patrychaaa8

  • Dokumenty105
  • Odsłony80 123
  • Obserwuję79
  • Rozmiar dokumentów187.7 MB
  • Ilość pobrań62 582

Emily Elgar - Gdybyście ją znali

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Emily Elgar - Gdybyście ją znali.pdf

patrychaaa8 EBooki
Użytkownik patrychaaa8 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 174 stron)

Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Motto Prolog 1. Alice 2. Frank 3. Cassie 4. Alice 5. Frank 6. Cassie 7. Alice 8. Frank 9. Cassie 10. Alice 11. Frank 12. Cassie 13. Alice 14. Frank 15. Cassie 16. Alice 17. Frank 18. Cassie 19. Alice 20. Frank 21. Cassie 22. Alice 23. Frank 24. Cassie 25. Alice 26. Cassie. Epilog Podziękowania

Tytuł oryginału IF YOU KNEW HER Przekład EWA PENKSYK-KLUCZKOWSKA Wydawca KATARZYNA RUDZKA Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA Redakcja ROMAN HONET Korekta ANNA SIDOREK, JAN JAROSZUKK Projekt okładki i stron tytułowych ANNA POL Łamanie | manufaktu-ar.com Zdjęcia na okładce © Laura Kate Bradley / Arcangel Images If You Knew Her Copyright © Emily Elgar 2017 Copyright © for the translation by Ewa Penksyk-Kluczkowska Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018 Warszawa 2018 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-65973-63-4 Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail: redakcja@marginesy.com.pl www.marginesy.com.pl Konwersja: eLitera s.c.

Dla mojej siostry Amy

W każdym momencie naszego życia jedną nogą tkwimy w świecie baśni, a drugą w otchłani piekieł. Paulo Coelho, Jedenaście minut (przeł. Marek Janczur i Basia Stępień)

PROLOG Pędzi szosą, coraz głębiej zanurzając się w gęstą jak smoła noc. Ciemności ją wchłaniają, zamykają w zimnym uścisku. Z każdym lodowatym wdechem powietrze poraża jej płuca, nogi pracują sprawnie, pewne kierunku, w którym zmierzają. Słyszy, jak obok bulgocze strumień, jak gałęzie brzóz skrzypią nad jej głową, splatając artretyczne palce. Księżyc świeci swoim plamistym, życzliwym obliczem, srebrząc jej szlak jak dobra wróżka; kobieta uśmiecha się do niego w chwili, gdy jasna tarcza znika za kolejną szybko mknącą chmurą. Chłonie świat całą sobą, on zaś przemieszcza się lekko wraz z nią, jakby z cichym westchnieniem uwolniła się w niej jakaś niewidzialna siła, a ona stałaby u progu nowego życia. Zaczyna coś nucić, sama jest tym zaskoczona, coś zmyślonego, dziecinnego; takie wygłupy, ale co tam, zupełnie się nie wstydzi. Dlaczego nigdy wcześniej nie zauważyła, że świat może być taki spokojny? Nucenie przechodzi w imię. – Maisie! – woła. Zatrzymuje się i powtarza, tym razem głośniej: – Maisie!!! Nasłuchuje. Ma wrażenie, że cisza nocna jest namacalna, pełna napięcia i bezkresna. W każdej chwili spodziewa się truchtania w gęstwinie krzewów, miłego trzasku, gdy zwinne łapy psa złamią delikatną gałązkę. Ale na razie jest tylko gęsta cisza. Nie będzie się martwić. Maisie pewnie biegnie gdzieś niedaleko po polu, z ciałem napiętym od adrenaliny, z nosem przy ziemi, wymachując ogonem, głucha na wszystko oprócz kakofonii otaczających ją zapachów. Kobieta poprawia torbę na ramieniu, woła raz jeszcze i dalej idzie znajomą szosą o dziurawej nawierzchni. Aż odskakuje, gdy za jej plecami pojawia się błysk reflektorów. Jakby wdarły się w jej intymną chwilę i przyłapały ją na czymś, co chciała ukryć przed innymi. Zna ten samochód. Macha, rzucając cienie na asfalt, jej ręce wydają się absurdalnie długie. Przyspiesza, rusza biegiem. Kawałek dalej jest mijanka, tam mogą stanąć i porozmawiać. Ale jej bieg jakby przyciągnął uwagę samochodu – jakby obnażył jakąś jej słabość – ma wrażenie, że światła przywarły do jej pleców ze zwierzęcą dzikością, niczym szklane spojrzenie pogrążonej w transie bestii, której nozdrza wypełniły się zapachem zdobyczy. Czuje, że światła zbliżają się coraz szybciej, że pędzą prosto na nią. Z jej gardła dobywa się krzyk, ale wiatr go porywa, jakby był potrzebny gdzie indziej, w innym dramacie. Samochód z warkotem silnika zbliża się jeszcze bardziej, jest tuż za jej plecami. Kiedy uderza ją w bok, torba spada z jej ramienia, szyja się wykręca. Czuje, jak kości pękają bez oporu niczym porcelana; okręca się porwana siłą uderzenia, w szalonym piruecie, i leci na brzeg strumienia. Stopy nie nadążają, przewraca się. Ciernie rozdzierają jej bezradne ręce, gdy szuka podparcia w zaroślach, ale to jedynie krzaki i luźne gałęzie, nawet nie spowalniają upadku. Słyszy swój krzyk, odległy, jak gdyby wydał go ktoś daleko stąd. Gdy uderza o coś twardego, ma wrażenie, że jej głowa jest kawałem mięsa rzuconym na blok rzeźniczy. Potok jest dość wąski; doskonale na nią pasuje, dobrany na miarę niczym trumna. Jej serce bije tak potężnie, że ciało nie czuje nic poza tą siłą: nawet dotkliwego zimna lodowatej wody, która pracowicie je opływa, szukając nowego nurtu wobec tej przeszkody. Mroźne powietrze pachnie wilgocią i zgnilizną, oddech opuszcza jej usta w rozmemłanych obłoczkach niczym małe duszyczki, jakby jakaś jej część uciekała, rozpływając się w nocy. Otwiera oczy; niebo wciąż jest atramentowe, krople deszczu spadają na jej twarz jak maleńkie wilgotne pocałunki. Samochód wreszcie się zatrzymał i mechanicznie dyszy w górze. Wsuwa dłoń pomiędzy uda, a potem podnosi ją do oczu. Nie ma krwi. Chwała Bogu, nie ma krwi. Maisie szczeka, niedobra Maisie. Słychać kroki na asfalcie. Przystają nad nią. Wolałaby,

żeby się nie zatrzymywały. Odchodzą, uff. Cisza brzasku ją spowija, otula w nowym posłaniu. Kobieta ma wrażenie, że spokojny, cichy potok bierze ją w objęcia. Postanawia odpłynąć, tylko na chwilę. Gdy się obudzi, wszystko się wyjaśni, a ona znowu będzie wolna.

1 ALICE Siadam na tym samym krześle co zawsze, twarzą do niego. Głowę ma zwróconą w moją stronę, cierpliwie czeka, aż zacznę. Nie spodziewam się powitania, i dobrze, bo nigdy się ze mną nie wita. Tylko czeka, tak profesjonalnie, aż ja zacznę mówić, i w końcu zawsze zaczynam. – Cześć, Frank. Szczęśliwego Nowego Roku. Mam nadzieję, że święta minęły ci dobrze. Miło cię widzieć. – Uśmiecham się do niego. Nie rusza się. Jego twarz nawet nie drgnie. – Mam wrażenie, że nie było mnie tu całe wieki. – Rozglądam się. Nic się tu u niego nie zmieniło, w tej niewielkiej przestrzeni. Po tym całym deszczu wpływające przez okno jasne styczniowe słońce przynosi ulgę. W powietrzu tańczą podświetlone drobinki pyłu. – Nam święta minęły całkiem miło. Pamiętasz, mówiłam, że jedziemy z Davidem do mojej rodziny w New Forest? Claire przeprowadziła moich rodziców do przerobionej stodoły, więc teraz ona, Martin i dzieci mają stary dom dla siebie. Wydawało mi się, że nie mam nic przeciwko, ale to jednak było dość dziwne. Dom, w którym się wychowałyśmy, tyle że z rzeczami innych ludzi. W każdym razie zdaniem Davida moja rodzina jest zadowolona z tego rozwiązania, a to oczywiście jest przecież najważniejsze. Plan obmyśliła i pieczołowicie zrealizowała moja siostra Claire. Młodsza ode mnie raptem o półtora roku, orzekła, że to absurd, by nasi rodzice błąkali się po georgiańskim domu z czterema sypialniami, tym samym, w którym się wychowałyśmy, podczas gdy ona z rodziną gniecie się w wynajętym domu z trzema. Mój mąż David, architekt, zaprojektował przebudowę starej, poczerniałej stodoły, a zrealizowano ją pospiesznie w ciągu zaledwie pół roku. Rodzice zabrali swoje książki o ptakach, kubki i stary dębowy stół, na którego dłuższej krawędzi wciąż widniał wyrzezany kątomierzem napis „Alice Taylor” i jak to oni, po cichu i w spokoju, przenieśli się do nowej siedziby po drugiej stronie podwórka. Na całą resztę rzeczy Claire zamówiła kontener. Frank czeka, aż znowu zacznę do niego mówić. Poruszam się niespokojnie na krześle. – Dzieci były takie słodkie. Harry, pięcioletni syn Claire, miał niedawno wszy i przez całe święta o niczym innym nie mówił, a w dodatku ciągle szukał wszy w moich włosach. David się z tego śmiał. Próbowałam zasugerować Martinowi, żeby kazał mu przestać, ale on albo nie zrozumiał aluzji, albo nie chciało mu się nic z tym robić. Z moim szwagrem nigdy nic nie wiadomo. Ciągle nie mogę się przekonać do tego ospałego, przygarbionego człowieka. Albo jest nieodkrytym geniuszem, albo jest niezbyt lotny. Zdaniem Davida Martin znalazł sposób na łatwe życie, a jeśli to prawda, to jednak jest geniuszem, skoro ożenił się z moją siostrą. – Claire i ja nie wkurzałyśmy się nawzajem zanadto, chwała Bogu, ale o rany, w Boże Narodzenie był taki moment... – Nachylam się do Franka. Większości ludzi nie mogę opowiadać o dzieciach, więc teraz mam swoje pięć minut. – Właśnie wykąpałam Harry’ego, zeszłam do kuchni i przyłapałam Claire, jak obiera dla Elsy winogrona ze skórki... Winogrona ze skórki! Na miłość boską! Rozumiem dla niemowlęcia, ale dla trzylatki?! Claire chyba wiedziała, co myślę, i natychmiast wyjaśniła, że ze skórką Elsa by ich w ogóle nie zjadła. Na szczęście wszedł David, bobym jej nagadała. To ostatnie nie do końca zgadzało się z prawdą. Obecność Davida zapobiegła wybuchowi prawdziwej kłótni, ale nie powstrzymałam się od sarkania: „Tańczysz, jak ona ci zagra”, kiedy patrzyłam, jak Claire pochylona nad swoim nowym stołem kuchennym paznokciem zdziera

skórkę z owocu, podczas gdy Elsa siedzi na swoim krzesełku i kopie stół niczym mały dyktator. Claire oderwała się od swojego zajęcia. – Co powiedziałaś, Ali? Elsa przestała kopać stół, by na mnie spojrzeć, policzki miała zarumienione, pokryte wysypką, połyskujące sokiem z winogron. Sprawiała wrażenie urażonej moją ingerencją, gdy tak ładnie urządziła sobie życie. – Claire, na Boga, naprawdę ciągle obierasz jej winogrona? Moja siostra dokończyła owoc, nad którym się biedziła, i podała go córce, a ta, nie odrywając ode mnie wzroku, wzięła go od matki i żarłocznie wpakowała do ust tłustą łapką. – Chcę, żeby jadła więcej owoców, a nie ma innego sposobu – wyjaśniła z wymuszoną powściągliwością Claire. Elsa zaczęła ssać winogrono, starając się przeciąć zębami jego śliską, odartą ze skórki powierzchnię. Claire napiła się wina. – Zostaw to mnie, dobra? – powiedziała, w podtekście zawierając: „Nie masz dzieci, więc nie rozumiesz”. Właśnie wtedy, jak zawsze w samą porę, wszedł David. Papierowy kapelusik miał rozdarty na zgięciach, a przedwcześnie posiwiałe włosy sterczały na wszystkie strony. Wiedział już, że będę na tyle zmęczona i upojona alkoholem, by szukać zaczepki. – Daj spokój, Alice. Chodź, poratujesz ojca i mnie, nie możemy pokonać Martina i twojej mamy. – Grali w planszówki w salonie, podczas gdy ja pomagałam Claire przy dzieciach. David nie znosi kłótni, więc obeszłam krzesełko Elsy i poszłam grać w trivial pursuit. Na odchodnym dojrzałam coś na kształt zielonej gałki ocznej wyskakującej z maleńkich ust. Później David wszedł na skórkę winogrona, ja przeprosiłam Claire, po czym obie śmiechem skwitowałyśmy winogronowy szlak, który David rozniósł po całej posadzce. W tym momencie opowieści terapeuta zapytałby pewnie: „A co poczułaś, gdy twoja siostra tak powiedziała?”. Ale Frank nie pyta, to nie w jego stylu. Opowiadam dalej: – Cała reszta była super, mama i tata uroczy i spokojni jak zawsze. Ciągle mają totalnego świra na punkcie Harry’ego i Elsy. Strasznie są szczęśliwi, że mają wnuki pod ręką. Pewnie tak kiedyś właśnie wyglądały rodziny: dziadkowie dzielą z rodzicami obowiązki, uczą wnuczęta różnych rzeczy, mówią im o swoim dzieciństwie i tak dalej. – Urywam. Przełykam ślinę, nie do końca wiem, gdzie jest moje miejsce na tym pozytywnym rodzinnym obrazku. Zastanawiam się, czy Frank zauważył, jak szybko zmieniłam temat. – Przez kilka dni był u nas Simon, ojciec Davida, a potem pojechaliśmy do przyjaciół, Jess i Tima, na sylwestra. To są nasi tutejsi przyjaciele, opowiadałam ci o nich. Więc było spokojnie, wino i znowu planszówki. – Wzruszam ramionami. – Było miło. – Simon jest wdowcem od pięciu lat, odkąd Marjorie, mama Davida, umarła na raka piersi. Zakochał się w golfie i sprawia wrażenie zadowolonego z życia. Nie mam pojęcia, co jeszcze powiedzieć. Czuję, że Frank wie, że coś przemilczam, obietnicę, którą złożyłam, ale oganiam się od jej spełnienia jak od natrętnej muchy. Opadam na oparcie krzesła dla gości. Frank przez okres ferii się nie zmienił. Jego trupio blada głowa spoczywa ciężko na poduszce. Częściowo zasłania go aparatura do oddychania. Rurka tracheotomijna przymocowana do wielkiej niebieskiej plastikowej rury wygląda jak macka ośmiornicy i biegnie bezwzględnie od otworu w gardle. Skurczone ciało przypomina rysunek ołówkiem, ale głowa jest twarda i ciężka niczym rzeźba z marmuru. Respirator i monitor za jego plecami nieprzerwanie klikają i pikają. Teraz, po przerwie, wydają mi się głośniejsze, bardziej natarczywe. Lucy, córka Franka, powiedziała mi kiedyś, że ma on silny akcent z West Country. Uwielbiam akcenty regionalne. Szkoda, że pewnie nigdy nie usłyszę, jak mówi. Patrzę na jego twarz. To

blady ślad Franka, którego widziałam na zdjęciach. Niczym u jakiegoś wymęczonego miłością starego misia jego skóra jest ziemista od szpitalnego powietrza, a włosy białe i sianowate niczym sfilcowana bawełna. Kiedy tu trafił dwa miesiące temu, miały kolor mahoniowy, tak jak moje. Pamiętam, że któraś z pielęgniarek, może Carol, powiedziała, że moglibyśmy uchodzić za rodzeństwo. Może to przez tę jej uwagę zaczęłam do niego tyle mówić. A może dlatego, że leżał tu już długo, mijały tygodnie i nikt do niego nie przychodził. A może dlatego, że Frank po prostu umie słuchać. Instynkt mi podpowiada, że Frank jest przytomniejszy, niż można wnioskować z tomografii jego mózgu i innych badań, ale na oddziale 9B instynkt się nie liczy. Jeśli chcesz cokolwiek zmienić, musisz dysponować dowodami dostarczonymi przez jakąś aparaturę. Kiedy Frank tu przyjechał, mówiło się do niego jak do pustego pudła – był gdzie indziej, nie wiem gdzie – ale gdy teraz przy nim siedzę, czuję jego obecność. Wiem, że słucha. Nie poruszając ani jednym mięśniem, nie wypowiadając ani jednego słowa, pocieszał mnie przed Bożym Narodzeniem, w rocznicę mojego pierwszego poronienia. O pierwszym opowiedziałam mu, gdy czyściłam jego rurkę tracheotomijną. Pewnie oboje byliśmy zaskoczeni. Potem opowiedziałam mu o kolejnych siedmiu. Nawet o tym, o którym nie wie David, gdy moje ciało pozbyło się maleńkiego życia sprawnie i cicho, jakby zdmuchiwało świeczkę. Po tych opowieściach poczułam się lepiej. Pewnie pomaga, że on się nie może ruszyć, że nie muszę patrzeć na wszystkie doskonale znane starania, by ukryć żal, który widzę na twarzach większości ludzi. Głaszczę puchate włosy Franka, miękkie jak oddech. Tym razem Nowy Rok oznacza dla nas koniec prób, postaramy się zaakceptować to, że nie będziemy mieli własnej rodziny. Obiecałam Davidowi. Uznałam, że osiem lat prób to maksimum, że więcej nie zniesiemy. Koniec. Zagryzam dolną wargę. Nie powinnam tyle o sobie opowiadać Frankowi – to nie w porządku wobec niego – więc cofam rękę i odwracam od niego wzrok. Pielęgniarki, które dyżurowały w święta, zawiązały fioletową lametę na jego łóżku, w nogach. Wiem, że miały dobre intencje, ale teraz to wygląda durnowato. Wstaję z krzesła, ciesząc się, że mam coś do zrobienia. Odklejam taśmę z łóżka i zdejmuję lametę. Wyobrażam sobie, że Frank myśli „dziękuję”, a ja z uśmiechem odpowiadam „cała przyjemność po mojej stronie”, wrzucając ozdoby do śmietnika. Oprócz fioletowej lamety i plastikowego mikołaja oraz sań z reniferami o dziwnie wrednych pyskach oddział 9B w tym roku wstrzemięźliwie obchodził święta. Jedyne inne ozdoby wokół Franka to dwie kartki bożonarodzeniowe na skraju szafki nocnej. Na razie je zostawiam. Słyszę głosy na końcu sali: nadchodzą pozostałe pielęgniarki dziennej zmiany. Mam obchód za pięć minut, więc żegnam się z Frankiem i idę szerokim korytarzem przygotować oddział 9B w Szpitalu St Catherine, zwanym przez wszystkich Kate’s. Należymy do Dziewiątek – tak się mówi na trzy oddziały intensywnej opieki medycznej w szpitalu. 9B to niewielki oddział dla pacjentów specjalnej troski, liczący cztery łóżka. Wszyscy nasi pacjenci balansują pomiędzy życiem a śmiercią. My, pielęgniarki, opiekujemy się nimi na zmianę, ale odkąd przyjęto tu Franka w listopadzie, zawsze się staram, by przypadł mnie. Białe tenisówki piszczą na lepkiej plastikowej ciemnozielonej wykładzinie, gdy wracam do drzwi wejściowych, a dźwięk ten jest mi równie znajomy jak gwizdek czajnika. Dzisiaj wszystko wydaje się takie samo, ale Boże Narodzenie wprowadziło delikatne zmiany. Od rana wyczuwa się w powietrzu poczucie pewnych nowych możliwości. Pojawiło się paru świeżo zatrudnionych członków personelu, zmieniono grafik, a ponadto wyczyszczono wykładzinę dywanową w dyżurce pielęgniarek. Zapach jednak pozostał ten sam – charakterystyczne powietrze przypominające wilgotny opar rozgotowanych ziemniaków połączony ze środkiem do dezynfekcji rąk jest stałym elementem szpitala. Odwiedzającym wydaje się duszące, ale jeśli ktoś

tu pracuje, to się przyzwyczaja. Idę dołączyć do poświątecznych pogawędek, które wylewają się z dyżurki pielęgniarek niczym piana, gdy Sharma, jeden z naszych konsultantów, wychodzi sztywnym krokiem ze swojego gabinetu, gotów na obchód. Wygląda na więcej niż czterdzieści siedem lat, można by pomyśleć, że postarzał się przez święta. Jest jeszcze precyzyjniejszy i sztywniejszy niż normalnie, jakby święty mikołaj przyniósł mu nowe żelazko, linijkę i krochmal w sprayu. Niewielki wąsik ma kruczoczarny jak włosy na głowie, lśniący i symetryczny. Ramiona są ustawione pod należytym kątem, a trzy długopisy w kieszonce – czarny, niebieski i czerwony – czekają na sygnał do akcji. To irytujące. Jakim cudem ktoś taki może pracować w świecie odchodów i wymiotów? Ilekroć towarzyszę mu w obchodzie, trochę się denerwuję, jakbym go brudziła per procura, rozmawiając o odleżynach i ruchach jelit. W pokoju pielęgniarek słyszę, jak Mary rozmawia z nową młodą pielęgniarką, Lizzie. Ta właśnie się śmieje z jakiejś jej opowieści. Obie miały dyżur w święta. Mary czasami trudno do siebie przekonać, więc cieszę się, że najwyraźniej się dogadują. Z recepcji biorę teczkę z dokumentacją pacjentów. Sharma woli robić obchód z najstarszą stażem pielęgniarką obecną na dyżurze, a nie z siostrami odpowiedzialnymi za poszczególnych pacjentów. Podejrzewam, że w ten sposób chce uniknąć rozmów ze zbyt wieloma pielęgniarkami. Dzisiaj padło na mnie, bo jestem oddziałową. – Dzień dobry, doktorze – mówię. – Jak panu minęły święta? – Bonum. Dziękuję. Możemy zaczynać? – Sharma okrasza swoje wypowiedzi łaciną, co doprowadza Mary do szału. – Nadęty dupek – mówi. – Za kogo on się uważa? Za Juliusza Cezara? Mnie jednak ta łacina co najwyżej śmieszy. W tej chwili na 9B mamy zaledwie trójkę pacjentów. Zaraz po świętach Caleb z łóżka numer dwa złapał brzydką infekcję po wycięciu zniszczonej rakiem śledziony. Był gotów do drogi, jak mówili; choć jednak słaby jak mucha, znalazł siłę, by wyciągnąć kroplówkę tłoczącą do jego żył antybiotyk. Hope, wdowa po nim, przysłała nam kartkę z życzeniami, która ciągle wisi przypięta do ściany w głębi recepcji. Zima to u nas zwykle gorący okres, starcy zapadają na zapalenie płuc, młodzi przewracają się na śliskiej powierzchni, imprezują. Łóżko Caleba najpewniej postoi puste najwyżej do końca dnia. Obchód zaczyna się od łóżka nr 1: pacjent kardiologiczny George Peters niedawno przeszedł zapalenie płuc. Sharma przechodzi do Ellen Hargreaves w łóżku numer cztery, demencja i rak, by wreszcie stanąć nad Frankiem Ashcroftem. Jego zdaniem to najbardziej problematyczny pacjent na oddziale. Nie z powodu objawów, lecz przedłużonego pobytu. W opinii Sharmy Frank za długo przebywa na oddziale 9B. Większość pacjentów leży tu maksymalnie przez kilka tygodni, tymczasem Frank już dwa miesiące. Po drodze do łóżka Franka mijamy Lizzie, która macha do mnie uśmiechnięta i zarumieniona. Ścieli już łóżko po Calebie, dwa boksy od Franka, i umieszcza naklejki z napisem „sterylne” na wszystkim, co zostało przygotowane przez pomoc medyczną. – Widzę, że pan Ashcroft nie ma żadnej lamety – mówi Sharma, gdy stajemy w nogach łóżka Franka. W jego głosie wciąż słychać Hajdarabad. Akcentu nie można się pozbyć. – Rzeczywiście. Już ją zdjęłam. – Może pani dopilnować, by zniknęła też cała reszta? – pyta, zerkając w kartę Franka. Przygryzam dolną wargę, a on kontynuuje: – Co my tu mamy... Frank Ashcroft, lat pięćdziesiąt, udar pnia mózgu. W śpiączce przez miesiąc, teraz prawdopodobnie w stanie wegetatywnym, ponieważ zaobserwowano bezwiedne ruchy oka. Badanie EEG wykazało rozległe zniszczenia z pewną aktywnością pnia. Od początku oddycha za

pomocą respiratora, prawda? Sharma oczywiście wie o wszystkim, co się dzieje z Frankiem, ale lubuje się w przedstawieniach. Przytakuję ruchem głowy. – Był pomysł, by zmobilizować go do samodzielnego oddychania, sprawdzić funkcjonowanie przepony i ewentualnie spróbować redukcji, ale doznał kolejnego, mniejszego udaru. – Tak, właśnie. Sharma lubi uległe pielęgniarki. Po paru minutach oglądania jego tomografii i niespełna dwóch minutach pobytu przy jego łóżku uznał, że Frank jest w stanie wegetatywnym. Procedura orzeczenia stanu wegetatywnego wymaga zatwierdzenia przez dwóch innych konsultantów. Sharma ma już opinię jednego. Jeśli dostanie drugą, to będzie koniec Franka; zostanie przeniesiony na zaplecze, do poczekalni kostnicy, będą go podtrzymywać przy życiu, aż dopadnie go jakaś infekcja albo przestaną działać antybiotyki. Muszę mieć nadzieję, że czeka go lepszy los. W przeciwnym razie czy to wszystko ma sens? – Pamiętam, że nie ma żadnej bliskiej rodziny. W każdym razie nikt się nie angażuje w opiekę nad nim. Szkoda, że nie mogę go uciszyć. Od Franka dzieli nas jakiś metr. – Ma córkę – mówię cicho. – Nie przychodzi często. Z żoną nie utrzymywał kontaktu. Kilka razy odwiedzili go jacyś znajomi i matka, ale teraz wyjechała za granicę. Chciała przyjechać na Boże Narodzenie, ale chyba nie mogła sobie na to pozwolić. Ale oprócz tych osób rzeczywiście chyba nikogo nie ma. Sharma patrzy na Franka, potem znowu w notatki, marszczy czoło. – Hm, jak pani wie, pacjent przebywa na naszym oddziale już długo. Stanowi to potężne obciążenie finansowe. Obawiam się, że to problem naszych czasów. Musimy rozważyć, gdzie go przenieść. Słyszałem, że dom opieki w Reading chce zainwestować w nowe wyposażenie. Dowiem się szczegółów. – Wynurza się niebieski długopis i tym samym obchód można uznać za zakończony. Następny po południu. Wyobrażam sobie, jak Sharma w zaciszu swojego gabinetu będzie podliczał sumy czerwonym długopisem, rachując, ile kosztuje życie Franka. Zerkam przez kwadratowe okienko do niewielkiego pokoju pielęgniarek na końcu korytarza. Carol – matrona w średnim wieku o krótkich włosach z trwałą, wesoła i o wielkich cyckach, od których bolą ją plecy – siedzi za biurkiem zalanym instrukcjami do polis i procedur, listami i okólnikami. W głębi niewielkiego pokoiku bez okna wisi na ścianie zdjęcie stałego personelu oddziału Dziewiątek. Wszyscy tu nienawidzą tego zdjęcia, bo mamy na nim zmęczone, upiorne twarze, postarzałe w świetle jarzeniówek, ale zbytnio lubimy Carol, by je zdjąć. Z pięcioletnim stażem jestem druga w kolejności wśród pielęgniarek 9B. Moja przyjaciółka Mary – która dzisiaj rano siedzi naprzeciwko Carol, zjadając przecenioną babeczkę świąteczną i pijąc herbatę – dosłużyła się medalu za dwudziestoletnią służbę. Mary zbliża się do emerytury, jest niewysoka i – jak to ujmuje – szybko się kurczy. Jest chuda, chociaż ciągle je. Ma krótko ostrzyżone siwe włosy i wielkie, wybałuszone oczy, które są coraz większe, bo – jak sama mówi – coraz więcej widzi. Nawet lekarze szanują Mary, która słynie z tego, że diagnozuje pacjentów szybciej i trafniej niż większość medyków z dorobkiem. W zaciszu pokoju pielęgniarek Mary traktuje ich mieszanką żałości i pogardy, nazywa ich ologami, co jest zbiorczą nazwą dla onkologów, kardiologów, neurologów i innych codziennie zachodzących na oddział. Większość z nich przypomina nerwowe insekty, gdy wiszą nad łóżkiem pacjenta, by po chwili wycofać się do swoich biurek i podręczników. Carol i Mary witają się ze mną uściskiem. Rozmawiamy, jak nam minęły święta, a potem Mary wraca do tyrady, którą jej przerwałam. – Olodzy tego nie kumają. W ogóle.

Jest zła. Zajmowała się Calebem równie skrupulatnie i uważnie jak zawsze, gdy umarł w czasie świąt. Bogata rodzina Caleba przysłała lekarzom bilety na mecz rugby reprezentacji w podziękowaniu za opiekę nad krewniakiem. Pielęgniarki dostały babeczki. Mary, jak to ona, ciągle mówi. – Oni uważają, że oprócz tego, co znajduje się w podręczniku, nic już nie muszą wiedzieć. Większość w ogóle się nie pofatyguje popatrzeć uważnie na pacjenta, nie mówiąc o rozmowie z nim. Ale my dzień w dzień jesteśmy z pacjentami, z ich rodzinami. Widzimy wszystko. Pielęgniarki są jak szpitalne meble. Inni ludzie wciąż się przemieszczają, olodzy awansują, pacjenci idą do domu albo umierają, ale my zostajemy, niezachwiane, czekamy, żeby się na nas wsparto, żeby na nas usiedli albo i trochę kopnęli. Carol chichocze do Mary, a ta wznosi swoje wielkie oczy do nieba, adresując to do mnie. Odwracam się do tablicy z grafikiem, żeby nie widziały, jak się uśmiecham. Wiem, że Mary mocno irytują ciągłe chichoty Carol. Podchodzi, by stanąć koło mnie, i ściska mi ramię szczupłą, silną dłonią, która podnosiła, myła, ściskała i głaskała tylu chorych i umierających przez ostatnie dwadzieścia lat. – Do roboty, co? Szczęśliwego Nowego Roku. – Mary wychodzi na korytarz i woła oddziałową techniczkę: – Sue! Sue! – Drzwi zamykają się za nią. Siadam naprzeciwko Carol, tam gdzie przed chwilą siedziała Mary. Kręci głową, patrząc na drzwi, uśmiecha się do mnie wesoło i mówi: – Na stare lata nikt się nie zmienia, co? Carol, jedne okulary mając już na nosie, zaczyna szukać w burzy włosów okularów do czytania, które jak zawsze siedzą w tej gęstwinie. – To prawda – odpowiadam. – W kółko mówi o emeryturze. Nie wiem, czy w ten sposób chce zwrócić na siebie uwagę, czy mówi na poważnie. Tak czy owak, nie wyobrażam sobie, że jej tu zabraknie. Carol kiwa głową, chwyta okulary i otwiera teczkę. – No, to co tam dzisiaj? – pyta. Jako oddziałowa jestem trochę przełożoną, a trochę pielęgniarką. W Kate’s oddziałowe to kierowniczki, które wykonują setki obowiązków administracyjnych na trzech oddziałach intensywnej terapii. Na 9B podstawową załogę pielęgniarską uzupełnia zespół doraźny. W ramach osobliwej szpitalnej hierarchii czas trwania kontaktów z pacjentem decyduje o pozycji pracownika w szpitalnym łańcuchu pokarmowym. Wielogodzinny kontakt z pacjentem – pomoc medyczna, woźny, sprzątaczki i pielęgniarki – to plankton, a znikomy kontakt albo żaden – jak w wypadku większości ologów – to rekiny w tym oceanie. Choć mam coraz więcej obowiązków administracyjnych, nigdy nie zrezygnuję z kontaktu z pacjentem. Studiowałam medycynę na UCL, ale nie zdałam egzaminów na lekarza. Wtedy oczywiście byłam zdruzgotana, nie mogłam słuchać, jak moi rodzice cicho sugerowali, że lepiej się nadaję na pielęgniarkę. Jak się okazało, mieli rację. Bardziej mi odpowiada ludzka strona medycyny. Podaję leki, zmieniam pościel, pocieszam rodziny i trzymam umierających pacjentów za rękę do ostatniego ich tchu. Jestem z nimi. Cieszę się, że jestem planktonem. – No dobrze, popatrzmy – mówi Carol, czytając grafik. – Dalej zajmujesz się Frankiem, Brighton zarezerwowało łóżko dla pacjentki w śpiączce po urazie głowy, trzydzieści lat, cztery punkty w skali Glasgow. Przyjedzie wieczorem albo i jutro. Lizzie właśnie przygotowuje łóżko. Gdybyś mogła się zająć Ellen Hargreaves, bo Lizzie ma dzisiaj zapełniony grafik. Paula mówiła, że źle z nią, zwłaszcza w nocy, robi się bardzo pobudzona, myśli, że znowu jest wojna, biedactwo. Aha, i w zaleceniach jest adnotacja o wrzodach w jamie ustnej, i trzeba jej sprawdzić cewnik gastrostomijny. O drugiej mamy spotkanie z jej dziećmi. Gdybyś mogła potem zrobić

popołudniowy obchód, załatwić rodzinę George’a Petersa. Przez święta był z pielęgniarką doraźną, więc pewnie trzeba im poświęcić trochę uwagi, a potem zająć się grafikiem dyżurów. I zastanawiałam się... Ali, mogłabyś przez kilka tygodni mieć oko na Lizzie? Żeby się upewnić, czy wszystko ogarnia. – Rzuca mi kolejny promienny uśmiech, odwzajemniam się jej i wychodzę na tętniący życiem oddział, stawiać czoło nowemu dniowi. Mniej więcej o 19.30 zajeżdżam pod nasz dom przy Blackombe Avenue 22. Mieszkamy tu z Davidem od ślubu, czyli od siedmiu lat. Otoczony gęstwiną zimozielonych krzewów wydaje się niewielki. Niczym na ilustracji z książeczki dla dzieci ciemne frontowe drzwi zerkają spośród zarośli jak życzliwe oko. Zbudowano go w latach pięćdziesiątych, a gdy go kupowaliśmy, uchodził za nieopisanie brzydki – może dlatego poprzedni właściciele posadzili te wszystkie krzewy. Dzisiaj o naszym piętrowym domu z czerwonej cegły mówi się „retro”. David twierdzi, że lata pięćdziesiąte znowu stają się modne – a on to przewidział – więc najwyraźniej trafiliśmy w trend. Opisuje nasz dom jako „Dawne Hollywood”. Jestem pewna, że zapożyczył to wyrażenie z magazynów architektonicznych, a teraz go używa, żeby mnie rozśmieszyć i dać mi pretekst do zarzucania mu nerwicy architektonicznych natręctw. Muszę jednak przyznać, że to dość trafny opis. Na tyłach dom ma balkon, a przesuwne przeszklone drzwi prowadzą do ogrodu położonego na stoku. David pokochał w nim rozmach i możliwość rozbudowy; mnie się spodobały trzy sypialnie i możliwość założenia rodziny. Oczywiście w tej chwili mamy dwie zapasowe sypialnie. W domu jest ciemno, Davida najwyraźniej nie ma. Pracuje dla Biura Zezwoleń Budowalnych, a od pół roku robi to zdalnie – takie rozwiązanie jest korzystne budżetowo dla jego szefów, Davidowi natomiast zapewni kilka dodatkowych godzin do pracy nad prywatnymi projektami architektonicznymi. Powiedział, że w tym roku ograniczy czas pracy dla biura, by wreszcie całościowo zacząć karierę architekta. Praca dla biura, gdzie z ramienia miejscowych władz prowadzi i omawia kontrowersyjne pozwolenia na budowę, z założenia miała być rozwiązaniem tymczasowym, maksymalnie na rok, gdy przyzwyczajaliśmy się do naszego nowego półwiejskiego życia w Sussex. Ale gdy nastał kryzys finansowy, ludzie zaczęli rezygnować z drogich projektów, a Tesco nadal potrzebowało parkingów, więc David zacisnął zęby i ustalaliśmy w czasie wieczornych rozmów, że to najwyżej kolejny rok czy jakoś tak, dopóki sytuacja gospodarcza się nie poprawi. Ale teraz go nie ma. Wziął ze sobą Boba, naszego czarnego labradora. Przebieram palcami po ścianie, szukając włącznika światła, zrzucam płaszcz, a torbę z głuchym odgłosem upuszczam na kamienną podłogę przedpokoju. Claire powiedziała kiedyś o naszym domu, że panuje w nim dorosły porządek. Zero ubłoconych tenisówek czy drewnianych zabawek na podłodze. Żadnych zabezpieczeń w szafkach kuchennych ani nocników za sedesem. Nasza kuchnia to miniaturowa wersja kuchni w wiejskim domu z niewielką spiżarnią i ogromnymi oknami wychodzącymi na ogród. David wolałby coś nowoczesnego, wiem, ale ja zawsze byłam łasa na wszystko, co rustykalne. Przechodzę nad przeżutym legowiskiem Boba i zaglądam do lodówki. Chętnie nalałabym sobie wina, ale w styczniu zawsze staramy się mieć miesiąc abstynencki, więc nalewam sobie wielką szklankę wody gazowanej i opieram się o wielki niby-gospodarczy zlewozmywak, by wysłać z telefonu wiadomość do Jess: Możecie przyjść na kolację w przyszły czwartek? David chce pogadać o projekcie. Zaprzęgnę go do gotowania i możemy sobie urządzić miły wieczór. X W chwili gdy ją wysyłam, włączają się światła na zewnątrz i przez okno widzę Davida. Wygląda, jakby przed chwilą ugaszono na nim płomienie – z lycrowej koszulki do biegania wydobywają się białe kłęby pary. Oddycha ciężko i jedną ręką opiera się o murek na podjeździe, by drugą chwycić się za kostkę i naciągnąć udo. Mięśnie łydki nogi stojącej napinają się pod jego

ciężarem. Już po kilku sekundach zmienia nogę. Rozciąganie nigdy nie należało do jego ulubionych zajęć. Jutro będzie go bolało. Słyszę lekkie drapanie do drzwi. Otwieram, a Bob wpycha do środka mokry, czarny łeb, wywalając z pyska różowy jęzor i dopraszając się czułości. Poklepuję go po umięśnionym grzbiecie. Sapie ciężko, ale daje radę podnieść łeb z rozkoszy, gdy patrzę w jego kochające oczy i zapewniam, że jest dobrym pieskiem. Wchodzi David, zrzucając od progu swoje stare buty do biegania. Siwiejące włosy przylgnęły mu do czoła w spoconych puklach. Nachyla się, by mnie obdarzyć słonym pocałunkiem. Patrzy mi chwilę w oczy, przez ułamek sekundy w napięciu sprawdzając, czy wszystko ze mną w porządku. By zapewnić go, że tak, spoglądam na jego przepocony strój i mówię: – Jestem pod wrażeniem. Noworoczne postanowienie numer jeden. Śmieje się. – Wiem, nasza wielka chwila, Boba i moja. Muszę jednak powiedzieć, że on nie wpływa najlepiej na moje morale, co, piesku? – Na dźwięk swojego imienia Bob znajduje teraz jedynie tyle siły, by kilka razy powoli uderzyć ogonem o podłogę, i już pada na legowisko po swojej stronie kuchni, a jego czarny bok porusza się ze znużeniem w górę i w dół. David odkręca kran i nalewa psu wody do miski, a sobie do szklanki. Wypija jej zawartość trzema wielkimi łykami. – W kółko robił tę sztuczkę z przystawaniem – mówi. – Że siada, że ani myśli ruszyć się z miejsca, a potem truchtem rusza do domu. Cały czas musiałem go ciągnąć. Śmieję się. Bob umie być uparty jak muł. I równie ciężki. David wraca do kranu, by dolać sobie wody, a po drodze głaszcze mnie po pupie. – Jak było w pracy? – pyta. Rzucam na blat pocztę, którą przeglądałam, i schylam się, by zdjąć adidasy. Po urlopie stopy bolą mnie bardziej niż zwykle. – Dużo roboty – mówię – ale okej. Wiesz, że Mary już dwadzieścia lat pracuje w Kate’s? Twardzielka, naprawdę. Nie wiem, jak jej się to udało. Mam kolejne postanowienie: muszę zrobić plan, pomyśleć, co dalej. – Staram się mówić z ożywieniem. Podczas naszych pierwszych lat w maleńkim mieszkanku w suterenie w Hackney – ja dopiero co po dyplomie, oszołomiona, David kończył kursy architektoniczne – w kółko w pobliskim pubie gadaliśmy przy piwie o przyszłości; w owym czasie Hackney bardziej się kojarzyło z wysoką przestępczością niż z wymyślnym cappuccino i knajpkami. W moim planie pojawiały się dzieci mniej więcej przed trzydziestką; wyobrażałam sobie, że gdy będą malutkie, zostawię pielęgniarstwo i zacznę robić coś zupełnie innego, kiedy zaś pójdą do szkoły, podejmę pracę w galerii sztuki albo zajmę się projektowaniem biżuterii, czymś kreatywnym, co umożliwiłoby mi opiekę nad nimi w chorobie i w czasie wakacji, a do tego czasu David miał rozkręcić swój lukratywny biznes. Mieliśmy mieszkać w wielkim wiejskim domu nad morzem, gdzie dzieci by się wychowywały z psami, kurami i kozami, i miały być niesforne, rumiane, pełne ufności do dorosłych i wiary w przyszłość. Wszystko miałam dopracowane. David odwraca się, by mnie przytulić. Pewnie wie, co myślę. Wpasowuję mu się pod ramię, a on odruchowo schyla się, by złożyć pocałunek gdzieś na mojej twarzy. Trafia koło brwi. – A jak tobie minął dzień? – pytam głosem stłumionym przez jego klatkę piersiową. Całuje mnie, tym razem w usta, i odsuwamy się od siebie. – Super. Robiłem jeszcze rysunki do projektu Jess i Tima. Widać już, że wyjdzie z tego coś fajnego. – Nasi przyjaciele zapłacą Davidowi cenę po znajomości, ale warto tak, by wyrobić sobie nazwisko. – To wspaniale! – mówię, otwierając rachunek za komórkę i natychmiast go odkładając, bez

patrzenia. – Właśnie przed chwilą pisałam do Jess. Zaprosiłam ich na przyszły czwartek. Pomyślałam, że ty z Timem możesz się oddać projektom, a my z Jess sobie porządnie poplotkujemy. David opłukuje szklankę. – Fajny pomysł. Zrobię swoje słynne lasagne. – Zerka do lodówki. – Co możemy zjeść na kolację? O matko, ale nam tu dżungla wyrosła – mówi o pojemnikach ze szpinakiem i jarmużem, które kupiłam. Postanowienie numer pięć: rzeczywiście używać sokowirówki, którą podarowałam Davidowi na Gwiazdkę. Mój mąż wyciąga całe zielsko z lodówki, by znaleźć stary kawałek cheddara. Rozłupuje go bezpośrednio na blacie i zjada po kawałku. Z ustami pełnymi sera wydyma policzki i kiwa głową. – Wygląda na to, że dzisiaj mamy dobry stary jarmuż na pierwsze i szpinak na deser. Boże, tęsknię za Bożym Narodzeniem. Wybucham śmiechem, gdy dramatycznym gestem opuszcza głowę na drewniany blat. Chwytam ostatni kawałek sera, a on zbolałym głosem stęka: – Obiecaj, że tym roku doczekamy się zmian na lepsze. Uśmiecham się, ale nie odpowiadam. Ruszam natomiast na górę, do sypialni, bo nie chcę Davidowi składać żadnych obietnic, których nie umiem dotrzymać.

2 FRANK Kiedy byłem mały, miałem sześć, może siedem lat, mama zachorowała. Nic poważnego, jak się okazało, tylko że nie widzieliśmy jej przez kilka tygodni, więc z bratem pojechaliśmy do dziadków. Byli dla nas całkiem dobrzy, ale rzecz w tym, że wówczas chyba po raz pierwszy w życiu odczuwałem brak kogoś. Nie taki nieokreślony codzienny brak, raczej odwrotność odcięcia pępowiny. Bez mamy czułem się jak embrion niezdolny do samodzielnego życia. Każdą komórką swojego ciała chciałem się znaleźć z powrotem w jej wnętrzu, gdzie było bezpiecznie, gdzie nie mogłem być sam. Potem pojechaliśmy do domu i wszystko znowu potoczyło się normalnie, i jak to z dziećmi, całe to płakanie i wołanie o mamę... cóż, jakby się w ogóle nie zdarzyło. Pod nieobecność Alice przypomniałem sobie, jak się czułem wtedy, gdy mama była chora. Przez te ostatnie kilka dni panikowałem, przerażony na myśl, że Alice nigdy nie wróci. Mówiła, że nie będzie jej przez święta, ale sądziłem, że chodzi o dwa lub trzy dni. Przez ten okres pracowały tu pielęgniarki doraźne, którym nawet nie chciało się zapamiętać, jak się nazywam. Byłem dla nich po prostu „pacjentem”. Ta nowa, Lizzie, próbuje sobie ze mną żartować. – Dzisiaj mamy smak indykowy, panie Ashcroft – powiedziała w Boże Narodzenie z czapką świętego mikołaja na głowie, opróżniając strzykawkę do jednej z moich rurek tłoczących brązową papkę bezpośrednio do żołądka. Miło, że tak się stara, ale powinna wiedzieć, że nie odróżniłbym indyka od asfaltu. Lizzie nie ma oczywiście doświadczenia z takimi warzywami jak my. Porusza moją głową ostrożnymi, niepewnymi ruchami. To naprawdę urocze. Nie chce mi zrobić krzywdy, ale mogłaby przejechać mi po klatce piersiowej tarką do sera i przystawić zapalniczkę do jaj, a ja bym to poczuł, każde szarpniecie i każde opalenie, tak samo jak każdy inny człowiek, tylko że nie potrafiłbym krzyknąć. Nawet nie zdołałbym mrugnąć powieką. Zastanawiam się często, czy Sharma uwierzy Alice w jej diagnozę – że nie jestem w stanie wegetatywnym, tylko mam zespół zamknięcia – i co to dla mnie oznacza. Stan wegetatywny, na ile rozumiem, to elegancki sposób przekazania, że ktoś umarł w takim sensie, że nie ma żadnych objawów życia. Pacjent w stanie wegetatywnym balansuje pomiędzy życiem a śmiercią, jego mózg jest pusty jak chmura, ale płuca tłoczą tlen. Lekarze podtrzymują takiego pacjenta przy życiu jak dzieci motyla na żyłce, nie dają mu umrzeć, ale zawzięcie kontynuują grę, bo wyłączenie maszyn, puszczenie tej żyłki, oznaczałoby przegraną, motyl by odleciał, a takie rozwiązanie odpada. Nie można też nic na to poradzić, jak sądzę. Żywi zwykle mają obsesję na punkcie życia. Tak wygląda stan wegetatywny – światło włączone, ale w domu nikogo nie ma. Moja sytuacja przedstawia się trochę inaczej: jestem w domu, tyle że bezpiecznik mi się przepalił. Alice nazywa to zespołem zamknięcia. Nos swędzi, jest poczucie humoru, popęd, słyszę głos w mojej głowie, srać mi się chce, żal mi, wszystko mam: wszystkie potrzeby, pragnienia, wyraziste, drażniące i dręczące jak zawsze. Ale utknąłem. Z żadną nic nie mogę zrobić. Nie mogę się podrapać, nie mogę się śmiać, bzykać, gadać, srać ani płakać. Wszystko ktoś za mnie robi albo robi poza mną, oprócz bzykania. Alice jako jedyna wciąż wyczuwa moją obecność tu, w środku, uwięzionego w ciele jak w kaftanie bezpieczeństwa. Dzisiaj rano wreszcie słyszę jej głos, jeszcze jej nie widzę. Teraz rozpoznaję jej kroki wszędzie. Jakby palce pianisty przebiegały po klawiaturze. Idzie rytmicznie, nuta pięty niższa, palców

wyższa. Czuję przemożną ulgę, gdy pojawia się w moim polu widzenia. Alice wróciła. Jest wreszcie. Kilka pasm falistych brązowych włosów wysunęło się z koczka i zwisa dosłownie parę centymetrów nad moją twarzą. Niebieskie oczy trochę się marszczą, gdy się uśmiecha, w lewym policzku ma dołeczek i tak... jest, jest, szpara między zębami. Jak maleńka tajemna jaskinia, widać ją tylko przy uśmiechu. Opowiadała mi kiedyś, że w czasie studiów próbowała uzbierać pieniądze, żeby tej szpary się pozbyć, ale ostatecznie wybrała wyjazd na wakacje. – Cześć, Frank, szczęśliwego Nowego Roku. Mam nadzieję, że święta upłynęły spokojnie. Miło cię widzieć. Chcę, żeby mnie dotknęła, położyła mi dłoń na policzku, powiedziała, tak jak kiedyś mama, że wróciła i już ze mną zostanie. Myślę, że nawet Alice nie ma pojęcia, jak długo trwa dziesięć dni tutaj, w uwięzieniu. Opowiada o swoich świętach, o siostrzenicy i siostrzeńcu, ale wiem, o czym myśli, kiedy zagryza dolną wargę. Gdybym mógł, powiedziałbym jej, że wiem, jak doskwiera samotność, jak piecze gniew, powiedziałbym jej, że może się różnimy, ale nie jest sama. Zdejmuje lametę z mojego łóżka, a ja myślę: „Dzięki, Alice, bo naprawdę to nie w moim stylu”. Waha się chwilę przy kartkach świątecznych, ale nie zabiera ich, i wreszcie się oddala – na obchód. Cieszę się, że zostawiła kartki; oglądałem je tylko raz, gdy Lizzie je otwierała zaraz przed świętami. Od tego momentu stoją na bocznym panelu przy moim łóżku, a rzadko ktoś obraca mi głowę tak daleko w prawo, bym miał szansę je zobaczyć. W tym roku dostałem tylko trzy, a pewnie to i tak niezły wynik, jeśli wziąć pod uwagę, że sam nie wysłałem ani jednej. Pamiętam je dość dobrze; mój umysł specjalizuje się teraz w pamięci fotograficznej. Dobre i to. Jedną przysłał mój młodszy brat Dex. Przed rokiem razem ze swoją nową żoną przeprowadził się na Costa del Cośtam. Mama pół roku później wyprowadziła się z domu naszego dzieciństwa w Swindon, gdzie mieszkała sama od śmierci taty dwadzieścia dziewięć lat temu, by zamieszkać w Hiszpanii z Dexem i jego nową żoną Bridget. Bardzo się zdziwiłem, że Dex zrobił coś dla mamy, dla rodziny, ale potem się dowiedziałem, że nowo założoną firmę taksówkową zarejestrował na jej nazwisko, żeby uniknąć podatków, i że mama musi być mieszkanką Costa del Cośtam. Na kartce od nich widnieje święty mikołaj na saniach lądujący na dachu. W stylu mamy. Gdy Lizzie trzymała mi ją przed twarzą, widziałem, że jest wypisana jej nieczytelnym pismem. U nas wszystko w porządku. Dexowi dobrze idą interesy, większość sklepów oferuje angielskie jedzenie, a skoro mogę sobie kupić przetwory Branstona i cheddar, to czego mi więcej trzeba? Nikt mnie nie uprzedził, że zimą robi się tu tak zimno, ale niedługo powinno się ocieplić. Odwiedzimy Cię następnym razem. Przykro mi, że nie mogliśmy przyjechać na święta, kochanie, ale od przeprowadzki musimy zaciskać pasa. Mam nadzieję, że nie spuszczasz nosa na kwintę! Kochamy Cię, mama, Dex i Bridget. Dex i mama odwiedzili mnie przed wyjazdem do Hiszpanii. Nie widziałem mamy dokładnie. Nie chciała na mnie patrzeć. Nie dziwię się jej. Siedziała tylko na krześle i płakała cicho, a Dex krążył wokół łóżka, krzywił się na rurki wchodzące we mnie i mówił coś, że lepiej traktujemy zwierzęta. Nigdy nie był taktowny. Na drugiej kartce mam zimowy widoczek z zającem biegnącym przez śnieg. To od mojego kumpla Johna, kierownika na jednej budowie. Pracowałem z nim parę lat, zanim nadeszły zwolnienia grupowe. O ile pamiętam, nie napisał dużo. Ludzie mało piszą, jeśli sądzą, że adresat jest prawie martwy. Ostatnią kartkę – z misiem polarnym na łyżwach – przysłała moja Lucy. Wiedziała oczywiście, że ktoś mi te kartki będzie czytał, więc nie była wylewna, ale dołączyła zdjęcie: ja w stroju

świętego mikołaja z pięcioletnią Lucy na kolanach. Ma ciemne kucyki i czerwoną kraciastą spódniczkę. Zdjęcie zrobiono w naszym wówczas nowym bliźniaku na Summerhill Close pod Brighton. Kilka chwil wcześniej ściągnęła mi brodę, a widząc, że to ja, wyjąkała z oczami szeroko otwartymi na objawienie magicznej prawdy: „Tatusiu! To ty jesteś świętym mikołajem!”. W ramach świątecznej tradycji opowiadałem tę historię co roku. Wyobrażam sobie, że mogłaby mi odsunąć tubę respiratora, spojrzeć na moje rozkładające się ciało i zobaczyć tu mnie, naprawdę zobaczyć – „Tatusiu! To ty!” – ale odganiam tę myśl. Mąci mi w głowie. Celia, żona George’a, spędziła tu prawie cały pierwszy dzień świąt. Pojechała do kościoła, a potem przyprowadziła w odwiedziny paru swoich kościelnych znajomych. Odniosłem wrażenie, że prawdziwym zainteresowaniem Celii jest kościół, a potrójny bypass George’a i zapalenie płuc, które sprowadziło go na 9B, dało jej doskonałą trybunę, by wbić Jezusa do naprawionego serca męża. W Boże Narodzenie wokół George’a szeptano modlitwy dłuższe i z jeszcze większym zapałem niż zwykle, a miękki zachodnioindyjski akcent Celii wzniósł się ponad pozostałe głosy przy „amen!”. Jeden z członków zgromadzenia zaczął nucić „Słuchajcie, aniołowie śpiewają”. Zanim doszli do „chwała nowo narodzonemu królowi”, dołączyli do nich wszyscy inni i nagle na 9B rozbrzmiał improwizowany koncert kolęd. Przez chwilę oddział przypominał dom bardziej niż jakikolwiek przybytek, w którym w życiu mieszkałem. Na koniec kolędy usłyszałem, jak odsuwa się zasłona pomiędzy George’em a mną, odsłaniając mnie. Ktoś gwizdnął cicho przez zęby. Celia podeszła i zajrzała mi w twarz. Wcześniej widziałem ją dokładnie zaledwie raz, choć prawie codziennie słyszałem, jak płacze nad George’em. Na niego tylko zerknąłem. W gęstwinie rurek wyglądał jak niewprawny dziecięcy gryzmoł. Pewnie to samo myślał o mnie. Widziałem jedynie kłąb białych włosów, przedramię i dłoń. Jego skóra, kiedyś zapewne ciemna, teraz była prawie kredowobiała. Tak inna niż skóra Celii – o barwie i fakturze kawy z mlekiem. W Boże Narodzenie oczy miała rozświetlone albo Duchem Świętym, albo słodkim sherry, które czułem w jej oddechu. Głosem, który jakby orzeźwiał powietrze, powiedziała: – Wesołych świąt, panie Ashcroft, tu taki mały drobiazg od naszej kongregacji Kościoła Pana Zmartwychwstałego. – Nachyliła się do mnie. – To Biblia – wyszeptała mi do ucha, jakby dawała mi życiodajny eliksir i bała się, że ktoś go ukradnie, jeśli się dowie. Niemniej uznałem za miłą niespodziankę, że ktoś uważa, że warto do mnie w ogóle coś szeptać. Zostawiła Biblię koło mojego łóżka. Pewnie dalej tam leży. Lizzie otworzyła inny prezent dla mnie, szalik od Lucy. Cały dzień swędziała mnie od niego skóra, a ponadto jeszcze mnie drapał jak włosiennica. Chociaż pielęgniarkom na pewno było przykro, że nikt mnie nie odwiedził, ja się cieszę, że Lucy nie przyszła. Tylko bym jej popsuł humor. Do Ellen, starszej wiekiem pacjentki, w Boże Narodzenie przyszły na kilka minut spokojne wnuki o ziemistych twarzach. Musiała być nieprzytomna. Zaczęła przy nich swoje cholerne zawodzenie. „Nie, nie! – wołała. – Syreny! Alarm!”. Wyszli parę minut później, z twarzami o barwie różu jutrzenki, pewnie w obawie, że pielęgniarki pomyślą, że to oni w jakiś sposób zdenerwowali babcię. Niesłusznie. Ona cały czas tak krzyczy. Dzisiaj patrzę, jak Lizzie naprzeciwko mnie ścieli łóżko agresywnymi ruchami. Nie jest wysoka. Musi wspinać się na palce, jeśli chce naciągnąć prześcieradło, bo inaczej nie sięga. Przypomina mi koleżankę szkolną mojej Lucy. Policzki ma piegowate i pulchne, a okrągłe orzechowe oczy patrzą, jakby Lizzie już wiele lat zajmowała się pacjentami. W jej oczach jest cała studnia uczucia. Ciągle jeszcze podskakuje za każdym razem, gdy rozlega się alarm. Wkrótce się przyzwyczai do wszystkich dźwięków. Niedługo jej zajmie rozeznanie, który alarm oznacza coś

normalnego, a który ostrzega, że ktoś próbuje się wymknąć. Kiedy kończy pracę, łóżko wygląda jak prosto z koszar, nie ze szpitala. Widzi, że mam otwarte oczy, i się uśmiecha. Podchodzi do mnie. – Dzień dobry, panie Ashcroft – mówi. Potem zwilża mi oczy wacikiem nasączonym roztworem soli fizjologicznej. Oczy płoną mi z ulgi. Ponieważ nie mrugam powiekami, trzeba zwilżać mi oczy przynajmniej co godzinę, bo wyschną jak rodzynki. Alice prosi pielęgniarki, by zwilżały mi oczy, ilekroć zobaczą, że są otwarte. To dla nich kłopot. Dlatego niektóre pielęgniarki przecierają mi oczy zamknięte, gdy nikt tego nie widzi, jakbym już nie żył. Słyszałem, jak Sharma nazwał moje otwarte oczy „mimowolnym skurczem” i co do mimowolności się z nim zgadzam – moje powieki rzeczywiście chyba rządzą się własnymi prawami – niemniej Alice powiedziała, że to może być też oznaka poprawy mojego stanu i chociaż nieczęsto rozwodzę się nad tą myślą, wzbraniam się przed nią, dzisiaj rano folguję sobie i leżę chwilę, pozwalając sobie na wiarę, że to może być prawda. Lizzie podchodzi do mnie jeszcze przed południem, gdy światło słoneczne wpada przez okna oddziału. Kładzie przede mną ręczniki, podkład higieniczny, mydło i dodatkowe koce. – Alice jest zajęta, panie Ashcroft – mówi. – Prosiła, żebym pana umyła. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko. Tak z ręką na sercu, to jestem trochę rozczarowany, że to nie Alice, ale nie potrafię się zdobyć na stawianie wymagań. Lizzie zapomniała zaciągnąć zasłonę, więc szykuję się na nowe upokorzenie, już sobie wyobrażam, że dzieci i wnuki Ellie przychodzą i widzą, jak Lizzie myje mi dupę jak niemowlakowi, gdy Lizzie, chichocząc do siebie, przypomina sobie i zaciąga zasłony, mówiąc: – Lepiej mieć trochę prywatności, co, panie Ashcroft? Metodycznie przesuwa namydloną myjkę po moim ciele, po każdym swędzącym jego skrawku. Mówi o pogodzie. Woda jest ciepła. Czuję, że każda komórka mojej skóry reaguje na jej masaż, a każdy por się otwiera na myjkę niczym wygłodzone usta. Przekłada mnie na bok, by umyć mi plecy. Przy każdym myciu czuję się, jakbym po raz pierwszy w życiu doświadczał dotyku, jakby to było całkowicie nowe doznanie. – Zdaniem mojego taty to ochłodzenie potrwa jeszcze kilka tygodni, tak jak w zeszłym roku, pamięta pan? – Woda spływa po mnie, zdziera moją starą skórę, odradza mnie. Lizzie przesuwa myjkę po plecach. Mają tyle samo czucia co reszta ciała. – O, ma pan tu odleżyny, panie Ashcroft. Założę na to później opatrunek. – Ale teraz, gdy dotknęła tego miejsca, choć tak lekko, czuję, jak skóra w tym rejonie zaczyna się marszczyć i palić, i wiem, co nadchodzi, i przeklinam, i jestem, kurwa, wściekły, że zaraz skończy się moja rozkosz, bo oto nadchodzi najpierw lekkie mrowienie, potem wzbierająca fala, aż wreszcie cała okolica eksploduje tsunami swędzenia. – Moja mama, oczywiście, myśli wyłącznie o jednym, czyli o swoich cebulkach; że zimno to je podobno pozabija... Świąd ryje w mojej skórze niczym robak w jabłku, ciało wokół niego gnije z pragnienia, pragnienia, by ktoś je podrapał. Boże przenajświętszy. – A mój brat mówi tylko o jednym, że będzie wolne w szkole, jak napada śniegu. Błagam, Lizzie, błagam. Świąd się rozprzestrzenia. Jakby maszerowała armia mrówek, rozchodzi się od podstawy mojego kręgosłupa w stronę ramion. Podrap mnie! Nie cieszy mnie, gdy myje mi tył nóg czy stopy. Nawet nie mogę o tym myśleć. Zaczynam

odliczać w rytm respiratora. To wszystko, co mogę zrobić, żeby się zdystansować od miliona maleńkich stópek wżerających się w głąb moich pleców. PODRAP MNIE! – Tak czy owak, mnie to nie rusza. Lubię śnieg, ale tej roztopionej chlapy nie znoszę! Wreszcie, gdy odliczam pięćdziesiąt sześć, przekłada mnie na plecy, a wtedy ogarnia mnie ulga. Zupełnie jakby narzucić koc na pożar. Ciągle czuję swędzenie, jak rozchodzi się wzdłuż kręgosłupa, ale najgorsze zostało na razie ugaszone. Na koniec Lizzie bierze moją głowę, przeciera myjką za uszami i delikatnie obmywa szyję, uważając na dziurę w gardle, w której znika rurka. Odkłada moją głowę na poduszkę pod stałym kątem trzydziestu pięciu stopni, a potem mówi: – Teraz lepiej, prawda, panie Ashcroft? Miło i czysto. Słyszę szelest, gdy wrzuca do kosza gąbkę, mydło, plastikowy fartuch i rękawiczki, których przed chwilą używała. Wychodzi, a ja dziękuję jej bezgłośnie. Nie jest jak moja idealnie zgrana Alice. Twarz mam skierowaną przed siebie, wpatruję się w puste łóżko naprzeciwko, w kardiomonitor, kroplówkę i pozostałe przyrządy gotowe do penetracji żył nowego pacjenta. Caleb odszedł przy akompaniamencie całej orkiestry oburzonych zawodzeń i piknięć tej aparatury, Mary ujadającej na wszystkich na oddziale i rozkazów rodziny, by biednego Caleba za wszelką cenę utrzymać przy tykaniu. Słyszę wszystko, co dzieje się na oddziale. Wygląda na to, że efektem ubocznym zawieszenia w życiu jest moje nowe supersłyszenie. Gdy człowiek traci jakiś zmysł, inny się wyostrza, i właśnie na tej zasadzie teraz słyszę ludzi, którzy rozmawiają cicho dziesięć metrów ode mnie, na końcu sali. Nikt z lekarzy tego nie zauważył. I dobrze. Nie życzę sobie żadnych wzierników w uszach albo i czegoś gorszego: nie chcę, żeby ludzie w czasie rozmowy stawali się nerwowi, ostrożni. To moja jedyna rozrywka. Wcześniej nie miałem pojęcia, że ludzie tak dużo utyskują – na pogodę, sąsiadów, dzieci. To małostkowe, przyziemne, dotkliwe. Uwielbiam słuchać, jak Carol przeklina swoje halluksy albo jak Mary przez telefon suszy głowę jakiemuś biednemu Hindusowi, że ciągle nie ma dostępu do wideo online. Dzięki Bogu choć za to. Po południu oczy mam już zamknięte. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Odliczam w rytm respiratora, wsłuchując się w odgłosy ostatnich przygotowań do przyjęcia nowego pacjenta, poszczególne etapy sprawdzania aparatury, rozdzieranie plastiku chroniącego sterylne części urządzeń. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Nigdy nie wiem, czy następny oddech w ogóle nastąpi, czy umrę już dziś, czy w powłoce swojego ciała będę tak leżał, gdy miesiące zamienią się w lata, z każdym dniem rozkładając się po trochu przy akompaniamencie hałasów życia wokół mnie. Ludzie będą się zakochiwać, podejmować wyzwania, płakać i krzyczeć, rozegrają się wojny, upłyną długie, leniwe letnie dni, a ja ciągle tu będę, wpatrując się w szary sufit – posąg tęskniący za jakimś pięknym dniem, gdy moje uczucie się ulotni wraz z oddechem i pozostanę z odrętwieniem tak całkowitym, że słodko wygładzi wszelkie wspomnienie o tym, kim kiedyś byłem i kim miałem być w swoich wyobrażeniach. Jeśli nie umrę w najbliższym czasie, mam nadzieję, że zaznam ulgi od nadziei i nawet jeśli moje ciało dalej będzie przekładane, wycierane, pompowane, mój umysł zastygnie i Frank zniknie.

3 CASSIE W zasadzie to dziwne, że w ogóle jacyś goście przybyli na ich ślub. Jeszcze zanim Jack i Cassie się zaręczyli, rozmawiali nocą, nadzy i splątani jak pędy winorośli, o tym, żeby się pobrać w Szkocji, w jakimś miejscu dzikim i nieznanym żadnemu z nich: wyłącznie oni dwoje i obcy ludzie w charakterze świadków. Ale wtedy byli razem zaledwie od paru tygodni, a gdy osiem miesięcy później wracali z Paryża promieniejący i świeżo zaręczeni, mieli świadomość, że tak się nie da. Wiedzieli, że Charlotte pękłoby serce, gdyby nie widziała ślubu Jacka, swojego jedynego dziecka. Więc umówili się na małą uroczystość i skromne przyjęcie w pięknej starej stodole za The Hare, najlepszym i jedynym pubem w miasteczku Buscombe. I to dlatego Cassie przechodzi teraz między gośćmi niczym drogocenny prezent, by wymieniać delikatne pocałunki w policzek, ulotne niczym pył ćmich skrzydeł. Wszyscy ich goście twierdzą, że wygląda pięknie, nawet ci, których nigdy wcześniej nie widziała. – Wyglądasz po prostu olśniewająco – mówią. – Szczęściarz z tego Jacka. Poprawia na biodrach obcisłą suknię z kremowej koronki – Charlotte nalegała, by Cassie ją przymierzyła – i czuje, jak rośnie w niej znajoma bańka. – To ja jestem szczęściarą! – odpowiada z całą powagą. Rzeczywiście jest szczęściarą. I to jaką! Stodołę o czarnym belkowaniu Charlotte przystroiła dwiema choinkami z setkami świec i wesołymi wieńcami bożonarodzeniowymi o czerwonych owocach. Cassie przebiega wzrokiem po wszystkich ozdobach, aż trafia na tył czarnej głowy Jacka. On zawsze jest najwyższy w pomieszczeniu, unosi się nad morzem innych głów, jakby w nim było więcej życia niż w pozostałych osobach. Sam jego widok – pewne, solidne rysy, pogodny uśmiech, dołek w lewym policzku – uspokaja Cassie i jednocześnie podnieca. Jack pochyla się, by pocałować starszą kobietę, bodajże swoją ciotkę Torie. Ona ściska jego dłoń jak dziecko hołubiące balon, które nie dowierza, że go wygrało na loterii. Zostawia na jego policzku blady różowy ślad. Ciotka Torie patrzy w górę na Jacka, uśmiecha się i kokietuje, jakby wróciła do swoich romansów sprzed dziesiątków lat, ale on już nie patrzy na nią. Patrzy na swoją żonę, która rusza w jego kierunku, otwierając ramiona w geście naturalnym jak oddech i Jack całuje ją całym sobą. Cięcie. – Żono – szepcze Jack, udając szkocki akcent, a Cassie uśmiecha się do niego zachwycona, że jest tym, kim jest. – Mężu – odpowiada, lekko skłaniając głowę. U siebie w Brixton, w mieszkaniu, w którym Cassie się wychowała i gdzie mieszkali z Jackiem przez pół roku, mówili do siebie ostatnio „mąż” i „żona”, przymierzając te nazwy. Pasowały idealnie. On całuje ją teraz ponownie i już ktoś brzdąka łyżeczką o kieliszek szampana, by przyciągnąć uwagę zebranych. Fala ciszy przepływa przez gości, którzy ustawiają się w równym kręgu wokół Charlotte. Jacka i Cassie, trzymających się za ręce, delikatnie wypychają na środek. Charlotte lewą ręką wygładza ostrzyżone nad karkiem blond włosy, jej obrączka lśni jak rozżarzony węgielek. Cassie nigdy nie widziała, by teściowa zdjęła obrączkę, chociaż Mike nie żyje od dwudziestu lat. Mama Cassie, April, powiedziała delikatnie córce, że takie związki nie istnieją, że to przesłodzona bajka dla naiwnych. Ale obrączka Charlotte – jej obecność na lewej dłoni – to dowód. April nie zawsze miała rację. Niektórzy goście ciągle rozmawiają półgłosem, więc Charlotte musi odchrząknąć, żeby ich uciszyć. Delikatne kurze łapki niczym cudzysłowy znaczą jej niebieskie oczy, gdy uśmiecha się

do gości weselnych stojących przed nią niczym egzotyczne ptaki w swoich odświętnych strojach. Jack obejmuje żonę ramieniem. Ta czuje, jak napinają mu się mięśnie, jak się denerwuje o mamę. Cassie głaszcze jego dłoń, żeby go uspokoić. Charlotte dziękuje wszystkim, którzy pomogli przy uroczystości, kuzynom za choinki, przyjaciołom rodziny za tort weselny. Goście nie odrywają od niej wzroku, poruszają się wyłącznie po to, by upić z kieliszków szampana. Charlotte urywa, żeby zaczerpnąć tchu. Cassie przestaje głaskać Jacka, jego dłoń nagle staje się lepka, gdy Charlotte podejmuje przemowę: – Wreszcie chcę powiedzieć, że dzisiaj jesteśmy świadkami narodzin wyjątkowego związku. Połączenia dwóch wyjątkowych osób, które darzą się wyjątkową miłością. Kiedy poznałam swoją cudowną synową – co młodsi goście komentują „o ho, ho!” – wiedziałam, że jest niesamowita. Z piękną Cassie u boku Jack jest najszczęśliwszy w życiu. Przyszedł do mnie po ledwie kilku tygodniach ich związku i powiedział: „Teraz życie ma sens, mamo. Wszystko ma teraz sens”. Od razu wiedziałam, że mój synek znalazł miłość swojego życia. Jack ściska żonę w pasie i zaraz ją puszcza, by zaklaskać. Cassie trzyma kieliszek szampana. Kieliszek przeszkadza, Cassie próbuje klaskać, ale robi to nieporadnie. – Wszyscy pamiętamy – kontynuuje Charlotte – że dwie wyjątkowe osoby nie mogą nam dziś towarzyszyć. Atmosfera w pomieszczeniu gęstnieje. Cassie czuje, że w jej gardle rośnie znajoma gula, coraz większa, aż nie sposób jej przełknąć. Charlotte patrzy prosto na nią, oczy ma łagodne jak zawsze, i gula ustępuje. – Wiem, że wyrażę opinię nas wszystkich, gdy powiem, jak bardzo byśmy pragnęli, żeby była tu dziś z nami April, niezwykła mama Cassie. Żałuję ogromnie, że Jack i ja jej nie poznaliśmy. Słyszałam opowieści o kobiecie, która uwielbiała tańczyć nocami, która lubiła się śmiać i kochała całym sercem. Choć nigdy nie zrekompensujemy Cassie tej straty, April na pewno byłaby szczęśliwa, że Cassie wchodzi do rodziny, w której będzie kochana i hołubiona. W końcu czyż rodzic może sobie życzyć czegoś więcej niż szczęścia swojego dziecka? – Trochę drży jej głos. – Witaj w naszej rodzinie, Cassie. Niezmiernie cię kochamy. – Jack znowu obejmuje żonę w pasie. – Brakuje nam też Mike’a – kontynuuje Charlotte – ojca Jacka, dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek. Wielu z was znało Mike’a, więc wiecie, jak mocno wierzył w małżeństwo, i wiecie, że miałby nadzieję, tak jak ja, że będziecie tak szczęśliwi, jak myśmy byli ze sobą. – Oczy Charlotte wypełniają się łzami, gdy na chwilę zatrzymuje wzrok na synu. Odkasłuje i mówi dalej: – No, to zostało mi tylko jedno: wznieśmy toast za państwa młodych! Za Cassie i Jacka! Wszyscy zebrani kierują wzrok na świeżo poślubionych małżonków i niczym ławica barwnych ryb poruszonych niewiadomą, nieodpartą siłą tworzą wokół nich krąg i powtarzają za Charlotte: – Za Cassie i Jacka! Jack przechyla Cassie w swoich ramionach i całuje ją przy wtórze kolejnych okrzyków podziwu i oklasków. Odwracają się do Charlotte, która teraz, po swojej przemowie, ociera oczy. – Mówiłam poważnie, Cas – szepcze do ucha synowej – każde słowo. Panna młoda po raz kolejny chce ją zapewnić o swojej wdzięczności, ale teściowa już odwraca się do syna, żeby go uściskać, a jakaś ręka na ramieniu Cassie dopomina się o uwagę. Dziewczyna się odwraca, puszczając Jacka; spodziewa się któregoś z jego przyjaciół albo może wujka, ale okazuje się, że ręka należy do Marcusa. Cassie czuje ucisk w żołądku. Uśmiech na jego ustach zamiera. Nawet dziś Cassie nie widzi na jego twarzy prawdziwej radości, w czarnych oczach tkwi pustka. I tak jest od dnia śmierci April. – Uściskasz swojego staruszka? – Ta próba żartu wisi między nimi jak stęchlizna. Po ślubie April i Marcusa, pół roku przed śmiercią matki, Cassie żartowała z niego przy ludziach, nazywając go tatusiem. Marcusa wprawiało to w zakłopotanie, ale April się śmiała.

Cassie uprzejmie, ale niechętnie obejmuje ojczyma. Wydaje się jej zaskakująco drobny, a jego ciało słabe i płochliwe pod przykurzonym garniturem. Ona wciąż jest spięta, jakby się bała, że jeśli się odpręży, wchłonie część jego bólu i smutku. Cassie odkrywa, że Marcusa, zupełnie tak jak jedząc tort czekoladowy, musi sobie dawkować w niewielkich porcjach. Odsuwa się od niego delikatnie, on zaś ciągle jedną rękę trzyma na jej ramieniu. Wie, że pasierbica chce się ulotnić. – To była piękna mowa, prawda? – Jego brwi poruszają się przy każdym słowie. – Marcus, wiesz, postanowiliśmy, że nie będzie dużo przemówień, to nasza... Obwisła skóra kołysze się pod podbródkiem Marcusa, gdy ten kręci głową, niby bagatelizując to, że Cassie przeszła sama środkiem kościoła, że on nie miał stroika w klapie, że nie było mowy ojca panny młodej. – Nie, nie, Cas, nie o to mi chodziło, nic takiego nie sugerowałem. Moim zdaniem... jak ona ma na imię? Charlotte? Charlotte wykonała świetną robotę. Twojej mamie bardzo by się podobało. Minęło półtora roku, a Marcus wciąż istnieje wyłącznie w połączeniu z April. Cassie czuje, jak suknia uciska jej płuca, ma wrażenie, że są z ołowiu. Czuje palenie w miejscu, gdzie ojczym trzyma rękę, ma wrażenie, że znowu jest w hospicjum, patrzy na puste ciało swojej matki, a z drugiej strony stoi Marcus. Przy nim ma wrażenie, że tam została, że utknęła, że w ogóle nie powinna była odchodzić od łoża śmierci April. – Jeszcze z tobą się nie przywitałam, Marcusie! Cassie odwraca się z ulgą, słysząc znajomy głos, jej płuca od razu się rozluźniają. Nicky, jej przyjaciółka, taka najdawniejsza, musiała ją zauważyć w towarzystwie ojczyma i zrozumiała, że trzeba ruszyć na ratunek. Długie, rude włosy Nicky są zaplecione i spływają z ramienia jak lina. Niewielkie kosmyki unoszą się nad jej głową niczym gaz. Nicky nie należała do strojniś. Gdy była nastolatką, starsza siostra powiedziała jej, że jest za duża na ładne rzeczy, a Nicky nigdy już tego nie zapomniała. Dzisiaj ma na sobie jedwabną ciemnozieloną sukienkę do kolan; świetnie pasuje do lekko piegowatej skóry. – Co u ciebie, Marcus? – pyta, składając na jego policzku swój charakterystyczny mocny całus. Cassie nie odrywa wzroku od przyjaciółki, ale czuje, że Marcus na nią zerka, zanim znowu spojrzy na Nicky, jakby musiał sobie przypomnieć, kim jest ta kobieta, chociaż spotkał ją już kilkakrotnie. To Nicky wysłuchiwała utyskiwań Cassie na to, że Marcus jest dziwny, że teraz jest jeszcze dziwniejszy niż w czasach, gdy był chłopakiem jej mamy. Zeszli się pięć lat przed śmiercią April. Cassie nigdy by tego nikomu nie powiedziała, nawet Jackowi czy Nicky, ale jej zdaniem matka poślubiła Marcusa dlatego, że umierała. Wiedziała, że to go uszczęśliwi. Był emerytowanym urzędnikiem z wyspy Wight, przed April nie miał żony, nie miał też własnych dzieci. Nie był bon vivantem, jakiego sobie wyobrażała u boku mamy. Zwyczajny do bólu, nigdy nie miał szans zostać bohaterem, ale dał jej mamie szczęście i Cassie też dzięki temu czuła się szczęśliwa. Uznała więc, że Marcus jest dobrym człowiekiem. Zapada cisza. Marcus sprawia wrażenie porażonego, ale wreszcie się odzywa do Nicky: – Kopę lat. – Ściskał ramię Cassie i dopiero teraz je puścił. – Co u ciebie? – O, wszystko w porządku, dzięki. Dochodzę do siebie po kolejnej operacji kolana, ale poza tym w porządku. Piękna uroczystość, prawda? Marcus ignoruje jej pytanie, zadaje natomiast kolejne: – Czy dobrze pamiętam, że masz nową pracę? Cassie odwraca wzrok, patrzy gdzieś ponad ramieniem przyjaciółki. – O, nie, Marcus, to nie ja. Ja ciągle pracuję jako pomoc biurowa. – Nicky przechyla kieliszek, a młodziutki kelner, cały pryszczaty, dolewa jej szampana. – I jak by to powiedzieć, nie