powiedziała Wiosna i pokręciła głową, a potem podniosła wzrok.
Lowa wyglądała na rozwścieczoną. Wiosna nie pamiętała, by ktokolwiek mierzył ją
tak gniewnym spojrzeniem. No, może poza jej ojcem, królem Zadarem. To niepodobne do
Lowy, tak się złościć. A więc władza naprawdę zmienia ludzi. I to nie na lepsze.
– Wiosno, cokolwiek zrobiłaś na arenie mnie i Dugowi, musisz zrobić to raz jeszcze – nam
i tylu wojownikom Maidun, ilu tylko zdołasz objąć swoim zaklęciem. Tylko wtedy zdołamy
pokonać Dumnończyków.
– Lowo, nie, ja nie mogę.
Wiosna utkwiła wzrok w procy, którą miętosiła w dłoniach. Poszła do lasu pod pretekstem
polowania, ale tak naprawdę chciała pobyć chwilę sama. Kiedy pojęła, że potrafi władać
magią, poczuła ekscytację, a potem zamęt i w końcu smutek. A kiedy zorientowała się, że
magia opuściła ją wraz ze śmiercią ojca, smutek przerodził się w rozpacz. Zapragnęła
zostawić za sobą zgiełk Maidun i powłóczyć się po lesie, aby przejaśniło jej się w głowie.
Jak dotąd wcale się nie przejaśniło. Ponadto znalazła ją Lowa, choć była pewna, że nie
zostawiła za sobą śladów.
– Spróbujesz – powiedziała nowa królowa Maidun. – To nie zabawa. Dumnończycy mają
nad nami miażdżącą przewagę. Jest wielce możliwe, że wszystkich nas pozabijają, łącznie
z Dugiem. Czy tego chcesz? Nie wiem, jaką mocą władasz ani skąd ją czerpiesz, ale wiem, że
władasz. Musisz ją wykorzystać, by nam pomóc.
Wiosna najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Gdyby wciąż potrafiła czarować,
wyczarowałaby wyspę gdzieś daleko i zamieszkała na niej z Dugiem i może jeszcze z kilkoma
osobami, ale z całą pewnością nie byłoby wśród nich nikogo, kto wciągałby ją do bitwy.
– A Drustan nie może pomóc? – zapytała w końcu.
– Zrobi, co w jego mocy, ale twierdzi, że w porównaniu z tobą nie może prawie nic.
– Ja bardzo chciałabym pomóc, ale nie mogę. Nie mam pojęcia, jak dodałam sił tobie
i Dugowi – ot, dodałam i już. Tak samo było tamtej nocy, gdy wzięłam ubranie Chamanki. Po
prostu wiedziałam, że powinnam je wziąć. Wiedziałam, że dotykiem sprawię, że skóra
stwardnieje i że uchroni cię od ran. I wiedziałam, że muszę podrzucić ubranie do twojej celi.
Ale nie wiem skąd. Wiem za to, że nie mogę użyć magii przeciw Dumnończykom. To tak
pewne jak to, że nie zdołam wypić całej wody w morzu. Nie ma nawet sensu próbować, po
prostu się nie da. – Łzy napłynęły jej do oczu.
– Ale przecież na arenie...
– Wiem! Przepraszam!
Usta Lowy zwęziły się do cienkiej białej kreski. Przez chwilę Wiosna myślała, że Lowa ją
uderzy.
– A zatem wtedy, gdy – z braku lepszego słowa – włożyłaś magię w ubranie Chamanki,
uniemożliwiając ostrzu na kole rydwanu przecięcie mnie na pół, użyłaś magii po raz
pierwszy?
– Nie wiem, czy to była magia, czy coś innego.
– Ale czy to był pierwszy raz?
– A gdzie tam. Robiłam to wiele razy. Na przykład kiedy poznałam Duga, a on chciał mnie
zabić. Musiałam zrobić tak, żeby zmienił zdanie, ale zanim to nastąpiło, Ulpius chciał dźgnąć
mnie nożem, musiałam więc obudzić Duga, wchodząc w jego sen i rozpraszając go. Czasem
po prostu coś wiem. Tak jak wiem to, że nadchodzą Rzymianie, i tak jak wiedziałam, zanim cię
poznałam, że Weylinowi będzie potrzebny wóz i że uratuję ciebie i Duga, jeśli jakiś
skombinuję. Czasem udaje mi się coś zrobić – jak wtedy, gdy pies Ogra rzucił się na mnie, a ja
zatrzymałam mu serce. Czasem udaje mi się sprawić, by ktoś coś zrozumiał – jak wtedy, gdy
nauczyłam dziewczynki w Kanawan strzelać z proc. Albo wtedy na Mearhold, kiedy udało mi
się sprawić, że ludzie zakochali... – Wiosna pokraśniała i przypomniała sobie, że przecież
Lowa nie może się o tym dowiedzieć – zakopali broń, a potem zapomnieli gdzie. Kiedyś taki
jeden chłopak...
– Chwila. – Lowa ujęła podbródek Wiosny i zajrzała jej głęboko w oczy. – Nie to chciałaś
powiedzieć. – Wiosna targnęła głową, żeby się wyrwać, ale Lowa zacisnęła palce i pochyliła
się nad nią. Dziewczynka czuła, jak wwierca się w nią wzrokiem do samego mózgu. – Czyżbyś
coś pominęła? – wyrzekła powoli królowa Maidun.
– Nie.
– Nie?
– Nie.
– Na Mearhold zrobiłaś coś za pomocą magii, ale nie chcesz mi powiedzieć co. – Wiosna
szamotała się w jej uścisku, ale palce Lowy były jak z żelaza.
– A właśnie że nie! – upierała się. Dłoń Lowy ściskała jej wargi, brzmiała więc jak ktoś,
komu przepołowiono język nożycami kłamców. – Co niby miałabym zrobić?
Na wyspie Mearhold czarami zmusiła Lowę, by przestała kochać Duga. Wtedy wydawało
się jej, że to rozsądny pomysł. Wiośnie i Dugowi było razem dobrze, zanim napatoczyła się
Lowa. Gdyby jej nie poznał, nie zagryzłoby go prawie na śmierć tamto potworne zwierzę, nie
wspominając już o tym, że i Wiosny nie przebiłby włócznią i nie porwał ten szubrawiec Ogr.
A kto wie jakie jeszcze nieszczęścia ściągnie na nich jasnowłosa łuczniczka? Celem Wiosny
było więc ocalić Duga oraz siebie przy okazji, ponieważ chciała mieć Duga na wyłączność.
Jednak Wiosna pojęła swój błąd, gdy zobaczyła, jaką przykrość wyrządziła zarówno Dugowi,
jak i Lowie. Wychodziła z siebie, by odczynić czar – czy cokolwiek to było – ale nie
wiedziała, czy jej się udało. A teraz, gdy magia ją opuściła, nie mogła już nic zrobić. Zresztą
nawet gdyby wróciła, Wiosna poprzysięgła solennie nigdy już nie mieszać czarami w ludzkich
sercach. Dostała nauczkę. Mogłaby wyjawić Lowie, co zrobiła na Mearhold, ale nic by na tym
nie zyskała, a wiele mogła stracić.
Odwzajemniła spojrzenie Lowy i powiedziała tak dobitnie i poważnie, jak tylko mogła
przez zaciśnięte usta:
– Nie posłużyłam się magią na Mearhold.
Lowa rozluźniła palce, ale wciąż przewiercała ją spojrzeniem. Te natarczywe oczy
przerażały dziewczynkę; musiała się oprzeć pokusie powiedzenia prawdy, byle tylko przestały
wtapiać się w nią jak rozżarzone szczypce.
– Dość już o tym – stwierdziła wreszcie łuczniczka. – Mam bitwę do stoczenia.
– Ja też będę walczyć. Zrobię, co tylko będę w stanie. Strzelam z procy jak mało kto! Ale
nie będę mogła czarować. Spróbuję, naprawdę, ale wiem, że nic z tego nie wyjdzie.
– Rób, co chcesz.
Z tymi słowy Lowa ruszyła z powrotem do zamku, a Wiosna mogła tylko odprowadzić ją
wzrokiem. Poszła do lasu, by zebrać myśli i odpocząć, a nigdy jeszcze nie było jej ze sobą tak
źle.
D
3
ROZDZIAŁ
ug zmarszczył się na widok nieprzeliczonych zastępów dumnońskiej armii
pokrywających przestwór trawiastej równiny Sarum od południa na zachód. Jego
wzrok przesunął się po pierwszej linii gotujących się do boju żołnierzy, spoczął na ryjących
kopytami grunt rumakach konnicy i poskrzypujących rydwanach o kołach z zatkniętymi
ostrzami. Niektórzy spośród kudłatych mężczyzn i kobiet miotali w ich stronę przekleństwa,
ale większość po prostu czekała na sygnał do ataku, tak jak Dug. Kiedy już Dumnonia
przypuści atak, będzie mnóstwo czasu na wrzaski. Jeśli w ogóle przypuści.
Duga nie wtajemniczono we wszystkie szczegóły bitewnej strategii; wiedział tylko, że on
i setka ludzi, którymi dowodził, mieli czekać na szturm przeciwnika. Spojrzał w dół
i zobaczył, że kostki ma białe od ściskania młota. Rozluźnił uścisk, wziął głęboki oddech,
a potem powoli wypuścił powietrze. Był chłodny, suchy, letni dzień; niebo było białe od
chmur. I dobrze, pomyślał, bo źle się walczy w słońcu.
Ale jak to się stało, że w ogóle bierze udział w bitwie? Mógł przecież iść dalej wiodącą
z Maidun ścieżką, mógłby teraz przewracać się na drugi bok w karczmie w którymś z mijanych
po drodze miasteczek, Bladonfort, dajmy na to, by w chłodzie murów leczyć kaca,
a następnego dnia nająć się gdzieś do roboty. Tymczasem wrócił do Maidun, zerwał się skoro
świt wraz z resztą nerwowych straceńców, a teraz formował szyk przed kolejną bitwą.
A dlaczego, do stu tysięcy borsuczych bobków? Ano dlatego, przyznał sam przed sobą,
pokornie kiwnąwszy głową, żeś jest idiotą, chcącym za wszelką cenę zaimponować Lowie,
która nie wie nawet, żeś uciekł tamtej nocy z Maidun i żeś później wrócił, bo jest zbyt zajęta
królowaniem, by ją to w ogóle obeszło.
Ludzie gadali, że Dumnończyków jest dobre sto tysięcy, mężczyzn i kobiet. Dug był pewien,
że to bujda. Krzykacz wrzasnął, co mu ślina na język przyniosła, i wszyscy z miejsca dali mu
wiarę. Ludzie mieli skłonność do przesady, jeśli chodziło o liczebność wrogich armii,
a przecież wiadomo, że nikt nie pójdzie do obozu wroga i nie poprosi, by stał spokojnie i dał
się policzyć. Wiadomo było jedno – tam na dole czekało na sygnał do ataku mrowie
krwiożerczych skurwieli i nie trzeba było patrzeć dwa razy, aby wiedzieć ponad wszelką
wątpliwość, że jest ich w cholerę więcej niż maiduńczyków. A więc zanosi się na to, przyszło
mu do głowy, że rządy królowej Lowy skończą się, zanim się na dobre rozpoczną.
Patrzcie państwo, jak to się czasem plecie w życiu. Gdyby Lowa poczekała niespełna
miesiąc, Dumnończycy spuściliby łomot wciąż panującemu w Maidun Zadarowi zamiast niej,
wywierając pomstę za jej zabitą siostrę i przyjaciółki. Ale teraz to Lowa stała na czele armii
obalonego tyrana, do której sama niegdyś należała, i prowadziła ją do boju z wojskiem, do
którego sama by się zaciągnęła, gdyby tylko wiedziała, że ruszy ono na zamek, którego próbuje
teraz bronić. Życie, pomyślał Dug, jest jak lawina, która schodzi pod górę. Za to wynik bitwy
jest łatwy do przewidzenia, nawet nie biorąc pod uwagę miażdżącej przewagi wroga. A to
dlatego, że już podczas przygotowań Lowa popełniła kilka karygodnych błędów, które – jak
świat długi i szeroki – popełniają niedoświadczeni władcy.
Szyk wrogiej armii rozpękł się i naprzód wyjechał oddział rydwanów. Czyżby już się
zaczęło? Maiduńczycy natychmiast stężeli; atmosferę w szeregach można było kroić nożem, ale
rydwany zatoczyły tylko koło, by woźnice i towarzyszący im żołnierze mogli wypiąć na nich
obnażone zadki i zaraz potem wrócić do szeregu.
Co to ja...? – pomyślał Dug. Ach tak, rozmyślałem o tym, że powinienem był się pojawić na
naradzie wojennej i wyjaśnić, dlaczego ta ich strategia jest gówno warta, ale nie zrobiłem
tego, bo nie zniósłbym widoku Lowy u boku tego zadrzykiecki Ragnalla.
Albo Drustan, Carden i Atlas radzili po pijaku, albo Lowa puściła ich rady mimo uszu,
pomyślał. Nie chciało mu się wierzyć, by tak rozgarnięci doradcy obmyślili tak bzdurną
taktykę na trzeźwo. Przede wszystkim rzucały mu się w oczy trzy poważne błędy.
Jeśli podejmowało się walkę z liczniejszym przeciwnikiem, należało zrobić to w jakimś
miejscu, gdzie liczebność nie zda mu się na wiele: na przykład w dolinie albo przewężeniu
między dwoma skałami. Zamiast tego Lowa zdecydowała, że bitwa odbędzie się na otwartej
równinie, gdzie Samalur raz-dwa otoczy ich z obu flanek, a wtedy każdy z żołnierzy Lowy
będzie się musiał bronić przed dziesięcioma wrogami naraz.
Kolejna reguła głosiła, że należy w miarę możliwości zadbać o element zaskoczenia.
Uderzyć we wroga tam, gdzie się nie spodziewa. Tymczasem, podczas gdy Dumnonia od
trzech dni stacjonowała w tym samym miejscu, Lowa ogłosiła, że bitwa rozegra się tutaj.
Pomysł godny byle wioskowego głupka, tak przewidywalny, że Dug prawie plasnął się dłonią
w czoło.
Trzecim i największym błędem było samo przystąpienie do bitwy. Tak liczna armia zdoła
wyżywić się na terenie wroga góra kilka dni, a więc Lowa mogła po prostu zaszyć się ze
swoimi ludźmi w niezdobytej twierdzy Maidun, zamknąć wrota na cztery spusty i czekać.
Rychło Dumnończycy zrezygnowaliby z oblężenia i poszli się naprzykrzać komu innemu.
W jednej kwestii postąpiła dobrze, to jest powiedziała dumnońskiemu królowi, że bitwa
odbędzie się minionej nocy. Przy odrobinie szczęścia król nie pozwolił swojej armii zmrużyć
oka w oczekiwaniu na maiduńczyków, oni zaś spali całą noc i obudzili się w pełni sił.
Możliwe, pomyślał Dug, że nie wiem wszystkiego. Może plan miał jakieś drugie dno? Starczy
tego rozmyślania, uciął. Ja tu tylko wykonuję rozkazy, wydaję rozkazy i się biję. U jego stóp
leżały dwie długie włócznie i wielka, masywna tarcza. Przyniesiono je żołnierzom ukradkiem,
kiedy szyk był już gotów, tak aby wróg nic nie zauważył. To było całkiem cwane zagranie.
Niech rydwany spróbują szarży, a bardzo się zdziwią. A skoro ktoś pomyślał o tym, to może
opracowana przez Lowę taktyka nie jest tak dziurawa, jak mu się wydaje? Kolejną dobrą
rzeczą było to, że wiało ze wschodu, to jest w plecy maiduńczykom, a nie z południowego
zachodu, jak zwykle w tej części lądu. Łut szczęścia, pomyślał. Ich pociski będą frunąć
z wiatrem, a pociski wroga pod wiatr. Choć wiatr to duże słowo, ledwie bryza, no i przecież
to nie zasługa Lowy, że wiatr wieje na ich korzyść.
Strumień myśli Duga przerwała charcząca kakofonia brązowych trąb o klekoczących
drewnianych ustnikach. Jazgot podniósł się z szeregów wroga, lecz za chwilę odpowiedziały
mu trąby Maidun. Pierwsza linia Dumnończyków drgnęła, a później potoczyła się wolno
naprzód.
No to jedziem.
Dug poczuł, że żołądek wywinął mu kozła. A potem poprosił Machę, boginię wojny, aby
niezależnie od wyniku bitwy nie pozwoliła mu na koniec zwalić się w portki. Jeśli już musi
trafić dzisiaj do Zaświatów, to przynajmniej nie jako osraniec.
– Uwaga! – wrzasnął, rozglądając się po mężczyznach i kobietach w swoim oddziale,
a potem dorzucił, by rozstawili się na szerokość ramienia. Raczej po to, żeby po prostu coś
powiedzieć, bo szyk stał w rozsypce od samego początku. Podkomendni podchwycili jego
spojrzenie i skinęli twierdząco; niektórzy mieli szeroko rozwarte oczy i rozdziawione ze
strachu usta, na twarzach innych malowała się powaga i skupienie, jeszcze innym wzrok latał
dziko na wszystkie strony, a w kącikach wykrzywionych ust pojawiła się piana. Pancerz
większości z nich stanowiły proste skórznie, ledwie kilkoro miało żelazne hełmy, jak Dug.
Uzbrojeni byli przeważnie w ciężkie miecze i włócznie na grubych drzewcach. Tylko Dug miał
w garści młot. Teutatesowi dzięki, względnie niewielu wyglądało, jakby miało dać nogę,
zanim szyki się zewrą. Brał udział w co najmniej kilku bitwach, w których byłby wdzięczny
choć za tyle. Przeniósł wzrok na postępującą ścianę Dumnończyków i zauważył, że pomiędzy
dwoma armiami krąży wielka ważka, jakby był to dzień jak co dzień.
Ze szczytu jednego z kurhanów, którymi niczym olbrzymimi skamieniałymi ślimakami
upstrzona była równina Sarum, Lowa obserwowała z końskiego grzbietu przebieg bitwy.
Widziała, jak dumnońskie rydwany próbują zajechać jej armię z prawej flanki. Kazała
Atlasowi umiejscowić się z oddziałem piechoty po prawej stronie, aby zwabić tam ciężkie
rydwany Samalura. Młody król połknął haczyk.
Samalur, dowodzący o wiele większymi siłami, postąpił słusznie, dopasowując swoją
formację do formacji Maidun, to jest puszczając ciężkie rydwany lewą stroną, a piechotę
prawą, zaś lekkie rydwany i konnicę zachowując w rezerwie, tak by zdążyły wbić się klinem,
gdziekolwiek okażą się potrzebne. Dumnończycy wiedzą doskonale, że jak się ma tak wielką
przewagę, nie ma sensu silić się na zaawansowane taktyczne zagrania i że wystarczy
standardowa strategia: piechota na rydwany, rydwany na piechotę.
Lowa przypomniała sobie, że Dug dowodzi oddziałem po prawej, w który lada moment
wbiją się tysiące rozpędzonych rydwanów z ciężkozbrojnymi, rozszalałymi Dumnończykami.
Atlas powiadomił ją, że Dug powrócił do Maidun i że zaoferował swoją pomoc
w nadchodzącej bitwie. Zabolało ją, gdy po powrocie nie przyszedł się z nią zobaczyć, choć
z drugiej strony nie tak dawno temu obudziła go niechcący, kochając się z Ragnallem po
drugiej stronie ogniska. Nie wiedziałaby nawet, od czego zacząć przeprosiny. Wypędziła go
więc ze swoich myśli. Nie czas teraz na dziecinne miłostki.
A skoro już jesteśmy przy dzieciach... Szlag ją trafiał, ilekroć przypomniała sobie, że nie
może już liczyć na czary Wiosny. Gdyby tylko dziewczynka mogła natchnąć ją tymi samymi
siłami co wtedy na arenie, w trakcie walki z Dordem i Chamancą, sama jedna rozniosłaby całą
dumnońską armię. Lowa wiedziała, że Wiosna mówiła prawdę, kiedy zarzekała się, że nie
umie już czarować. Z Wiosny była kiepska kłamczucha. Królowa była natomiast pewna, że
mała kręci odnośnie do czarowania na Mearhold.
Coś mi się zdaje, myślała, że dokładnie wiem, co za numer nam wykręciła ta zazdrosna
szczeniara. Jeśli przeżyją dzisiejszy dzień, będzie miała z Wiosną do pogadania. Na razie
znalazła dziewczynce inne zajęcie.
Drustan wspomógł nieco Lowę czarami; złożył bogom w ofierze wołu i zmienił kierunek
wiatru tak, by wiał maiduńczykom w plecy. Niewiele, ale zawsze coś. Druid utrzymywał, że
nawet najbardziej wprawni czarodzieje mogą zaczerpnąć tylko pewną ilość boskiej mocy.
Lowa spytała więc, czy ma pod ręką innego czarodzieja. Zaprzeczył, ale powiedział też, że
bogowie wyjawili mu, iż niebawem odnajdzie młodą osobę zdolną posługiwać się magią,
kogoś, komu nikt nie dorówna w sztuce magicznej. Drustan do niedawna był pewien, że chodzi
o Ragnalla; podstępem sprawił, iż młodzieniec uwierzył, że to on rozpalił ogień mocą
swojego umysłu, aby w ten sposób wyciągnąć z niego ukrytą moc, ale teraz wiedział już, że to
nie Ragnall jest wybrańcem bogów. Ową młodą osobą z wizji Drustana była Wiosna. Ale
Wiosna utraciła zdolność posługiwania się magią. Lowa zastanawiała się, czy może bogowie
opuścili ją, ponieważ maiduńczycy lada moment zostaną unicestwieni przez Dumnończyków,
a bogowie nie znoszą pomagać przegranym. Istniał tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.
Uniosła rękę i opuściła ją. W niebo wzbił się grzmot trąb i rogów. Lewe skrzydło jej armii,
masa ciężkich rydwanów, drgnęło i ruszyło na spotkanie dumnońskiej piechoty. Na złożone
z piechurów prawe skrzydło sunęły wrogie rydwany, z których wystrzeliło w niebo mrowie
oszczepów. Wtedy maiduńskie szeregi obsypały się wykwitem tarcz, a z gardeł
Dumnończyków dobył się okrzyk rozczarowania, gdy ich pociski niespodziewanie rozprysły
się, nie wyrządzając wrogom krzywdy. Nie przerwali jednak szarży i dalej parli przed siebie
z uniesionymi mieczami i wśród świstu kołowych ostrzy. W ostatnim momencie na całej
długości prawej flanki maiduńczyków podniosły się na sztorc włócznie, niczym sierść na
karku dzikiego kota. Linia rydwanów zafalowała, gdy woźnice poczęli w panice ściągać
cugle, ale było już za późno i rydwany wraz z końmi i żołnierzami nadziały się na osadzone
twardo oszczepy. Uderzenie serca później rozległ się trzask tysięcy drzewc pękających pod
naporem wroga, a zaraz potem zdziczały wrzask i wizg Danu jedna wie ilu koni i żołnierzy,
którym żelazne groty wdarły się w brzuchy, kończyny i twarze. Lowa pomyślała o własnych
żołnierzach, skulonych za zasłoną tarcz, gdy wszędzie wokoło waliła się na ziemię skłębiona
masa ludzi, wierzchowców, żelaza i drewna. Na całej długości linii Maidun końskie kopyta
miażdżyły czaszki, a dyszle rydwanów łamały się w drzazgi. Ludzie posłani przez nią do walki
nadziewali się na nie jak na rożen. Ale to było nieuniknione. Modliła się, by zginęło ich jak
najmniej i by wśród zabitych nie było Duga.
Maiduńczycy wytrzymali pierwsze starcie. Dumnońska szarża rozbiła się o niewzruszony
szyk jak morska fala o skały, a wał trupów i strzaskanych rydwanów skutecznie osłaniał linię
przed napływem kolejnych. Po swojej lewej Lowa widziała, jak rydwany Maidun zatrzymują
się dobre dwadzieścia kroków od linii wroga. Tak jak powinny były uczynić pojazdy
Dumnończyków, pomyślała nie bez satysfakcji. Maiduńczycy zasypali oddziały nieprzyjaciela
deszczem włóczni, które załomotały niegroźnie o tysiące dumnońskich tarcz. Wróg wydał
z siebie triumfalny okrzyk i ruszył do ataku. Maiduńczycy odczekali moment, by za chwilę
niespodziewanie wypuścić drugą salwę oszczepów. Ta przyniosła już wymierne korzyści,
podobnie jak trzecia, czwarta i piąta; grunt zasłał się trupami, a linia wroga rozpłynęła
w bezładzie. Niektórzy żołnierze nieprzyjaciela cofnęli się po tarcze, inni rzucili się na
rydwany. Aż na swoim kurhanie słyszała wywrzaskiwane w panice przez dowódców
sprzeczne rozkazy.
Od stuleci, jak Brytania długa i szeroka, szło się do bitwy z jednym oszczepem na rydwan,
którym ciskało się tylko w początkowej fazie bitwy. Następnie należało zeskoczyć z rydwanu
i przystąpić do tradycyjnej rąbaniny w zwarciu, gdzie szła w ruch wszelkiego sortu broń
ręczna: miecze, topory, młoty i tak dalej. Niełatwo było Lowie przekonać rydwanników, ale
w końcu udało jej się wymóc na nich odejście od tradycji i zabranie po pięć oszczepów na
głowę. Żywiła nadzieję, że jeśli przeżyją bitwę, z większą ochotą przystaną na inne pomysły,
z którymi nosiła się już od jakiegoś czasu. Po jej prawej ręce piechota porzuciła oszczepy
i puściła się naprzód, by wykończyć powalonych rydwanników. Dumnończycy pojęli już, że
ich linia przestała istnieć i że ich jedyną szansą jest rzucić się w wir walki. Jednak kiedy
pomknęli w stronę maiduńczyków, ci cofnęli się na długość wyciągniętych nie wiadomo skąd
zapasowych włóczni i trzymali ich na dystans, przesuwając się do tyłu i w bok, z dala od
Lowy i centralnej części armii. Dumnońskie rydwany nie ustawały w natarciu, ale żołnierze
i woźnice dobrze pamiętali, co się stało z pierwszą linią, wstrzymywali się więc od walki na
całego i unikali oszczepów jak ognia.
W środkowej części armii Dumnonii zajazgotała trąba; oddział lekkich rydwanów oderwał
się od korpusu wojsk i ruszył łukiem przed siebie, aby wyminąć prawe skrzydło Maidun
i zaatakować piechotę. Lowa przygryzła wargi. Wiedziała, że Samalur prędzej czy później
zdecyduje się na ten manewr, ale miała nadzieję, że jednak później niż prędzej. Jeśli
dumnońskie rydwany zajadą prawą flankę od tyłu, Samalur pokrzyżuje jej plany i z Maidun nie
zostanie kamień na kamieniu. Losy bitwy wisiały na włosku...
Rydwannikom skończyły się oszczepy. Śmierć poniosły setki dumnońskich żołnierzy, wielu
innych utraciło zdolność do walki, ale wszyscy oni stanowili zaledwie ułamek sił wroga
i końca bitwy nie było jeszcze widać. Ten sam sygnał, który posłał lekkie rydwany Dumnonii
łukiem w stronę jej lewej flanki, pchnął też wielotysięczną masę zbrojnej w tarcze i ciężkie
żelazne miecze maiduńskiej piechoty na prawe skrzydło dumnońskiej armii. Rydwannicy, idąc
w ślad piechoty, odskoczyli na obrzeża pola bitwy, jednocześnie je rozszerzając, by stamtąd
śledzić rozwój wydarzeń. Jeden maiduński rydwan zwolnił i stanął pomiędzy dwoma armiami.
Zeskoczyła z niego niewysoka wojowniczka z mieczem w jednej i cepem bojowym w drugiej
dłoni. Nawet pomimo znacznej odległości Lowa natychmiast rozpoznała Iberyjkę Chamancę,
byłą przyboczną Zadara, kobietę, która pokonała ją na Mearhold i zrobiłaby to ponownie na
arenie Maidun, gdyby nie magia Wiosny.
Najszybsi z dumnońskiej piechoty dobiegli już do samotnej postaci. Błyskawiczny,
rozmazany w pędzie ruch i Dumnończycy padli na ziemię u stóp roztańczonej Iberyjki. Ale
zaraz za nimi szarżowali kolejni. Chamanca dała susa w kierunku rydwanu, ale było już za
późno. Zbita chmara dumnońskiej piechoty pochłonęła konia, rydwan, woźnicę i Wojowniczkę.
Lowa zachmurzyła się, a potem szeroko uśmiechnęła, gdy rydwan wygrażającej przeciwnikom
Iberyjki wyprysnął ze zbitej masy piechurów. Królowa Lowa obejrzała się przez ramię na
siedzącą w siodle Wiosnę i skinęła głową. Dziewczynka wydała z siebie przenikliwy krzyk.
– Ooogniaaa!!! – wrzasnęła głośniej niż najgłośniejsza trąba czy gwizdawka.
Wówczas na całej szerokości szyku za plecami królowej rozbłysły płomienie. Stacjonujący
tam mężczyźni i kobiety przytknęli pochodnie do ciasnych kłębów słomy w łopatach szeregu
katapult.
Dug rozejrzał się i pokręcił głową z niedowierzaniem. Ktoś mu podpierdolił włócznię.
„Pamiętajcie, gdzie zostawiliście zapasową włócznię, a zanim zrobicie z niej użytek,
upewnijcie się, że to na pewno wasza”. Powtarzał im to do znudzenia. A teraz jakiś
borsukojebca zaiwanił mu broń.
– No przecież zajebać to mało... – wycedził pod nosem. Zobaczył bezpański oręż na ziemi
i już schylił się, by go dobyć.
– Te! Swojej nie masz? Precz z łapami! – ofuknęła go młoda kobieta o żuchwie jak
kowadło. – To przecież twój plan, Dug! Jak mamy się go trzymać, kiedy sam podpierdzielasz
innym broń? Ogarnij się, człowieku, dowódca musi świecić przykładem!
To była Nita, żona Mala. Mal stał obok niej z miną mówiącą: „Widzisz, co muszę znosić na
co dzień?”. Dug skinął głową na przeprosiny. Wcale nie chciał włóczni – o niebo lepiej czuł
się z młotem w garści – ale był dowódcą i chciał pokazać podkomendnym, co mają robić ze
swoimi oszczepami. Może niepotrzebnie, bo z tego, co zaobserwował wokół siebie, podstawy
mieli opanowane. Cofali się równo w zwartym, najeżonym grotami szyku. Dug aż pokręcił
głową, widząc tak zaskakująco sprawnie wykonywany manewr. Nigdy nie dowodził ludźmi,
którzy wypełnialiby bodaj dziesiątą część jego rozkazów. Zadar może i był skurwielem, ale
jego żołnierze wiedzieli, że rozkaz to rozkaz.
– Wszystko dobrze, Mal?
Dug ucieszył się na widok znajomej twarzy, kiedy kilka dni temu wyłuskał go z ciżby jego
stary znajomek, Mal Fletcher. Mal mrugnął do niego.
– Powinniśmy byli zostać w grodzie i stać na straży karczmy, jak mówiłeś. Myślałem, że już
od lat jestem na emeryturze, ale ślubna... – skinął na żonę – była zdania, że Lowie przyda się
nasza pomoc.
Dug schował się za plecami Mala. Bez włóczni tylko by zawadzał.
– Same kłopoty z tą Lową. Kiedyś wpędzi nas wszystkich do grobu.
Dug wiedział, że to tylko takie głupie gadanie, ale głupie gadanie miało jedną pożyteczną
funkcję, mianowicie pomagało się rozluźnić w niełatwych okolicznościach.
– Pewnego dnia? A nie widzisz, co na nas idzie?
Za oddziałem swoich ciężkich rydwanów wypatrzyli lekkie rydwany wroga, gnające
w kierunku północnym, prostopadle do linii frontu. Ariergarda już zakręcała na wschód,
mierząc w odkrytą prawą flankę maiduńczyków. Dug pochwycił okiem jakiś rozbłysk po
lewej.
– No nie – wystękał. – Patrz, dopiero teraz odpaliła pociski i wypaliła z katapult. Jeśli
chciała w ten sposób spowolnić lekkie rydwany, a głowę dam, że właśnie o to chodziło, to
mamy przesrane.
– Oszalała! – wykrzyknął Mal. – Postradała rozum. Wszyscy zginiemy.
Nita chlasnęła go przez ramię płazem miecza.
– Lowa wie, co robi.
– No to dlaczego – odparł Mal – skorzystała z jedynej nietypowej broni, jaką mamy, która
może zaskoczyć wroga i przechylić szalę na naszą korzyść, żeby zbombardować łysą plamę po
Dumnończykach, którzy już dawno zdążyli ruszyć na nas? Trafiła w coś w ogóle? – Wspiął się
na palce, by rzucić okiem ponad głowami żołnierzy. – Tak jak myślałem, w ziemię, gdzie
wroga już nie ma. Wybacz, Nito, ale Lowa nie wie, co robi z tymi katapultami.
Nicie głos uwiązł w gardle. Dug spojrzał na Atlasa, aby zobaczyć, czy widzi, co się stało.
Widział. Dwieście kroków od Duga potężny Afrykańczyk wlazł komuś na ramiona – pewnie
Cardenowi Nancarrowowi, bo ci dwaj byli nierozłączni, a poza tym jeden Carden był
w stanie udźwignąć Atlasa w pełnym rynsztunku. Kuszyta zagwizdał dwa razy przez żelazną
gwizdawkę.
Szyk Maidun przyspieszył, cofał się teraz truchtem po przekątnej, ustępując przed
napierającymi Dumnończykami i oddalając się od środka pola bitwy, ale nie opuszczając
włóczni, przed którymi wciąż czuli respekt rydwannicy. Maiduńczycy zmierzali w kierunku
gęstego zagajnika, który miał osłonić ich flankę przed lekkimi rydwanami i kamieniami z proc.
Ale zważywszy na prędkość rydwanów, nie wyglądało na to, by mieli zdążyć.
Dug dziękował bogom, że los nie rzucił go na prawe skrzydło, które wkrótce pogruchocze
zabójczy grad pocisków. Zresztą co to ma za znaczenie, gdzie los rzucił Duga? Jeśli prawa
flanka nie wytrzyma ataku, Samalur i tak wybije ich wszystkich do nogi.
Nad głową Lowy trzaskały płonące kłęby słomy. Spojrzała ponad polem bitwy, tam, gdzie
zasiadał król Dumnonii. Teraz, gdy jej wycofujące się oddziały oddzielił od nadciągających
szeregów wroga szeroki pas ziemi, widziała go o wiele lepiej. Spoglądał na pole bitwy
z grzbietu konia i ze szczytu kurhanu, tak jak ona, otoczony tą samą gromadą lizusów
i pochlebców co wczoraj. Przez chwilę zdawało jej się, że patrzy prosto na nią, ale zaraz jej
pole widzenia zasnuły kłęby dymu. Dobiegł ją dźwięk gwizdawki Atlasa; trzy sygnały, znak,
by ponownie zwiększyć tempo. Przy tej szybkości trudno będzie żołnierzom utrzymać szyk, co
oznaczało, że coś idzie nie po jej myśli.
Ano tak, pomyślał Dug, widząc, jak pierwsza ława rydwanów wchodzi w zasięg i zasypuje
szeregi Maidun deszczem kamieni z proc. Ci w pierwszych liniach – odpowiedzialni za
trzymanie na dystans ciężkich rydwanów z ostrzami na kołach – nie byli wyposażeni w tarcze.
Wielu z nich padło. Rydwany ruszyły do ataku.
– Teraz? – spytała Wiosna.
– Teraz – zgodziła się Lowa, zakrywając dłonią ucho bliżej dziewczynki.
– Kooonniii!!! – zaskrzeczała Wiosna. Może i nie mogła używać magii, ale tym swoim
krzykiem zdolnym zawstydzić najgłośniejsze trąby też była w stanie wiele zdziałać.
Skryty za niskim wzniesieniem Ragnall na czele oddziału dwustu jeźdźców uzbrojonych
w miecze i łuki usłyszał okrzyk i rozkazał dosiąść koni. Po raz pierwszy od dłuższego czasu
czuł się dzielny, pewny siebie i zdecydowany. Z jego gardła dobył się okrzyk bojowy.
Ściągnął tym na siebie nieprzychylne spojrzenia starszych i rozsądniejszych towarzyszy, ale
nie obchodziło go to. On już pędził naprzód, na samym czele szarży. Lowa dostrzegła
zbliżający się oddział i pognała przodem, a za nią Wiosna. Teraz Lowa jechała na przedzie
z dziewczynką u boku. Irytujące... – pomyślał Ragnall. Choć, po prawdzie, dodało mu to nieco
otuchy. Pierwsze kamienie i strzały wroga rzadko wycelowane są w trzeciego jeźdźca od
frontu. Przed nim płonęły radośnie wystrzelone z katapult bele słomy, zasnuwając dymem
wojska Dumnonii. Lowa popędziła wierzchowca i dała nura w dym, Wiosna zrobiła to samo.
Ragnall również pognał konia do żwawszego cwału, zwierzę usłuchało. Młodzieniec
zaczerpnął głęboko tchu, napiął mięśnie ud i ścisnął miecz w dłoni, po czym wskoczył w dym
za swoją nową królową.
Zatrzymali się, doszedłszy do ściany drzew, ale dla żołnierzy prawej flanki maiduńskiej
armii nie był to koniec kłopotów. Właściwie, uprzytomnił sobie Dug, prychając z irytacją,
moje dopiero się zaczynają. Oddziały daleko na prawym skrzydle zostały – zgodnie z planem –
osłonięte od rydwanników z procami splątaną gęstwą lasu, ale procarze zeskakiwali
z rydwanów i biegli na przełaj do wojowników na ciężkich rydwanach. Ciężka piechota
i procarze nacierali więc w dalszym ciągu na unieruchomione szeregi Maidun. Dug przełknął
ślinę. Było ich całe mnóstwo i wszyscy, jak mu się zdawało, szli prosto na niego.
Z nieba leciał na nich pocisk za pociskiem. Maiduńczycy unieśli tarcze, które wkrótce miały
się przydać w walce na miecze. Sytuacja nie rokowała pomyślnie. Kuszącym wyjściem był
odwrót, ale jeśli szyk się rozsypie i żołnierze zaczną uciekać, spadną na nich rydwany
o zbrojonych kołach i wyrżną wszystkich w pień. Mogę więc, uświadomił sobie, czując
jednocześnie przerażenie i rozczarowanie, zrobić tylko jedno.
Atlas doszedł do tego samego wniosku w tym samym momencie. Wybrzmiało pięć gwizdów
– sygnał do ataku. Dug potrząsnął głową. A więc to już. Co zrobisz? Nic nie zrobisz, pomyślał
z drżeniem. W chwili gdy już sądził, że narastający strach odbierze mu rozum, ten zmienił się
w rozszalałą odwagę. Czuł, jakby rósł mu w trzewiach potwór, rozrastał się i wyrywał z jego
brzucha, poszerzał jego ramiona i rozpalał mu w głowie palenisko kuźni. Jego bitewny szał
czaił się tuż za rogiem, a świadomość ta przepełniała go wstydem, ale i podnieceniem – oto
nadszedł moment, by pożegnać się na jakiś czas z dorzecznym myśleniem.
Dug nałożył sobie tarczę na przedramię, zacisnął palce na młocie bojowym i puścił się
pędem na spotkanie wroga. Grunt rozmazywał mu się pod nogami, lecz Dug pędził jak szalony,
ani myśląc o tym, by wyhamowywać. Bo i po co? Kotłowała się w nim cała moc świata.
Kamienie procarzy świstały mu koło uszu. Pierwsza linia dumnońskich żołnierzy – horda
brodatych chłopów i bab o rozkudłanych czuprynach, spomiędzy których sterczały skierowane
ku Dugowi żelazne klingi i groty i frunęły w jego stronę rozpędzone kamienie – była coraz
bliżej. Wściekły uśmiech wykwitł na ściągniętej twarzy Wojownika, z płuc wyrwał mu się
ekstatyczny okrzyk. Odbił młotem i tarczą wyciągnięte w swoją stronę włócznie. Zamachnął
się bronią, kładąc pokotem troje. Dostrzegł spadający na niego jak żelazny grom miecz,
odgarnął go tarczą i obuchem huknął właściciela w żuchwę.
Mal pokręcił głową, biegnąc w kierunku widniejącej w szyku wroga dziury w kształcie
Duga. Widział ją już wcześniej, ale zawsze zdumiewał go widok starego kompana – który jak
nikt nie lubił się z robotą – zmieniającego się na polu bitwy w rozszalałą kulę furii.
– Zostań za mną! – krzyknął do Nity, odparował pchnięcie włócznią i ciął mieczem po
głowie pierwszego Dumnończyka, który się nawinął.
– Jeszcze, kurwa, czego! – warknęła Nita, przepychając się obok niego, okładając
przeciwników wąskim mieczem i młócąc ich tarczą po głowach.
– To chociaż trzymaj się z dala od Duga! – wrzasnął Mal do jej pleców.
Chamanca zlizała krew z ust. Cała była zbryzgana dumnońską posoką ze swojego krótkiego
wypadu w szeregi wroga, ale wciąż jeszcze było jej mało.
– Nie tak szybko! – krzyknęła na powożącą dziewczynę.
Dumnońska piechota zwolniła szarżę, maiduńskie rydwany znacznie się oddaliły. Chamanca
chciała być gotowa, gdy nawinie jej się jakiś nadgorliwy, szybkonogi Dumnończyk, który
nieopatrznie odłączył się od grupy. Ten tuzin, który położyła, tylko zaostrzył jej apetyt.
Świerzbiły ją zęby, które dawno już nie wgryzły się w żadne gardło. Chyba wieki całe minęły,
odkąd wydusiła z Weylina ostatnie tchnienie, a zanosiło się na to, że za rządów królowej
Lowy popróbuje o wiele mniej krwi niż za Zadara. Nie żeby żywiła antypatię względem
Lowy. Czego tu nie lubić w dzielnej, obalającej królów awanturniczce o boskim ciele, której
krew smakowała jak niebiański nektar i której skóra – co wryło jej się w pamięć na Mearhold
i na arenie w Maidun – była pod palcami jak najgładszy jedwab? Ale Lowa odrzuciła
propozycję Chamanki, by ta zagryzła każdego, kto zechce się sprzeciwić królowej, i postawiła
sprawę jasno: żadnego picia krwi. Chamanca musiała zatem korzystać z każdej nadarzającej
się okazji, by zaspokajać swoją krwiożerczą chuć. Szkoda więc jej było uciekać przed
dziesiątkami tysięcy zgrzanych od biegu Dumnończyków.
Wróg sunął naprzód irytująco regularnym szykiem. Jej rydwan podskakiwał na wybojach,
co dodatkowo psuło jej nastrój. Gdyby to Chamanca dowodziła tą flanką, wydałaby po prostu
rozkaz do ataku, nie przejmując się wyraźnym poleceniem Lowy, by zarządzić odwrót, ani tym,
że to szaleństwo rzucać się na wroga, który ma miażdżącą przewagę liczebną. Niestety, Lowa
nie dość, że powierzyła dowództwo komu innemu, to jeszcze zabroniła pozostałym
rydwannikom wykonywania rozkazów Chamanki. Iberyjka miała więc pod sobą tylko
dziewczynę, która kierowała jej rydwanem. Ofuknęła ją ponownie, po czym odgarnęła jasne
włosy z jej smukłej szyi i przesunęła po niej palcami. Dziewczyna wiedziała, że lepiej nie
reagować. Chamanca oblizała usta.
Z tarczy Duga zostało tylko bezkształtne żelazne umbo w aureoli drzazg. Wciąż jednak
całkiem nieźle prało się nim Dumnończyków po pyskach. Młot Duga śmigał jak szalony,
wżerał się w czaszki i gruchotał gnaty. Jakaś zbłąkana klinga zadzwoniła o jego hełm, aż
poczuł to w zębach. Odwinął się obuchem, kolejny Dumnończyk zwalił się na ziemię. Gdzieś
z boku ktoś wrzasnął, młot trafił go na odlew w twarz i wojownik umilkł. Cichutki głos
wypełzł z głębi umysłu Duga i szepnął, że już niedługo opadnie z sił. Że lada moment popełni
błąd albo trafi na kogoś silniejszego, sprawniejszego, albo po prostu kogoś, komu bardziej niż
jemu dopisze szczęście. Odwaliłeś swoją część roboty, mówił głos. Czas nieco odsapnąć.
Odwal się, warknął w myślach Dug. Zarobiony jestem. Uniknął ciosu mieczem, wpakował
komuś w krocze trzonek młota, aż chrupnęło, a następnie poprawił obuchem w twarz. Brnął
Spis treści Karta tytułowa Spis cyklu Część pierwsza. Brytania, 61 rok przed Chrystusem Część druga. Rzym i Brytania Część trzecia. Brytania, Galia i Iru Część czwarta. Galia i Brytania Nota historyczna Podziękowania Niebawem „Tron z żelaza” tom trzeci trylogii Angusa Watsona O autorze Karta redakcyjna Okładka
Dla Tima
Część pierwsza BRYTANIA, 61 ROK PRZED CHRYSTUSEM
K 1 ROZDZIAŁ rólowa Lowa Flynn, władczyni Maidun, wiedziała, że nie obejdzie się bez walki, gdy tylko ujrzała króla Samalura Twardego, władcę Dumnonii. Właściwie już sam jego przydomek źle wróżył. Podobnie jak to, że wparował na jej ziemie z armią pięciokrotnie liczniejszą od jej własnej. Trudno to nazwać początkiem pięknej przyjaźni. Król, jeszcze chłopiec, spojrzał na nią ze szczytu palisady opuszczonego fortu, który kazał zaadaptować czasowo na swoją kwaterę główną. Siedział na krawędzi bogato rzeźbionego drewnianego tronu. Nie wyglądał na „twardego” i szczerze mówiąc, nie wyglądał nawet jak król: wyglądał na rozpuszczonego szczeniaka, który marnuje czas i siły swoich poddanych na stwarzanie pozorów królewskiego majestatu. Za jego plecami wznosiło się absurdalnie wielkie i rozłożyste oparcie w kształcie muszli, ozdobione misternie rzeźbionymi scenami łowieckimi. Lowie przyszło na myśl, że któryś poddany króla musiał kląć w żywy kamień, targając tu to ustrojstwo całą drogę z Dumnonii. Król majtał patykowatymi kulasami, odzianymi w najlepszej jakości tartanowe spodnie, a jego zdobione bawolim rogiem buty wisiały dobrą stopę nad ziemią. Z pysznej kamizeli z wydrzej skóry wystawały kościste
ramiona o łokciach jak węzły na linach. Nie był wiele starszy od Wiosny, ale poniżej głęboko osadzonych oczu i garbatego nosa już rysował się pełen samozadowolenia uśmieszek, który zwykle pojawiał się na twarzach o wiele starszych mężczyzn. U kobiet zdarzał się rzadko. Niektóre znane Lowie kobiety próbowały go przybierać, chyba próbując oszukać same siebie. Królewskiego tronu strzegli strażnicy o twarzach wykutych z marmuru, wszyscy mieli medaliony z łbem dzika. Władcy towarzyszyła świta złożona z młodych kobiet i mężczyzn. Kobiety spoglądały na Lowę z umiarkowanym zainteresowaniem, a mężczyźni obsypywali króla lizusowskimi uśmiechami, zerkając na nią lekceważąco i wywracając oczami, co miało im zapewne nadać dojrzały wygląd. Lowa westchnęła w duchu. Królowała ledwie od trzech dni, a już miała dosyć. Na spotkanie z Samalurem przyjechała konno, ograniczywszy własną świtę do Cardena Nancarrowa i Atlasa Agryppy, chcąc pokazać władcy, że nie przeraża jej gigantyczna armia naruszająca jej terytorium. Pojęła swój błąd, gdy tylko jej oczy spoczęły na Samalurze. Dla tych snobów musiała wyglądać jak byle obdartus, z którym się nie negocjuje, a któremu się rozkazuje. Stała u stóp palisady, król Dumnonii zaś spoglądał na nią ze szczytu. Również w ten sposób plasowała się pod nim, co jeszcze pogarszało sytuację. Może powinna była pomyśleć o jakiejś platformie na kółkach? Albo o większym koniu? Nie spodziewała się zbyt wiele po swojej misji dyplomatycznej i wszystko wskazywało na to, że słusznie nie robiła sobie nadziei. – Nie szukam z tobą zwady, Samalurze – odezwała się. – Wręcz przeciwnie. Nasze plemiona wiele mogą zyskać, jednocząc się przeciw Rzymianom. – Rzymianom? – Miał wysoki i nieprzyjemnie butny głos. – Wiesz, gdzie jest teraz najbliższy Rzymianin? W Iberii. Może powinniśmy się zjednoczyć przeciw rybom w oceanie. Do nich mamy o wiele bliżej! Samalur rozchichotał się jak młodziak, którym był, po czym spojrzał po dworzanach, którzy posłusznie również się roześmiali. Jego Wojownicy uśmiechnęli się jak ludzie, którym kazano się śmiać, ale którym daleko do rozbawienia. Poza jednym. Główny doradca Bruxon, jedyny poplecznik Samalura, który został im przedstawiony, utkwił ponury wzrok w murawie. Był mniej więcej równolatkiem Duga, nosił barwione na czarno wełniane ubranie, miał gładko ogoloną twarz i zafarbowane na czarno włosy związane w koński ogon. Był tak śmiertelnie poważny, że aż śmieszny. Czyżby aż tak pogardzał swoim suwerenem? Kto wie, może okazać się użyteczny, gdyby zechciała przekabacić króla na swoją stronę, albo nawet pozbawić go tronu. – I nie myśl sobie – podjął król – że Bruxon pomoże ci tylko dlatego, że ma minę, jakby wypił końskie szczyny! – Samalur zaniósł się śmiechem. Zauważył, że Lowa przygląda się Bruxonowi, i szybko dodał dwa do dwóch. Niechętnie przyznała, że zaimponowała jej spostrzegawczość chłopaka. – On zawsze tak wygląda. Ale jest wobec mnie lojalny. Wszak to Bruxon wpadł na pomysł, żebym zabił tatę i sam został królem! Próbował mnie przekonać, że sam to wymyśliłem, ale ja nie jestem w ciemię bity. No nie, Bruxon? – Doradca skinął z rezygnacją. – Jestem więc o wiele za mądry, by wierzyć w to bajdurzenie druidów
o najeździe Rzymian. Gadają pierdoły, byle tylko sprawiać wrażenie ważnych. Oto, dlaczego nie mam w swojej świcie ani jednego druida. A druidów ojca pozabijałem. A wiesz, co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze? W kółko paplają, że widzą przyszłość, ale jakoś nie zobaczyli moich żołnierzy! – Tłumek Samalura wybuchł śmiechem. – Na co komu druidzi, skoro i bez nich można rozmawiać z bogami? Ja rozmawiam. Choć ja sam jestem po części bogiem, więc to pewnie wiele ułatwia... Gdyby nie to, że niebawem wybiję was wszystkich do nogi i zawładnę waszymi ziemiami, doradzałbym, byś pozbyła się wszystkich swoich druidów. Zrobimy tak: najpierw zabiję ciebie, potem zmiotę z powierzchni ziemi twoją armię, a następnie pozabijam dla ciebie wszystkich twoich druidów. Co ty na to? Lowa zacisnęła pięści. – Jeszcze niedawno zgodziłabym się z tobą w kwestii druidów, Samalurze, ale zdążyłam zmienić zdanie. Znam bowiem przynajmniej jedną druidkę, która widzi zmierzającą ku nam potężną rzymską armię, jak my widzimy zasnuwające niebo deszczowe chmury i czujemy niesiony wiatrem zapach nawałnicy. Byłam świadkiem jej nadzwyczajnych czynów i moja wiara w jej słowa jest niezachwiana. – Bujać to ja, Lowo. – Samalurze, jeśli nasze armie zewrą się w boju, zginą tysiące. Niezależnie od tego, kto zwycięży, a kto przegra, obie armie znacznie osłabną i staną się bardziej podatne na atak. Nie tylko atak Rzymian – również Murkan i każdego, komu tylko zamarzy się bitwa. – To się poddaj. – Samalur wykrzywił usta w uśmieszku. – Moje warunki już znasz. Lowa pomyślała, że nawet gdyby były korzystne, prędzej sczezłaby, niż ugięła się przed tym aroganckim gówniarzem. – Może i jest was więcej, Samalurze, ale to my przewyższamy was doświadczeniem i umiejętnościami. Dorwiemy się do miękkiego podbrzusza twojej armii i wypatroszymy ją, jak wilki patroszą powalonego jelenia. – A weźcie sobie miękkie podbrzusze. I tak sporo zostanie. Nasze zwycięstwo jest przesądzone. – Nawet jeśli, to cena za nie będzie bardzo wysoka. Twój lud zostanie osłabiony na pokolenia. – Po to są armie, żeby walczyły. A moja armia jest potężna. Zamierzam ją wykorzystać, jak uznam za stosowne, i nikt mnie nie powstrzyma. Zwłaszcza ty. Co ty jesteś, moja matka? Nie możesz nią być, bo tak się składa, że ją również zabiłem. Dłoń Lowy powędrowała do rękojeści łuku. – Lowa – odezwał się szeptem Atlas – nie możemy... Lowa uciszyła go gestem. – A zatem: wojna, Samalurze. Stoczę bitwę z twoją armią, a ciebie zabiję własnymi rękami. Zaczekaj tutaj, a wrócimy, nim się ściemni. Gdy Lowa zawróciła konia, rechot Dumnończyków sprawił, że oblała się rumieńcem. Wtłoczyła żelazne pięty butów w końskie boki i ruszyła galopem przed siebie. – Lowa! – zawołał za nią Atlas, przekrzykując tętent. – Musimy wrócić i ułożyć się jakoś
z Samalurem. Jest ich zbyt wielu. Musimy dojść do porozumienia. Jeszcze nie jest za późno... – A właśnie że jest. Zwołaj radę, gdy tylko wrócimy do zamku. Musimy opracować strategię.
N 2 ROZDZIAŁ ie mogę – powiedziała Wiosna i pokręciła głową, a potem podniosła wzrok. Lowa wyglądała na rozwścieczoną. Wiosna nie pamiętała, by ktokolwiek mierzył ją tak gniewnym spojrzeniem. No, może poza jej ojcem, królem Zadarem. To niepodobne do Lowy, tak się złościć. A więc władza naprawdę zmienia ludzi. I to nie na lepsze. – Wiosno, cokolwiek zrobiłaś na arenie mnie i Dugowi, musisz zrobić to raz jeszcze – nam i tylu wojownikom Maidun, ilu tylko zdołasz objąć swoim zaklęciem. Tylko wtedy zdołamy pokonać Dumnończyków. – Lowo, nie, ja nie mogę. Wiosna utkwiła wzrok w procy, którą miętosiła w dłoniach. Poszła do lasu pod pretekstem polowania, ale tak naprawdę chciała pobyć chwilę sama. Kiedy pojęła, że potrafi władać magią, poczuła ekscytację, a potem zamęt i w końcu smutek. A kiedy zorientowała się, że magia opuściła ją wraz ze śmiercią ojca, smutek przerodził się w rozpacz. Zapragnęła zostawić za sobą zgiełk Maidun i powłóczyć się po lesie, aby przejaśniło jej się w głowie. Jak dotąd wcale się nie przejaśniło. Ponadto znalazła ją Lowa, choć była pewna, że nie
zostawiła za sobą śladów. – Spróbujesz – powiedziała nowa królowa Maidun. – To nie zabawa. Dumnończycy mają nad nami miażdżącą przewagę. Jest wielce możliwe, że wszystkich nas pozabijają, łącznie z Dugiem. Czy tego chcesz? Nie wiem, jaką mocą władasz ani skąd ją czerpiesz, ale wiem, że władasz. Musisz ją wykorzystać, by nam pomóc. Wiosna najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Gdyby wciąż potrafiła czarować, wyczarowałaby wyspę gdzieś daleko i zamieszkała na niej z Dugiem i może jeszcze z kilkoma osobami, ale z całą pewnością nie byłoby wśród nich nikogo, kto wciągałby ją do bitwy. – A Drustan nie może pomóc? – zapytała w końcu. – Zrobi, co w jego mocy, ale twierdzi, że w porównaniu z tobą nie może prawie nic. – Ja bardzo chciałabym pomóc, ale nie mogę. Nie mam pojęcia, jak dodałam sił tobie i Dugowi – ot, dodałam i już. Tak samo było tamtej nocy, gdy wzięłam ubranie Chamanki. Po prostu wiedziałam, że powinnam je wziąć. Wiedziałam, że dotykiem sprawię, że skóra stwardnieje i że uchroni cię od ran. I wiedziałam, że muszę podrzucić ubranie do twojej celi. Ale nie wiem skąd. Wiem za to, że nie mogę użyć magii przeciw Dumnończykom. To tak pewne jak to, że nie zdołam wypić całej wody w morzu. Nie ma nawet sensu próbować, po prostu się nie da. – Łzy napłynęły jej do oczu. – Ale przecież na arenie... – Wiem! Przepraszam! Usta Lowy zwęziły się do cienkiej białej kreski. Przez chwilę Wiosna myślała, że Lowa ją uderzy. – A zatem wtedy, gdy – z braku lepszego słowa – włożyłaś magię w ubranie Chamanki, uniemożliwiając ostrzu na kole rydwanu przecięcie mnie na pół, użyłaś magii po raz pierwszy? – Nie wiem, czy to była magia, czy coś innego. – Ale czy to był pierwszy raz? – A gdzie tam. Robiłam to wiele razy. Na przykład kiedy poznałam Duga, a on chciał mnie zabić. Musiałam zrobić tak, żeby zmienił zdanie, ale zanim to nastąpiło, Ulpius chciał dźgnąć mnie nożem, musiałam więc obudzić Duga, wchodząc w jego sen i rozpraszając go. Czasem po prostu coś wiem. Tak jak wiem to, że nadchodzą Rzymianie, i tak jak wiedziałam, zanim cię poznałam, że Weylinowi będzie potrzebny wóz i że uratuję ciebie i Duga, jeśli jakiś skombinuję. Czasem udaje mi się coś zrobić – jak wtedy, gdy pies Ogra rzucił się na mnie, a ja zatrzymałam mu serce. Czasem udaje mi się sprawić, by ktoś coś zrozumiał – jak wtedy, gdy nauczyłam dziewczynki w Kanawan strzelać z proc. Albo wtedy na Mearhold, kiedy udało mi się sprawić, że ludzie zakochali... – Wiosna pokraśniała i przypomniała sobie, że przecież Lowa nie może się o tym dowiedzieć – zakopali broń, a potem zapomnieli gdzie. Kiedyś taki jeden chłopak... – Chwila. – Lowa ujęła podbródek Wiosny i zajrzała jej głęboko w oczy. – Nie to chciałaś powiedzieć. – Wiosna targnęła głową, żeby się wyrwać, ale Lowa zacisnęła palce i pochyliła się nad nią. Dziewczynka czuła, jak wwierca się w nią wzrokiem do samego mózgu. – Czyżbyś
coś pominęła? – wyrzekła powoli królowa Maidun. – Nie. – Nie? – Nie. – Na Mearhold zrobiłaś coś za pomocą magii, ale nie chcesz mi powiedzieć co. – Wiosna szamotała się w jej uścisku, ale palce Lowy były jak z żelaza. – A właśnie że nie! – upierała się. Dłoń Lowy ściskała jej wargi, brzmiała więc jak ktoś, komu przepołowiono język nożycami kłamców. – Co niby miałabym zrobić? Na wyspie Mearhold czarami zmusiła Lowę, by przestała kochać Duga. Wtedy wydawało się jej, że to rozsądny pomysł. Wiośnie i Dugowi było razem dobrze, zanim napatoczyła się Lowa. Gdyby jej nie poznał, nie zagryzłoby go prawie na śmierć tamto potworne zwierzę, nie wspominając już o tym, że i Wiosny nie przebiłby włócznią i nie porwał ten szubrawiec Ogr. A kto wie jakie jeszcze nieszczęścia ściągnie na nich jasnowłosa łuczniczka? Celem Wiosny było więc ocalić Duga oraz siebie przy okazji, ponieważ chciała mieć Duga na wyłączność. Jednak Wiosna pojęła swój błąd, gdy zobaczyła, jaką przykrość wyrządziła zarówno Dugowi, jak i Lowie. Wychodziła z siebie, by odczynić czar – czy cokolwiek to było – ale nie wiedziała, czy jej się udało. A teraz, gdy magia ją opuściła, nie mogła już nic zrobić. Zresztą nawet gdyby wróciła, Wiosna poprzysięgła solennie nigdy już nie mieszać czarami w ludzkich sercach. Dostała nauczkę. Mogłaby wyjawić Lowie, co zrobiła na Mearhold, ale nic by na tym nie zyskała, a wiele mogła stracić. Odwzajemniła spojrzenie Lowy i powiedziała tak dobitnie i poważnie, jak tylko mogła przez zaciśnięte usta: – Nie posłużyłam się magią na Mearhold. Lowa rozluźniła palce, ale wciąż przewiercała ją spojrzeniem. Te natarczywe oczy przerażały dziewczynkę; musiała się oprzeć pokusie powiedzenia prawdy, byle tylko przestały wtapiać się w nią jak rozżarzone szczypce. – Dość już o tym – stwierdziła wreszcie łuczniczka. – Mam bitwę do stoczenia. – Ja też będę walczyć. Zrobię, co tylko będę w stanie. Strzelam z procy jak mało kto! Ale nie będę mogła czarować. Spróbuję, naprawdę, ale wiem, że nic z tego nie wyjdzie. – Rób, co chcesz. Z tymi słowy Lowa ruszyła z powrotem do zamku, a Wiosna mogła tylko odprowadzić ją wzrokiem. Poszła do lasu, by zebrać myśli i odpocząć, a nigdy jeszcze nie było jej ze sobą tak źle.
D 3 ROZDZIAŁ ug zmarszczył się na widok nieprzeliczonych zastępów dumnońskiej armii pokrywających przestwór trawiastej równiny Sarum od południa na zachód. Jego wzrok przesunął się po pierwszej linii gotujących się do boju żołnierzy, spoczął na ryjących kopytami grunt rumakach konnicy i poskrzypujących rydwanach o kołach z zatkniętymi ostrzami. Niektórzy spośród kudłatych mężczyzn i kobiet miotali w ich stronę przekleństwa, ale większość po prostu czekała na sygnał do ataku, tak jak Dug. Kiedy już Dumnonia przypuści atak, będzie mnóstwo czasu na wrzaski. Jeśli w ogóle przypuści. Duga nie wtajemniczono we wszystkie szczegóły bitewnej strategii; wiedział tylko, że on i setka ludzi, którymi dowodził, mieli czekać na szturm przeciwnika. Spojrzał w dół i zobaczył, że kostki ma białe od ściskania młota. Rozluźnił uścisk, wziął głęboki oddech, a potem powoli wypuścił powietrze. Był chłodny, suchy, letni dzień; niebo było białe od chmur. I dobrze, pomyślał, bo źle się walczy w słońcu. Ale jak to się stało, że w ogóle bierze udział w bitwie? Mógł przecież iść dalej wiodącą z Maidun ścieżką, mógłby teraz przewracać się na drugi bok w karczmie w którymś z mijanych
po drodze miasteczek, Bladonfort, dajmy na to, by w chłodzie murów leczyć kaca, a następnego dnia nająć się gdzieś do roboty. Tymczasem wrócił do Maidun, zerwał się skoro świt wraz z resztą nerwowych straceńców, a teraz formował szyk przed kolejną bitwą. A dlaczego, do stu tysięcy borsuczych bobków? Ano dlatego, przyznał sam przed sobą, pokornie kiwnąwszy głową, żeś jest idiotą, chcącym za wszelką cenę zaimponować Lowie, która nie wie nawet, żeś uciekł tamtej nocy z Maidun i żeś później wrócił, bo jest zbyt zajęta królowaniem, by ją to w ogóle obeszło. Ludzie gadali, że Dumnończyków jest dobre sto tysięcy, mężczyzn i kobiet. Dug był pewien, że to bujda. Krzykacz wrzasnął, co mu ślina na język przyniosła, i wszyscy z miejsca dali mu wiarę. Ludzie mieli skłonność do przesady, jeśli chodziło o liczebność wrogich armii, a przecież wiadomo, że nikt nie pójdzie do obozu wroga i nie poprosi, by stał spokojnie i dał się policzyć. Wiadomo było jedno – tam na dole czekało na sygnał do ataku mrowie krwiożerczych skurwieli i nie trzeba było patrzeć dwa razy, aby wiedzieć ponad wszelką wątpliwość, że jest ich w cholerę więcej niż maiduńczyków. A więc zanosi się na to, przyszło mu do głowy, że rządy królowej Lowy skończą się, zanim się na dobre rozpoczną. Patrzcie państwo, jak to się czasem plecie w życiu. Gdyby Lowa poczekała niespełna miesiąc, Dumnończycy spuściliby łomot wciąż panującemu w Maidun Zadarowi zamiast niej, wywierając pomstę za jej zabitą siostrę i przyjaciółki. Ale teraz to Lowa stała na czele armii obalonego tyrana, do której sama niegdyś należała, i prowadziła ją do boju z wojskiem, do którego sama by się zaciągnęła, gdyby tylko wiedziała, że ruszy ono na zamek, którego próbuje teraz bronić. Życie, pomyślał Dug, jest jak lawina, która schodzi pod górę. Za to wynik bitwy jest łatwy do przewidzenia, nawet nie biorąc pod uwagę miażdżącej przewagi wroga. A to dlatego, że już podczas przygotowań Lowa popełniła kilka karygodnych błędów, które – jak świat długi i szeroki – popełniają niedoświadczeni władcy. Szyk wrogiej armii rozpękł się i naprzód wyjechał oddział rydwanów. Czyżby już się zaczęło? Maiduńczycy natychmiast stężeli; atmosferę w szeregach można było kroić nożem, ale rydwany zatoczyły tylko koło, by woźnice i towarzyszący im żołnierze mogli wypiąć na nich obnażone zadki i zaraz potem wrócić do szeregu. Co to ja...? – pomyślał Dug. Ach tak, rozmyślałem o tym, że powinienem był się pojawić na naradzie wojennej i wyjaśnić, dlaczego ta ich strategia jest gówno warta, ale nie zrobiłem tego, bo nie zniósłbym widoku Lowy u boku tego zadrzykiecki Ragnalla. Albo Drustan, Carden i Atlas radzili po pijaku, albo Lowa puściła ich rady mimo uszu, pomyślał. Nie chciało mu się wierzyć, by tak rozgarnięci doradcy obmyślili tak bzdurną taktykę na trzeźwo. Przede wszystkim rzucały mu się w oczy trzy poważne błędy. Jeśli podejmowało się walkę z liczniejszym przeciwnikiem, należało zrobić to w jakimś miejscu, gdzie liczebność nie zda mu się na wiele: na przykład w dolinie albo przewężeniu między dwoma skałami. Zamiast tego Lowa zdecydowała, że bitwa odbędzie się na otwartej równinie, gdzie Samalur raz-dwa otoczy ich z obu flanek, a wtedy każdy z żołnierzy Lowy będzie się musiał bronić przed dziesięcioma wrogami naraz. Kolejna reguła głosiła, że należy w miarę możliwości zadbać o element zaskoczenia.
Uderzyć we wroga tam, gdzie się nie spodziewa. Tymczasem, podczas gdy Dumnonia od trzech dni stacjonowała w tym samym miejscu, Lowa ogłosiła, że bitwa rozegra się tutaj. Pomysł godny byle wioskowego głupka, tak przewidywalny, że Dug prawie plasnął się dłonią w czoło. Trzecim i największym błędem było samo przystąpienie do bitwy. Tak liczna armia zdoła wyżywić się na terenie wroga góra kilka dni, a więc Lowa mogła po prostu zaszyć się ze swoimi ludźmi w niezdobytej twierdzy Maidun, zamknąć wrota na cztery spusty i czekać. Rychło Dumnończycy zrezygnowaliby z oblężenia i poszli się naprzykrzać komu innemu. W jednej kwestii postąpiła dobrze, to jest powiedziała dumnońskiemu królowi, że bitwa odbędzie się minionej nocy. Przy odrobinie szczęścia król nie pozwolił swojej armii zmrużyć oka w oczekiwaniu na maiduńczyków, oni zaś spali całą noc i obudzili się w pełni sił. Możliwe, pomyślał Dug, że nie wiem wszystkiego. Może plan miał jakieś drugie dno? Starczy tego rozmyślania, uciął. Ja tu tylko wykonuję rozkazy, wydaję rozkazy i się biję. U jego stóp leżały dwie długie włócznie i wielka, masywna tarcza. Przyniesiono je żołnierzom ukradkiem, kiedy szyk był już gotów, tak aby wróg nic nie zauważył. To było całkiem cwane zagranie. Niech rydwany spróbują szarży, a bardzo się zdziwią. A skoro ktoś pomyślał o tym, to może opracowana przez Lowę taktyka nie jest tak dziurawa, jak mu się wydaje? Kolejną dobrą rzeczą było to, że wiało ze wschodu, to jest w plecy maiduńczykom, a nie z południowego zachodu, jak zwykle w tej części lądu. Łut szczęścia, pomyślał. Ich pociski będą frunąć z wiatrem, a pociski wroga pod wiatr. Choć wiatr to duże słowo, ledwie bryza, no i przecież to nie zasługa Lowy, że wiatr wieje na ich korzyść. Strumień myśli Duga przerwała charcząca kakofonia brązowych trąb o klekoczących drewnianych ustnikach. Jazgot podniósł się z szeregów wroga, lecz za chwilę odpowiedziały mu trąby Maidun. Pierwsza linia Dumnończyków drgnęła, a później potoczyła się wolno naprzód. No to jedziem. Dug poczuł, że żołądek wywinął mu kozła. A potem poprosił Machę, boginię wojny, aby niezależnie od wyniku bitwy nie pozwoliła mu na koniec zwalić się w portki. Jeśli już musi trafić dzisiaj do Zaświatów, to przynajmniej nie jako osraniec. – Uwaga! – wrzasnął, rozglądając się po mężczyznach i kobietach w swoim oddziale, a potem dorzucił, by rozstawili się na szerokość ramienia. Raczej po to, żeby po prostu coś powiedzieć, bo szyk stał w rozsypce od samego początku. Podkomendni podchwycili jego spojrzenie i skinęli twierdząco; niektórzy mieli szeroko rozwarte oczy i rozdziawione ze strachu usta, na twarzach innych malowała się powaga i skupienie, jeszcze innym wzrok latał dziko na wszystkie strony, a w kącikach wykrzywionych ust pojawiła się piana. Pancerz większości z nich stanowiły proste skórznie, ledwie kilkoro miało żelazne hełmy, jak Dug. Uzbrojeni byli przeważnie w ciężkie miecze i włócznie na grubych drzewcach. Tylko Dug miał w garści młot. Teutatesowi dzięki, względnie niewielu wyglądało, jakby miało dać nogę, zanim szyki się zewrą. Brał udział w co najmniej kilku bitwach, w których byłby wdzięczny choć za tyle. Przeniósł wzrok na postępującą ścianę Dumnończyków i zauważył, że pomiędzy
dwoma armiami krąży wielka ważka, jakby był to dzień jak co dzień. Ze szczytu jednego z kurhanów, którymi niczym olbrzymimi skamieniałymi ślimakami upstrzona była równina Sarum, Lowa obserwowała z końskiego grzbietu przebieg bitwy. Widziała, jak dumnońskie rydwany próbują zajechać jej armię z prawej flanki. Kazała Atlasowi umiejscowić się z oddziałem piechoty po prawej stronie, aby zwabić tam ciężkie rydwany Samalura. Młody król połknął haczyk. Samalur, dowodzący o wiele większymi siłami, postąpił słusznie, dopasowując swoją formację do formacji Maidun, to jest puszczając ciężkie rydwany lewą stroną, a piechotę prawą, zaś lekkie rydwany i konnicę zachowując w rezerwie, tak by zdążyły wbić się klinem, gdziekolwiek okażą się potrzebne. Dumnończycy wiedzą doskonale, że jak się ma tak wielką przewagę, nie ma sensu silić się na zaawansowane taktyczne zagrania i że wystarczy standardowa strategia: piechota na rydwany, rydwany na piechotę. Lowa przypomniała sobie, że Dug dowodzi oddziałem po prawej, w który lada moment wbiją się tysiące rozpędzonych rydwanów z ciężkozbrojnymi, rozszalałymi Dumnończykami. Atlas powiadomił ją, że Dug powrócił do Maidun i że zaoferował swoją pomoc w nadchodzącej bitwie. Zabolało ją, gdy po powrocie nie przyszedł się z nią zobaczyć, choć z drugiej strony nie tak dawno temu obudziła go niechcący, kochając się z Ragnallem po drugiej stronie ogniska. Nie wiedziałaby nawet, od czego zacząć przeprosiny. Wypędziła go więc ze swoich myśli. Nie czas teraz na dziecinne miłostki. A skoro już jesteśmy przy dzieciach... Szlag ją trafiał, ilekroć przypomniała sobie, że nie może już liczyć na czary Wiosny. Gdyby tylko dziewczynka mogła natchnąć ją tymi samymi siłami co wtedy na arenie, w trakcie walki z Dordem i Chamancą, sama jedna rozniosłaby całą dumnońską armię. Lowa wiedziała, że Wiosna mówiła prawdę, kiedy zarzekała się, że nie umie już czarować. Z Wiosny była kiepska kłamczucha. Królowa była natomiast pewna, że mała kręci odnośnie do czarowania na Mearhold. Coś mi się zdaje, myślała, że dokładnie wiem, co za numer nam wykręciła ta zazdrosna szczeniara. Jeśli przeżyją dzisiejszy dzień, będzie miała z Wiosną do pogadania. Na razie znalazła dziewczynce inne zajęcie. Drustan wspomógł nieco Lowę czarami; złożył bogom w ofierze wołu i zmienił kierunek wiatru tak, by wiał maiduńczykom w plecy. Niewiele, ale zawsze coś. Druid utrzymywał, że nawet najbardziej wprawni czarodzieje mogą zaczerpnąć tylko pewną ilość boskiej mocy. Lowa spytała więc, czy ma pod ręką innego czarodzieja. Zaprzeczył, ale powiedział też, że bogowie wyjawili mu, iż niebawem odnajdzie młodą osobę zdolną posługiwać się magią, kogoś, komu nikt nie dorówna w sztuce magicznej. Drustan do niedawna był pewien, że chodzi o Ragnalla; podstępem sprawił, iż młodzieniec uwierzył, że to on rozpalił ogień mocą swojego umysłu, aby w ten sposób wyciągnąć z niego ukrytą moc, ale teraz wiedział już, że to nie Ragnall jest wybrańcem bogów. Ową młodą osobą z wizji Drustana była Wiosna. Ale Wiosna utraciła zdolność posługiwania się magią. Lowa zastanawiała się, czy może bogowie opuścili ją, ponieważ maiduńczycy lada moment zostaną unicestwieni przez Dumnończyków,
a bogowie nie znoszą pomagać przegranym. Istniał tylko jeden sposób, by się o tym przekonać. Uniosła rękę i opuściła ją. W niebo wzbił się grzmot trąb i rogów. Lewe skrzydło jej armii, masa ciężkich rydwanów, drgnęło i ruszyło na spotkanie dumnońskiej piechoty. Na złożone z piechurów prawe skrzydło sunęły wrogie rydwany, z których wystrzeliło w niebo mrowie oszczepów. Wtedy maiduńskie szeregi obsypały się wykwitem tarcz, a z gardeł Dumnończyków dobył się okrzyk rozczarowania, gdy ich pociski niespodziewanie rozprysły się, nie wyrządzając wrogom krzywdy. Nie przerwali jednak szarży i dalej parli przed siebie z uniesionymi mieczami i wśród świstu kołowych ostrzy. W ostatnim momencie na całej długości prawej flanki maiduńczyków podniosły się na sztorc włócznie, niczym sierść na karku dzikiego kota. Linia rydwanów zafalowała, gdy woźnice poczęli w panice ściągać cugle, ale było już za późno i rydwany wraz z końmi i żołnierzami nadziały się na osadzone twardo oszczepy. Uderzenie serca później rozległ się trzask tysięcy drzewc pękających pod naporem wroga, a zaraz potem zdziczały wrzask i wizg Danu jedna wie ilu koni i żołnierzy, którym żelazne groty wdarły się w brzuchy, kończyny i twarze. Lowa pomyślała o własnych żołnierzach, skulonych za zasłoną tarcz, gdy wszędzie wokoło waliła się na ziemię skłębiona masa ludzi, wierzchowców, żelaza i drewna. Na całej długości linii Maidun końskie kopyta miażdżyły czaszki, a dyszle rydwanów łamały się w drzazgi. Ludzie posłani przez nią do walki nadziewali się na nie jak na rożen. Ale to było nieuniknione. Modliła się, by zginęło ich jak najmniej i by wśród zabitych nie było Duga. Maiduńczycy wytrzymali pierwsze starcie. Dumnońska szarża rozbiła się o niewzruszony szyk jak morska fala o skały, a wał trupów i strzaskanych rydwanów skutecznie osłaniał linię przed napływem kolejnych. Po swojej lewej Lowa widziała, jak rydwany Maidun zatrzymują się dobre dwadzieścia kroków od linii wroga. Tak jak powinny były uczynić pojazdy Dumnończyków, pomyślała nie bez satysfakcji. Maiduńczycy zasypali oddziały nieprzyjaciela deszczem włóczni, które załomotały niegroźnie o tysiące dumnońskich tarcz. Wróg wydał z siebie triumfalny okrzyk i ruszył do ataku. Maiduńczycy odczekali moment, by za chwilę niespodziewanie wypuścić drugą salwę oszczepów. Ta przyniosła już wymierne korzyści, podobnie jak trzecia, czwarta i piąta; grunt zasłał się trupami, a linia wroga rozpłynęła w bezładzie. Niektórzy żołnierze nieprzyjaciela cofnęli się po tarcze, inni rzucili się na rydwany. Aż na swoim kurhanie słyszała wywrzaskiwane w panice przez dowódców sprzeczne rozkazy. Od stuleci, jak Brytania długa i szeroka, szło się do bitwy z jednym oszczepem na rydwan, którym ciskało się tylko w początkowej fazie bitwy. Następnie należało zeskoczyć z rydwanu i przystąpić do tradycyjnej rąbaniny w zwarciu, gdzie szła w ruch wszelkiego sortu broń ręczna: miecze, topory, młoty i tak dalej. Niełatwo było Lowie przekonać rydwanników, ale w końcu udało jej się wymóc na nich odejście od tradycji i zabranie po pięć oszczepów na głowę. Żywiła nadzieję, że jeśli przeżyją bitwę, z większą ochotą przystaną na inne pomysły, z którymi nosiła się już od jakiegoś czasu. Po jej prawej ręce piechota porzuciła oszczepy i puściła się naprzód, by wykończyć powalonych rydwanników. Dumnończycy pojęli już, że
ich linia przestała istnieć i że ich jedyną szansą jest rzucić się w wir walki. Jednak kiedy pomknęli w stronę maiduńczyków, ci cofnęli się na długość wyciągniętych nie wiadomo skąd zapasowych włóczni i trzymali ich na dystans, przesuwając się do tyłu i w bok, z dala od Lowy i centralnej części armii. Dumnońskie rydwany nie ustawały w natarciu, ale żołnierze i woźnice dobrze pamiętali, co się stało z pierwszą linią, wstrzymywali się więc od walki na całego i unikali oszczepów jak ognia. W środkowej części armii Dumnonii zajazgotała trąba; oddział lekkich rydwanów oderwał się od korpusu wojsk i ruszył łukiem przed siebie, aby wyminąć prawe skrzydło Maidun i zaatakować piechotę. Lowa przygryzła wargi. Wiedziała, że Samalur prędzej czy później zdecyduje się na ten manewr, ale miała nadzieję, że jednak później niż prędzej. Jeśli dumnońskie rydwany zajadą prawą flankę od tyłu, Samalur pokrzyżuje jej plany i z Maidun nie zostanie kamień na kamieniu. Losy bitwy wisiały na włosku... Rydwannikom skończyły się oszczepy. Śmierć poniosły setki dumnońskich żołnierzy, wielu innych utraciło zdolność do walki, ale wszyscy oni stanowili zaledwie ułamek sił wroga i końca bitwy nie było jeszcze widać. Ten sam sygnał, który posłał lekkie rydwany Dumnonii łukiem w stronę jej lewej flanki, pchnął też wielotysięczną masę zbrojnej w tarcze i ciężkie żelazne miecze maiduńskiej piechoty na prawe skrzydło dumnońskiej armii. Rydwannicy, idąc w ślad piechoty, odskoczyli na obrzeża pola bitwy, jednocześnie je rozszerzając, by stamtąd śledzić rozwój wydarzeń. Jeden maiduński rydwan zwolnił i stanął pomiędzy dwoma armiami. Zeskoczyła z niego niewysoka wojowniczka z mieczem w jednej i cepem bojowym w drugiej dłoni. Nawet pomimo znacznej odległości Lowa natychmiast rozpoznała Iberyjkę Chamancę, byłą przyboczną Zadara, kobietę, która pokonała ją na Mearhold i zrobiłaby to ponownie na arenie Maidun, gdyby nie magia Wiosny. Najszybsi z dumnońskiej piechoty dobiegli już do samotnej postaci. Błyskawiczny, rozmazany w pędzie ruch i Dumnończycy padli na ziemię u stóp roztańczonej Iberyjki. Ale zaraz za nimi szarżowali kolejni. Chamanca dała susa w kierunku rydwanu, ale było już za późno. Zbita chmara dumnońskiej piechoty pochłonęła konia, rydwan, woźnicę i Wojowniczkę. Lowa zachmurzyła się, a potem szeroko uśmiechnęła, gdy rydwan wygrażającej przeciwnikom Iberyjki wyprysnął ze zbitej masy piechurów. Królowa Lowa obejrzała się przez ramię na siedzącą w siodle Wiosnę i skinęła głową. Dziewczynka wydała z siebie przenikliwy krzyk. – Ooogniaaa!!! – wrzasnęła głośniej niż najgłośniejsza trąba czy gwizdawka. Wówczas na całej szerokości szyku za plecami królowej rozbłysły płomienie. Stacjonujący tam mężczyźni i kobiety przytknęli pochodnie do ciasnych kłębów słomy w łopatach szeregu katapult. Dug rozejrzał się i pokręcił głową z niedowierzaniem. Ktoś mu podpierdolił włócznię. „Pamiętajcie, gdzie zostawiliście zapasową włócznię, a zanim zrobicie z niej użytek, upewnijcie się, że to na pewno wasza”. Powtarzał im to do znudzenia. A teraz jakiś borsukojebca zaiwanił mu broń.
– No przecież zajebać to mało... – wycedził pod nosem. Zobaczył bezpański oręż na ziemi i już schylił się, by go dobyć. – Te! Swojej nie masz? Precz z łapami! – ofuknęła go młoda kobieta o żuchwie jak kowadło. – To przecież twój plan, Dug! Jak mamy się go trzymać, kiedy sam podpierdzielasz innym broń? Ogarnij się, człowieku, dowódca musi świecić przykładem! To była Nita, żona Mala. Mal stał obok niej z miną mówiącą: „Widzisz, co muszę znosić na co dzień?”. Dug skinął głową na przeprosiny. Wcale nie chciał włóczni – o niebo lepiej czuł się z młotem w garści – ale był dowódcą i chciał pokazać podkomendnym, co mają robić ze swoimi oszczepami. Może niepotrzebnie, bo z tego, co zaobserwował wokół siebie, podstawy mieli opanowane. Cofali się równo w zwartym, najeżonym grotami szyku. Dug aż pokręcił głową, widząc tak zaskakująco sprawnie wykonywany manewr. Nigdy nie dowodził ludźmi, którzy wypełnialiby bodaj dziesiątą część jego rozkazów. Zadar może i był skurwielem, ale jego żołnierze wiedzieli, że rozkaz to rozkaz. – Wszystko dobrze, Mal? Dug ucieszył się na widok znajomej twarzy, kiedy kilka dni temu wyłuskał go z ciżby jego stary znajomek, Mal Fletcher. Mal mrugnął do niego. – Powinniśmy byli zostać w grodzie i stać na straży karczmy, jak mówiłeś. Myślałem, że już od lat jestem na emeryturze, ale ślubna... – skinął na żonę – była zdania, że Lowie przyda się nasza pomoc. Dug schował się za plecami Mala. Bez włóczni tylko by zawadzał. – Same kłopoty z tą Lową. Kiedyś wpędzi nas wszystkich do grobu. Dug wiedział, że to tylko takie głupie gadanie, ale głupie gadanie miało jedną pożyteczną funkcję, mianowicie pomagało się rozluźnić w niełatwych okolicznościach. – Pewnego dnia? A nie widzisz, co na nas idzie? Za oddziałem swoich ciężkich rydwanów wypatrzyli lekkie rydwany wroga, gnające w kierunku północnym, prostopadle do linii frontu. Ariergarda już zakręcała na wschód, mierząc w odkrytą prawą flankę maiduńczyków. Dug pochwycił okiem jakiś rozbłysk po lewej. – No nie – wystękał. – Patrz, dopiero teraz odpaliła pociski i wypaliła z katapult. Jeśli chciała w ten sposób spowolnić lekkie rydwany, a głowę dam, że właśnie o to chodziło, to mamy przesrane. – Oszalała! – wykrzyknął Mal. – Postradała rozum. Wszyscy zginiemy. Nita chlasnęła go przez ramię płazem miecza. – Lowa wie, co robi. – No to dlaczego – odparł Mal – skorzystała z jedynej nietypowej broni, jaką mamy, która może zaskoczyć wroga i przechylić szalę na naszą korzyść, żeby zbombardować łysą plamę po Dumnończykach, którzy już dawno zdążyli ruszyć na nas? Trafiła w coś w ogóle? – Wspiął się na palce, by rzucić okiem ponad głowami żołnierzy. – Tak jak myślałem, w ziemię, gdzie wroga już nie ma. Wybacz, Nito, ale Lowa nie wie, co robi z tymi katapultami. Nicie głos uwiązł w gardle. Dug spojrzał na Atlasa, aby zobaczyć, czy widzi, co się stało.
Widział. Dwieście kroków od Duga potężny Afrykańczyk wlazł komuś na ramiona – pewnie Cardenowi Nancarrowowi, bo ci dwaj byli nierozłączni, a poza tym jeden Carden był w stanie udźwignąć Atlasa w pełnym rynsztunku. Kuszyta zagwizdał dwa razy przez żelazną gwizdawkę. Szyk Maidun przyspieszył, cofał się teraz truchtem po przekątnej, ustępując przed napierającymi Dumnończykami i oddalając się od środka pola bitwy, ale nie opuszczając włóczni, przed którymi wciąż czuli respekt rydwannicy. Maiduńczycy zmierzali w kierunku gęstego zagajnika, który miał osłonić ich flankę przed lekkimi rydwanami i kamieniami z proc. Ale zważywszy na prędkość rydwanów, nie wyglądało na to, by mieli zdążyć. Dug dziękował bogom, że los nie rzucił go na prawe skrzydło, które wkrótce pogruchocze zabójczy grad pocisków. Zresztą co to ma za znaczenie, gdzie los rzucił Duga? Jeśli prawa flanka nie wytrzyma ataku, Samalur i tak wybije ich wszystkich do nogi. Nad głową Lowy trzaskały płonące kłęby słomy. Spojrzała ponad polem bitwy, tam, gdzie zasiadał król Dumnonii. Teraz, gdy jej wycofujące się oddziały oddzielił od nadciągających szeregów wroga szeroki pas ziemi, widziała go o wiele lepiej. Spoglądał na pole bitwy z grzbietu konia i ze szczytu kurhanu, tak jak ona, otoczony tą samą gromadą lizusów i pochlebców co wczoraj. Przez chwilę zdawało jej się, że patrzy prosto na nią, ale zaraz jej pole widzenia zasnuły kłęby dymu. Dobiegł ją dźwięk gwizdawki Atlasa; trzy sygnały, znak, by ponownie zwiększyć tempo. Przy tej szybkości trudno będzie żołnierzom utrzymać szyk, co oznaczało, że coś idzie nie po jej myśli. Ano tak, pomyślał Dug, widząc, jak pierwsza ława rydwanów wchodzi w zasięg i zasypuje szeregi Maidun deszczem kamieni z proc. Ci w pierwszych liniach – odpowiedzialni za trzymanie na dystans ciężkich rydwanów z ostrzami na kołach – nie byli wyposażeni w tarcze. Wielu z nich padło. Rydwany ruszyły do ataku. – Teraz? – spytała Wiosna. – Teraz – zgodziła się Lowa, zakrywając dłonią ucho bliżej dziewczynki. – Kooonniii!!! – zaskrzeczała Wiosna. Może i nie mogła używać magii, ale tym swoim krzykiem zdolnym zawstydzić najgłośniejsze trąby też była w stanie wiele zdziałać. Skryty za niskim wzniesieniem Ragnall na czele oddziału dwustu jeźdźców uzbrojonych w miecze i łuki usłyszał okrzyk i rozkazał dosiąść koni. Po raz pierwszy od dłuższego czasu czuł się dzielny, pewny siebie i zdecydowany. Z jego gardła dobył się okrzyk bojowy. Ściągnął tym na siebie nieprzychylne spojrzenia starszych i rozsądniejszych towarzyszy, ale nie obchodziło go to. On już pędził naprzód, na samym czele szarży. Lowa dostrzegła zbliżający się oddział i pognała przodem, a za nią Wiosna. Teraz Lowa jechała na przedzie z dziewczynką u boku. Irytujące... – pomyślał Ragnall. Choć, po prawdzie, dodało mu to nieco otuchy. Pierwsze kamienie i strzały wroga rzadko wycelowane są w trzeciego jeźdźca od frontu. Przed nim płonęły radośnie wystrzelone z katapult bele słomy, zasnuwając dymem
wojska Dumnonii. Lowa popędziła wierzchowca i dała nura w dym, Wiosna zrobiła to samo. Ragnall również pognał konia do żwawszego cwału, zwierzę usłuchało. Młodzieniec zaczerpnął głęboko tchu, napiął mięśnie ud i ścisnął miecz w dłoni, po czym wskoczył w dym za swoją nową królową. Zatrzymali się, doszedłszy do ściany drzew, ale dla żołnierzy prawej flanki maiduńskiej armii nie był to koniec kłopotów. Właściwie, uprzytomnił sobie Dug, prychając z irytacją, moje dopiero się zaczynają. Oddziały daleko na prawym skrzydle zostały – zgodnie z planem – osłonięte od rydwanników z procami splątaną gęstwą lasu, ale procarze zeskakiwali z rydwanów i biegli na przełaj do wojowników na ciężkich rydwanach. Ciężka piechota i procarze nacierali więc w dalszym ciągu na unieruchomione szeregi Maidun. Dug przełknął ślinę. Było ich całe mnóstwo i wszyscy, jak mu się zdawało, szli prosto na niego. Z nieba leciał na nich pocisk za pociskiem. Maiduńczycy unieśli tarcze, które wkrótce miały się przydać w walce na miecze. Sytuacja nie rokowała pomyślnie. Kuszącym wyjściem był odwrót, ale jeśli szyk się rozsypie i żołnierze zaczną uciekać, spadną na nich rydwany o zbrojonych kołach i wyrżną wszystkich w pień. Mogę więc, uświadomił sobie, czując jednocześnie przerażenie i rozczarowanie, zrobić tylko jedno. Atlas doszedł do tego samego wniosku w tym samym momencie. Wybrzmiało pięć gwizdów – sygnał do ataku. Dug potrząsnął głową. A więc to już. Co zrobisz? Nic nie zrobisz, pomyślał z drżeniem. W chwili gdy już sądził, że narastający strach odbierze mu rozum, ten zmienił się w rozszalałą odwagę. Czuł, jakby rósł mu w trzewiach potwór, rozrastał się i wyrywał z jego brzucha, poszerzał jego ramiona i rozpalał mu w głowie palenisko kuźni. Jego bitewny szał czaił się tuż za rogiem, a świadomość ta przepełniała go wstydem, ale i podnieceniem – oto nadszedł moment, by pożegnać się na jakiś czas z dorzecznym myśleniem. Dug nałożył sobie tarczę na przedramię, zacisnął palce na młocie bojowym i puścił się pędem na spotkanie wroga. Grunt rozmazywał mu się pod nogami, lecz Dug pędził jak szalony, ani myśląc o tym, by wyhamowywać. Bo i po co? Kotłowała się w nim cała moc świata. Kamienie procarzy świstały mu koło uszu. Pierwsza linia dumnońskich żołnierzy – horda brodatych chłopów i bab o rozkudłanych czuprynach, spomiędzy których sterczały skierowane ku Dugowi żelazne klingi i groty i frunęły w jego stronę rozpędzone kamienie – była coraz bliżej. Wściekły uśmiech wykwitł na ściągniętej twarzy Wojownika, z płuc wyrwał mu się ekstatyczny okrzyk. Odbił młotem i tarczą wyciągnięte w swoją stronę włócznie. Zamachnął się bronią, kładąc pokotem troje. Dostrzegł spadający na niego jak żelazny grom miecz, odgarnął go tarczą i obuchem huknął właściciela w żuchwę. Mal pokręcił głową, biegnąc w kierunku widniejącej w szyku wroga dziury w kształcie Duga. Widział ją już wcześniej, ale zawsze zdumiewał go widok starego kompana – który jak nikt nie lubił się z robotą – zmieniającego się na polu bitwy w rozszalałą kulę furii. – Zostań za mną! – krzyknął do Nity, odparował pchnięcie włócznią i ciął mieczem po głowie pierwszego Dumnończyka, który się nawinął.
– Jeszcze, kurwa, czego! – warknęła Nita, przepychając się obok niego, okładając przeciwników wąskim mieczem i młócąc ich tarczą po głowach. – To chociaż trzymaj się z dala od Duga! – wrzasnął Mal do jej pleców. Chamanca zlizała krew z ust. Cała była zbryzgana dumnońską posoką ze swojego krótkiego wypadu w szeregi wroga, ale wciąż jeszcze było jej mało. – Nie tak szybko! – krzyknęła na powożącą dziewczynę. Dumnońska piechota zwolniła szarżę, maiduńskie rydwany znacznie się oddaliły. Chamanca chciała być gotowa, gdy nawinie jej się jakiś nadgorliwy, szybkonogi Dumnończyk, który nieopatrznie odłączył się od grupy. Ten tuzin, który położyła, tylko zaostrzył jej apetyt. Świerzbiły ją zęby, które dawno już nie wgryzły się w żadne gardło. Chyba wieki całe minęły, odkąd wydusiła z Weylina ostatnie tchnienie, a zanosiło się na to, że za rządów królowej Lowy popróbuje o wiele mniej krwi niż za Zadara. Nie żeby żywiła antypatię względem Lowy. Czego tu nie lubić w dzielnej, obalającej królów awanturniczce o boskim ciele, której krew smakowała jak niebiański nektar i której skóra – co wryło jej się w pamięć na Mearhold i na arenie w Maidun – była pod palcami jak najgładszy jedwab? Ale Lowa odrzuciła propozycję Chamanki, by ta zagryzła każdego, kto zechce się sprzeciwić królowej, i postawiła sprawę jasno: żadnego picia krwi. Chamanca musiała zatem korzystać z każdej nadarzającej się okazji, by zaspokajać swoją krwiożerczą chuć. Szkoda więc jej było uciekać przed dziesiątkami tysięcy zgrzanych od biegu Dumnończyków. Wróg sunął naprzód irytująco regularnym szykiem. Jej rydwan podskakiwał na wybojach, co dodatkowo psuło jej nastrój. Gdyby to Chamanca dowodziła tą flanką, wydałaby po prostu rozkaz do ataku, nie przejmując się wyraźnym poleceniem Lowy, by zarządzić odwrót, ani tym, że to szaleństwo rzucać się na wroga, który ma miażdżącą przewagę liczebną. Niestety, Lowa nie dość, że powierzyła dowództwo komu innemu, to jeszcze zabroniła pozostałym rydwannikom wykonywania rozkazów Chamanki. Iberyjka miała więc pod sobą tylko dziewczynę, która kierowała jej rydwanem. Ofuknęła ją ponownie, po czym odgarnęła jasne włosy z jej smukłej szyi i przesunęła po niej palcami. Dziewczyna wiedziała, że lepiej nie reagować. Chamanca oblizała usta. Z tarczy Duga zostało tylko bezkształtne żelazne umbo w aureoli drzazg. Wciąż jednak całkiem nieźle prało się nim Dumnończyków po pyskach. Młot Duga śmigał jak szalony, wżerał się w czaszki i gruchotał gnaty. Jakaś zbłąkana klinga zadzwoniła o jego hełm, aż poczuł to w zębach. Odwinął się obuchem, kolejny Dumnończyk zwalił się na ziemię. Gdzieś z boku ktoś wrzasnął, młot trafił go na odlew w twarz i wojownik umilkł. Cichutki głos wypełzł z głębi umysłu Duga i szepnął, że już niedługo opadnie z sił. Że lada moment popełni błąd albo trafi na kogoś silniejszego, sprawniejszego, albo po prostu kogoś, komu bardziej niż jemu dopisze szczęście. Odwaliłeś swoją część roboty, mówił głos. Czas nieco odsapnąć. Odwal się, warknął w myślach Dug. Zarobiony jestem. Uniknął ciosu mieczem, wpakował komuś w krocze trzonek młota, aż chrupnęło, a następnie poprawił obuchem w twarz. Brnął