paticiuch123

  • Dokumenty62
  • Odsłony16 429
  • Obserwuję19
  • Rozmiar dokumentów77.1 MB
  • Ilość pobrań9 278

Halliday Gemma - 01 - Śledztwo na wysokich obcasach

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :800.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Halliday Gemma - 01 - Śledztwo na wysokich obcasach.pdf

paticiuch123 EBooki GEMMA HALLIDAY
Użytkownik paticiuch123 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 216 stron)

GEMMA HALLIDAY ŚLEDZTWO WYSOKICH OBCASACH Dla Mary Ellen Halliday Thompson. Nigdy nie nosiła butów Manola, Prady czy Jimmy'ego Choo, ale bez wątpienia miała styl i nikt jej nigdy nie zastąpi. Tęsknimy za Tobą, Babciu.

ROZDZIAŁ 1 Spóźniałam się. I nie chodzi mi o spóźnienie, które wzięło się stąd, że za długo układałam włosy i dlatego teraz tkwiłam w korku. Chodzi o poważniejsze spóźnienie. Takie, przez które przed oczami przelatywały mi ostrzeżenia z opakowań dureksów o 99 - procentowej skuteczności. Zaciskając mocno ręce na kierownicy, jechałam czterystapiątką, krzycząc w duchu: dlaczego ja? Dlaczego właśnie ja? Jestem dziewczyną nowego tysiąclecia. Na lekcjach wychowania seksualnego w szóstej klasie robiłam staranne notatki. W zamkniętej przegródce torebki noszę prezerwatywy, tak na wszelki wypadek. I od drugiej klasy liceum, od czasu zupełnie nieudanego pierwszego razu na tylnym siedzeniu chevroleta rocznik 82, samochodu Todda Hansona, zawsze byłam wyjątkowo ostrożna. I właśnie mnie spóźniał się okres. Nic dziwnego, że byłam zdenerwowana. - Dana? - Cisza. - Dana, muszę z tobą pogadać. - Cisza. - Przysięgam, że jeśli postanowiłaś mnie ignorować, więcej się do ciebie nie odezwę. Przełożyłam komórkę do drugiej ręki, kiedy zmieniałam pas, o mało nie zderzając się z pickupem z napisem „umyj mnie” na brudnej karoserii, i znów zaczęłam zaklinać automatyczną sekretarkę mojej najlepszej przyjaciółki. - Dana, proszę, proszę, proszę odbierz! Proszę? - Zamilkłam na moment. Zero reakcji. - Okay, zdaje się, że naprawdę cię nie ma. Ale proszę, proszę, proszę oddzwoń do mnie, jak tylko odsłuchasz wiadomość. Czyli jak najszybciej. To naprawdę wyjątkowa sytuacja. Muszę z tobą natychmiast pogadać! - Podkreśliłam to jeszcze, wciskając klakson, kiedy jakiś łysy facet w kabriolecie wjechał przede mnie, a potem miał jeszcze czelność pokazać mi środkowy palec. Witajcie w LA. Zamknęłam telefon, łamiąc przy okazji wymanikiurowany paznokieć, i policzyłam do dziesięciu. Usiłowałam przypomnieć sobie uspokajające techniki oddychania z zajęć jogi, na które Dana zaciągnęła mnie w zeszłym miesiącu. Niestety, cała moja uwaga była wtedy skupiona na tym, by nie wylądować na twarzy podczas pozycji „pies z głową w dół”, i chyba właśnie zaczynałam się hiperwentylować. Wjeżdżając na dziesiątkę, zerknęłam na cyfrowy wyświetlacz na desce rozdzielczej i uświadomiłam sobie, że, o ironio, teraz jestem spóźniona w sensie dosłownym. Spóźniona na spotkanie z moim chłopakiem, Richardem Howe'em, z którym umówiłam się na lunch. Zrobił rezerwację na pierwszą u Gianiego, a była już dwunasta pięćdziesiąt osiem. Zamszowym botkiem (przez te buty zupełnie wyczyściłam swoją kartę kredytową Macy'ego, ale było

warto!) wdepnęłam mocniej pedał gazu, wcześniej sprawdziwszy we wstecznym lusterku, czy w pobliżu nie ma gliniarzy. Nie żebym jechała za szybko. No może trochę. Ale miałam już dość wrażeń jak na jeden dzień i nie potrzebowałam jeszcze spotkania z chłopakami z policji stanowej. Przy okazji szybko skontrolowałam swój wygląd. Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że zjadały mnie nerwy. Moje blond włosy nadal były zebrane w twarzowy półkok - parę kosmyków uwolniło się, ale nieład jest w modzie, prawda? Wyciągnęłam błyszczyk Raspberry Perfection i przejechałam nim po ustach, ignorując faceta za mną. Hej, jeśli w kryzysowej sytuacji dziewczyna nie może poprawić sobie humoru błyszczykiem, to co jej pozostaje? Z dumą muszę powiedzieć, że jeszcze tylko dwa razy zatrąbiono na mnie, zanim w końcu wjechałam małym czerwonym dżipem (dzisiaj, ze względu na włosy, z postawionym dachem) na wielopoziomowy parking na rogu Siódmej i Grand. Założyłam blokadę na kierownicę, przygotowując się, by ruszyć truchtem przez dwie przecznice do kancelarii mojego chłopaka, gdzie miałam się z nim spotkać... zerknęłam na zegarek - cholera! Dwanaście minut temu. Cóż, spójrzmy na to z innej strony: pewnie kiedy mu powiem, że spóźnia mi się okres, natychmiast zapomni, że się spóźniłam. Szczerze obawiałam się tej rozmowy. Wyobrażałam ją sobie mniej więcej tak: „Cześć Richard, przykro mi, że się spóźniłam. A tak przy okazji, możliwe, że noszę twoje dziecko”. Tu rozlega się dźwięk jak z kreskówki, kiedy Richard rzuca się do ucieczki i wpada na drzwi. Ech. Nie ma dobrego sposobu na obwieszczenie takiej nowiny. Spotykaliśmy się dopiero od paru miesięcy. Nie doszliśmy jeszcze nawet do etapu wspólnego kupowania drobiazgów do jego mieszkania i nagle musimy odbyć taką rozmowę? Idąc, poprawiłam ramiączko stanika. Wsunęłam je z powrotem pod top, starając się wyglądać jak kobieta, która ma wszystko pod kontrolą, a nie jak desperatka, która usiłuje sobie przypomnieć, w reklamie jakiego testu ciążowego zachwalali, że wynik można odczytać natychmiast na cyfrowym wyświetlaczu. Dokładnie czternaście minut po czasie weszłam do kancelarii Dewey, Cheatem i Howe [Dewey, Chwatem & Howe - nazwa fikcyjnej kancelarii prawniczej, wykorzystywana w gagach i wątkach komediowych, pochodząca od słów „Do we cheat'em? And how!”, którą w wolnym tłumaczeniu można przełożyć jako „naciągacze” (przyp. red.)]. Tak naprawdę, kancelaria nazywała się Donaldson, Chesterton i Howe, ale nie mogłam się oprzeć, by ich nie przezywać. Biorąc pod uwagę, jakich klientów reprezentowali (ludzi w kreacjach Chanel i roleksach), przezwisko pasowało jak ulał, niczym importowana rękawiczka z cielęcej skórki. Za drzwiami z matowego szkła podłoga była wyłożona brązowo - czerwoną

wykładziną, która tłumiła moje kroki, kiedy szłam w stronę stanowiska recepcjonistki. Wielki, owalny pulpit z ciemnego drewna znajdował się w głębi przestronnego pomieszczenia, a po obu jego stronach ciągnął się rząd drzwi z matowego szkła prowadzących do sal konferencyjnych i gabinetów. Docierały stamtąd stłumione odgłosy stukania w klawiaturę i rozmów, wycenianych na czterysta dolarów za godzinę. - W czym mogę pomóc? - zapytała Barbie za biurkiem. Jasmine. Czy, jak lubiłam ją nazywać, Miss Plastik. Jasmine co miesiąc wydawała dwie trzecie swojej pensji na rozmaite zabiegi kosmetyczne. W tym tygodniu napompowała sobie usta kolagenem a la Angelina Jolie. W zeszłym miesiącu powiększyła sobie piersi, oczywiście do rozmiaru podwójne D. Jej tlenione blond włosy jak zwykle były natapirowane, co dodawało jej pięć centymetrów wzrostu, choć i bez tego była irytująco wysoka - miała prawie metr siedemdziesiąt. Ja sama jestem drobną osobą. Kiedy mam dobry dzień dociągam do stu pięćdziesięciu sześciu centymetrów. Z powodu wymogów odnośnie do minimalnego wzrostu nie kwalifikuję się do połowy kolejek w Six Flags [Six Flags - amerykańska sieć parków rozrywki (przyp. tłum.)]. - Przyszłam zobaczyć się z Richardem - poinformowałam Miss Plastik. - Czy jest pani umówiona z panem Howe'em? - Jasmine zamrugała niewinnie niebieskimi oczami (z trudnością - to przez lifting brwi, któremu poddała się dwa miesiące temu), ale ja wiedziałam, w co gra. Jej jedyną rozrywką w recepcji Dewey, Cheatem and Howe jest decydowanie o dostępie do świętych gabinetów znajdujących się za drzwiami z matowego szkła. Spojrzałam na nią, mrużąc oczy. - Tak, tak się składa, że jestem z nim umówiona. - Pani godność? Starałam się nie przewrócić oczami. Spotykałam się tu z Richardem w każde piątkowe popołudnie od pięciu miesięcy. Dobrze wiedziała, kim jestem, a sądząc po uśmiechu czającym się w kącikach jej ust a la Angelina, znakomicie się przy tym bawiła. - Maddie Springer. Jestem jego dziewczyną. Byliśmy umówieni na lunch. - Przykro mi, panno Springer, ale będzie pani musiała zaczekać. Pan Howe ma właśnie spotkanie w sali konferencyjnej. - Czemu nie powiedziałaś mi tego od razu? - wymamrotałam, sadowiąc się na jednym z jasnych skórzanych foteli w wydzielonej z recepcji poczekalni. Jasmine nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się ironicznie (jej nowe, wydęte usta sprawiały, że wyglądało to jak grymas Elvisa) i, jak przypuszczam, otworzyła sobie w komputerze pasjansa, udając, że jest zajęta. Wzięłam ze stolika egzemplarz „Cosmo” i zaczęłam przerzucać strony pełne zdjęć

designerskich ciuchów, na myśl o których ciekła mi ślinka, ale na które nigdy nie będzie mnie stać. Ani się w nie nie zmieszczę, jeśli rzeczywiście jestem w ciąży. Boże. Co za przygnębiająca myśl. Po, jak mi się wydawało, całej wieczności słuchania, jak akrylowe paznokcie Jasmine stukają w klawiaturę, do recepcji wszedł Richard. Pomimo niepokoju, jaki wzbierał w moim żołądku, nie mogłam nie westchnąć na jego widok. Richard miał ponad sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, był szczupły i umięśniony. Był zapalonym biegaczem, w wolnym czasie brał udział we wszystkich biegach na cele charytatywne. Dystrofia mięśniowa, autyzm, w kwietniu pobiegł nawet w imprezie na rzecz walki z rakiem piersi. Kiedy zaczęliśmy się spotykać, próbował mnie namówić, żebym z nim pobiegła. Chociaż raz. Dla mnie wystarczającym treningiem wytrzymałościowym jest przepychanie się przez tłum w Nordstromie podczas odbywającej się dwa razy do roku megawyprzedaży. Biegi to zupełnie nie moja bajka. Poza tym uważam, że jeśli obcasy są dostatecznie wysokie, wystarczy przejść dwie przecznice od mojego mieszkania do Starbucks na rogu, żeby spalić prawie tyle samo kalorii, co podczas biegu, mam rację? Dzisiaj jasne włosy Richarda były nienagannie ułożone za pomocą żelu w swobodną falę a la młody Robert Redford. Miał na sobie ciemnoszary garnitur, białą koszulę i gustowny krawat w kolorowe wzorki. Wyglądał jak totalne ciacho i z trudem zwalczyłam pokusę, by rzucić się w jego objęcia i wylać wszystkie swoje troski na jego okryte wełnianą marynarką ramię. Richardowi towarzyszył jakiś facet. Obaj panowie byli całkowicie pochłonięci rozmową. Nie słyszałam, o czym mówili, ale cokolwiek to było, sprawiło, że jasne brwi Richarda ściągnęły się z niepokojem. Rozmówca Richarda był ubrany w znoszone lewisy wytarte wzdłuż nogawek i na siedzeniu, czarny dopasowany T - shirt i granatową marynarkę. Miał szerokie ramiona i w ogóle był napakowany, przez co przypominał zawodowego boksera. Jedną brew przecinała biała blizna, wyraźnie odcinająca się na tle jego ciemnej karnacji. Miał ciemne włosy, ciemne oczy i ogólnie wygląd typka, u którego można znaleźć więzienne tatuaże. Miałam nadzieję, że Richard nie poszerzał swojej działalności o bronienie kryminalistów. Poczekałam, aż uścisną sobie dłonie na pożegnanie. Dopiero kiedy facet wyszedł, podeszłam do Richarda. - Cześć, skarbie - powiedziałam, wspinając się na palce, żeby pocałować go w policzek. - Cześć. - Nadal patrzył za podejrzanym nieznajomym i wyglądał na kompletnie

nieprzytomnego, zupełnie jakbym przeszkodziła mu w oglądaniu meczu. - Kto to był? - Nikt. To, że w dalszym ciągu spoglądał za Panem Nikt, kazało mi podejrzewać, że to nie do końca prawda. Miałam jednak ważniejsze rzeczy na głowie niż rozmyślanie o najnowszym kliencie Richarda. Na przykład to, że spóźniał mi się okres. - Co to za spóźnienie? - Co? - Obróciłam się gwałtownie, a żołądek zacisnął mi się w węzeł. Boże, czy to możliwe, żeby się domyślił? Spojrzałam nerwowo na swój brzuch, chociaż było mało prawdopodobne, że wybrzuszył się w ciągu ostatnich trzydziestu sekund. - Mieliśmy zarezerwowany stolik na pierwszą. - Och. O to chodzi. - Przepraszam, były straszne korki. Możemy pójść gdzie indziej. Może do Cabo Cantina? Richard nadal wpatrywał się w zamknięte szklane drzwi, za którymi zniknął Pan Nikt. Znowu zaczęłam się zastanawiać, kim był ten facet. Nie wyglądał jak typowy klient Richarda i na pewno nie wyglądał jak prawnik. - Hm, wiesz, chyba w ogóle nie uda mi się dziś wyrwać na lunch. Coś mi wypadło. - Och, szkoda. - Myślcie, co chcecie, ale przyznam, że nawet mi ulżyło. Przynajmniej nie będziemy musieli odbyć tej rozmowy już teraz. Będę miała trochę więcej czasu na wymyślenie lepszego sposobu na obwieszczenie radosnej nowiny niż: „Richard, powinniśmy byli używać mocniejszych kondomów”. Hm... ciekawe, czy mogłabym pozwać za to producenta. - Wybacz, Maddie. Zadzwonię do ciebie później, obiecuję. - W porządku. Rozumiem. Pogadamy wieczorem, tak? - Tak. Wieczorem. - Cmoknął mnie szybko w policzek i zniknął z powrotem za drzwiami z matowego szkła prowadzącymi do trzewi kancelarii Dewey, Cheatem i Howe. Jasmine uniosła głowę, żeby posłać mi ironiczny uśmieszek, po czym wróciła do układania pasjansa. Odnalazłam pozostawionego dwie przecznice dalej dżipa i zostawiłam kolejną wiadomość na sekretarce Dany. Jeśli wkrótce nie odbierze telefonu, będę musiała zrobić casting na nową najlepszą przyjaciółkę. Odpaliłam silnik dżipa z rykiem, który rozniósł się echem po parkingu. Zamiast wrócić na autostradę, pojechałam Grand, kierując się na Beverly Boulevard. Zajechałam do McDrive'a i zamówiłam dekadenckiego big maca, duże frytki i

truskawkowego shake'a. To nie był dzień na liczenie kalorii. Zatrzymałam się na parkingu obok restauracji i pocieszałam jedzeniem w kojącym zaciszu mojego auta, z klimą odkręconą na full. Dopijając z siorbaniem shake'a, zastanawiałam się, co dalej. Powinnam wrócić do pracy, którą olałam po tym, jak dziś rano spojrzałam z przerażeniem w kalendarz. Stwierdziłam jednak, że jest zupełnie nierealne, abym mogła być teraz kreatywna. Jako mała dziewczynka marzyłam, by zostać modelką i paradować po wybiegach w Mediolanie w najnowszych kreacjach wielkich projektantów, wzbudzając zachwyt całego świata. Jednak już w ósmej klasie stało się jasne, że nie osiągnę wzrostu modelki. Wybrałam więc drugą w kolejności wymarzoną karierę - projektantki mody. Po czterech latach nauki w Academy of Art College w San Francisco byłam gotowa zabłysnąć w świecie mody. Nie przewidziałam tylko, że zaistnienie wśród projektantów będzie niemal równie trudne, jak zostanie profesjonalną modelką. Po wielu prośbach, błaganiach i obiecywaniu wszystkim liczącym się postaciom świata mody w Los Angeles, że będę pucować ich samochody, w końcu dostałam pracę projektantki obuwia dziecięcego w Tot Trots. Okay, nie jest to Mediolan, ale przynajmniej starcza mi na rachunki. Przeważnie. Zaletą tego zajęcia jest fakt, że pracuję w domu, a więc sama ustalam sobie godziny pracy. Z dumą przyznaję, że moje projekty nosiły na swoich stopach wszystkie modne berbecie. Plastiki z Barbie z wiosennej kolekcji oraz kapciuszki ze Sponge Bobem z kolekcji jesiennej to także moje dzieło. Aktualnie pracuję nad butami za kostkę ze Strawberry Shortcake, które będą dostępne zarówno w opalizującym różu, jak i połyskliwym fiolecie. Tak, tak, wiem, absolutny odjazd. Jednak w tej chwili myśl o spędzeniu dnia na projektowaniu dziecięcego obuwia nie była zbyt pociągająca. Dziecięce buty sprawiały, że myślałam o dzieciach, co prowadziło do myśli o niemowlakach, co z kolei prowokowało myślenie o kondomach, które z jakiegoś powodu czasami pękały, co stawiało kobiety w moim obecnym położeniu. Spojrzałam na zegar na desce rozdzielczej. Za piętnaście druga. Dana jest pewnie w drodze do siłowni. Pomiędzy kolejnymi castingami a epizodycznymi rólkami pracuje jako instruktorka fitnessu w Sunset Gym. Pomyślałam, że jeśli pojadę stojedynką, uda mi się ją złapać w przerwie między zajęciami. Odstawiłam shake'a i wrzuciłam bieg. W rekordowym czasie dojechałam do olbrzymiego budynku z betonu i szkła, w którym znajdowała się Sunset Gym. Zaparkowałam samodzielnie, odprawiając parkingowego. Nie uwierzycie, ale w LA ludziom nie chce się przejść paru metrów z parkingu do siłowni, do której przyjechali przebiec parę kilometrów.

Nie pytajcie mnie czemu. Kiedy weszłam do środka, wysoki facet ogolony na jeża i umięśniony jak Popeye zatrzymał mnie przy recepcji. Zmierzył mnie od góry do dołu, przyglądając się moim botkom na pięciocentymetrowym obcasie i spódniczce od Ann Taylor. Zauważył, że nie mam przewieszonej przez ramię sportowej torby Nike. Nie było mowy, żebym go nabrała. Oboje wiedzieliśmy, że korzystam z mojej karty członkowskiej tylko wtedy, gdy na dworze jest prawie czterdziestostopniowy upał i chcę się ochłodzić w basenie. Po wylegitymowaniu się cerberowi na sterydach weszłam do głównej sali, omiatając wzrokiem rzędy pedałujących na rowerkach amatorów ćwiczeń w poszukiwaniu Dany. Zobaczyłam ją i jej grupę przy oknach. Jej podopieczni dawali z siebie wszystko na stepach. Przez chwilę miałam wyrzuty sumienia z powodu tych wszystkich kalorii, które władowałam w siebie na lunch, jednak nie na tyle duże, żebym miała zaraz przebrać się w dres i wskoczyć na step. Zamiast tego chwyciłam wymięty egzemplarz „Elle” i usadowiłam się na ławce pod ścianą. Nie czekałam długo, bo wielbiciele stepu wkrótce skończyli zajęcia, nagradzając się brawami. Dana podbiegła do mnie, jej koński ogon w kolorze rudoblond kołysał się na boki. Idealnie zbudowana, wyglądała, jakby właśnie zeszła ze stron „Sports Illustrated”. Ale nie z numeru poświęconego strojom kąpielowym, tylko z wydania o kulturystkach i facetach, którzy je uwielbiają. - Co jest? - zapytała, spoglądając z dezaprobatą na moje botki na obcasie. - Przed chwilą jadłam - odparłam na swoją obronę. Dana spojrzała na mnie podejrzliwie, ale postanowiła odpuścić. Truchtała w miejscu, kontynuując rozmowę. - Dostałam twoją wiadomość. Co to za pilna sprawa? - Ja... - Obejrzałam się przez ramię, jakbym nie powinna mówić tego głośno. - Mam opóźnienie. - Okay, no to gadaj szybko. O co chodzi? - Nie, nie takie opóźnienie. Rozumiesz. Dana przechyliła głowę. Dopiero po chwili do niej dotarło. - Boże. Chcesz powiedzieć, że nie masz okresu? - Nie, że nie mam. Po prostu trochę mi się spóźnia. - Nic dziwnego, że panikujesz. - Nie panikuję. Tylko... mam drobne opóźnienie. Dana posłała mi pobłażliwe spojrzenie, którym obrzucała mnie od czasu do czasu,

kiedy w siódmej klasie połączyła nas miłość do New Kids on the Block. - Jasne. I dlatego zostawiłaś mi dziś rano cztery wiadomości na sekretarce? Skrzywiłam się. Naprawdę zostawiłam aż cztery wiadomości? - Okay, przyznaję. Może i trochę panikuję. - Zrobiłaś już test? - zapytała i przeszła do pajacyków. - Ciążowy? - Nie, z algebry. Jezu. Można by pomyśleć, że nigdy wcześniej nie spóźnił ci się okres. Prawda była taka, że rzeczywiście nigdy wcześniej nie spóźnił mi się okres. Od czasu pierwszej miesiączki babskie dni zawsze wypadały u mnie dokładnie co dwadzieścia osiem dni, co tylko potęgowało moje przerażenie. I dlatego jak oszalała zostawiłam rozpaczliwe wiadomości na sekretarce mojej najlepszej przyjaciółki. Hej, zaraz, jeśli odsłuchała moje wiadomości... - Dlaczego do mnie nie oddzwoniłaś? Na usta Dany wypłynął szelmowski uśmiech, który oznaczał, że albo spotykała się z kimś nowym, albo że zaraz każe komuś zrobić dwadzieścia pompek. - Nie byłam sama. - A z kim? - Z Saszą Aleksandrowem - powiedziała, przechodząc do robienia wypadów z nogi na nogę. - Z kim? Dana zachichotała. Tak, tak, dorosłe kobiety o ciałach bogiń chichoczą jak gimnazjalistki z aparatem na zębach, kiedy chodzi o facetów. - To rosyjski akrobata. Jest podstawą ludzkiej piramidy w Cirque Fantastique. Zrobiłam co w mojej mocy, żeby nie przewrócić oczami. Dana posiadała osobliwą umiejętność wybierania facetów, z którymi związki były z góry skazane na niepowodzenie. - Więc gdzie poznałaś Pana Podstawę Piramidy? - Tutaj. Przyszedł w zeszłym tygodniu z hiszpańskim trapezistą, żeby poćwiczyć. Zaproponowałam, że pokażę mu, jak korzystać z atlasów. W Rosji nie mają takiego sprzętu. - Jasne. - Od razu między nami zaiskrzyło. Zapytał, czy chcę zobaczyć jego występ. Biorąc pod uwagę wieloznaczność tej propozycji, domyśliłam się, że Dana się zgodziła. Nigdy nie przepuszczała okazji, żeby obejrzeć „występ” jakiegoś mięśniaka. - Wystarczy. Nie chcę wiedzieć nic więcej - powiedziałam, zakrywając uszy. Dana znowu zachichotała.

- No dobra, to ile ci się spóźnia ten okres? - zapytała. - Trzy dni. - I z tego powodu dzwoniłaś do mnie przed południem? Skarbie, trzy dni to pikuś. - Ale mnie jeszcze nigdy okres nie spóźnił się o trzy dni. - Masz szczęście, że trzymam w domu awaryjny test ciążowy. Poprowadzę jeszcze jedne zajęcia, a potem pojedziemy do mnie. Zrobię dzbanek margarity, a ty nasikasz na test. Fajnie będzie, co ty na to? - Nie, żadnej margarity. Nie mogę pić alkoholu. Mogę być w ciąży. Dana natychmiast przerwała ćwiczenia. Znieruchomiała wpatrywała się we mnie z otwartymi ustami. - Chyba nie zamierzasz urodzić? Czy zamierzałam? - Nie. To znaczy nie wiem. Nie wiem, co zrobię, jeśli... jeśli... no wiesz. - Jeśli zobaczymy różową kreskę? - Tak. - Okay. Czyli na razie żadnej margarity. Ale sikanie jest aktualne. Na szczęście udało mi się przekonać Danę, że sikać na test lepiej jest w pojedynkę, i zostawiłam ją na zajęciach z kick boxingu dla seniorów. Po drodze wstąpiłam do apteki po test - był to najbardziej krępujący zakup w moim życiu, nawet bardziej krępujący od kupowania po raz pierwszy kondomów, kiedy przypadkowo chwyciłam superprążkowane, mające spotęgować doznania. Kupiłam także litr sprite'a, więc kiedy zatrzymałam się na ulicy pod moją kawalerką na pierwszym piętrze w Santa Monica, byłam gotowa do sikania. Fizycznie. Psychicznie byłam w rozsypce. Zamknęłam dżipa, wspięłam się po drewnianych schodach do mojego mieszkanka i rzuciłam paczuszkę z apteki na kuchenny blat. Mimo że strasznie chciało mi się sikać, nie miałam odwagi zabrać ze sobą testu ciążowego do toalety. Jakimś cudem zrobienie testu wydawało mi się bardziej przerażające od horroru Wesa Cravena. W mojej głowie kłębiły się pytania: Co jeśli naprawdę zobaczę różową kreskę? Czy w ogóle chcę mieć dziecko? Rozejrzałam się po moim przytulnym (czytaj: malutkim) jednopokojowym mieszkanku, w którym z trudem mieścił się rozkładany materac i stół kreślarski. Gdzie ja tu zmieszczę dziecko? Zawsze zakładałam, że kiedyś, w przyszłości, będę mieć dzieci. Ale choć dobijam do trzydziestki (odmawiam przyznania się jak niewiele zostało mi do tej magicznej liczby), termin „kiedyś, w przyszłości” nadal jest dla mnie czymś mocno odległym. Kiedyś, w przyszłości, oznacza sytuację, kiedy moje życie będzie bardziej ustabilizowane, a ja „udomowiona”. Zamężna. Boże, a jeśli Richard pomyśli, że chcę? Czy ja tego chcę?

Znowu zaczynałam hiperwentylować. Poszłam do toalety, bez testu, a potem sprawdziłam automatyczną sekretarkę. Nie miałam żadnych wiadomości. A ściślej mówiąc, nie było żadnej wiadomości od Richarda. Podniosłam słuchawkę i wybrałam jego numer. Nie odebrał i włączyła się jego sekretarka. Zostawiłam wiadomość, jak sądzę stosunkowo beztroską, biorąc pod uwagę okoliczności. Usadowiłam się na sofie i włączyłam telewizor. Oglądałam powtórki Kroniki Seinfelda, czekając na telefon od Richarda. Ale zaczął się wieczorny show Davida Lettermana, a on ciągle nie oddzwaniał. Złościło mnie to, ale też trochę niepokoiło. Powiedział, że zadzwoni do mnie wieczorem. Ignorowanie moich wiadomości było do niego zupełnie niepodobne. Starałam się nie panikować i obiecałam sobie, że zrobię test ciążowy, jak tylko Richard się odezwie. Była to obietnica, której wkrótce pożałowałam.

ROZDZIAŁ 2 Trzy dni później nadal nie miałam okresu. Ani wiadomości od Richarda. Zaczynałam się ponownie martwić. O Richarda, choć nieotwarty test ciążowy na kuchennym blacie nie polepszał sprawy. Richard nigdy nie ignorował moich telefonów. Zwykle sprawdzał swoje wiadomości o każdej pełnej godzinie i odpowiadał mi przynajmniej SMS - em z uśmiechniętą buźką albo pisał „cześć, piękna”. Tyle że tym razem zostawiłam mu chyba milion wiadomości i nie dostałam ani jednej uśmiechniętej buźki. Drugą beztroską wiadomość zostawiłam mu w sobotni poranek: „Cześć, jak się masz, pewnie miałeś wczoraj dużo roboty, skoro nie zadzwoniłeś”. W porze lunchu zadzwoniłam do jego biura, ale włączyła się sekretarka. Odczekałam z kolejnym telefonem prawie do siedemnastej. Wtedy zostawiłam mu wiadomości na sekretarce w pracy, komórce, sekretarce w domu i wysłałam e - mail pełen uśmiechów z pytaniem: „Gdzie jesteś?” W tym momencie zainterweniowała Dana, grożąc, że skrępuje mi ręce za plecami, jeśli nie dam facetowi trochę luzu. Miała rację. Zaczynałam zachowywać się jak wariatka. Nie dzwoniłam więc do niego przez całą niedzielę, aż do czasu, kiedy na kanale drugim zaczęły się wieczorne wiadomości, w których energiczne reporterki donosiły o włamaniu w Reseda i innych wydarzeniach dnia. Wtedy zostawiłam mu trzy kolejne wiadomości. Niestety nie doczekałam się odpowiedzi. To było zupełnie niepodobne do Richarda. Choć bardzo się starałam, nie mogłam się pozbyć wrażenia, że jego niewidzialny radar zaangażowania w jakiś sposób wykrył, że spóźnia mi się okres, w związku z czym dał nogę. W poniedziałek rano moja nadmiernie rozwinięta wyobraźnia i ja obudziłyśmy się z silnym postanowieniem wytropienia mojego zaginionego chłopaka. Wzięłam prysznic, włożyłam ulubione dżinsy, zielony jedwabny top na ramiączkach i szmaragdowe sandały bez pięt. Jeszcze tylko szybka sesja z suszarką, odrobina błyszczyku i byłam gotowa do wyjścia. Nie było jeszcze dziesiątej, kiedy zaparkowałam samochód w pobliżu kancelarii Richarda, ale chodnik już zaczynał parować rozgrzanym powietrzem. Jeszcze tylko smogu nam brakowało. Dwie przecznice i trzech bezdomnych żuli dalej weszłam do klimatyzowanego budynku, w którym pracował Richard. Jak zwykle w recepcji straż trzymała Jasmine. - W czym mogę pomóc? - zapytała z mało przekonującą uprzejmością. - Chciałabym zobaczyć się z Richardem. - Była pani umówiona? Słowo daję, to się idealnie nadaje na jej epitafium. Tu spoczywa Jasmine „czy jest

pan(i) umówiony(a)?” Williams. Boże świeć nad jej duszą. - Nie. Ale jestem pewna, że spotka się ze mną, jeśli tylko mu powiesz, że tu jestem. - Pani godność? Zmrużyłam oczy. - Maddie Springer. Jego dziewczyna. - Podkreśliłam ostatnie słowo. - Przykro mi, panno Springer, ale pana Howe'a dziś nie ma. Wziął kilka dni urlopu. Zostawię mu wiadomość, że pani wpadła. - Najwyraźniej świetnie się bawiła. - Czemu nie powiedziałaś mi od razu, że go nie ma? Napompowane usta Jasmine ułożyły się w uśmiech. A w każdym razie tak mi się wydawało. Choć był to raczej szyderczy uśmieszek. - Nie pytała pani. Wzięłam głęboki oddech, tłumacząc sobie, że gdybym wychyliła się nad mahoniowym pulpitem i wydrapała jej oczy, mogłabym zniszczyć sobie kolejny paznokieć. - W porządku. Mówił dokąd się wybiera? - Przykro mi - odparła Jasmine, i tym razem nie miałam wątpliwości, że grymas na jej ustach to szyderczy uśmieszek - ale nie jestem uprawniona do udzielania... - Nieważne. - Przerwałam jej. Dziś i tak dostarczyłam już Jasmine wystarczająco dużo rozrywki. Obróciłam się i, wbijając obcasy w brązowo - czerwoną wykładzinę, skierowałam się do windy, zostawiając Jasmine samą z jej pasjansem. A więc Richarda nie było w pracy. Następny przystanek - jego mieszkanie. Richard mieszkał w Burbank, na strzeżonym osiedlu wysokich, pokrytych stiukiem budynków przy Sunset Canyon. Wszystkie domy pomalowane były szarą farbą, która maskowała brud, a podczas dni z dużym natężeniem smogu idealnie pasowała do koloru powietrza. Richard mieszkał w trzecim budynku po prawej. Zaparkowałam samochód po drugiej stronie ulicy. Szczęśliwie udało mi się znaleźć wolne miejsce na tej samej przecznicy, i to po zrobieniu zaledwie dwóch kółek. Zabezpieczyłam kierownicę blokadą. Wstukałam kod żelaznej bramy, po czym przecięłam malutki dziedziniec, na którym rosły jukki, krzewy liściaste i kwitnące teraz agapanty. Kiedy dotarłam do drzwi mieszkania Richarda, przystanęłam, wzięłam głęboki oddech i włożyłam klucz do zamka. Częściowo spodziewałam się, że wyskoczą na mnie zbiry z mafii albo że mieszkanie będzie zdemolowane, jakby Richard został wywleczony z niego siłą, kopiąc i wrzeszcząc: „Czekajcie, pozwólcie mi najpierw oddzwonić do mojej dziewczyny!” Rozczarowałam się. Mieszkanie wyglądało tak jak zawsze. W salonie stały eleganckie czarne skórzane sofy w towarzystwie małych szklanych stolików z chromowanymi okuciami.

We wnęce kuchennej po prawej panował idealny porządek, zielone granitowe blaty lśniły w promieniach porannego słońca, wpadających przez szklane przesuwne drzwi prowadzące na balkon. - Halo? - zawołałam w przestrzeń, chociaż podświadomie czułam, że nie otrzymam odpowiedzi. Mieszkanie sprawiało wrażenie opuszczonego, Powietrze było lekko zatęchłe, jakby od wielu dni nikt nie otwierał okien. To jeszcze spotęgowało mój niepokój. Richarda nie było w domu. Nie było go też w pracy. Zaczynało brakować mi pomysłów, gdzie jeszcze go szukać. Czy to możliwe, że musiał nagle wyjechać z miasta? Może chodziło o jakąś pilną sprawę rodzinną? Jego matka mieszkała sama w Palm Springs - może zachorowała? Przecięłam pokój i skręciłam w wąski korytarz prowadzący do wyłożonej marmurem łazienki, sypialni i dodatkowego pokoju, w którym Richard urządził gabinet. Otworzyłam drzwi gabinetu i ostrożnie zajrzałam do środka. Ani śladu Richarda. Światełko automatycznej sekretarki na biurku błyskało jak oszalałe. Czując tylko odrobinę wyrzutów sumienia, wcisnęłam guzik odtwarzania. Nie do wiary, ale wszystkie z dwunastu wiadomości były ode mnie. Rety. Szybko je skasowałam, zostawiając tylko jedną, na której sprawiałam wrażenie rozsądnej, zdrowej psychicznie dziewczyny. Szybko rozejrzałam się po gabinecie. Nie zauważyłam żadnych biletów lotniczych na Bahamy ani telegramów pod tytułem „Mama jest chora, natychmiast przyjeżdżaj”. Przeszłam do sypialni, stukając obcasami po eleganckiej drewnianej podłodze. Podobnie jak w innych pokojach w sypialni panował idealny porządek. Łóżko było zaścielone, na burgundowej kołdrze nie było ani jednej zmarszczki. Na komodzie leżały zwykłe drobiazgi codziennego użytku: trochę drobniaków, stare okulary przeciwsłoneczne, pudełko zapałek, opakowanie witamin i dwa długopisy Bic. Czując się trochę jak Columbo, sprawdziłam adres na zapałkach. Należał do klubu, do którego Richard zabrał mnie w zeszłym tygodniu. Cholera! To by było na tyle, jeśli chodzi o moje zdolności detektywistyczne. Wysunęłam górną szufladę komody. Zrolowane skarpetki i slipy Hanes również nie dostarczyły mi żadnej wskazówki co do miejsca pobytu Richarda. Czułam, że myszkując w jego komodzie, jestem po prostu wścibska. Sięgnęłam ręką głębiej i skrzywiłam się wyciągając parę fioletowych skarpet w romby. Wysunęłam kolejną szufladę. Były w niej T - shirty i spodenki sportowe. Trochę w nich pogrzebałam i natknęłam się na obcisłe jaskrawoniebieskie spodenki do biegania. Boże! Trzeba się ich pozbyć. Cisnęłam je w stronę

kosza na śmieci, pewna, że Richard później mi za to podziękuje. Właśnie miałam się zabrać do szuflady z piżamami, kiedy poza własnym mruczeniem, którym dawałam wyraz swojej dezaprobacie, usłyszałam coś jeszcze. Dźwięk otwieranych drzwi wejściowych. W pierwszej chwili pomyślałam, że to Richard i że wraz z moją obsesją zostaniemy przyłapane na gorącym uczynku. Ale potem usłyszałam to: - Halo? Richard, jesteś tam? Znieruchomiałam. Był to męski głos, ale nie należał Richarda. Boże, co ja zrobię, jeśli to jakiś jego kumpel? Owszem, Richard dał mi klucz, ale nie po to, żebym zakradała się tu pod jego nieobecność i robiła inspekcję garderoby. Drżąc ze strachu, że na zawsze zostanie mi przyczepiona etykietka „tej trzepniętej laski, która grzebie w szufladach”, szybko wskoczyłam do szafy Richarda i zasunęłam za sobą drzwi. Możecie mnie nazwać tchórzem i panikarą, proszę bardzo. Usłyszałam trzask zamykanych drzwi wejściowych, a potem kroki przemierzające mieszkanie. Słyszałam dźwięk otwieranych i zamykanych szafek w kuchni i skrzypienie skóry, kiedy intruz ruszał poduszkami na sofie. Kroki przemieściły się na korytarz, gdzie nieznajomy nagle się zatrzymał, zapewne przed gabinetem Richarda. Znów się rozległy, tym razem trochę przytłumione, kiedy wszedł do środka. Uchyliłam leciutko drzwi szafy i wyjrzałam. Niczego nie widziałam, więc cichutko, na palcach podeszłam do drzwi sypialni. Usłyszałam charakterystyczny sygnał i mieszkanie wypełnił mój głos, nagrany na automatyczną sekretarkę. - „Cześć, Richard, to ja. Tak się tylko zastanawiam, co porabiasz. Nie odzywasz się do mnie. No może nie jakoś za długo, ale zdaje się, że miałeś do mnie wczoraj zadzwonić. Nie, żebym czekała na twój telefon. Ale może zapomniałeś. Albo byłeś naprawdę zajęty. Co całkowicie rozumiem, w końcu prowadzisz tyle spraw i masz mnóstwo na głowie. Widzisz, to nie tak, że myślę, że o mnie nie myślisz. Jestem pewna, że myślisz. I rozumiem, że mogłeś zapomnieć do mnie zadzwonić, bo wiem, że jesteś strasznie zajęty. W każdym razie zadzwoń do mnie, jak tylko będziesz mógł, okay?” Boże, czy to naprawdę byłam ja? Nic dziwnego, że mój chłopak dał dyla. Zdawało mi się, że słyszę śmiech intruza, kiedy sekretarka się wyłączyła. Całe szczęście, że usunęłam pozostałe wiadomości. Usłyszałam dźwięk wysuwanych i zamykanych szuflad biurka, szelest przekładanych papierów. Mogłam przysiąc, że ten facet przeszukuje rzeczy Richarda. Ale w takim razie, co to za kumpel? Miałam tylko nadzieję, że znajdzie to, czego szuka, i nie wejdzie do sypialni.

Nic z tego. Po chwili znowu usłyszałam kroki. Zbliżały się. Wydałam z siebie zduszony jęk i wskoczyłam z powrotem do szafy, szybko zasuwając za sobą drzwi. Chwilę później nieznajomy wszedł do pokoju. Przykucnęłam na podłodze, wciskając się między stos zimowych swetrów i kolekcję mokasynów od Bruno Magliego. Słyszałam, jak intruz wysuwa szuflady komody, grzebiąc w nich tak jak ja przed chwilą. Czego szuka? Ciekawość wzięła górę nad strachem. Uchyliłam leciutko drzwi, żeby rzucić na niego okiem. Natychmiast go rozpoznałam. Szerokie plecy pochylone nad komodą Richarda, wytarte dżinsy, ciemne włosy. Był to ten sam facet, którego widziałam w kancelarii z Richardem. Pan Nikt. Oprócz dżinsów znowu miał na sobie czarny T - shirt, ale tym razem był bez blezera - było za gorąco. Rękawy koszulki ciasno opinały jego pokaźne bicepsy. Zdaje się, że spod jednego z rękawów wystawał tatuaż, ale nie mogłam dojrzeć, co przedstawia. Potem zobaczyłam broń. Zastygłam w bezruchu, z wzrokiem utkwionym w kawałku błyszczącego metalu, wsuniętego za pasek dżinsów nieznajomego. Kolba pistoletu ciasno przylegała do jego umięśnionego brzucha. Mój oddech stał się szybki i urywany, kiedy gorączkowo starałam się znaleźć racjonalne wytłumaczenie, dlaczego uzbrojony facet przeszukuje rzeczy osobiste Richarda. Pan Uzbrojony i Niebezpieczny mruczał coś pod nosem, wysuwając szufladę z bielizną. Wytężyłam słuch, żeby usłyszeć, co mówi. - Niech to szlag... Wiem, że coś zostawiłeś... A to co...? - Urwał, unosząc fioletowe skarpety w romby. Pokręcił głową, wydając dźwięk, przypominający coś pomiędzy prychnięciem a chichotem, a potem wrzucił skarpety z powrotem do szuflady. Cóż, może i był złym facetem, ale przynajmniej miał dobry gust. Przyglądałam się, jak przeszukuje kolejną szufladę. - Cholera... to niemożliwe, żeby ten sukinsyn wszystko zabrał. Zaraz, jak to „wszystko zabrał”? Moje oczy oswoiły się już z ciemnością i rozejrzałam się po szafie, w której wisiały rzędy garniturów, koszulek polo i wyprasowanych w kant spodni. Dało się zauważyć wyraźne luki. Poczułam ucisk w żołądku, zbierało mi się mdłości. Zniknęły ubrania, zniknął mój chłopak. Facet ze spluwą grzebał w szufladzie z bielizną Richarda, a ja siedziałam skulona w szafie, modląc się, żeby zawroty głowy, które czułam, były oznaką strachu, a nie ciąży. To wszystko bardzo mi się nie podobało. Nie miałam pojęcia, co tu się dzieje, ale na pewno nic

dobrego. Po chwili było jeszcze gorzej. Pan Nikt ruszył w kierunku szafy. Przygryzłam wargę, mając nadzieję, że się odwróci i sobie pójdzie. Niestety. Szedł prosto na mnie. Zacisnęłam mocno powieki i zwinęłam się w kłębek. Modliłam się w duchu, obiecując, że będę częściej chodzić do kościoła, połowę zarobków oddawać biednym, i naprawdę pracować przy wydawaniu posiłków w Święto Dziękczynienia, a nie tylko mówić tak mojej matce, żeby uniknąć jedzenia jej suchego jak wiór indyka. Słyszałam, jak drzwi się przesuwają, i otworzyłam jedno oko. Podziękowałam bezgłośnie niebiosom, bo intruz odsunął drzwi z drugiej strony, tak że nadal skrywał mnie mrok. Wstrzymałam oddech, przekonana, że w otaczającej ciszy każde zaczerpnięcie tchu będzie równie głośne jak młot pneumatyczny w akcji. Pan Nikt spojrzał na wiszące ciuchy, mrużąc ciemne oczy, jakby w myślach prowadził jakieś obliczenia. - Cholera - rzucił, wypuszczając powietrze. Potem odwrócił się i wyszedł z sypialni. Słyszałam, jak idzie korytarzem, a potem wychodzi z mieszkania, zamykając za sobą drzwi z takim impetem, że zaczęły mi szczękać zęby. Choć możliwe, że szczękały same z siebie. Uświadomiłam sobie, że się trzęsę, i opatuliłam się wełnianym swetrem. Jeszcze przez dwie minuty siedziałam w ciemnej szafie, zanim odważyłam się wyjść. Nie wiem, co zrobiłby Pan Nikt, gdyby mnie zobaczył, ale spluwa zatknięta za pas jego lewisów nie wróżyła nic dobrego. Ostrożnie wystawiłam głowę za drzwi sypialni. Ani śladu zbira. Najszybciej, jak mogłam, przemknęłam na palcach korytarzem i ulotniłam się z mieszkania Richarda. Przecięłam sprintem ulicę, kuląc się jak pod ostrzałem. Gdy tylko znalazłam się w samochodzie, zamknęłam drzwi od środka, zdjęłam blokadę z kierownicy i odpaliłam silnik. Nadal trzęsły mi się dłonie, kiedy regulowałam klimatyzację. Zamknęłam oczy i wzięłam kilka głębokich oddechów, oceniając sytuację. Byłam cała. Pan Nikt mnie nie zauważył. Nie dostałam kulki w łeb ani się nie zmoczyłam. Wszystko było w porządku. No dobra, nie wszystko było w porządku. Richard spakował się i wyjechał. Było to jasne zarówno dla Pana Nikt, jak i dla mnie. Ale dokąd wyjechał? I dlaczego? Richard nie wspominał, że planuje wyjazd, a biorąc pod uwagę, że do jego mieszkania włamał się uzbrojony facet, nie sądziłam, żeby chodziło o wakacje w Club Med. Ukrywał się? Miał kłopoty? Zważywszy na fakt, że uważał wrzucenie sobie w koszty lunchu ze mną za

nieetyczne, trudno mi było w to uwierzyć. Zastanawiałam się, czy nie powinnam zadzwonić na policję. Nie byłam jednak wcale pewna, czy Pan Nikt dopuścił się przestępstwa, wchodząc do cudzego mieszkania i grzebiąc w szufladzie z bielizną właściciela. Czy zamknęłam za sobą drzwi? Byłam zbyt przejęta sytuacją, by zwrócić na to uwagę. A jeśli nie, to nie mogło być mowy o włamaniu. Boże, miałam nadzieję, że Richard jest cały i zdrowy. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby coś mu się stało. Co z moim... spóźnionym okresem? Poczułam, jak zalewa mnie nowa fala mdłości. Przysięgłam sobie, że jeśli Richard wygrzewa się na Bahamach, to go zabiję. Wtedy w mojej torebce rozległo się dzwonienie. Aż podskoczyłam, niemal uderzając głową w sufit, cała nabuzowana adrenaliną. Sięgnęłam do torebki i otworzyłam motorolę. Na wyświetlaczu zobaczyłam numer mojej matki. Gdyby dzwonił ktoś inny, zignorowałabym go. Ale znając mamę, pewnie wysłałaby za mną Gwardię Narodową na poszukiwania, gdybym nie odebrała przed czwartym sygnałem. - Halo? - Maddie, nie zapomniałaś, prawda? - Oczywiście, że nie. - Zaczęłam gorączkowo myśleć. O czym miałam nie zapomnieć? - To dobrze. Bo mamy rezerwację na piątą, a Ralph odwołał ostatnią klientkę, żeby być z nami. Racja. Ralph, znany również jako Podrabiany Tatuś, był właścicielem Fernando's, najgorętszego salonu piękności na Rodeo Drive, i miał wkrótce zostać moim ojczymem. Ciągle nie byłam na sto procent pewna, czy Ralph jest hetero, ale bardzo mi odpowiadały zniżki na manikiur. Mama spiknęła się z Ralphem, kiedy po dwudziestu sześciu latach bycia samotną matką odkryła cudowny świat internetowych randek. Zdecydowana wrócić do obiegu w wielkim stylu, udała się do Fernando's w celu poddania się ekstremalnej metamorfozie. Traf chciał, że to Ralph ciął, farbował i stylizował jej włosy, robiąc z nich małe dzieło sztuki. Po trzech miesiącach flirtowania i zabiegów fryzjerskich mama ze zdumieniem odkryła, że Ralph nie tylko jest hetero (rzekomo), ale że również jest nią zainteresowany nie tylko jako fryzjer, ale i mężczyzna. Pięć miesięcy później planowali piękną ceremonię ślubną nad brzegiem morza w Malibu, która miała się odbyć za tydzień od soboty. Ja byłam pierwszą druhną i dziś mama chciała zapoznać mnie z moim kolejnym oficjalnym obowiązkiem, numer, bodajże, trzy tysiące: miałam zorganizować jej wieczór panieński. Rozważałam, czy nie wymyślić jakiejś wymówki, by uniknąć wspólnego obiadu. Nadal trzęsły mi się ręce. Serce, co prawda, nie waliło już jak oszalałe, ale nadal ściskało

mnie z niepokoju w piersi i byłam cała spięta. Jednak, znając mamę (patrz wzmianka o Gwardii Narodowej), gdybym postanowiła się wykpić od spotkania, musiałabym liczyć się z wieloma pytaniami, na które nie miałam ochoty odpowiadać. Tak więc dałam sobie spokój. - Okay. Możesz na mnie liczyć. Piąta trzydzieści, tak? - Piąta! - wrzasnęła moja matka do telefonu. - Okay. - Spojrzałam na zegarek. Czwarta czterdzieści siedem. Biorąc pod uwagę natężenie ruchu o tej porze, musiałam się sprężać. - Już jestem w samochodzie, mamo. Zaraz będę. - Dobrze. Nie chcę, żebyś się spóźniła. Udałam, że nie usłyszałam ostatniego zdania. - Coś przerywa, mamo. Muszę kończyć. Pa. Dotarłam do restauracji Garibaldi's w Studio City dokładnie dwadzieścia dziewięć po piątej. Być może byłabym na czas, gdybym przez całą drogę nie zerkała co chwila we wsteczne lusterko, sprawdzając, czy gdzieś za mną nie czai się Pan Nikt. Na szczęście nie zauważyłam nikogo podejrzanego. Chociaż fakt, że go nie widziałam, wcale nie oznaczał, że go tam nie było. Chyba popadłam w paranoję? Znalazłam wolne miejsce i zaparkowałam pomiędzy jaguarem a zdezelowanym dodge'em dartem. Na szczęście miałam na nogach wygodne sandały bez pięt Spigi, więc pokonanie sprintem półtorej przecznicy nie odbiło się na moim zdrowiu. Ralph stał na zewnątrz i rozmawiał przez telefon. Na jego opalonej twarzy malowało się pełne skupienie. Opalenizna była oczywiście sztuczna. Kiedy Ralph przyjechał do Beverly Hills, przeistoczył się z farmera ze Środkowego Zachodu w Fernando w europejskiego mistrza nożyczek. Słusznie uznał, że szanse, by elita mieszkająca w obrębie kodu 90210 chciała bywać w salonie o nazwie Ralph's były równe zeru. Na nieszczęście jego rodzina miała szwajcarsko - niemieckie korzenie, więc aby nie wydała się sprawa jego lipnego hiszpańskiego pochodzenia, dwa razy w tygodniu fundował sobie zabieg opalania sprejem. Kiedy Ralph mnie zobaczył, uśmiechnął się. Pozdrowił mnie uniesieniem ręki i gestem zachęcił, żebym weszła do środka. Ubrana na czarno hostessa skierowała mnie do stolika pośrodku sali, gdzie siedziała moja matka, zerkając na zegarek i zaciskając wąskie usta. - Maddie, spóźniłaś się. Chciałam, żeby ludzie przestali mi to ciągle wypominać. Nachyliłam się i cmoknęłam powietrze przy jej policzku. - Przepraszam, mamo, był korek. Przewróciła oczami. Były brązowawo - zielone, jak moje, ale podkreślone

jasnoniebieskim cieniem do powiek, którego używała, na długo zanim stał się znowu modny. Ubrana była w czarne legginsy przeniesione rodem z 1986 roku i dzianinowy top z wyszytym na przedzie kotkiem. Podziękowałam w duchu niebiosom, że nie odziedziczyłam po niej gustu. - Zapomniałaś, prawda? - zapytała. - Na pewno bym sobie przypomniała. - Jasne. - Żadna z nas w to nie wierzyła. - W każdym razie - ciągnęła, kiedy usiadłam - zrobiłam wstępny plan rozsadzenia gości i chcę, żebyś rzuciła na niego okiem. Poza tym - dodała z szelmowskim błyskiem w oku - znalazłam idealne miejsce na mój wieczór panieński. Oho. - Co to za miejsce? - zapytałam, obawiając się odpowiedzi. - Beefcakes. Moje obawy były jak najbardziej uzasadnione. - Beefcakes? Mama nachyliła się do mnie i szepnęła. - To lokal z męskim striptizem. - Poruszyła brwiami w taki sposób, że znowu zrobiło mi się niedobrze. - Jesteś pewna, że nie wolisz spędzić dnia z przyjaciółkami w spa? - zapytałam błagalnie. - Daj spokój, Maddie. Wrzuć na luz. Będzie fajnie. Poza tym to, że wychodzę za mąż, nie oznacza, że umarłam. Nadal potrafię docenić męskie ciało w całej jego wspaniałości. Miałam ochotę puścić pawia. - Och, i musimy podjąć ostateczne decyzje co do przyjęcia. Zamówiłam tylko jeden namiot, na bufet, więc modlę się, żeby nie padało. - Mama zrobiła mały znak krzyża. - Jesteśmy w LA, mamo. Tu nigdy nie pada. - Trochę przesadziłam, ale biorąc pod uwagę, że mieszkańcy Los Angeles uważali opady rzędu siedmiu centymetrów za monsun, było prawie pewne, że nic nam nie grozi. Nie wspominając już o tym, że był lipiec. Bogowie pogody nie odważą się zesłać deszczu w środku sezonu turystycznego. Już im Charlton Heston przemówi do rozumu za pomocą swojej dubeltówki. - No dobrze - powiedziała mama, rozglądając się wśród stałych bywalców Garibaldi's za moimi plecami. - Gdzie jest Richard? Sama chciałabym to wiedzieć. - Nie dał dzisiaj rady - odparłam, licząc, że nie będzie drążyć tematu. Nadal nie

wiedziałam, co sądzić o Panu Uzbrojonym i Niebezpiecznym w mieszkaniu Richarda, ale wiedziałam na pewno, że nie mam jeszcze opracowanej specjalnie na użytek mamy okrojonej wersji. - Och, to szkoda - odparła. Na szczęście pojawił się kelner z jedzeniem, co oszczędziło mi dalszych pytań na temat mojego przebywającego w nieznanym miejscu chłopaka. - Co to? - zapytałam, uświadamiając sobie, że nie jadłam od rana i po prostu umieram z głodu. - Cząstki dojrzałych gruszek z pokruszoną gorgonzolą na młodych listkach sałaty - wyrecytowała mama. Skosztowałam. Przepyszne. Okay, może i będę musiała słuchać o przerażającym wieczorze panieńskim, ale przynajmniej jedzenie biło na głowę zupkę w proszku, która czekała na mnie w domu. Właśnie pałaszowałam drugą gruszkę, wydając z siebie pomruki zadowolenia, kiedy w końcu dołączył do nas Ralph. Nachylił się, dał mi całusa w policzek i usiadł obok mnie. - Przepraszam, moje panie, musiałem to odebrać. Nagły wypadek z trwałą. - Nagły wypadek z trwałą? - zapytała mama. - Mówiłem Francine, żeby nie kładła sobie koloru przez czterdzieści osiem godzin po zrobieniu trwałej, ale oczywiście mnie nie posłuchała. Teraz wygląda jak brązowy francuski pudel. Jutro rano przyjdzie na oszacowanie szkód. Mama i ja pokiwałyśmy głowami ze stosowną powagą. - No dobrze - powiedziała mama, splatając przed sobą dłonie i prostując się na krześle. - Skoro jesteśmy w komplecie, chciałabym coś ogłosić. - Spojrzała na mnie znacząco. - Zgadnijcie, kto jest w ciąży. Gruszka utkwiła mi w gardle. To niemożliwe, żeby wiedziała! Już było po mnie widać? Powiększyły mi się piersi? A może promieniowałam blaskiem ciężarnej? Wiedziałam, że powinnam się przypudrować w samochodzie. Na szczęście zanim zdążyłam wyrzucić z siebie, że po prostu trochę spóźnia mi się okres, mama postanowiła zakończyć zabawę w zgadywanki. - Molly! Przełknęłam gruszkę, oddychając z ulgą. Oczywiście. Moja kuzynka Molly. Czy, jak ją nazywaliśmy w naszej rodzinie, Inkubator. W ciągu ostatnich czterech lat zdążyła wydać na świat trzy pędraki. Myślę, że chciała ustanowić jakiś rekord. Co, naturalnie, ogromnie

uszczęśliwiało moją babcię. W irlandzkiej katolickiej rodzinie nigdy nie jest dość dzieci. - To super - powiedziałam z udawanym entuzjazmem. - Super? To absolutnie uroczo! - wykrzyknął Podrabiany Tatuś. Okay, jest hetero na osiemdziesiąt procent. - Och - powiedział, wymachując dłońmi w powietrzu. - Jedna z moich klientek robi śliczne kosze z prezentami dla maluszków. Do wiklinowej kołyski wkłada organiczne misie i ręcznie dziergane maleńkie buciczki. Są takie słodkie. - Och, genialny pomysł! Musimy jej kupić taki kosz - podchwyciła zaaferowana mama. - Co ty na to, Maddie? Wybierzemy się razem na zakupy dla maluszka? Prawdę mówiąc, nie miałam na to najmniejszej ochoty. Zaczynałam już dostawać od tej rozmowy wysypki. Im więcej myślałam o Molly i jej trzech maleństwach plus czwartym w drodze, ręcznie dzierganych malutkich buciczkach, a przede wszystkim o nieotwartym teście ciążowym leżącym na kuchennym blacie w moim mieszkaniu, tym bardziej kusiło mnie, żeby wybiec z restauracji i nawymyślać mojemu chłopakowi za to, że kupił wybrakowane kondomy. Tyle że nie mogłam tego zrobić. Nie miałam pojęcia, gdzie podziewa się Richard, a nie zamierzałam zostawiać na jego sekretarce więcej wiadomości, z których miałby później ubaw Pan Nikt. - Hej, czy kogoś nie brakuje? - zapytał Podrabiany Tatuś, patrząc przez stół na puste krzesło. - Gdzie Richard? Jak się wkrótce okazało, było to pytanie za milion dolarów.

ROZDZIAŁ 3 Jakimś cudem przetrwałam obiad, choć Podrabianemu Tatusiowi aż oczy wychodziły na wierzch z podniecenia nowym dzidziusiem. Mamie także wychodziły na wierzch oczy, ale na myśl o wsuwaniu dwudziestek w stringi jakiegoś młodego ogiera. Sama nie byłam pewna, co przyprawiało mnie o większe mdłości. Pojechałam czterystapiątką do domu, przez całą drogę rozglądając się za podejrzanymi typkami. Powoli wspięłam się schodami do mojego mieszkanka, gdzie od razu klapnęłam na mój obciągnięty aksamitem materac. Nawet nie spojrzałam na test ciążowy. No dobra, raz na niego zerknęłam. Jeszcze raz zadzwoniłam do Richarda i zostawiłam wiadomość na jego sekretarce, tak na wszelki wypadek. Nie wspomniałam, że u niego byłam ani o facecie ze spluwą. Włączyłam Kroniki Seinfelda, przy których zasnęłam w ubraniu, zmagając się we śnie z wizjami złowieszczych tatuaży, lśniącą srebrzystą spluwą kaliber 38 i moją matką, trzymającą kosz pełen różowych, maleńkich buciczków. Następnego ranka obudziłam się z silnym postanowieniem działania. Nie byłam jedyną osobą, która szukała Richarda, a to oznaczało, że musiałam zabrać się do sprawy na poważnie. Byłam jego dziewczyną, więc teoretycznie miałam przewagę. Problem w tym, że tak naprawdę niewiele o Richardzie wiedziałam. Kiedy byliśmy razem, oddawaliśmy się głównie typowym randkowym zajęciom - szliśmy na kolację i film do Dome, spacerowaliśmy, trzymając się za ręce po deptaku w Venice, przytulaliśmy się pod gwiazdami na koncercie symfonicznym w Hollywood Bowl. Szczerze mówiąc, nie znałam żadnego z jego przyjaciół i teraz, kiedy się nad tym zastanowiłam, uświadomiłam sobie, że właściwie nie wiem, co robił, kiedy się nie spotykaliśmy. Była to niepokojąca myśl. Zaczęłam od sporządzenia krótkiej listy osób z życia Richarda, o których wiedziałam. Znalazła się na niej, między innymi, jego matka. Sęk w tym, że nie znałam jej numeru telefonu ani imienia, więc nie mogłam nawet zadzwonić do informacji. Pewnie znalazłabym namiary do niej gdzieś w mieszkaniu Richarda, ale po natknięciu się tam na Pana Nikt nie miałam ochoty tam wracać. Pozostawało mi biuro Richarda. Wiedziałam, że jeden spis telefonów ma w palm pilocie, a drugi na komputerze w pracy. Jedyną przeszkodą w dobraniu się do jego komputera była Jasmine. Byłam jednak pewna, że uda mi się znaleźć sposób, by sobie z nią poradzić. Ta kobieta miała iloraz inteligencji kabaczka. Włożyłam strój idealny na taką akcję. Czarne spodnie DKNY, jasnoniebieski top i

odlotowe czarne szpilki od Jimmy'ego Choo, ozdobione kryształkami górskimi. Gdy pociągnęłam oczy czarnym eyelinerem, wyglądałam jak dziewczyna Bonda. Zostawiłam samochód na wielopoziomowym parkingu nieopodal kancelarii Richarda i o dziewiątej piętnaście stanęłam przed pulpitem Jasmine, wykładając swoją sprawę. - Chyba zostawiłam swoją komórkę w sali konferencyjnej, kiedy tu ostatnio byłam. Mogłabym wejść i jej poszukać? Proszę? To zajmie tylko chwilkę. Tak jak przewidziałam, Jasmine była zachwycona tą sytuacją, a jej narysowane kredką brwi aż drgały z uciechy. - Przykro mi, ale nie mogę tam pani wpuścić. - Proszę? Poprosiłabym Richarda, ale nie mogę się do niego dodzwonić. Proszę, uwinę się raz dwa. - Przykro mi, ale mogą tam przebywać jedynie prawnicy i klienci - oznajmiła, wskazując drzwi z matowego szkła. - Nie możemy wpuszczać kogo popadnie. - Ale ja naprawdę bardzo potrzebuję tego telefonu - zajęczałam. Jasmine wzruszyła wymownie ramionami, dając do zrozumienia, że niewiele ją to obchodzi. Wydęłam wargi, a potem udałam, że w zamyśleniu przyglądam się zakazanym drzwiom. Potem policzyłam jeszcze do trzech i otworzyłam szeroko oczy, jakbym właśnie doznała olśnienia. - Wiem! Jasmine, ty mogłabyś mi go przynieść. Zerknęła na ekran swojego komputera. Na jej twarzy dostrzegłam wahanie. Postanowiłam kuć żelazo, póki gorące, zanim nieodwołalnie wróci do układania pasjansa. - Och, proszę, Jasmine? Naprawdę bardzo, bardzo potrzebuję tego telefonu. Wyświadczysz mi ogromną przysługę. Będę ci wdzięczna po wieki wieków. Przygryzła olbrzymią wargę i wpatrywała się we mnie bez słowa tak długo, że zaczynałam się obawiać, iż może zapomniała, jak brzmiało pytanie. W końcu ciężko westchnęła. - Okay. Pójdę zobaczyć. Ale proszę się stąd nie ruszać. Uniosłam dwa palce. - Słowo harcerki. Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że będzie to aż takie proste. Zaczekałam, aż zniknie w jednej z sal konferencyjnych, po czym wpadłam za szklane drzwi i pognałam korytarzem do gabinetu Richarda. Szybko wśliznęłam się do środka i zamknęłam za sobą drzwi. Tak jak się spodziewałam, nie było tu Richarda, choć w powietrzu nadal unosił się zapach jego wody kolońskiej Tommy'ego Hilfigera. Zaciągnęłam się głęboko, czując rozpaczliwe pragnienie, by go odnaleźć.

W gabinecie znajdowały się trzy regały z książkami i jasne dębowe biurko. Na blacie leżał opasły, oprawiony w skórę terminarz, stał monitor komputera, telefon z milionem przycisków, przybornik z długopisami oraz stos grubych teczek z aktami spraw. Na telefonie migała lampka, informując o nieodebranych wiadomościach. Usiadłam ostrożnie za biurkiem i włączyłam komputer. Na szczęście Richard nie wylogował się z systemu ostatnim razem, więc znalezienie spisu telefonów i numeru jego matki w Palm Springs zajęło mi zaledwie kilka minut. Wyciągnęłam z szuflady bloczek samoprzylepnych karteczek, zapisałam numer i schowałam kartkę do tylnej kieszeni spodni. Zadanie wykonane. Byłam całkiem niezła w te klocki. Wyłączyłam komputer, odłożyłam bloczek z karteczkami na miejsce i już miałam wyjść, kiedy mój wzrok ponownie padł na stos teczek z poufnymi dokumentami. Obejrzałam się szybko przez ramię i choć było to zupełnie zbyteczne, sprawiło, że poczułam się lepiej. Nikogo nie było. Nikt nie patrzył. Byłam tu tylko ja. Sam na sam z aktami. Próbowałam oprzeć się pokusie... ale jestem tylko człowiekiem. Wzięłam teczkę z samej góry, wiedząc, że gdyby Richard przyłapał mnie na przeglądaniu papierów, najpierw by się wkurzył, a potem wygłosił długi wykład o relacji klient - adwokat, zasadzie poufności i innych takich. Ale to była wyjątkowa sytuacja. Spóźniał mi się okres. Nie było mowy, żebym zrobiła ten cholerny test i borykała się z jego rezultatami bez niego. To przez niego musiałam nasikać na patyczek, więc ma przy mnie być, kiedy będę to robić. Czując się w pełni usprawiedliwiona, otworzyłam teczkę. Worthington przeciwko Pattersonowi. Ku mojemu rozczarowaniu zawierała same oficjalne dokumenty napisane jakby w obcym języku. Zrozumiałam z tego wszystkiego może dwa słowa. To by było na tyle, jeśli chodzi o pikantne szczegóły. Odłożyłam teczkę na stos w nadziei, że może w jednej z pozostałych znajdę coś o szantażu, pogróżkach czy innych ciemnych sprawkach. Nie dopuszczałam myśli, że przeglądam dokumenty Richarda z czystego wścibstwa. Wzięłam teczkę sprawy Elmer przeciwko Wainsrightowi. - Co pani robi? Moja głowa tak nagle odskoczyła w górę, że obawiałam się urazu kręgosłupa. W drzwiach stał nie kto inny jak Pan Nikt. Serce stanęło mi w piersi i szybko zlustrowałam go wzrokiem, sprawdzając, czy nie ma broni. Na szczęście nie zauważyłam spluwy. A biorąc pod uwagę, że miał na sobie ciasno opinający ciało granatowy T - shirt i dopasowane lewisy, raczej nie było możliwości, żeby gdzieś ją ukrywał. Wyglądał, jakby