paticiuch123

  • Dokumenty62
  • Odsłony16 303
  • Obserwuję19
  • Rozmiar dokumentów77.1 MB
  • Ilość pobrań9 192

Evanovich Janet - Stephanie Plum - Wystrzałowa dziewiątka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Evanovich Janet - Stephanie Plum - Wystrzałowa dziewiątka.pdf

paticiuch123 EBooki JANET EVANOVICH
Użytkownik paticiuch123 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 162 stron)

Spis treści Okładka Karta tytułowa Łowczyni nagród Stephanie Plum Raz Dwa Trzy Cztery Pięć Sześć Siedem Osiem Dziewięć Dziesięć Jedenaście Dwanaście Trzynaście Czternaście Piętnaście Janet Evanovich Karta redakcyjna Okładka

Łowczyni nagród Stephanie Plum: Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy Po drugie dla kasy Po trzecie dla zasady Zaliczyć czwórkę Przybić piątkę Po szóste nie odpuszczaj Szczęśliwa siódemka Ósemka wygrywa Wystrzałowa dziewiątka Ten Big Ones Eleven on Top Twelve Sharp Lean Mean Thirteen Fearless Fourteen Finger Lickin’ Fifteen Sizzling Sixteen

Raz Nazywam się Stephanie Plum. Urodziłam się i wychowałam w Chambersburg, dzielnicy Trenton powszechnie nazywanej Grajdołem, gdzie głównym zajęciem mężczyzn jest opychanie się wypiekami i chrupiącymi skwarkami oraz hodowanie wałeczków tłuszczu nad paskiem spodni. Opychanie się widziałam na własne oczy. Co do wałków tłuszczu to pojawiają się one na przestrzeni lat. Dzięki Ci, Boże, za Twe dary. Pierwszym facetem, którego obejrzałam sobie dokładnie na gruncie osobistym, był Joe Morelli. Morelli pozbawił mnie statusu dziewicy i pokazał ciało będące kwintesencją męskości. Smukłe, umięśnione i podniecające. Wtedy Morelli uważał, że związek długoterminowy trwa dwadzieścia minut. Byłam jedną z tysiąca dziewczyn, którym było dane oglądać to, co w Morellim najlepsze, gdy podciągał spodnie i kierował się do drzwi. Od tamtego czasu Morelli to był w moim życiu, to go nie było. Obecnie jest. Z wiekiem Morelli zmienił się na lepsze, również jeśli chodzi o tyłek. Widok gołego tyłka nie jest już więc dla mnie czymś nowym, ale ten, na który właśnie patrzyłam, przewyższał wszystko, co widziałam do tej pory. Punky Balog miał zadek jak Kubuś Puchatek... wielki, gruby i włochaty. Niestety, na tym kończyły się podobieństwa, bo Punky Balog pod żadnym względem nie był ani uroczy, ani miluśki. Miałam okazję oglądać zadek Punky’ego, ponieważ siedziałam w mym nowym, słonecznie żółtym fordzie escape naprzeciwko walącego się szeregowca, w którym mieszkał Punky, właśnie wystawiający ogromną puchatkową dupę w oknie drugiego piętra. Moja od–czasu–do–czasu partnerka Lula akurat tego dnia robiła za wsparcie. Teraz obie wpatrywałyśmy się w dupsko z prawdziwym przerażeniem i z opadniętymi szczękami. Punky przesunął dupę po szybie, a my jęknęłyśmy równocześnie z prawdziwym obrzydzeniem. – Coś mi się wydaje, że on wie, że tu jesteśmy – stwierdziła Lula. – Coś mi się wydaje, że on nam chce dać coś do zrozumienia. Razem z Lulą pracujemy dla mojego kuzyna, agenta poręczycielskiego Vincenta Pluma. Biuro Vinniego na Hamilton jest usytuowane tak, że jego okna wychodzą na Grajdoł. Sam Vinnie nie jest raczej najlepszym poręczycielem na świecie. Najgorszym też nie. Prawdę powiedziawszy, byłby lepszy, gdyby nie zatrudniał Luli i mnie. Pracuję dla Vinniego jako łowca nagród i mam znacznie więcej szczęścia niż umiejętności. Lula zajmuje się głównie układaniem teczek w kartotece. Lula nie ma szczęścia ani umiejętności. To, co ma, to umiejętność tolerowania Vinniego. Lula jest czarną kobietą rozmiaru XXL plus w białym świecie rozmiaru S i naprawdę potrafi się postawić. Punky wykonał obrót i pomachał do nas fajfusem. – Żal serce ściska – stwierdziła Lula. – O czym faceci myślą? Gdybyś miała takiego małego, miękkiego wacka, to machałabyś nim publicznie? Punky zaczął tańczyć i podskakiwać, jego wacek latał na wszystkie strony, a klejnoty podrygiwały. – Jasna dupa – rzuciła Lula. – On sobie coś naderwie. – Przyjemne to nie będzie. – Dobrze, że zapomniałyśmy lornetki. Nie chciałabym oglądać tego z bliska.

Ja nie chciałam oglądać tego nawet z daleka. – Jak pracowałam na ulicy, to, żeby mnie nie brało obrzydzenie, udawałam, że męskie części intymne to mupety – mruknęła Lula. – Ten wygląda jak Flaubert, mupet mrówkojad. Patrz na tą kępkę włosów na tej głowie mrówkojada i to coś, czym mrówkojad wciąga mrówki... z tym że stary Punky musi podejść naprawdę blisko do tych mrówek, bo jego wciągacz nie jest za duży. Punky ma malucha. W poprzednim życiu Lula była dziwką. Pewnej nocy, gdy handlowała swoim towarem, zajrzała śmierci w oczy, i to z bliska, postanowiła więc zmienić swoje życie pod każdym względem. Poza garderobą. Nawet spotkanie ze śmiercią nie mogło ściągnąć z Luli spandeksu. Aktualnie miała na sobie jaskraworóżową mini i top w tygrysie paski, przez co jej cycki wyglądały jak dwa okrągłe, nadmiernie nadmuchane balony. W czerwcowy poranek powietrze w Jersey nie było jakoś specjalnie gorące, więc Lula na top założyła jeszcze żółty sweterek z angory. – Moment – powiedziała. – Myślę, że wąchacz rośnie. To wywołało kolejny chóralny jęk obrzydzenia. – Może powinnam go zastrzelić – zaproponowała Lula. – Żadnego strzelania! – Czułam, że muszę natychmiast zniechęcić ją do wyciągania glocka, ale tak naprawdę to strzał do Punky’ego byłby w obecnej sytuacji rodzajem służby publicznej. – Jak bardzo chcemy go dorwać? – spytała Lula. – Jeśli go nie doprowadzę, nie będę miała na czynsz, jeśli nie będę miała na czynsz, wywalą mnie z mieszkania i będę musiała zamieszkać z rodzicami. – Aha, czyli bardzo chcemy go dorwać. – BARDZO bardzo. – A o co jest oskarżony? – Kradzież samochodu. – Przynajmniej nie o napaść z bronią w ręku. Mam nadzieję, że jedyną broń, jaką ma, właśnie trzyma w ręku... bo jak dla mnie ta nie wygląda specjalnie groźnie. – Chyba powinnyśmy go przymknąć. – Ja jestem gotowa dać czadu – oświadczyła Lula. – Skopać Punky’emu tą dupę. Jestem gotowa do pracy. Przekręciłam kluczyk w stacyjce. – Wysadzę cię na rogu, żebyś mogła iść przez podwórko i tylne drzwi. Tylko weź krótkofalówkę, żebym mogła ci dać znać, kiedy wejdę. – Ta jest. – I żadnego strzelania, wyważania drzwi, żadnych zagrywek w stylu Brudnego Harry’ego. – Możesz na mnie liczyć. Trzy minuty później Lula zameldowała, że jest na miejscu. Zaparkowałam escape’a dwa domy dalej, podeszłam do drzwi Punky’ego i zadzwoniłam. Nikt mi nie otworzył, więc zadzwoniłam ponownie. A potem kilka razy walnęłam w drzwi pięścią. – Otwierać drzwi! Agencja poręczycielska! – wrzasnęłam. Usłyszałam jakieś krzyki dobiegające z tyłu domu, łomot otwieranych i zatrzaskiwanych drzwi i jeszcze więcej stłumionych krzyków. Wezwałam Lulę przez krótkofalówkę, ale nie odpowiedziała. Sekundę później otworzyły się frontowe drzwi w domu obok i stanęła w nich Lula.

– Hej, no przepraszam, nie? – wrzasnęła do kobiety z tyłu. – No więc pomyliłam drzwi. Każdemu się może zdarzyć, nie? Pracujemy pod ogromną presją, dokonujemy niebezpiecznych zatrzymań. Kobieta łypnęła na Lulę wrogo i zatrzasnęła drzwi. – Musiałam źle policzyć domy – wyjaśniła mi Lula. – I tak jakby pozwoliłam sobie wejść do środka złymi drzwiami. – Nie miałaś NIGDZIE wchodzić. – No tak, ale słyszałam, że ktoś rusza się w domu. Pewnie dlatego, że to był ten dom sąsiadki, no nie? Więc co jest grane? Dlaczego jeszcze nie weszłaś? – Nie otworzył drzwi. Lula cofnęła się o krok i spojrzała w górę. – No bo ciągle ci świeci zadkiem. Poszłam w ślady Luli i też spojrzałam w górę. Miała rację, Punky znów miał dupę w oknie. – Hej! – wrzasnęła Lula. – Zabieraj to tłuste dupsko z okna i złaź tu natychmiast! Próbujemy tu dokonać zatrzymania! Z domu po drugiej stronie ulicy wyszli starsi państwo i zasiedli na stopniach frontowych. Najwyraźniej zamierzali nas oglądać. – Będziecie do niego strzelać? – chciał wiedzieć staruszek. – Rzadko kiedy wolno mi strzelać – poinformowała go Lula. – To diabelne rozczarowanie – stwierdził starszy pan. – To może wykopiecie drzwi? Lula rzuciła mu jedno ze swych spojrzeń z ręką wspartą na biodrze, to mówiło wyraźnie: „ale bądź poważny”. – Wykopać drzwi?! Czy ja wyglądam na kogoś, kto mógłby wykopać drzwi? W tych butach? To via spigi. W via spigach nie chodzisz po okolicy i nie kopiesz w drzwi! To buty z klasą. Zapłaciłam za nie furę kasy i na pewno nie będę ich obijać o jakieś zasrane drzwi. Spojrzenia wszystkich zawisły na mnie. Miałam jeansy, koszulkę, a na niej jeansową kurtkę, natomiast na nogach parę sznurowanych CAT-ów na grubej podeszwie. Caterpillary zdecydowanie mogły wykopać drzwi, z tym że musiałyby być na nogach kogoś innego, bo wykopywanie drzwi było akurat tą umiejętnością, której nie opanowałam. – Wy, dziewczynki, musicie częściej oglądać telewizję – stwierdził stanowczo staruszek. – Musicie być bardziej jak te całe Aniołki Charliego. Tamtych nic nie powstrzyma. I umieją wykopać drzwi w każdych butach. – W każdym razie tych drzwi nie musicie wcale wyważać – wtrąciła staruszka. – Punky nigdy ich nie zamyka. Złapałam za klamkę i rzeczywiście, drzwi nie były zamknięte na klucz. – No i coś takiego psuje całą zabawę – skrzywiła się Lula, zaglądając w głąb domu Punky’ego. Doszłyśmy do etapu, w którym – gdybyśmy były Aniołkami Charliego – przykucnęłybyśmy na jedno kolano, każda trzymałaby oburącz przed sobą pistolet, a potem byśmy dopadły Punky’ego. Tylko że w naszym przypadku to nie mogło tak wyglądać, bo ja zostawiłam swój rewolwer w słoju na ciasteczka, w kuchni, a Lula niewątpliwie by się wywaliła, gdyby próbowała przykucnąć w tych swoich via spigach. – Hej, Punky! – krzyknęłam w stronę schodów. – Włóż coś na siebie i złaź tu na dół. Musimy pogadać. – Nie ma mowy.

– Jak nie zejdziesz tutaj, to wyślę do ciebie na górę Lulę. Oczy Luli osiągnęły rozmiar talerzyków. MNIE? DLACZEGO? – spytała bezgłośnie. – Chodź tu. I mnie złap – odkrzyknął Punky. – Mam dla ciebie niespodziankę. Lula wyciągnęła z torebki glocka i podała mi go stanowczym gestem. – Powinnaś go wziąć, bo to TY wejdziesz pierwsza na górę i może ci się przydać. Wiesz, jak nienawidzę niespodzianek. – Nie chcę pistoletu. Nienawidzę broni. – Bierz. – Nie chcę – powtórzyłam. – BIERZ TEN PISTOLET! Jeeezzu. – Dobra. Daj ten durny pistolet. Wspięłam się po schodach i wyjrzałam zza rogu. – Gotowa czy nie, nadchodzę – zaśpiewał Punky. I wyskoczył zza drzwi sypialni, rozkładając ramiona. – TA-DAM! Był kompletnie nagi i lśnił jak wysmarowana tłuszczem świnia. Lula i ja z trudem przełknęłyśmy ślinę i cofnęłyśmy się o krok. – Czymś ty się wymazał? – spytałam. – Wazeliną. Od stóp do głów. Szczególnie dokładnie we wszystkich załamaniach i szczelinach. – Uśmiechał się od ucha do ucha. – Chcecie mnie przymknąć, musicie się ze mną siłować. – A może zwyczajnie cię postrzelimy – zaproponowała Lula. – Nie możecie do mnie strzelać. Nie jestem uzbrojony. – Plan jest taki – powiedziałam do Luli. – Skujemy go i założymy łańcuch na nogi, i owiniemy w koc, żeby mi nie zostawił w wozie tłustych plam. – Ja go nie dotknę – zaprotestowała Lula. – Nie tylko paskudny nagi sukinsyn z niego, ale to chodząca zapowiedź rachunku z pralni chemicznej. Nie zamierzam sobie zniszczyć tego topu. Nigdzie nie znajdę drugiego takiego. To prawdziwy sztuczny tygrys. Bóg jeden wie, co ten tłuścioch zrobi z królikiem. Wyciągnęłam do Punky’ego dłoń, w której trzymałam kajdanki. – Dawaj łapę – poleciłam. – Zmuś mnie – odpowiedział, kręcąc tyłkiem. – Chodź i mnie złap, cukiereczku. Lula spojrzała na mnie z ukosa. – NA PEWNO nie chcesz, żebym go zastrzeliła? Zdjęłam kurtkę i złapałam Punky’ego za nadgarstek, ale nie byłam w stanie go utrzymać. Po trzech próbach byłam umazana wazeliną po łokieć, a Punky wciąż mi się wymykał. – Na, na, na. Pocałuj mnie w dupcię, dziewczyno, nigdy mnie nie złapiesz, jestem Człowiekiem Wazeliną – śpiewał. – Ten facet oblałby test alkomatem jak złoto – stwierdziła Lula. – A do tego brakuje mu kilku klepek w tym natłuszczonym łbie. – Jestem szalony jak Kapelusznik – zgodził się Punky. – Jeśli nie możesz mnie utrzymać, nie będziesz mogła mnie zatrzymać, a jak nie będziesz mogła mnie zatrzymać, nie pójdę siedzieć. – A jak cię nie przymknę, to nie będę miała na czynsz i wywalą mnie z mieszkania – odpowiedziałam, próbując go złapać, i zaklęłam, gdy znowu mi się wyślizgnął. – To jest żenujące – powiedziała Lula. – Nie wierzę, że próbujesz złapać tego

pieprzniętego tłuściocha. – To moja praca. A ty mogłabyś pomóc! Zdejmuj ten cholerny top, jak nie chcesz, żeby ci się zniszczył. – Taa, zdejmij top, mamuśka. Mam jeszcze mnóstwo wazeliny dla ciebie – wyśpiewywał Punky. Odwrócił się ode mnie, a wtedy kopnęłam go mocno pod kolano. Punky zwalił się na podłogę. Rzuciłam się na niego, wrzeszcząc do Luli, żeby go skuła. Udało jej się zatrzasnąć kajdanki, gdy zadzwoniła moja komórka. Dzwoniła babcia Mazurowa. Kiedy dziadek Mazur spieniężył swoje żetony za dwa dolary i przeniósł się do apartamentów dla grających za wysokie stawki w niebiesiech, babcia zamieszkała z moimi rodzicami. – Twoja matka zamknęła się w łazience i nie chce wyjść – poinformowała mnie natychmiast. – Siedzi tam już półtorej godziny. To ta menopauza. Twoja matka zawsze była taka rozsądna, póki nie dopadła jej menopauza. – Pewnie się kąpie. – Też tak na początku myślałam, ale nigdy tyle to jej nie zabierało. Poszłam do góry, wołałam ją i waliłam w drzwi, ale mi nie odpowiedziała. Z tego, co wiem, może nawet być martwa. Mogła mieć zawał i utonąć w wannie. – O mój Boże! – W każdym razie pomyślałam, że mogłabyś przyjechać i otworzyć drzwi jak wtedy, gdy twoja siostra zamknęła się w łazience. W czasie świąt Bożego Narodzenia moja siostra Valerie zamknęła się w łazience z testami ciążowymi. Testy dawały wynik pozytywny i gdybym to ja była na miejscu Valerie, też chciałabym resztę życia spędzić w łazience. – Ja nie otworzyłam drzwi – przypomniałam babci. – Ja wspięłam się na dach i weszłam do niej przez okno. – Co by to nie było, co wtedy zrobiłaś, to lepiej przyjedź i zrób to jeszcze raz. Twojego ojca nie ma, twoja siostra też gdzieś poszła. Przestrzeliłabym zamek, ale ostatnio jak próbowałam to zrobić, kula odbiła się rykoszetem od klamki i zbiła lampę na stole. – Jesteś pewna, że to sytuacja krytyczna? Jestem tak jakby zajęta. – Teraz to już ciężko powiedzieć, co w tym domu jest sytuacją krytyczną. Rodzice mieszkali w niewielkim bliźniaku z trzema sypialniami i jedną łazienką, który pękał w szwach, zasiedlony przez moich: mamę, tatę, babcię, niedawno rozwiedzioną i bardzo ciężarną siostrę i jej dwoje dzieci. Sytuacje krytyczne były właściwie na porządku dziennym. – Trzymaj się – powiedziałam babci. – Jestem niedaleko. Będę za parę minut. Lula popatrzyła na Punky’ego. – A co z nim zrobimy? – Zabierzemy ze sobą. – A w życiu – wtrącił natychmiast Punky. – Nie wstaję. Nigdzie nie idę. – Nie mam czasu się z tym babrać – oświadczyłam Luli. – Zostaniesz tu z nim i go popilnujesz, a ja przyślę Vinniego, żeby go zabrał. – No teraz to wpadłeś – poinformowała Lula Punky’ego. – Założę się, że Vinnie lubi nasmarowanych wazeliną grubasów. Ludzie gadają, że miał kiedyś romans z kaczką. Założę się, że pomyśli, że jesteś w sam raz. Popędziłam w dół po schodach, a potem na zewnątrz do escape’a. W drodze do domu rodziców zadzwoniłam do Vinniego, żeby mu powiedzieć o Punkym.

– Ocipiałaś?! – wrzasnął Vinnie. – Nie zamierzam zgarniać jakiegoś wysmarowanego wazeliną gościa. Ja wypisuję umowy o kaucję. Nie zgarniam zbiegów. Skup się i słuchaj: TY JESTEŚ OSOBĄ DO ZGARNIANIA. – Spoko. W takim razie ty jedź do domu moich rodziców i wyciągnij moją matkę z łazienki. – Dobra już, dobra, zgarnę tego gościa za ciebie, ale to naprawdę smutne, że to ja teraz jestem tym normalnym w tej rodzinie. Nie mogłam się z tym nie zgodzić. Kiedy podjechałam pod krawężnik, babcia już na mnie czekała. – Ciągle tam siedzi – oznajmiła. – Ani się do mnie nie odezwała, ani nic. Popędziłam w górę po schodach i złapałam za klamkę drzwi od łazienki. Zamknięte. Zapukałam. Nic. Zawołałam matkę. Żadnej odpowiedzi. Cholera. Popędziłam po schodach w dół, wpadłam do garażu, wywlekłam drabinę, ustawiłam ją przy tylnym ganku, wspięłam się na niewielki, kryty gontem daszek, skąd mogłam dostać się do okna łazienki. Zajrzałam do środka. Matka siedziała w wannie ze słuchawkami na uszach. Miała zamknięte oczy. Kolana wystawały jej z wody jak dwie gładkie, różowe wysepki. Zastukałam w okno. Mama otworzyła oczy i wrzasnęła cienko. Złapała za ręcznik i nie przestała krzyczeć przez jakąś minutę. Wreszcie zamrugała, zamknęła gwałtownie usta, wyprostowanym ramieniem pokazała mi drzwi łazienki i samym ruchem warg powiedziała: IDŹ. Zeszłam z daszku, potem z drabiny i powlokłam się do domu, a potem po schodach, z babcią Mazurową następującą mi na pięty. Matka, owinięta ręcznikiem, czekała na mnie w drzwiach łazienki. – Co ty, do diabła, wyprawiasz?! – krzyknęła. – Mało się nie posrałam ze strachu. Do cholery. Czy nie mogę się nawet odprężyć w kąpieli? Zarówno mnie, jak i babci Mazurowej odjęło mowę. Stałyśmy niezdolne się ruszyć, z oczyma wielkimi jak spodki i otwartymi ze zdumienia ustami. Moja mama nigdy nie przeklinała. Moja mama była tą praktyczną, zawsze miała na rodzinę uspokajający wpływ. Moja mama chodziła do kościoła. Moja mama NIGDY nie mówiła „srać”. – To zmiana – powiedziała wreszcie babcia. – To NIE żadna zmiana! – wrzasnęła matka. – NIE mam menopauzy. Chciałam mieć pół godziny spokoju. Czy ja za dużo wymagam?! Zasrane pół godziny! – Siedziałaś tam już półtorej – odparła babcia. – Myślałam, że miałaś zawał. Nie odpowiadałaś, jak cię wołałam. – Słuchałam muzyki. Nie słyszałam, że wołałaś. Miałam słuchawki. – Teraz widzę – przyznała babcia. – Może też powinnam czasem spróbować. Moja matka pochyliła się i przyjrzała mojej koszulce. – A czym, u licha, jesteś umazana? Masz we włosach, na koszulce, na jeansach... wielkie tłuste plamy. To wygląda jak... wazelina. – Akurat dokonywałam zatrzymania, gdy babcia zadzwoniła. Matka przewróciła oczami. – Nawet nie chcę znać szczegółów. Nic a nic. Ale lepiej to zapierz, jak tylko przyjdziesz do domu, bo nigdy się nie pozbędziesz tych plam. Dziesięć minut później weszłam do firmy Vinniego. Connie Rosolli, kierowniczka biura i osobisty pies stróżujący, siedziała za swoim biurkiem z gazetą w dłoni. Connie była kilka lat starsza ode mnie, cal, może dwa niższa, ale za to miseczki stanika miała ze trzy numery większe.

Nosiła krwistoczerwony sweterek z dekoltem w szpic, który pokazywał naprawdę spory kawałek rowka między jej piersiami. Usta i paznokcie pomalowała pod kolor sweterka. Po drugiej stronie biurka siedziały dwie kobiety w tradycyjnych hinduskich strojach. Starsza z nich była o rozmiar większa niż Lula. Lula jest nabita w sobie, upakowana, jak solidna kiełbasa, a kobieta przy biurku Connie była rozlazła i miękka, pomiędzy brzegiem bluzki a krawędzią sari widać było przelewające się kolejne wałki tłuszczu. Czarne włosy związane na karku w węzeł przetykały nitki siwizny. Młodsza kobieta była szczupła i mogła mieć najwyżej kilka lat mniej niż ja. Zbliżała się chyba do trzydziestki. Obie siedziały sztywno na brzegu krzeseł, z dłońmi ciasno splecionymi na podołkach. – Mamy problem – poinformowała mnie Connie. – W dzisiejszej gazecie ukazał się artykuł o Vinniem. – Ale to nie jest kolejna sprawa z kaczką? – zaniepokoiłam się. – Nie, chodzi o kaucję związaną z wizą, na którą Vinnie podpisał umowę z Samuelem Singhiem. Singh miał trzymiesięczną wizę z pozwoleniem na pracę, a Vinnie założył kaucję jako gwarancję, że Singh wyjedzie, gdy skończy mu się wiza. Te poręczenia to nowość, więc w gazecie robią mnóstwo szumu wokół sprawy. – Podała mi dziennik. Spojrzałam na fotografię zamieszczoną wraz z artykułem. Uśmiechało się z niej dwóch cwaniaków o ciemnych włosach zaczesanych gładko do tyłu. Singh był Hindusem o ciemniejszej cerze i drobniejszej posturze niż Vinnie. Obaj natomiast wyglądali, jakby regularnie oszukiwali starsze panie, pozbawiając je oszczędności całego życia. Na drugim planie widać było dwie Hinduski. Te same, które teraz siedziały przy biurku Connie. – To jest pani Apusendża i jej córka Nonnie – przedstawiła je Connie. – Pani Apusendża wynajęła pokój Samuelowi Singhowi. Pani Apusendża i jej córka gapiły się na mnie, zapewne nie wiedziały, co sądzić o plackach mazi w moich włosach i na ubraniu. – A to jest Stephanie Plum – Connie dokonała prezentacji w drugą stronę. – Jest jednym z naszych agentów. Nie jest zwykle taka... tłusta. – Connie łypnęła na mnie z ukosa. – Czym ty, do cholery, jesteś umazana? – Wazeliną. Balog był nią cały wysmarowany. Musiałam się z nim siłować. – To ma dla mnie podtekst seksualny – oznajmiła pani Apusendża. – Jestem kobietą z zasadami. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. – Podniosła ręce do głowy. – Popatrzcie, zakrywam uszy. Nie będę słuchać tych wszeteczności. – Nie ma mowy o żadnych wszetecznościach – krzyknęłam do niej. – Facet, którego musiałam zaaresztować, był pokryty wazeliną... – Lalalalalalala – śpiewała pani Apusendża. Connie i ja wywróciłyśmy oczami. Nonnie odciągnęła matce ręce od uszu. – Słuchaj tych ludzi – powiedziała. – Potrzebujemy ich pomocy. Pani Apusendża przestała śpiewać i skrzyżowała ręce na piersi. – Pani Apusendża przyszła tutaj, ponieważ Singh zniknął – wyjaśniła Connie. – To prawda – potwierdziła pani Apusendża. – Bardzo się niepokoimy, to był wyjątkowy młody człowiek. Przebiegłam wzrokiem artykuł. Termin poręczenia Samuela Singha upływał za tydzień. Jeśli Vinnie nie dostarczy Singha do tego czasu, to wyjdzie na kompletnego idiotę. – Uważamy, że przytrafiło mu się coś strasznego – powiedziała Nonnie. – Po prostu zniknął. Puf!

Jej matka pokiwała głową na potwierdzenie tych słów. – Samuel mieszkał z nami w trakcie swojej pracy w tym kraju. Moja rodzina jest bardzo blisko z rodziną Samuela w Indiach. To bardzo dobra rodzina. Po prawdzie Nonnie i Samuel mieli się pobrać. Miała polecieć do Indii z Samuelem, żeby poznać jego rodziców. Mamy bilet na samolot. – Jak długo Samuela nie ma? – spytała Connie. – Od pięciu dni – odrzekła Nonnie. – Wyszedł do pracy i już nie wrócił. Pytałyśmy jego pracodawcę i Samuel w ogóle się tego dnia nie pojawił. Przyszłyśmy tutaj w nadziei, że pan Plum pomoże go nam odnaleźć. – Sprawdziłyście, czy z pokoju Samuela nic nie zginęło? – spytałam. – Paszport? Ubrania? – Wydaje się, że wszystko jest na miejscu. – Zgłosiłyście zaginięcie na policję? – Nie. Sądzi pani, że powinnyśmy? – Nie – odpowiedziała natychmiast Connie głosem o ton tylko cichszym od krzyku i natychmiast zadzwoniła na komórkę Vinniego. – Mamy tu problem – poinformowała go. – Pani Apusendża jest w biurze. Samuel Singh zaginął. O drugiej nad ranem, gdy pogoda jest idealna, a światła perfekcyjnie dopasowane, potrzeba dwudziestu minut, by dotrzeć z posterunku policji do biura firmy poręczycielskiej. Tego dnia, o drugiej po południu, przy zachmurzonym niebie, Vinnie dotarł tu w dwanaście minut. Komandos, najlepszy łowca Vinniego, pojawił się w biurze na prośbę mojego kuzyna kilka minut wcześniej. Ubrany był jak zawsze na czarno. Ciemne włosy zebrane miał w kucyk na karku. A jego marynarka wyglądała mi na produkcję firmy „Kevlar na co dzień” i z doświadczenia wiedziałam, że kryje się pod nią pistolet. Komandos zawsze był uzbrojony. Miał jakoś tak między dwadzieścia pięć a trzydzieści pięć lat i skórę koloru mocha latte. Ponoć zanim został łowcą nagród u Vinniego, służył w jednostce specjalnej. Jego siła i umiejętności plasowały go gdzieś pomiędzy Batmanem a Rambo. Jakiś czas temu spędziłam z Komandosem noc. Teraz łączył nas niepewny sojusz, pracowaliśmy razem, gdy była taka konieczność, unikając kontaktu wzrokowego i rozmów, które doprowadziłyby do powtórki zbliżenia. Przynajmniej JA starałam się uniknąć ponownego zbliżenia. Komandos był, jak zawsze, tajemniczym sobą o prowokującym sposobie bycia i opiniach, którymi się z nikim nie dzielił. Zanim usiadł, obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. – Wazelina? – zapytał. – Moim zdaniem to musi mieć związek z seksem – wtrąciła natychmiast pani Apusendża. – Nikt zresztą tego nie wyjaśnił. Moim zdaniem ta tutaj to pewnie zdzira. – Nie jestem zdzirą – zirytowałam się. – Musiałam aresztować faceta, który był cały natłuszczony, i się ubrudziłam tym paskudztwem. Tylne drzwi otworzyły się z łomotem i do środka wpadł Vinnie, a zaraz za nim Lula. – Mów – polecił Connie. – Niewiele jest do powiedzenia – odparła. – Pamiętasz panią Apusendżę i jej córkę Nonnie. Samuel Singh wynajął pokój w ich domu, spotkałeś je na sesji zdjęciowej w zeszłym tygodniu. Nie widziały go od pięciu dni. – Chryste – jęknął Vinnie. – Krajowe gazety o tym piszą. Termin upływa za tydzień, a ten sukinsyn sobie ginie. Dlaczego nie przyszedł do mnie i nie nakarmił mnie trutką na

szczury? To by była lżejsza śmierć. – Uważamy, że mogła go spotkać jakaś krzywda – zasugerowała Nonnie. Vinnie spróbował powstrzymać grymas. – Ta, jasne. Przypomnijcie mi wszystko o Samuelu. Co robił codziennie? – Vinnie miał teczkę w dłoni, przerzucał kartki, czytając półgłosem. – Tu jest napisane, że pracował w TriBro Tech. W wydziale kontroli jakości. – W tygodniu Samuel był w pracy od siódmej trzydzieści do piątej. Co wieczór siedział w domu przed telewizorem lub komputerem – uzupełniła Nonnie. – Jest takie słowo, które go określa – wtrąciła pani Apusendża. – Nigdy nie pamiętam. – Maniak komputerowy – przypomniała jej Nonnie z nieszczęśliwą miną. – Tak! To to. Był maniakiem komputerowym. – Miał jakichś przyjaciół? Krewnych w okolicy? – pytał Vinnie. – Byli ludzie z pracy, o których wspominał, ale nie spędzał z nimi czasu towarzysko. – Miał wrogów? Długi? Nonnie potrząsnęła przecząco głową. – Nigdy o czymś takim nie wspominał. – Narkotyki? – spytał Vinnie. – Nie. A alkohol też pił tylko przy wyjątkowych okazjach. – A jakaś nielegalna działalność? Był zaangażowany w jakieś ciemne interesy? – Z pewnością nie. Komandos siedział w kącie bez ruchu, obserwując obie kobiety. Nonnie, na swoim krześle, pochylała się do przodu, widać było, że czuła się nieswojo. Mama Apusendża zacisnęła wargi, przechyliła lekko głowę, nie była zachwycona całą sytuacją. – Coś jeszcze? – spytał Vinnie. Nonnie wierciła się na siedzeniu. Jej spojrzenie uciekało w stronę torebki, którą trzymała na kolanach. – Mój piesek – wykrztusiła wreszcie. – Mój piesek zaginął. – Sięgnęła do torebki i wyjęła fotografię. – Wabi się Bu, bo jest taki biały. Jak duch. Przepadł tego samego dnia, co Samuel. Był na podwórku, ogrodzonym, i zniknął. Wszyscy obejrzeliśmy zdjęcie Nonnie i Bu. Bu był niewielkim mieszańcem cocker-spaniela i pudla, o oczkach jak czarne guziczki w puchatym pyszczku. Bu był cockapoo. Poczułam jakieś ukłucie w okolicy serca. Te oczka jak czarne guziczki przypominały mi mojego chomika Reksa. Pamiętałam, jak zdarzało mi się martwić o Reksa, teraz poczułam identyczne ukłucie niepokoju w odniesieniu do tego malutkiego pieska. – Dobrze żyjecie z sąsiadami? – pytał dalej Vinnie. – Pytałyście ich, czy nie widzieli pieska? – Nikt nie widział Bu. – Musimy już iść – oznajmiła pani Apusendża, zerkając na zegarek. – Nonnie musi wrócić do pracy. Vinnie odprowadził je do drzwi, a potem patrzył, jak wsiadają do samochodu. – No i poszły – stwierdził. – Heroldzi piekielnych wieści. – Pokręcił smutno głową. – A taki miałem dobry dzień. Wszyscy mówili, że dobrze wyszedłem na zdjęciu. Wszyscy mi gratulowali, bo robiłem coś w temacie poręczeń związanych z wizami. No dobra, musiałem wysłuchać kilku komentarzy, gdy zawlokłem gołego, wysmarowanego wazeliną gościa na komendę, ale zniosłem to na spokojnie. – Znów potrząsnął głową. – TEGO nie zniosę. To trzeba koniecznie naprawić. Nie mogę stracić tego faceta. Albo go znajdziemy, wszystko jedno,

żywego czy martwego, albo wszyscy zostaniemy bez pracy. Jeśli nie uda mi się wyegzekwować tego poręczenia po tym całym szumie w prasie, to zamierzam zmienić nazwisko, przeprowadzić się do Scottsdale w Arizonie i otworzyć komis z samochodami. – Spojrzenie Vinniego skupiło się na Komandosie. – Potrafisz go znaleźć, prawda? Kąciki ust Komandosa uniosły się minimalnie. W przypadku Komandosa to był odpowiednik uśmiechu. – Uznaję to za tak – stwierdził Vinnie. – Będę potrzebował pomocy – odparł Komandos. – I będziemy musieli przedyskutować kwestię płatności. – Dobra. Wszystko jedno. Możesz dostać Stephanie. Komandos popatrzył na mnie i jego uśmiech stał się nieco szerszy – tak uśmiecha się ktoś, kto właśnie niespodziewanie dostał kawałek ciasta.

Dwa Connie wręczyła Komandosowi plik papierów. – Tutaj jest wszystko, co mamy – powiedziała. – Kopia umowy, informacje o pochodzeniu i przeszłości. Sprawdzę szpitale i kostnice, no i zamówię pełen raport na temat naszego obiektu, powinien być gotowy na jutro. Żyliśmy w erze informacji. Wystarczyło wykupić usługę, a potem kliknąć kilka klawiszy na klawiaturze i w ciągu sekund zaczynały napływać fakty... wszystkie nazwiska z drzewa genealogicznego, historia zatrudnienia, adresy w porządku chronologicznym. A jeśli zapłaciło się odpowiednio i szukało wystarczająco długo, można było nawet dotrzeć do akt medycznych i informacji o zdradach małżeńskich. Komandos przewertował dokumenty na temat Singha, a potem popatrzył na mnie. – Jesteś wolna? Connie natychmiast zaczęła się wachlować, a Lula przygryzła dolną wargę. Ja westchnęłam. Ta sprawa przysporzy nam samych problemów. Mój związek z trentońskim gliną Joem Morellim znów nabrał rumieńców. Joe i ja mieliśmy swoją długą i dziwną historię, i najprawdopodobniej się kochaliśmy. Oboje przy tym uważaliśmy, że małżeństwo to absolutnie nie jest pomysł na teraz. To była jedna z niewielu rzeczy, co do których się zgadzaliśmy. Morelli nienawidził mojej pracy, a ja nie przepadałam za jego babką. Różniliśmy się też w opiniach odnośnie mojej współpracy z Komandosem. Owszem, oboje byliśmy zdania, że Komandos jest człowiekiem niebezpiecznym i odbiega nieco od definicji słowa normalny. Ale Morelli chciał, żebym trzymała się od Komandosa jak najdalej. Ja zaś uważałam, że piętnaście centymetrów to wystarczający dystans. – Jaki jest plan? – spytałam Komandosa. – Ja rozejrzę się po okolicy. Ty pogadaj z pracodawcą. TriBro powinni chętnie z tobą współpracować, w końcu wyłożyli gotówkę tytułem zabezpieczenia kaucji. Zasalutowałam dziarsko. – Nie ma problema – odparłam. – Nie zapomnij o psie. Prawie–że–uśmiech powrócił na wargi Komandosa. – Nie przeoczmy żadnego śladu – powiedział. – Hej, psy to też ludzie – obruszyłam się nieco. Prawda była taka, że miałam kompletnie gdzieś Samuela Singha. Wiem, że to niezbyt ładna postawa, ale no cóż, taka już jestem. Tak samo nie obchodziła mnie pani Apusendża. Pani Apusendża była jak troll pod mostem. Ale Nonnie i jej piesek wyglądali na takich, którzy potrzebowali pomocy. A piesek poruszył odpowiednią strunę i wywołał we mnie całą falę opiekuńczych uczuć. No i kto by pomyślał? Tak naprawdę to chciałam znaleźć psa. Komandos odjechał, a ja wróciłam do domu, żeby się odtłuścić, zanim zacznę indagować pracodawcę Singha. Mieszkam w dwupiętrowym bloku z cegły, domu tych, którzy wkroczyli na nową drogę życia, i tych będących już na jej końcu... no i moim. W budynku nie ma wielu luksusów, ale czynsz jest rozsądny, no i dowożą tu pizzę. Zaparkowałam na tyłach, weszłam po schodach na moje piętro i z niejakim zaskoczeniem odkryłam, że drzwi nie są zamknięte na klucz. Uchyliłam je i wsunęłam głowę do mieszkania.

– Jest tam kto? – krzyknęłam. – Ta, ja – odkrzyknął Morelli z sypialni. – Posiałem gdzieś klucze, pomyślałem, że mogłem je tu zostawić. – Włożyłam je do słoja na ciasteczka dla bezpieczeństwa. Morelli przeszedł do kuchni, podniósł pokrywę słoja i wyciągnął swoje klucze. Wyglądał na prawdziwego twardziela... smukły, umięśniony, w czarnej koszulce, spranych jeansach, które idealnie leżały na jego idealnym tyłku, i w nowych adidasach. Kaburę miał przy pasku, osłoniętą lekką kurtką. Z ciemnymi włosami i oczami wyglądał na kogoś, kto często bywa w miejscach, gdzie serca mężczyzn też są ciemne. – Nie jestem zaskoczony, że widzę tu twoją trzydziestkęósemkę – powiedział. – Ale o co chodzi z pudełkiem kondomów? – To na wypadek sytuacji awaryjnej, tak jak rewolwer. Wsunął klucze do kieszeni i obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. – Wdałaś się w walkę z gościem, który miał smarownicę? – Punky Balog. Doszedł do wniosku, że jak się rozbierze do naga i wysmaruje wazeliną, to nie dam rady go przymknąć. – He – parsknął Morelli. – Nagość i wazelina to coś, z czym sobie radzisz doskonale. Skończyłaś na dzisiaj? – Nie. Wpadłam się umyć. Czytałeś ten artykuł o Vinniem i poręczeniu dotyczącym wizy? – No. – Samuel Singh, facet, który ma wizę za kaucją, zniknął. Morelli wyszczerzył się od ucha do ucha. – To ci ubaw. Nikt z nas nie chciał, żeby Vinnie skończył w komisie samochodowym w Scottsdale, ale wszyscy z przyjemnością patrzyliśmy, jak się poci. Vinnie siedział na zgniłej gałęzi mojego drzewa genealogicznego. Tylko para karaluchów z kuchni cioci Tootie zajmowała niższe konary. Był zboczeńcem, oszustem i do tego zrzędliwym paranoikiem. A mimo to, albo właśnie dlatego, był lubiany. Był z Jersey. Jak można nie lubić Jersey? – Jak tylko się przebiorę, wychodzę pogadać z pracodawcą Singha – oznajmiłam Morellemu. – Dziwię się, że Vinnie nie dał tej sprawy Komandosowi. Nasze spojrzenia się spotkały i przez chwilę szukałam jakiejś odpowiedzi, myśląc, że łgarstwo byłoby tu dobrym wyjściem. – Cholera, Stephanie – powiedział wreszcie Morelli, wspierając ręce na biodrach i zaciskając usta w twardą linię. – Tylko mi nie mów, że znów pracujesz z Komandosem. Kiedy przespałam się z Komandosem, Morelli i ja nie byliśmy ze sobą. Kiedy na powrót się zeszliśmy, on nie pytał, a ja nie mówiłam. Jednak gdzieś tam były jakieś podejrzenia, a moja współpraca z Komandosem tylko je rozjątrzała. No i do tego dochodził prawdziwy i niebezpodstawny niepokój, bowiem Komandos czasem operował na samej granicy prawa, a może nawet już poza nią. – To moja praca – stwierdziłam tylko. – Ten gość to świr. Nie ma nawet adresu zamieszkania. Adres z jego prawka to pusta parcela. I moim zdaniem nie zawaha się przed zabójstwem. – Jestem prawie pewna, że zabija tylko tych złych. – Normalnie od razu poczułem się lepiej!

Prawdę powiedziawszy, to nie wiem, czy Komandos kogokolwiek zabił. Zresztą nikt nie wie o nim zbyt wiele. Jedyne, co ja wiem na pewno, to że jest superłowcą nagród. I takim kochankiem, że przy nim kobieta mogłaby zapomnieć, że ceni sobie zaangażowanie w związek. – Muszę wziąć prysznic – ucięłam dalsze dyskusje. – Pomóc ci? – Nie! Chcę porozmawiać z pracodawcą Singha, TriBro Tech. A to na drugim końcu jedynki i muszę tam dotrzeć jeszcze w godzinach pracy. – Chyba podnieca mnie wazelina – stwierdził Morelli. Morellego podnieca WSZYSTKO. – Idź do pracy! Złap jakiegoś dealera albo coś. – Zachowam sobie tę myśl na wieczór – zdecydował Morelli. – A ty może powinnaś uciąć sobie drzemkę, jak wrócisz z TriBro – powiedział i wyszedł. Dwadzieścia minut później też już byłam za drzwiami. Umyte włosy miałam związane w kucyk, a na sobie sandałki, czarną mini i biały sweterek z głębokim dekoltem. Do torebki wrzuciłam pojemnik z pieprzem, tak na wszelki wypadek. Jeśli chodzi o rowek między piersiami, to nie mogłam się równać z Connie, ale dzięki Victoria’s Secret osiągnęłam maksimum swoich możliwości w tej dziedzinie. TriBro mieściło się w kompleksie przemysłowym na wschód od Trenton. Przeprawiłam się przez miasto do jedynki i dotarłam do drugiego zjazdu. Wjechałam w kompleks bezpośrednio przy B Street i zaparkowałam przed TriBro. Budynek przede mną był parterową konstrukcją z cegły, z szyldem po prawej od wejścia. Recepcję urządzono w stylu użytkowym. Wykładzina z rodzaju przemysłowych, w kolorze grafitowym, ekonomiczne ciemne meble, do tego lampy jarzeniowe. Przy drzwiach wielka sztuczna roślina w dużej donicy. Bardzo porządnie i czysto. Kobieta za biurkiem uśmiechała się profesjonalnie. Przedstawiłam się i zapytałam o przełożonego Singha. W progu za jej plecami stanął mężczyzna. – Nazywam się Andrew Cone – powiedział. – Może będę mógł wam pomóc. Średniego wzrostu, szczupły, o mocno przerzedzonych brązowych włosach i ujmujących brązowych oczach, wyglądał na czterdziestolatka. Ubrany był w błękitną koszulę, rozpiętą pod szyją i z równo podwiniętymi rękawami, oraz oliwkowe spodnie. Zaprosił mnie do swojego biura, usadził na krześle po drugiej stronie biurka. Na blacie stał kubek „Najlepszego taty na świecie”, w biblioteczce znajdowały się fotografie w gustownych ramkach. Na zdjęciach Andrew Cone’owi towarzyszyła blondynka i dwóch małych chłopców. Byli na plaży. Ubrani jak na przyjęcie. Ściskali małego łaciatego pieska. – Szukam Samuela Singha – wyjaśniłam, wręczając mu wizytówkę. Uśmiechnął się, patrząc na mnie spod lekko uniesionych brwi. – Firma poręczycielska? Co taka ładna dziewczyna robi w takiej brutalnej pracy? – Zarabia na czynsz. – I Singh wam uciekł? – Jeszcze nie. Jego wiza wygasa za tydzień. To po prostu rutynowa kontrola. Cone pogroził mi palcem. – To kłamstwo. Wcześniej była tu jego gospodyni z córką. Nie widziały Singha od pięciu dni. My zresztą też nie. W zeszłą środę nie przyszedł do pracy i od tamtej pory nie mieliśmy z nim kontaktu. Czytałem artykuł w dzisiejszej gazecie. Fatalne wyczucie czasu. – A ma pan jakąś koncepcję, gdzie Singh mógłby teraz przebywać? – Nie mam pojęcia. Ale raczej nie sądzę, żeby znalazł się w jakimś miłym miejscu. Nie

odebrał wypłaty w piątek. A zazwyczaj tylko martwi lub deportowani nie odbierają wypłaty. – Miał tu swoją szafkę? Jakichś przyjaciół, z którymi mogłabym porozmawiać? – Szafki nie. Popytałem ludzi o niego i niewiele w sumie się dowiedziałem. Ogólnie był raczej lubiany, ale uważany za samotnika. Rozejrzałam się po biurze Cone’a, jakoś nie mogłam wywnioskować, czym właściwie zajmuje się TriBro. – A co właściwie robi TriBro? Czym zajmował się u was Singh? – TriBro produkuje części do automatów do gry. Mój ojciec i dwóch jego braci założyli tę firmę w pięćdziesiątym drugim, teraz właścicielami jesteśmy ja i moich dwóch braci, Bart i Clyde. Moja matka chciała mieć dużą rodzinę i doszła do wniosku, że najprościej będzie nazywać dzieci według alfabetu. Mam jeszcze dwie siostry: Diane i Evelyn. – Rodzice poprzestali na piątym? – Rozwiedli się po piątym. Moim zdaniem to przez stres, jaki powodowało mieszkanie w domu z jedną łazienką i piątką dzieci. Uśmiechnęłam się mimo woli. Andrew Cone zdecydowanie budził moją sympatię. Był miłym facetem i miał poczucie humoru. – A Singh? – Singh był pracownikiem technicznym, pracował w kontroli jakości. Zatrudniliśmy go, żeby zastąpił jedną z naszych stałych pracownic, która poszła na urlop macierzyński. – A zniknięcie Singha mogło być jakoś związane z pracą? – Pyta pani, czy mafia go nie wykasowała? – Poniekąd. – Jesteśmy tylko niewielkim i mało ciekawym trybikiem w całej tej machinie kasyn. – Cone wzruszył ramionami. – Nie sądzę, by mafia w jakikolwiek sposób była zainteresowana wkładem Singha w uprawianie gier hazardowych. – Jakieś powiązania z terroryzmem? Cone uśmiechnął się szeroko i przygładził włosy. – Mało prawdopodobne. Z tego, co słyszałem na jego temat, był uzależniony od amerykańskiej telewizji i śmieciowego żarcia, oddałby życie w obronie kraju, który stworzył jajko McMuffin. – Znał go pan osobiście? – Tak jak szef swojego pracownika. To niewielka firma. Bart, Clyde i ja znamy wszystkich, którzy tu pracują, ale nie utrzymujemy stosunków towarzyskich z pracownikami. Usłyszeliśmy dobiegające z korytarza podniesione głosy. – Moi bracia – wyjaśnił Andrew. – Zero kontroli natężenia dźwięku. Nieco młodsza i bardziej łysa wersja Andrew wsadziła głowę w drzwi. – Mamy problem – oznajmiła. – A pani to kto? Podałam mu wizytówkę. – Odzyskiwanie kaucji. W drzwiach pojawiła się trzecia twarz. Tym razem była to okrągła buzia cherubina, o oczach spoglądających zza okularów w drucianej oprawie. Ciało dołączone do twarzy też było okrąglutkie, odziane w luźne jeansy, bluzę z Buzzem Astralem, spraną do granic wytrzymałości, a może nawet bardziej, i zniszczone tenisówki. – Jesteś łowcą nagród? – spytał mężczyzna o twarzy pacholęcia. – Masz broń? – Nie mam. – W telewizji łowcy nagród zawsze mają broń.

– Ja zostawiłam swoją w domu. – Założę się, że nawet jej nie potrzebujesz. Założę się, że jesteś superpodstępna. Po prostu zakradasz się do kogoś i bum! – już masz gościa w kajdankach, prawda? – Prawda. – Skujesz kogoś tutaj? – Nie dzisiaj. – Moi bracia. – Andrew wskazał dwóch nowo przybyłych. – Bart i Clyde Cone. Bart ubrany był w czarną koszulę, czarne spodnie i czarne mokasyny. Czarny Bart. – Jeśli przyszła tu pani w sprawie Samuela Singha, to nie mamy nic do powiedzenia – oznajmił Bart. – Bardzo krótko był naszym pracownikiem. – Znał go pan osobiście? – Nie znałem. Muszę porozmawiać z bratem na osobności. Mamy problem na linii produkcyjnej. Clyde pochylił się ku mnie z przyjacielskim uśmiechem. – Ciągle mamy problemy na linii – oznajmił najwyraźniej wcale nie zmartwiony. – Gówno ciągle się psuje. Te wszystkie wihajstry i dynksy. – Nagle otworzył szeroko oczy. – A paralizator? Używałaś kiedyś paralizatora? Bart zacisnął usta w wąską linię i posłał Clyde’owi ponure spojrzenie. Spojrzenie nie zrobiło wrażenia na adresacie. – Nigdy wcześniej nie spotkałem łowcy nagród – powiedział i aż mu okulary zaparowały z przejęcia. Liczyłam, że w TriBro zbiorę więcej informacji. Pomogłoby mi nazwisko jakiegoś przyjaciela albo nawet wroga. Może słówko o planach wyjazdu. Niestety, zyskałam tylko ogólne pojęcie o pracy Singha i zaproszenie na obiad od Clyde’a Cone’a, który był chyba zainteresowany jedynie moim paralizatorem. Odmówiłam grzecznie i wróciłam do swego samochodu. Komandos pracował w sąsiedztwie domu pani Apusendży. Nie chciałam w żaden sposób nadepnąć Komandosowi na odcisk, ale obawiałam się, że Bu-cockapoo nie był dla niego priorytetem. Popołudnie zbliżało się już ku końcowi. Jeśli przejadę przez miasto i trochę porozglądam się za psiakiem, to będę w dobrym miejscu, by potem pojechać do mamy i wysępić obiad. Zadzwoniłam do Morellego, żeby powiadomić go o moich planach. – Też możesz przyjść i wysępić obiad – zachęciłam go. – Ostatnio jak jadłem w domu twoich rodziców, to twoja siostra trzy razy zwymiotowała, a babcia zasnęła w purée. – No i? – No i bardzo chętnie wpadłbym wysępić obiad, ale muszę pracować do późna. Bóg mi świadkiem, muszę zostać w pracy. Nonnie i mama Apusendża mieszkały jakieś pół kilometra od domu moich rodziców, okolica tutaj bardzo przypominała Grajdoł. Domy były piętrowe, wąskie, stały na wąskich działkach. Dom Apusendżów był szalowany deskami, pomalowany na kolor zjadliwej zieleni, z czekoladowym dołem. Przed nim stał zaparkowany dziesięcioletni ford escort w kolorze burgunda. Niewielkie podwórko na tyłach ogrodzone było płotem. Nie mogłam go dobrze obejrzeć, ale z pewnością nie było tam psa. Objechałam cztery kwartały i nigdzie nie widziałam ani śladu Bu. Ani Komandosa. Skręciłam za róg i odezwała się moja komórka. – Jo – odezwał się Komandos. – Ja ciebie też – powiedziałam. – Masz już w samochodzie Singha w łańcuchach.

– Singha nigdzie nie ma. – A pies? Przez kilka uderzeń serca w słuchawce panowała cisza. – O co ci chodzi z tym psem? – Nie wiem. Mam te takie psie uczucia. – Niedobrze, dziewczyno. Ani się obejrzysz, a zaczniesz przygarniać koty. Potem coś cię zacznie ściskać w gardle, gdy w supermarkecie wejdziesz w alejkę z jedzeniem dla dzieci. A potem to już wiesz... – Co? – Zaczniesz robić dziury w prezerwatywach Morellego. Chciałabym uważać ten scenariusz za zabawny, ale obawiałam się, że mógł być prawdziwy. – Byłam w TriBro – zmieniłam temat. – Ale nie dowiedziałam się niczego użytecznego. Zauważyłam w lusterku znajomy reflektor. Komandos w swoim pick-upie. Jak zawsze udawało mu się mnie znaleźć, pozostawało tajemnicą. Komandos błysnął światłami, żeby mieć pewność, że go zauważyłam. – Pogadajmy z paniami Apusendża. Wróciliśmy na ulicę Sully, zaparkowaliśmy tuż za burgundowym escortem i razem podeszliśmy do drzwi. Otworzyła nam mama Apusendża. Wciąż miała na sobie sari, a liczne wałeczki tłuszczu sprawiały, że przypominała ludzika Michelin. – No cóż – zaczęła, kiwnąwszy mi głową. – Widzę, że się doprowadziłaś do porządku. Musisz być prawdziwym ciężarem dla swojej matki. Współczuję jej takiej córki. Zmrużyłam oczy i otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, gdy Komandos pochylił się ku mnie i położył dłoń na moim ramieniu. Prawdopodobnie sądził, że wyskoczę z czymś nieprzemyślanym, na przykład nazwę panią Apusendżę tłustą świnią. I się nie mylił, miałam „tłustą świnię” na końcu języka. – Sądzę, że pomogłoby nam, gdybyśmy mogli rozejrzeć się po pokoju Singha – powiedział do pani Apusendży. – Zamierza pan zabrać TĘ TUTAJ ze sobą? Poczułam, jak palce Komandosa zaciskają się lekko na moim ramieniu. – Ta tutaj ma na imię Stephanie – odparł uprzejmie. – I tak, wejdzie razem ze mną. – No cóż, dobrze – zgodziła się niechętnie mama Apusendża. – Oczekuję, że będziecie ostrożni. Mój dom jest bardzo starannie urządzony. – Cofnęła się o krok od drzwi i gestem zaprosiła nas do salonu. – To bawialnia – oznajmiła dumnie. – A dalej jest jadalnia. I kuchnia. Zarówno Komandos, jak i ja patrzyliśmy na wnętrze w milczeniu, niezdolni wykrztusić choćby słowa. Dom był zapełniony co do centymetra wyściełanymi meblami, stoliczkami, lampami, bibelotami, suchymi kwiatami, wyblakłymi fotografiami, stosami magazynów, paterami sztucznych owoców. I słoniami. Były tam słonie ceramiczne, poduszki jak słonie, pod względem kształtu i rozmiaru, zegary ze słoniami, podnóżki w formie słoni i takież donice. Poza słoniami nie było żadnego dominującego motywu, koloru bądź stylu. To była wyprzedaż garażowa na moment przed rozpoczęciem. Przyglądałam się, jak Komandos obrzuca pokój uważnym spojrzeniem i, jak podejrzewałam, krzywi się w myślach. W tym bałaganie bez trudu można by przeoczyć liścik. Tak prawdę powiedziawszy, bez trudu można by przeoczyć całego Singha. Mógłby siedzieć tu skulony na krześle i nikt by go nie zauważył.

Pani Apusendża poprowadziła nas na piętro, krótkim korytarzykiem do niewielkiej sypialni. Na nogach miała różowe plastikowe japonki, które klapały o jej pięty i o podłogę pod takim kątem, że pięta w połowie wystawała za kapeć. Szerokie paznokcie u stóp przyciągały wzrok jaskrawym, błyszczącym fioletem. Szłam bezpośrednio za nią i z tej pozycji jej tyłek wydawał się szeroki na blisko metr. – To pokój Samuela – powiedziała, wskazując otwarte drzwi. – To takie smutne, że stoi pustkami. To był taki miły młody człowiek. Taki uprzejmy. Taki dobrze wychowany – mówiąc to, rzuciła na mnie znaczące spojrzenie, dając mi do zrozumienia, że ja żadnej z tych wspaniałych cech nie posiadam. Weszliśmy z Komandosem do pokoju i natychmiast dostałam ataku klaustrofobii. Dwuosobowe łóżko było schludnie zasłane pikowaną, fioletowo kwiecistą kapą, która krzyczała: JEJ! Zasłony pasowały do narzuty i wisiały w oknie wraz z jadowicie zielonymi firankami. Ściany były wręcz wylepione nieaktualnymi kalendarzami, plakatami, których tematyka obejmowała wszystko, od Kubusia Puchatka, przez Springsteena, po Enterprise ze „Star Treka” i Alberta Einsteina. Przy łóżku stał nocny stoliczek, a pomiędzy łóżkiem a oknem niewielkie biurko i rozchwiane krzesło. – Proszę zobaczyć, jaki to ładny pokój – powiedziała pani Apusendża. – Miał szczęście, że dostał taki ładny pokój. Mamy też drugi w piwnicy i tamten też wynajmujemy od czasu do czasu, ale Samuelowi dałyśmy ten, bo wiedziałam, że będzie kawalerem dla Nonnie. Komandos przeglądał zawartość nocnego stolika. – Samuel był może niezadowolony z jakiegoś powodu? – Nie. Był bardzo zadowolony. Dlaczego miałby być niezadowolony? Miał wszystko. Pozwalałyśmy mu nawet korzystać z kuchni. – Powiadomiłyście jego rodzinę o zniknięciu? – Owszem. Pomyślałam sobie, że może został nagle wezwany do domu, ale nie mieli od niego żadnych wiadomości. Komandos przeniósł się do biurka. Otworzył środkową szufladę i wyjął paszport Singha. – Jedyny wpis pochodzi z Nowego Jorku. – Po raz pierwszy wyjechał daleko od domu – poinformowała nas pani Apusendża. – To był taki dobry chłopiec. Żaden z tych nic niewartych powsinogów. Przyjechał tutaj, żeby zarobić pieniądze dla swojej rodziny w Indiach. Komandos odłożył paszport do szuflady i kontynuował przeszukanie. Porzucił biurko i przeszedł do szafy. – Czego brakuje w pokoju? – spytał. – Co Singh zabrał ze sobą? – Z tego, co widzę, to tylko to, co miał na sobie. No i plecak oczywiście. Komandos odwrócił się do niej. – Wie pani, co takiego miał w plecaku? – Swój komputer. Nigdy się z nim nie rozstawał. To był laptop. Zawsze go ze sobą zabierał do pracy. Samuel był bardzo mądry. W ten sposób dostał taką dobrą pracę. Powiedział, że dostał pracę przez Internet. – Zna pani jego adres e-mailowy? – zapytałam. – Nie. Nic nie wiem na ten temat. Nie mamy komputera. Nie potrzebujemy czegoś takiego. – Jak Samuel jeździł do pracy? – dopytywał Komandos. – Swoim samochodem. – Ten samochód został znaleziony?

– Nie. Odjechał swoim samochodem i wtedy widziałyśmy go ostatni raz. Samochód też. To był szary nissan sentra... starszy model. Komandos przeszukał szybko łazienkę i pokój Nonnie i zszedł na dół. Wciąż sprawdzaliśmy kuchnię, gdy do domu wróciła Nonnie. – Znaleźliście Bu? – Jeszcze nie – odpowiedziałam. – Przykro mi. – Nie mogę się skoncentrować na pracy, gdy go nie ma – pożaliła się. – Nonnie jest manikiurzystką w Paznokciach z Klasą, w galerii – wyjaśniła pani Apusendża. – Jest tam jedną z najbardziej popularnych dziewcząt. – Nigdy nie skąpię utrwalacza – powiedziała Nonnie. – To sekret doskonałego manicure. Wyszliśmy z domu pań Apusendża kilka minut po szóstej. Wciąż mogłam zdążyć na obiad do rodziców, ale jakoś zabrakło mi entuzjazmu. Myślałam sobie, że mam dość chaosu i zamieszania, jak na jeden dzień. Myślałam sobie, że może jednak chcę kupić pizzę na wynos, pojechać do domu i obejrzeć jakiś marny film. Komandos oparł się o maskę mojego wozu i skrzyżował ramiona na piersi. – I co myślisz? – Nonnie w ogóle nie pyta o Singha. Pyta tylko o Bu. – Nie sprawia wrażenia pogrążonej w rozpaczy narzeczonej – stwierdził Komandos. – Jeśli przyjąć, że wszystko, co słyszeliśmy, było prawdą, to mamy tu miłego maniaka komputerowego, który przepadł razem z psem. – Pies może być jedynie zbiegiem okoliczności. – Nie sądzę. Mój pajęczy zmysł mówi mi, że oba zniknięcia są połączone. Komandos się uśmiechnął. – A twój pajęczy zmysł mówi ci coś jeszcze? – Naśmiewasz się ze mnie? – To uśmiech człowieka, który cię kocha, maleńka. Moje serce zmyliło rytm i zrobiło mi się gorąco w miejscach, które powinien rozgrzewać jedynie Morelli. – Kocha? – Są różne rodzaje miłości – odparł Komandos. – Ten rodzaj nie wiąże się z obrączką. – To miło, ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie: wyśmiewałeś się ze mnie? Pociągnął za mój kucyk. – Wracam jutro do TriBro – zapowiedziałam. – Zamierzam ich nękać do skutku. Dowiem się czegoś o tym szukaniu pracy przez sieć. Pogadam ze współpracownikami Singha. Jeśli mamy tu do czynienia z czymś innym niż przypadkowe zabójstwo, to powinnam znaleźć jakiś trop. Zrezygnowałam z obiadu u rodziców, zamiast tego wpadłam do Pina w drodze powrotnej do domu. Postawiłam pudełko z pizzą na kontuarze w kuchni, kopnięciami zrzuciłam buty i wyjęłam sobie piwo z lodówki. A potem włączyłam odtwarzanie wiadomości na sekretarce i wzięłam sobie kawałek pizzy. „Stephanie? Tu twoja matka. Halo? Jesteś tam?” Rozłączyła się. „Zła wiadomość. Muszę odwołać nasz jutrzejszy lunch. Dzieciaki są chore”. To była moja najlepsza przyjaciółka, Mary Lou. Razem dorastałyśmy. Razem poszłyśmy do szkoły. Wyszłyśmy za mąż w odstępie miesięcy. Małżeństwo Mary Lou przetrwało do dzisiaj i dorobiła się gromadki dzieciaków. Moje małżeństwo trwało jakieś dwadzieścia minut i skończyło się paskudnym rozwodem. Trzecią wiadomość zostawił Vinnie.

„Co robisz w domu, słuchając tej durnej maszyny? Dlaczego nie szukasz Singha? Ja tu umieram, na litość boską. Zrób coś!” I znowu moja matka. „Nic nie chciałam, jak dzwoniłam za pierwszym razem. Nie musisz oddzwaniać”. Wykasowałam wszystkie wiadomości i wrzuciłam maluśki kawałek pizzy do klatki Reksa. Rex to mój współlokator chomik. Mieszka w szklanym akwarium i sypia w puszce po zupie Campbella. Wybiegł z puszki, wepchnął sobie kawałek pizzy pod policzek i błyskawicznie wrócił do puszki. Czas spędzony ze zwierzęciem. Zabrałam pizzę i piwo do salonu, usiadłam na kanapie, włączyłam telewizję i znalazłam powtórki „Kronik Seinfelda”. Jakiś czas temu wkroczyłam do ery informatycznej i kupiłam sobie laptopa. Zwykle trzymam go na stoliku w salonie, żebym mogła sprawdzać pocztę i oglądać telewizję w tym samym czasie. No i czy to nie jest wielozadaniowość? Odebrałam pocztę, wykasowałam wszystkie śmieci reklamujące viagrę, kredyty hipoteczne i pornostrony. Została jedna wiadomość. Od Andrew Cone’a. „Jeśli mógłbym jeszcze jakoś pomóc, proszę dzwonić bez wahania”. Telefon obudził mnie o siódmej rano. – Coś właśnie znalazło się na moim biurku i pomyślałem, że będziesz chciała to zobaczyć – powiedział Morelli. – Jestem na komendzie, załatwię kilka spraw i wpadnę. Wywlokłam się z łóżka i poczłapałam do łazienki. Zrobiłam coś z prysznicem, coś z włosami i zrobiłam byle jaki makijaż. Ubrałam się w strój roboczy, czyli koszulkę i jeansy, i poczułam się prawie gotowa, by zmierzyć się z kolejnym dniem. Zaparzyłam sobie kawy i uraczyłam się ciasteczkiem z truskawkowym nadzieniem. Czułam się naprawdę dzielna, bo oparłam się pokusie zjedzenia ciasteczek z nadzieniem czekoladowym. Na śniadanie najlepsze są owoce, prawda? Wrzuciłam kilka okruchów do klatki Reksa i popiłam kawy. Nalewałam sobie właśnie drugi kubek, gdy pojawił się Morelli. Przyparł mnie do ściany, a gdy już nie było ani centymetra przerwy między nami, pocałował mnie mocno. Odezwał się jego pager i Morelli zaklął z inwencją. – Kłopoty? – spytałam. Zerknął na wyświetlacz. – Syf jak zwykle. – Puścił mnie i wyciągnął plik papierów z wewnętrznej kieszeni kurtki. – Wiedziałem, że wokół TriBro był jakiś smród, więc poszperałem trochę. Znalazłem artykuł w gazecie sprzed dwóch lat. Przeczytałam nagłówek. – Bart Cone oskarżony o zabójstwo Paressi. Dalej artykuł opisywał, jak grupa wycieczkowiczów natknęła się na ciało Lillian Paressi, zaledwie kilka godzin po tym, jak zginęła od pojedynczego strzału w głowę z bliskiej odległości. Morderstwo miało miejsce w zalesionej okolicy stanowego parku Washington’s Crossing. Ktoś widział Cone’a, jak ucieka z miejsca zbrodni, a policja twierdziła, jakoby istniał fizyczny dowód łączący go z zabójstwem. – Co się stało? – spytałam Morellego. – Wypuszczono go. Świadek, który go ponoć widział uciekającego z miejsca zbrodni, zmienił zeznanie. Badanie dowodu fizycznego też dało negatywny wynik. Kiedy policja zgarnęła Cone’a na przesłuchanie, miał przy sobie dwudziestkędwójkę, a Paressi została zastrzelona z dwudziestkidwójki, ale balistyka wykluczyła pistolet Cone’a. Ciało Paressi zostało poddane praktykom seksualnym po śmierci i DNA też nie pasowało do Cone’a. O ile dobrze pamiętam, chłopaki, którzy prowadzili sprawę, do końca byli przekonani, że to Cone zabił Paressi, ale nijak

nie mogli tego udowodnić. Sprawa nie została rozwiązana. – A motyw? – Nie znaleźli motywu. Nie zdołali nawet określić, jaki był związek między Cone’em a Paressi. – Bart Cone nie jest może najsympatyczniejszy, ale ciężko go uznać za mordercę. – Mordercy bywają najróżniejsi.

Trzy Morelli odprowadził mnie do samochodu, cmoknął w czoło na pożegnanie i polecił, żebym na siebie uważała. Przyjechał policyjną ruiną, którą zaparkował obok mojego forda. To była crown victoria, kiedyś prawdopodobnie ciemnoniebieska, ale teraz wyblakła do koloru, który wymykał się wszelkim opisom. Z tylnego błotnika farba została zdarta w ogóle, a części zderzaka brakowało. Z tyłu na podłodze turlał się kogut. – Fajny wózek – powiedziałam. – Taa, miałem do wyboru albo ten, albo ferrari. – Wcisnął się za kierownicę, odpalił i wyjechał z parkingu. Było jeszcze wcześnie, ale słoneczko grzało już całkiem porządnie. Słyszałam dochodzący z Hamilton szum samochodów. Powietrze nad moją głową nie było tak całkiem przejrzyste i w gardle czułam drapanie ozonu. Wraz z upływem dnia samochody, fabryki chemiczne i podwórkowe grille dodadzą coś od siebie do tego, co gotowało się nad Jersey. Eleganciki z Los Angeles mierzyli zanieczyszczenia i ograniczali aktywność. W Jersey nazywaliśmy to powietrzem i żyliśmy jakby nigdy nic. Przyślijcie tu mafię. Dajcie to złe powietrze. Podatki, otyłość, cukrzycę i choroby serca, i makaron na każdy posiłek. Nic nie pokona Jersey. Zaczęłam od przejażdżki w okolicy domu pań Apusendża, rozglądając się za Bu i Singhiem. Bywało, że zaginieni znajdowali się zaskakująco blisko domów. Wprowadzali się do sąsiadów, ukrywali w garażach, a czasem leżeli martwi w śmietnikach. Jeździłam tak przez kwadrans, ale nie zobaczyłam ani Bu, ani Singha, więc skręciłam ku jedynce i TriBro. Wciąż nie wiedziałam, co właściwie produkuje TriBro. Części automatów do gry. Znaczy co konkretnie? Wnętrzności? Guziki? Uchwyty? Dzwonki i światełka? Nie żeby to miało znaczenie. Liczyło się tylko to, czy dam radę wydusić z nich jakąkolwiek wskazówkę. Czarny Bart nie był pod wrażeniem mojego uroku osobistego ani rowka między piersiami. Od niego raczej nie powinnam spodziewać się pomocy. Clyde był chętny, ale niezbyt bystry. Andrew wydawał się być najlepszym wyborem. Zjechałam w stronę TriBro i zadzwoniłam do najstarszego z Cone’ów. – Niech pan zgadnie, z czym dzwonię – zagaiłam. – Jestem w okolicy. Czy mogłabym zająć kilka minut pańskiego czasu? – Jak najbardziej. Jak najbardziej było właściwą odpowiedzią. Bardzo pozytywną. Żadnych oznak irytacji. Żadnych sprośnych podtekstów. Profesjonalizm. Andrew Cone był bez wątpienia właściwym bratem. Zaparkowałam przed budynkiem firmy, weszłam do środka i natychmiast zostałam skierowana do biura Andrew. Miałam szczęście. Nie spotkałam ani Barta, ani Clyde’a. Usiadłam na krześle naprzeciwko Andrew i podziękowałam za to, że znalazł dla mnie czas. – TriBro jest zainteresowane znalezieniem Singha – powiedział. – Podpisaliśmy umowę o kaucję. Jeśli Singh przepadnie, to my będziemy musieli ponieść koszty kaucji. – Zatrudniacie jeszcze kogoś, kto ma wizę pracowniczą?