paticiuch123

  • Dokumenty62
  • Odsłony16 500
  • Obserwuję19
  • Rozmiar dokumentów77.1 MB
  • Ilość pobrań9 343

Davidson Mary Janice - Królowa Betsy 03 - Nieumarła i niedoceniona

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :916.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Davidson Mary Janice - Królowa Betsy 03 - Nieumarła i niedoceniona.pdf

paticiuch123 EBooki MARY DAVIDSON
Użytkownik paticiuch123 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 231 stron)

Davidson MaryJanice Królowa Betsy 03 Nieumarła i niedoceniona Królowa Wampirów nie jest już ani niezamężna, ani bezrobotna. Ale to właśnie początek jej wiecznych kłopotów… Niełatwo być królową. Zwłaszcza wampirów. I zwłaszcza gdy Królem jest najbardziej wkurzający (i najbardziej seksowny)facet na świecie. A jeszcze pracownicy jej nocnego klubu ciągle się czepiają, odkąd wyeliminowała poprzednią szefową. Ech, ludzie to są… Ale w „życiu” Betsy Taylor następuje zwrot, gdy od swojej koszmarnej macochy dowiaduje się, że ma siostrę, o której nie miała pojęcia. Laura jest przeurocza, przesympatyczna i… śmiertelnie niebezpieczna dla wampirów…

Prolog 1: Sekrety Pewnego razu gdy diabeł się nudził, opętał pewną niemiłą, ciężarną kobietę i mieszkał w jej ciele przez mniej więcej rok. Diabeł wciąż pił i palił, ale tym razem z umiarem. Sumiennie zażywał witaminy i minerały dla ciężar- nych, ale narzekał na nieuniknione zaparcia. I w końcu urodził dziewczynkę. Po miesiącu pełnym pieluch, nocnego karmienia, kolek, prania, rozlanej mieszanki dla niemowląt (diabeł nie znosił karmienia piersią) i śliny, diabeł stwierdził: Dość tego i wrócił do piekła, które było nieporównywalnie lepsze niż mieszkanie z noworodkiem. Córka diabła została adoptowana i dorastała na przedmieściach Minneapolis w Minnesocie. Miała na imię Laura, bardzo lubiła truskawkowe lody i zawsze chodziła do kościoła. Była bardzo miłą młodą damą. Ale miała niezły charakterek.

Prolog 2: Problemy Motel Thunderbird, Bloomington, Minnesota/10.57 Dobra, chłopaki. Tu się rozstawimy... Charley, wszystko gra? Jak światła? Kamerzysta podniósł na nią wzrok. - Tu, na zewnątrz, jest do kitu. W środku powinno być lepiej. - Nie będziemy kręcili tutaj... Wejdziemy do sali konferencyjnej. Na pewno wszystko gra? Przedstawiciel, gładki jak jajko, klasnął w dłonie i powoli skinął głową. Nawet jego garnitur wyglądał, jakby nie miał szwów i nici. - Ludzie muszą zobaczyć, że to nie jest zgraja nałogowo palących nieudaczników, którzy boją się pokazać. To lekarze. Prawnicy. Nawet... - wbił w nią jasnoniebieskie oczy pilota - prezenterki. Subtelny jesteś, gnojku. - Dobrze, dobrze. Tak to właśnie pokażemy. - Odwróciła się od przedstawiciela AA, mamrocząc coś pod

nosem. - Pieprzony sezon ogórkowy... Żeby tak chociaż wojna... No dobra! Ładujemy się do środka, Chuckles. Charley znal się na rzeczy, a dzięki nowemu sprzętowi rozstawienie się było nie tylko łatwe, ale też stosunkowo szybkie i ciche. Sala konferencyjna wyglądała i pachniała jak tysiące innych - pustawa i przesycona zapachem kawy. Co ciekawe, nikt z obecnych w sali nie patrzył wprost na nich. Wiele osób piło kawę i cicho rozmawiało, gmerało w przekąskach z sera i krakersów, kłębiło się w cichych grupkach i rzucało ukradkowe spojrzenia. Wyglądają, pomyślała reporterka, dokładnie tak, jak opisał ich tamten facet. Szanowani, ustatkowani. Trzeźwi. Była zdumiona, że zgodzili się wystąpić przed kamerami. Czy pierwsze A nie miało oznaczać „Anonimowi"? - No dobrze, moi drodzy - odezwał się przedstawiciel, stając na środku sali. - Zajmijmy miejsca i za- czynajmy. Jak wiecie, jest dzisiaj z nami Kanał 9, który pomoże zwiększyć świadomość ludzi... Może ktoś z dzisiejszych widzów zobaczy, że nie wszyscy jesteśmy łotrami w płaszczach i zechce do nas dołączyć. Ja zacznę, a potem zaprezentuje się nasza nowa członkini. Ktoś, kogo reporterka nie widziała, zaprotestował cichym, ale rozpaczliwym głosem, lecz został zignorowany - albo niedosłyszany - przez przedstawiciela. - Mam na imię James - kontynuował - i jestem trzeźwy od sześciu lat, ośmiu miesięcy i dziewięciu dni. Gdy zszedł, nastąpiła chwila milczenia, potem szelest i stłumione: „Uff! Głupie schody". Po chwili na małym podium stanęła młoda kobieta po dwudziestce.

Przez chwilę mrużyła oczy, patrząc na widownię, jakby jarzeniówki raziły jej oczy, a następnie odezwała się całkowicie hipnotyzującym głosem: - Yy, no cześć wszystkim. Jestem Betsy. Nie piję od trzech dni i czterech godzin. - Kręć ją! - syknęła reporterka. - Mam zbliżenie - odrzekł Charley urzeczonym głosem. Kobieta była wysoka - jej głowa znajdowała się tuż pod znakiem „Zakaz palenia", a ten wisiał na wysokości metra osiemdziesięciu. Ubrana była w garsonkę w kolorze mchu, a jej żakiet był zapięty na guziki aż po szyję, więc nie potrzebowała bluzki. Intensywny kolor ubrania doskonale podkreślał delikatną bladość jej cery, a jej zielone oczy wydawały się wielkie i ciemne jak liście w głębi lasu. Jej włosy miały kolor złotego blondu i opadały falami do ramion. Piękne czerwone i złote pasemka okalały jej twarz. Miała wyraźnie zarysowane kości policzkowe, co sprawiało, że jej twarz była inte- resująca, wręcz intrygująca. Miała bardzo białe zęby, który lśniły, gdy mówiła. - Okej, yy, jak już mówiłam, jestem Betsy. Pomyślałam, że może do was przyjdę. Zobaczyłam na necie, że... no i pomyślałam, że może znacie jakieś sposoby albo coś, żebym nie musiała pić. Grobowa cisza. Reporterka zauważyła, że widownia była równie zahipnotyzowana jak Charley. Co za osobowość! Co za ciuchy! Co za... czy to buty od Bruna Maglisa?! Reporterka podeszła bliżej. Tak! Czym zajmowała się ta kobieta? Za swoją parę reporterka musiała wybulić trzysta dolców.

- To pragnienie... nigdy nie mija. Budzę się i tylko 0 tym myślę. Idę spać i wciąż myślę o piciu. Wszyscy pokiwali głową. Nawet Charley, czym wprawił kamerę w chybotanie. - To po prostu... przejmuje nade mną kontrolę. Rządzi całym życiem. Zaczynasz planować dzień pod dyktando picia. Na przykład: jak zjem tu śniadanie z przyjaciółką, to będę mogła skoczyć napić się w tamtej uliczce, jak się rozejdziemy. Albo: jak odwołam kolację z kolejnym przyjacielem, to będę mogła go olać i zamiast tego się napić. Wszyscy jeszcze mocniej pokiwali głowami. Kilku mężczyzn miało łzy w oczach! Na szczęście Charley przestał potakiwać, ale kręcił kobietę w takim zbliżeniu, jak się tylko dało. - Kręć też ubranie - szepnęła reporterka. - Nie jestem przyzwyczajona do czegoś takiego -ciągnęła kobieta. - No wiecie, często czegoś chcę, ale nie żeby aż tak... Słuchajcie, normalnie to obrzydliwe. Salwa śmiechu. - Próbowałam przestać, ale tylko się rozchorowałam. Rozmawiałam o tym z przyjaciółmi, ale poradzili mi, że mam po prostu to znieść. Ha, ha. A moi nowi przyjaciele w ogóle nie widzą w tym problemu. Takich ludzi chyba nazywacie „kusicielami". - Kolejne potakiwania. - I dlatego tu jestem. Człowiek z problemem. Dużym problemem. I... pomyślałam, że jak tu przyjdę i o tym powiem, to będzie mi łatwiej. To tyle. - Milczenie, więc dodała: - To naprawdę tyle. Rozległ się spontaniczny, niemal dziki aplauz. Reporterka musiała zmusić Charleya do ujęcia panora-

micznego, żeby pokazać reakcję tłumu. Nie była pewna, czy przedstawiciel pozwoli pokazać ich twarze w wiadomościach o dziesiątej, ale wolała mieć to na taśmie na wszelki wypadek. Chciała, żeby Charley podszedł do kobiety przedzierającej się na koniec pomieszczenia, ale gdy skoń- czył ujęcie, jej już nie było. Reporterka i kamerzysta rozglądali się za piękną nieznajomą przez dziesięć minut, ale bez skutku. Żadne z nich nie potrafiło zrozumieć, jak tej kobiecie udało się po prostu zniknąć z małej sali konferencyjnej. Jak kamień w wodę. Cholera.

Rozdział 1 Po raz kolejny siorbnęłam herbatę (pomarańczową pekoe z sześcioma łyżeczkami cukru) i wyprostowałam lewą nogę. O tak, bruno z zeszłego sezonu wciąż wyglądały świetnie. Co tam, mogłyby być sprzed dziesięciu lat, a i tak prezentowałyby się doskonale. Jakość kosztuje... ale też trwa. Marc Spangler, jeden z moich współlokatorów, wszedł wolno do kuchni, ziewając. Cofnęłam nogę, żeby się nie przewrócił i nie roztrzaskał głowy o mikrofalówkę. Wyglądał, jakby przejechał go walec, innymi słowy: jakby właśnie wrócił ze zmiany. Od kiedy zamieszkałam z lekarzem z ostrego dyżuru, dowiedziałam się, że lekarze przychodzą z pracy brudniejsi niż śmieciarze. Serdecznie się z nim przywitałam. - Kolejne ciężkie popołudnie ratowania ludzkiego życia i uwodzenia woźnego? - Kolejny ciężki dzień wysysania bezcennej krwi z ciał biedaków? - No - oboje przytaknęliśmy.

Nalał sobie szklankę mleka i zajął miejsce naprzeciw mnie. - Wyglądasz, jakbyś miał ochotę na tost - zasugerowałam. - Nie ma mowy. Nie będę jadł tylko po to, żebyś miała radochę. „Ojej, Mark, pamiętaj, żeby rozsmarować masełko po caaałym chlebku. Oo, jak ładnie pachnie. A może jeszcze trochę dżemiku, co?" Przytyłem cztery kilo od kiedy się tu wprowadziłem, ty krowo. - Więcej szacunku dla zmarłych! - odrzekłam poważnie i oboje wybuchnęliśmy śmiechem. - Boże, co za dzień - stęknął. Jego włosy zaczęły ładnie odrastać (tego lata przechodził przez fazę golenia głowy), więc teraz wyglądał jak czyścik do naczyń z przyjaznymi, zielonymi oczami. Żałowałam, że moje oczy nie są takie jak jego - moje były ciemne jak pleśń z lodówki. A on miał jasne jak woda w lagunie. - Śmierć? Upuszczanie krwi? Gangsterskie porachunki? - Mało prawdopodobne w Minnesocie, ale wyglądał na wykończonego. - Nie, cholerna administracja znowu zmieniła wszystkie formularze. - Potarł brwi. - Za każdym razem dopiero po sześciu miesiącach wiem co i jak. I wtedy, jak już wiadomo, co kto musi podpisać i w jakiej kolejności, to znowu je zmieniają. Oczywiście w ramach usprawniania. - No to lipa - powiedziałam współczująco. - A co u ciebie? Co porabiałaś? Pogryzłaś jakichś niedoszłych gwałcicieli? A może dziś była jedna z tych nocy, kiedy nie wychodzisz na żer?

- To drugie. Aha, i wpadłam na spotkanie AA. Był w połowie drogi do lodówki, żeby dolać sobie mleka i zamarł, jakbym krzyknęła: Widzę republikanina! - Że co zrobiłaś?! - Wpadłam na spotkanie AA. Wiesz, że teraz je filmują? - Że co? - Trochę się denerwowałam, bo nie wiedziałam, czy będę musiała, no wiesz, udowodnić, że jestem pi- jaczką. Czy wystarczą moje słowa, czy może jednak potrzebne będzie zaświadczenie od lekarza albo barmana. Dziwnie było tak przed kamerami i w ogóle... Bardzo dziwnie na mnie spojrzał. Zazwyczaj takie spojrzenia posyłał mi Sinclair. - To tak nie działa. - No wiem, dowiedziałam się. To naprawdę fajni ludzie. Trochę nerwowi, ale przyjaźni. Ale musiałam zwiewać przed reporterką. - Reporterką... - Pokręcił głową. - Ale Betsy... po co ty tam poszłaś? - No jak to? - spytałam z odrobiną irytacji. Marc zazwyczaj bywał bardziej bystry. - Piję krew. - I co? Pomogli ci? - spytał z udawaną troską. - Nie, matołku, nie pomogli. Ta reporterka i ostre światła mnie spłoszyły, więc szybko wyszłam. Ale może wrócę. - Znowu napiłam się herbaty. Za mało cukru. Dosypałam trochę i dodałam: - Żebyś wiedział, że może wrócę. Pewnie zdradzają swoje sztuczki, dopiero jak się przyjdzie kilka razy. - Słonko, ale to nie działa jak tajny uścisk dłoni. -Zaśmiał się, ale nie było w tym zbyt wiele wesołości. -

Ale możesz spróbować i zobaczyć, czy ci to pomoże. - Co z tobą? Może to ty powinieneś się napić? -zażartowałam. - Jestem trzeźwiejącym alkoholikiem. - Nie, nie jesteś. - Betsy, jestem. - Nie-e! - Ta-ak. Walczyłam z narastającą paniką. Oczywiście nie znałam Marca tak długo jak na przykład Jessicę, ale i tak można by się spodziewać, że podzieliłby się czymś takim. A może - o nie! - może się podzielił, ale ja byłam tak pochłonięta wydarzeniami ostatnich sześciu miesięcy, że nie... - Nie martw się - pocieszył, widząc moją przerażoną minę i poprawnie ją interpretując. - Nigdy ci o tym nie mówiłem. - No, ale... Pewnie powinnam była zauważyć. Ja w miesiąc potrafiłam rozprawić się ze skrzynką śliwkowego wina, Jessica uwielbiała daiquiri, a Sinclair wypijał grasshoppery, jakby mieli nałożyć embargo na creme de menthe (jak na macho i króla wampirów pił jak baba), ale nigdy nie zwróciłam uwagi na to, że Marc zawsze wybierał mleko. Albo sok. Albo wodę. Oczywiście miałam dużo spraw na głowie. Zwłaszcza ostatnio. Ale i tak było mi wstyd. Niezła ze mnie przyjaciółka! Nawet nie wiedziałam, że mój współlokator miał problemy z piciem. - Pewnie powinnam była zauważyć - powtórzyłam. - Tak mi przykro.

- Pewnie powinienem był ci powiedzieć. Ale jakoś nigdy nie było odpowiedniego momentu. No wiesz, najpierw całe to zamieszanie z Nostro, potem zabójstwa wampirów, wprowadzka Sinclaira. - Pff, nie przypominaj. Ale... jesteś taki młody. Skąd wiedziałeś, że jesteś alkoholikiem, już nie mó- wiąc o tym, jak podjąłeś decyzję, żeby przestać? - Nie jestem aż tak młody, Betsy. Jesteś tylko cztery lata ode mnie starsza. Zignorowałam tę uwagę. - Dlatego chciałeś skoczyć z dachu szpitala, jak cię poznałam? - spytałam z przejęciem. - Wóda doprowadziła cię na skraj samobójstwa? - Nie, na skraj samobójstwa doprowadziły mnie robota papierkowa i brak seksu. Od wódki chciało mi się tylko spać. W sumie w tym tkwił cały problem. We śnie. - Taa? - Taa. Widzisz, bycie studentem medycy nie jest takie złe. Nauka nie jest intelektualnym wyzwaniem... - Odezwał się matematyczny geniusz. - Nie, naprawdę - upierał się. - Trzeba jedynie sporo zapamiętać. A szpitale nie mogą zajechać studentów na śmierć. Mogą za to zajeżdżać na śmierć praktykantów i rezydentów. A gdy jesteś praktykantem, nigdy nie możesz się wyspać. Przytaknęłam. Byłam wiernym widzem każdego odcinka Ostrego dyżuru aż do chwili, kiedy zabili Marca Greena, a cały serial zszedł na psy. - Normą stało się czterdzieści, pięćdziesiąt godzin bez snu.

- Ale czy nie odbija się to na pacjentach? No wiesz, niewyspani ludzi łatwiej się mylą. Nawet ktoś, kto nie studiował medycyny na Harvardzie, o tym wie. Marc skinął głową. - Oczywiście. Wie o tym i administracja, i szef rezydentów, i pielęgniarki. Ale za pomyłki wini się dzie-ciara... tak nazywają stażystę... zapominając o tym, że nie spał dwie noce. - Ale numer. - Wiem. Niby zmniejszyli liczbę godzin pracy, ale nikt tego nie przestrzega. Po jakimś czasie można się przyzwyczaić. Zapominasz o czasach, kiedy nie byłeś zmęczony jak pies. Zaczynasz mieć problemy ze snem, nawet jak masz wolną nockę. Jesteś tak przyzwyczajony do braku snu, że nawet jak zaśniesz, to wiesz, że pielęgniarka obudzi cię za pięć minut, żebyś zajął się pacjentem, więc po co w ogóle zasypiać? Po prostu... zostajesz na jawie. Cały czas. Wrócił do lodówki, dolał sobie mleka, wypił łyk i usiadł z powrotem. - Po jakimś czasie zacząłem pić trochę whisky, żeby łatwiej zasnąć. Wkrótce zacząłem łapać się na myśleniu w pracy, jak dobrze będzie smakowała ta whisky, jak wrócę do domu. Niedługo potem piłem już bez względu na to, czy chciałem zasnąć, czy nie. A potem zacząłem przychodzić do pracy z moją nową, dobrą przyjaciółką dewar's. - Piłeś... w pracy?! A ty pijesz krew, przypomniałam sobie. Nie bądź taka świętoszkowata. - No. To zabawne, ale pamiętam ten dzień, kiedy zrozumiałem, że mam problem. Nie chodziło o te

wszystkie puste butelki, które co tydzień wyrzucałem do śmieci. To nawet nie było podkradanie w pracy czy przychodzenie na dyżur na kacu niemal każdego dnia. Tamtego dnia pracowałem w Bostonie i poproszono mnie o pracę na dwie zmiany. Pomyślałem wtedy, że jak skończę, to wszystkie bary i sklepy monopolowe w okolicy będą zamknięte. A w domu miałem tylko pół butelki dewar's. No to zacząłem dzwonić po znajomych, żeby sprawdzić, czy któryś z nich mógłby skoczyć dla mnie po kilka flaszek. Nikt nie mógł. Nic dziwnego. Jak dzwoni do ciebie koleś w środku nocy, bo zachciało mu się kielicha, to nie palisz się do pomocy, nie? Ale najdziwniejsze było to, że jak dzwoniłem do tych ludzi wpół do dwunastej w nocy, nikt z nich nie był zdziwiony. Wtedy zrozumiałem. - No i co się stało? - Nic wielkiego. Nikt nie umarł. A przynajmniej nikt, kto mógłby żyć, gdybym był trzeźwym Marcusem Welbym. Po prostu... przestałem. Poszedłem do domu... - Wylałeś tę połowę butelki. - Nie, zostawiłem ją sobie. Na... szczęście, chyba. Póki ją miałem w domu, mogłem się oszukiwać, że później się napiję. Na tym polegała moja sztuczka. Dziś się nie napiję, ale jutro nagrodzę się dużym drinkiem. Oczywiście jutro mówiłem sobie to samo. W następnym miesiącu miną dwa lata. - To... - Co? Dziwne? Fajne? Fascynujące? - To naprawdę ciekawa historia. - No, widzę łzy w twoich oczach. Na które poszłaś?

- Co? - Na które spotkanie AA? - Aha. Yy, to w motelu Thunderbird. Przy 494 ulicy? - Lepiej wybierz się na Bloomington Libe. Lepsze napoje. - Dzięki za cynk. Wypił mleko, posłał mi uśmiech spod mlecznego wąsa i poczłapał w stronę swojego pokoju. Piłam kolejne filiżanki herbaty i rozmyślałam o whisky.

Rozdział 2 Nazajutrz z przykrością zauważyłam, że Erie Sinclair, król wampirów, wrócił z Europy. Ostatnie sześć tygodni minęło stosunkowo spokojnie pomimo - a może z powodu - podróży króla do Europy. Pilnowałam się, żeby nie zadawać pytań, bo nie chciałam, żeby moje zainteresowanie jego sprawami pomyliło mu się z zainteresowaniem nim. Moim pierwszym domysłem było, że pojechał za granicę sprawdzić stan swojego holdingu - a miał co sprawdzać. Co do ostatniego domysłu, wolałam nie sprawdzać. - Witaj w domu - odezwałam się do Tiny, jego asystentki, a zarazem najstarszej przyjaciółki. Naprawdę starej... miała jakieś dwieście lat na karku. - A z tobą do ziemi - warknęłam na niego. - Już byłem - odrzekł, składając gazetę i odkładając ją na bok. - I nie zamierzam tego powtarzać, nawet dla ciebie, najdroższa. - Do zobaczenia później, Wasze Wysokości. Tina ukłoniła się i minęła nas, wychodząc z pokoju.

- No to pa - pożegnałam ją. - A ty nie mógłbyś pójść za jej przykładem? - Tęskniłaś? - Ani trochę. Trochę skłamałam. Erie Sinclair, przy jego ponad metrze osiemdziesięciu wzrostu, był imponującą postacią. Nie chodziło tylko o to, że był duży (szerokie bary, długie nogi) czy przystojny (czarne oczy, ciemnobrązowe włosy, ponętne usta, duże dłonie). Był charyzmatyczny, niemal hipnotyzujący. Patrzyłam na niego i zastanawiałam się, jakie byłoby to uczucie poczuć jego usta na swoim ciele w ciemności. Był grzechem chodzącym w garniturze. - Chodź i usiądź - odezwała się Jessica. - Jemy późną kolację. Naprawdę późną. - Jess. - Usiadłam. - Ile razy mam ci to powtarzać? Nie musisz zmieniać pory swoich posiłków tylko dlatego, że nasza trójka śpi w ciągu dnia. - Ale to żaden problem - odrzekła, kłamiąc bezczelnie, bo przecież była trzecia rano, a ona dopiero teraz jadła kolację. Albo bardzo wczesne śniadanie. - Kłamczucha. Nalałam sobie herbaty z antycznego serwisu, który dostaliśmy razem z domem. Podobnie jak wszystko tutaj on też miała jakiś godżylion lat i pewnie był wart właśnie tyle dolarów. Już niemal przyzwyczaiłam się do używania antyków każdego dnia. A przynajmniej serce nie przestawało mi bić, gdy coś upuściłam. - Ja tęskniłem - przyznał Sinclair, jakbym prowadziła z nim rozmowę. - Nie mogłem się doczekać, gdy znów będę u twojego boku.

- Nie zaczynaj - ostrzegłam. - Zacznij, zacznij - zachęcała Jessica, krojąc pieczeń wołową. Zapach doprowadzał mnie do szaleń- stwa. Wołowinka! Moja luba. - Ostatnio było tu dziwnie spokojnie. - Chyba już czas pomówić o naszym bieżącym... kłopocie. - Tak? Miał na myśli fakt, że byliśmy królem i królową, czyli mężem i żoną, choć w ciągu ostatniego półrocza tylko dwa razy uprawialiśmy seks. - Elizabeth, nie cofniesz czasu. Nawet ty musisz się z tym pogodzić. - Ty się tak nie wymądrzaj - powiedziałam. - I podaj śmietankę. - Podkreślam jedynie - odrzekł, ignorując moją prośbę (a w zasadzie obie) - że nie można być trochę w ciąży ani odzyskać dziewictwa. Byliśmy już ze sobą blisko, jesteśmy małżeństwem w świetle wampirzego prawa... - Ziew - stwierdziłam. - Zatem nie widzę powodu, dlaczego nie mielibyśmy dzielić sypialni i łoża. - Nie ma mowy, cwaniaku. - Wstałam i sama wzięłam sobie tę cholerną śmietankę. - Mam ci przypomnieć? - Nie - odparł Sinclair. - Ale i tak przypomnisz - dodała Jessica, nie odrywając wzroku od fasolki, którą pokrywała masłem. - Przespałam się z tobą raz i władowałam się w to całe królowanie. Przespałam się z tobą znowu, a Jessica zaproponowała ci, że się wprowadzisz.

- Czyli zgodnie z twoją logiką powinienem zrezygnować z intymnych relacji z Jessicą - stwierdził Sinclair - a nie z tobą. - Co to za logika? - spytała Jessica, niemal wybuchając śmiechem. - A poza tym możesz sobie tylko pomarzyć, białasku. - Zamknijcie się wszyscy i do piachu z wami. - A ze mną za co? - krzyknęła. - Dobrze wiesz. - Posłałam jej zabójcze spojrzenie, ale zbyt dobrze mnie znała i nie wywarło na niej dużego wrażenia. Postanowiłam zmienić temat, zanim rozpocznie się prawdziwa awantura. Każdy wiedział, jakie mam zdanie na ten temat. Pewnie byli równie zmęczeni słuchaniem mnie, jak ja miałam dość marudzenia. -A gdzie poszła Tina? - W odwiedziny do przyjaciół. - A myślałam, że po to pojechaliście do Europy. - To był jeden z powodów. - Sinclair wypił łyk wina. - Zakładam, że Marc w pracy? - Dobrze zakładasz. Tym razem - dodałam, żeby woda sodowa nie uderzyła mu do głowy. Tej jego spiczastej główki. Zignorował moje słowa, podobnie jak dziewięćdziesiąt procent tego, co wychodziło z moich ust. - Coś ci przywiozłem. Od razu mnie zaciekawił. I rozzłościł, że dałam się tak zaciekawić. A do tego szalenie mnie zaintrygo- wał... Prezent! Z Europy! Gucci? Prada? Fendi? - Taa? - rzuciłam niedbale, ale niemal oblałam się gorącą herbatą, bo tak bardzo trzęsły mi się ręce. Armani? Versace? - Co mi kupiłeś, mydełko? - Próbowa-

łam zdusić moje rosnące z każdą sekundą nadzieje. -To mydełko, nie? Wyjął z kieszeni małe czarne pudełko wielkości mydła i przesunął w moją stronę. Nie wiedziałam, czy czuć rozczarowanie, czy podniecenie. Małe pudełko -nie są to buty. Ale mogło skrywać biżuterię, którą lubiłam jak każda nieumarła. Otworzyłam pudełko i... prawie się roześmiałam. Zawieszony na srebrnym łańcuszku - nie, chwila, Sinclair nigdy nie robił niczego na pół gwizdka, więc pewnie to była platyna - leżał maleńki, platynowy bucik, udekorowany szmaragdem, rubinem i szafirem. Kamienie były tak maleńkie, że wyglądały jak klamerki buta. Był niezmiernie uroczy. I pewnie kosztował majątek. - Dzięki, Sinclair, ale nie mogę go przyjąć. Zatrzasnęłam pudełko. Kilka miesięcy temu nakreśliłam linię na piasku i czasem z trudem przychodziło mi trzymanie się swojej połowy. Jeśli przyjmę ten prezent, to co dalej? Wspólna sypialnia? Wspólne rządy? Nagradzanie go za jego podstępność? Zapomnienie o moim starym życiu i chałturzenie przez kolejny tysiąc lat jako królowa wampirów? Nie, dzięki. Powtórzę: nie, dzięki. - Zatrzymaj - zachęcił dość łagodnie, ale czyżbym zauważyła cień rozczarowania w jego oczach? A może to tylko moja wyobraźnia? A skoro tak, to co się ze mną działo? - Może zmienisz zdanie. - Jeśli się kiedykolwiek opamiętasz - mruknęła Jessica do fasolki.

Nieprzyjemną, krępującą ciszę przerwał Marc, wchodząc do jadalni. - Super, umieram z głodu. Jest jeszcze wołowina? - Mnóstwo - odpowiedziałam. - Wcześnie wróciłeś. - W pracy spokój, więc wyrwałem się wcześniej. Przy okazji, macie gości. - Ktoś tu jest? Położyłam dłoń na pudełku z naszyjnikiem, ale po chwili ją cofnęłam. Co miałam z nim zrobić? Nie miałam kieszeni. Trzymać w dłoni? Sinclair nie weźmie go z powrotem. Może zostawić na stole? Nie, to by było zbyt wredne. Prawda? Cholera. Czemu on mi to zrobił? Na pewno wiedział, że go nie przyjmę. Prawda? Cholera. - Nie słyszałam dzwonka do drzwi. Wsadzić w spodnie i chyłkiem wynieść z pokoju? Schować w staniku? - Znalazłem ich na ganku. To Andrea i Daniel. Mówią, że muszą cię o coś spytać. Wstałam, ciesząc się możliwością wybrnięcia z tej niezręcznej kolacji. - No to zobaczmy, czego chcą. - Nie zapomnij o naszyjniku - radośnie odezwała się Jessica, a ja omal nie jęknęłam.

Rozdział 3 Andrea Mercer i Daniel Harris czekali na mnie w jednym z salonów. Ucieszyłam się na ich widok. Nie tylko dlatego, że pozwolili mi oderwać się od tematu rozmowy. Naprawdę ich lubiłam. Andrea była wampirem jak ja, i podobnie jak ja miała krótki staż. Zabito ją w dniu jej dwudziestych pierwszych urodzin jakieś sześć lat temu i powoli zaczynała panować nad swoim pragnieniem. Daniel był jej chłopakiem, zwykłym facetem i niesamowitym flirciarzem. Spędzanie z nimi czasu było prawdziwą frajdą. Byli całkowitymi przeciwieństwami: ona była poważna i ponura, a on rozrywkowy i kpiarski. Ale widać było, że naprawdę się kochają. Uważałam, że to wspaniałe. - Wasza Wysokość - odezwała się Andrea, wstając na mój widok. Machnęłam, żeby usiadła i sama zajęłam miejsce. Daniel ziewnął i rozwalił się na kanapie. Był wysokim, niebieskookim, przystojnym blondynem, a jego ramion nie powstydziłby się rugbista. Dać mu hełm

z rogami, a byłby chodzącą ilustracją grasującego wikinga. Nie wstał, gdy weszłam, co było miłą odmianą. - Betsy, kotku. Nie możecie się spotykać o przy-zwoitszej godzinie? - Maruda, maruda, maruda - odrzekłam przyjaźnie. - Co u was słychać? - Dziękujemy za przyjęcie nas - odezwała się Andrea. - Nie, to ja dziękuję - mruknęłam. Gdyby nie oni, wciąż uśmiechałabym się głupkowato do Sinclaira, nie wiedząc, gdzie upchnąć naszyjnik. - Przejdziemy od razu do rzeczy, pani. Daniel poprosił mnie o rękę. - Co? Serio? No to super! Gratulacje! - Dziękuję. - Andrea uśmiechnęła się i spojrzała na podłogę, a potem znów na mnie. - I chodzi o to, że chcemy, żeby pani to zrobiła. - Co zrobiła? - Wyszła za mąż? Niektórzy twierdzili, że już byłam mężatką. Ja tak nie twierdziłam. Choć cieszyłam się szczęściem Andrei, nagle poczułam taką falę zazdrości, że byłam gotowa napluć na jej buty z Payless. Czemu, no czemu Sinclair nie mógł mnie poprosić o rękę? Czemu musiał mnie oszukać? Czemu wolał przywozić prezenty, niż przeprosić i naprawić tę sytuację? Jeśli mnie kochał, to nędznie to okazywał. A jeśli nie, to po co wpakował nas w to bagno na kolejny tysiąc lat? - Poślubiła nas - mówiła Andrea. Oops, muszę pilniej słuchać. - Poprowadziła ceremonię. - Aha. - To coś nowego. Jako królowa mogłam robić wiele rzeczy, których inne wampiry nie mogły. Trzy-

mać krzyże, pić wodę święconą, umiejętnie dobierać dodatki. Ale udzielać wampirzego ślubu? - Yy... Pochlebia mi to, ale... czy ja mogę robić coś takiego? - Tak - potwierdził Sinclair, stojąc pół metra za mną. Niemal spadłam z kanapy. Czy on nie mógł trochę głośniej chodzić, jak wszyscy inni? Ale nie. Metr dziewięćdziesiąt, a hałaśliwy jak kłębek włóczki. - Jako monarchini możesz poprowadzić każdą uroczystość, jakiej zapragniesz, w tym śluby. - Aha. Jezu, kochani, nie wiem, co powiedzieć. - To powiedz „tak" - podpowiedział Daniel. - Bo na księdza nie mamy szans. A Andy nastawiła się na ciebie, nie wiedzieć czemu. Andy (choć nikt inny nie odważyłby się tak jej nazwać) przytaknęła. - To prawda. - Która część? - zażartowałam. - Wszystko. Pani, pomożesz nam? - Ale... - Ale nie wiedziałam jak. Ale nie wiedziałabym, co powiedzieć. Ale miałabym dola, prowadząc ślub innej pary, wiedząc, że ja nigdy nie będę miała prawdziwego wesela. Ale to absurdalne prosić sekretarkę o poprowadzenie ślubu. - To kiedy jest ten wielki dzień? - spytałam, poddając się. Spojrzeli na siebie, a potem znów na mnie. - Pomyśleliśmy, że decyzję zostawimy tobie -stwierdził Daniel. - No wiesz, ten twój napięty królewski grafik... Typowy facet. - Kiedy chcecie wziąć ślub? - spytałam ją. Na pewno wybrała datę, jak tylko się oświadczył.