paulinka987565

  • Dokumenty8
  • Odsłony18 064
  • Obserwuję7
  • Rozmiar dokumentów24.2 MB
  • Ilość pobrań4 152

Lekko stronniczy. Jeszcze wiecej - Karol Paciorek, Włodek Markowicz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Lekko stronniczy. Jeszcze wiecej - Karol Paciorek, Włodek Markowicz.pdf

paulinka987565 Dokumenty
Użytkownik paulinka987565 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 64 osób, 19 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 244 stron)

=== =

(…) Karol: Będziemy szczerzy czy mili? Włodek: Miłych gości nikt nie pamięta. K: Racja. Zatem od początku. Poznaliśmy się w 2010 roku, ale musimy się cofnąć do 2008. W: Przeżyłeś wtedy jakąś traumę? K: Ja nie, ale od twojego wyjazdu za granicę wszystko się zaczęło. W: Jak to według ciebie wyglądało? K: Jest rok 2008, masz zupełnie inną fryzurę niż teraz i lecisz do Stanów Zjednoczonych Ameryki. I popraw mnie, jeśli coś źle zinterpretowałem. Ta wycieczka odmieniła twoje życie. W: Tak, ale to był przypadek. K: Ale ja nie mówię, że nie był. Po prostu pamiętam, że jak zaczęliśmy robić coś razem, to byłeś człowiekiem z najbardziej amerykańskim nastawieniem, jakiego znałem. To się potem zmieniło. Spolszczyłeś się. W: Co rozumiesz przez amerykańskie nastawienie? K: Było po tobie widać, że byłeś w Stanach i te Stany cię w jakiś sposób nadgryzły. W pozytywnym sensie. W: Dlaczego ja się tego dowiaduję teraz? K: Bo teraz jest książka. Włączam pralkę i nastawiam brudy. === =

Karol ZAMIAST WSTĘPU DZIEEEŃ DOBRYY! Właśnie dlatego ludzie zajmujący się wideo nie powinni pisać książek – krzyczą od pierwszych wersów. Wrzeszczą i starają się wykrzywić twarz w grymasie, który pozwoli łatwiej odczytać ich intencje i przekaz. A tutaj się nie da. Tutaj czekają na Ciebie tylko słowa na papierze i zupełny brak obrazków. Przeciętny Polak czyta ponoć jedną książkę rocznie, więc rozpiera nas duma, że właśnie ta pozycja znalazła się w Twoich rękach. Wierzcie mi, najtrudniej pisze się o sobie. Wydawać książkę w wieku dwudziestu ośmiu lat (ja) i dwudziestu sześciu (Włodek) – to zakrawa na megalomanię. Skoro jednak zamykamy pewien rozdział, jakim jest Lekko stronniczy, chcemy go podsumować i zamknąć w namacalnej formie. Wymyśliliśmy sobie tysiąc odcinków, a ten ostatni wspólny pod szyldem LS-a zostanie wyemitowany 26 grudnia 2014 roku. A ponieważ nie wiadomo, czy przypadkiem jutro YouTube nie padnie i nie pochłonie wszystkich dotychczasowych odcinków, to chcemy opowiedzieć o tym, co było naszą pasją przez ostatnie cztery lata. Pasją i pracą. Podtytuł Jeszcze więcej jest zamierzony – oddalając na chwilę oko kamery od twarzy, chcemy pokazać naszą działalność w szerszym kontekście. Wszystko to, czego nie było widać w kadrze, o czym rozmawialiśmy i nad czym rozmyślaliśmy w tym okresie, znajdziesz w tej książce. Wiele osób pytało nas, czy po zakończeniu Lekko stronniczego spakujemy i wydamy na nośniku wszystkie odcinki. Myślę, że ta książka jest jeszcze lepszym pomysłem i być może – a bardzo bym tego chciał – stanie się inspiracją do stworzenia czegoś fajnego. Zwłaszcza gdy podczas oglądania internetowych śmieszków kołacze Ci się z tyłu głowy myśl: mogę zrobić to samo! Pierwszy odcinek wyemitowaliśmy 24 lutego 2011 roku, a naszym celem było nagranie tysiąca odcinków tej serii. Okrągła, piękna i bardzo odległa wtedy wizja. Teraz czujemy się jak starzy wyjadacze polskiego internetu. Cztery lata temu wyglądało to zgoła inaczej: dwóch studentów z pewnym doświadczeniem w świecie internetowego wideo zaczyna coś od zera. Zera absolutnego, bo w Polsce takiego programu wcześniej nie było. Historia, którą snujemy na kartach tej książki, sięga głębiej:

będziemy wracać w niej do czasów studenckich, licealnych i o wiele dalej! Z perspektywy czasu łatwo dostrzec, jak pewne wydarzenia ułożyły się w łańcuch, w którym jedno ogniwo łączy się z poprzednim. Piszemy nie tylko o naszych sukcesach, ale też wpadkach i niepowodzeniach, tylko po to, żeby łatwiej było Ci je ominąć. Podzielimy się swoją historią wchodzenia w dość brutalny świat polskich realiów „po studiach”, które nie rozpieszczają tych wchodzących dopiero na rynek pracy. Opowiemy, dlaczego zawsze łatwiej (paradoksalnie!) jest coś zacząć, a trudności rosną w miarę upływu czasu. Mówię: opowiemy, bo taką właśnie strukturę ma ta książka. Większość to po prostu nasza rozmowa, którą snuliśmy przez kilka miesięcy w Krakowie. Ten dialog przeplatamy naszymi tekstami, które pisaliśmy osobno i w których mogliśmy rozwinąć różne, ciekawe dla nas wątki. A jest o czym opowiadać: co sprawia, że zaczynasz kręcić program? Dlaczego nie oglądamy telewizji i jaki marzy nam się internet? Jak ważna w naszej pracy jest nuda? Który z nas jest bardziej zmienny w poglądach? Poznacie historię powstania naszego programu i prześledzicie, jak razem z nami zmieniał się internet. Jeśli jesteś wiernym widzem LS-a, to znajdziesz tutaj wiele rzeczy, którymi nie dzieliliśmy się do tej pory. Lekko stronniczy to program, nie wideopamiętniczek, dlatego unikaliśmy ciągłego opowiadania o sobie, skupiając się na prezentowanych tematach. Chcieliśmy zachować i mam nadzieję, że nam się to udało, pewną sferę prywatności, która w internecie jest dość cenną walutą. Jeśli nas nie znasz, to mam nadzieję, że wędrówka przez ostatnich kilka lat naszej internetowej aktywności sprawi Ci przyjemność. Wielkie dzięki wszystkim osobom, które przewijają się na kartach książki – powinno obyć się bez pozwu o zniesławienie! Ściskamy również nasze żony: Karolinę i Monikę. Jakimś cudem wytrzymałyście wszystkie nasze wrzaski podczas nagrań, dziwaczne pomysły i wyjazdy. Kochamy Was. I kończąc ten graniczący z telenowelą patetyczny wstęp, dziękujemy Tobie. Okazuje się, że nie tylko potrafisz czytać, ale masz też doskonały gust, jeśli chodzi o książki. Miłej lektury! === =

Włodek PASJA NAPĘDZA FAJNE ŻYCIE Lubię komputery. Gdyby rodzice nie wyganiali mnie od czasu do czasu z domu, to pewnie spędziłbym przed komputerem całe dzieciństwo. Robiłbym sobie oczywiście krótkie przerwy, chociażby na posiłki. Coca-cola i może jakiś schabowy z lodówki. Ciekawe, jak wyglądałbym po miesiącu. Do szkoły bym nie chodził, bo i po co – mam przecież swój komputer. No może nie taki mój, bo kupiony za pieniądze rodziców (pewnie dlatego tak nim rozporządzali). Jednak chwała im za to, że robili co mogli, żebym chociaż raz na jakiś czas wychodził na podwórko, inaczej nie odkryłbym mojej pasji do deskorolki. Wybierając studia, zastanawiałem się nawet chwilę nad informatyką. Cieszę się, że ostatecznie na nią nie poszedłem. Siedziałbym teraz skulony przed wielką stacją roboczą, pisząc oprogramowanie dla wielkiej korporacji. A na łożu śmierci moim ostatnim flashbackiem byłby ekran komputera z migoczącymi cyferkami. W liceum był ze mnie gość. Byłem wyjątkowy. Miałem coś, czego zdecydowanie brakowało innym. Możecie mówić, że to nic takiego i że przesadzam, ale zapewniam Was, że było inaczej. Miałem… telefon z rysikiem! Dokładnie. Podczas gdy w szkole rządziły nokie i sony ericssony z klawiaturą numeryczną, ja miałem coś, co dzisiaj określa się mianem smartfona. „Skąd się wtedy brało takie ustrojstwo?” – zapytacie. Z kosmosu! – mógłbym zażartować. Moja pasja do telefonów komórkowych zawsze bardziej bawiła moich bliskich niż mnie samego, ale to pewnie dlatego, że w ciągu miesiąca potrafiłem kupić i sprzedać kilka telefonów. Wróćmy jednak do liceum i do mojego pierwszego wyjątkowego smartfona – MDA Compact II, w węższym gronie znanego jako HTC Charmer. Kosztował jakieś pięćset złotych, nie był więc specjalnie drogi. Miał ekran dotykowy o przekątnej 2,8 cala. Wow! Przypomnę tylko, że był to rok 2006. Na pokładzie Windows Mobile 5 – system operacyjny, na którym można uruchamiać aplikacje, oglądać filmy i surfować po internecie. Byłem zakochany! Po same uszy. Jak tylko rozpracowałem wszystkie wbudowane funkcje, to automatycznie zapragnąłem więcej. Chciałem wycisnąć z tego telefonu wszystko, co się dało. Podkręciłem procesor, wgrałem nowe skórki, załadowałem nowe aplikacje. Osiągnąłem wszystko, co było dostępne dla zwykłego użytkownika, więc

postanowiłem przenieść się poziom wyżej. Do dziś istnieje strona, od której wszystko się zaczęło – ​forum.​xda-developers.com. Adres niełatwy do zapamiętania, a mógłbym go wyrecytować w najgłębszej fazie snu zapytany przez Gestapo. Krótko mówiąc, jest to strona dla entuzjastów urządzeń z systemem operacyjnym. Przeglądając zawartość forum, poczułem nagły skok adrenaliny. Naprawdę można zrobić tyle rzeczy z takim małym telefonem? Okazuje się, że tak. Rozsiani po całym świecie ludzie w mig stali się ekspertami od tych urządzeń, potrafiącymi rozłożyć ich wnętrzności na czynniki pierwsze, a potem złożyć to wszystko od nowa. Odkrywali nowe funkcje, pisali, o czym zapomniał albo co umyślnie pominął producent. Cudownie! Znalazłem sobie zajęcie na kolejne dni. Czytałem wszystko jak leci, od deski do deski. Zastanawiające, książek nigdy czytać nie lubiłem, ale ta niechęć nie przełożyła się na czytanie instrukcji „jak zhakować telefon”. Dni przechodziły w tygodnie, a te w miesiące. Konsumowałem treści. Z teorii do praktyki przeszedłem w momencie, w którym postanowiłem wgrać nowy system na swojego Charmera – Windows Mobile 6. Plan zacny, tkwił w nim jednak mały szkopuł. Nie było WM6 na Charmera. Na inne modele tak, ale nie na mój ukochany telefon. DLACZEGO?! Po prostu nikomu nie chciało się tego zrobić. Skoro tak, to ktoś musiał być pierwszy. Tym kimś postanowiłem być ja. Nie wiedziałem, czy to jest wykonalne, ale ponoć potrzeba jest matką wszystkich wynalazków. Wiadomo – nie przekonam się, dopóki nie spróbuję. Zacząłem podglądać, jak inni przenoszą ten nowy system na swoje telefony, patrzyłem, jakich narzędzi do tego używają, co jest im potrzebne i w jaki sposób powstaje gotowy produkt. Nie będę opowiadał o technicznych zawiłościach całego procesu, powiem jedynie, że wziąłem bazę z innego telefonu, dorzuciłem potrzebne do mojego modelu sterowniki i voilà. Nie pamiętam nawet, jak długo to trwało, ale gdy cała operacja zakończyła się sukcesem, poczułem nieopisany przypływ szczęścia. Postanowiłem podzielić się swoją radością ze światem. System wylądował oficjalnie na forum i był dostępny dla każdego. Jeśli ktoś go chciał, mógł wpłacić jakiś grosz w ramach dotacji. Zarobiłem na tym, uwaga, całe czterdzieści euro! Po kilku miesiącach zrobiłem nową, poprawioną wersję mojego systemu. Dziś wejść na strony, z których można go pobrać, jest łącznie trzysta tysięcy. Nie potrafiłbym napisać go od zera. Nie udałoby mi się bez setek tysięcy postów na forum, z których mogłem się wszystkiego nauczyć. Po prostu miałem wtedy sporo wolnego czasu. Koledzy z liceum do dzisiaj myślą, że spędziłem go na graniu w gry.

Na studiach moje hakerskie zabawy przybrały trochę inną postać – prób i błędów. Następnym telefonem był Palm Treo 650, teraz to na jego punkcie miałem strasznego bzika. Może nawet większego. Tutaj już nie było nowego systemu, który można było wgrać. Były natomiast aplikacje, które jak każde można było skrakować, czyli przerobić tak, by działały bez konieczności uiszczania opłat. Używałem takiej, która normalnie kosztowałaby dwadzieścia dziewięć dolarów. Szukałem w internecie wersji zhakowanej – nie było. Dlaczego jej po prostu nie kupiłem? Nie kupiłem, bo nie miałem takich pieniędzy, nie posiadałem dwudziestu dziewięciu dolarów, które mógłbym wydać na aplikację do telefonu. Po prostu. Wymyśliłem sobie wtedy, że sam spróbuję ją skrakować. Dla własnej satysfakcji. Traktowałem to jak nowe wyzwanie i pracowałem bez ustanku. Szedłem spać późno w nocy, budziłem się o świcie. Nie chodziłem na zajęcia, nie wychodziłem z mieszkania. Byłem zahipnotyzowany. Wprawny informatyk załatwiłby to w godzinę, a ja siedziałem i dłubałem. Najpierw plik z aplikacją w wersji demonstracyjnej wrzuciłem do programu, który pokazywał mi tę aplikację w postaci cyfr i liter. Znalazłem miejsce, w którym pojawia się komunikat o wpisaniu klucza seryjnego, i zamieniłem to miejsce zerami. Metodą prób i błędów doszedłem do odpowiedniej ilości i umiejscowienia zer w ciągu cyfr i nagle zamiast komunikatu otrzymałem pełną, działającą wersję aplikacji. Moment, w którym udało mi się to osiągnąć, zapamiętam do końca życia. Oczywiście nie zmieniłem tym świata, ale chociaż trochę zmieniłem siebie. Mógłbym zakończyć swój wywód o przygodach z komputerem opowieścią o tym, jak w gimnazjum sprzedawałem zdobyte w internetowej grze przedmioty za prawdziwe pieniądze. Nie chciałbym, żebyście pomyśleli, że siedząc przed komputerem, można tylko hakować. Jako nastolatek zupełnie przez przypadek odkryłem, że na graniu można zarobić. Miałem szczęście, bo jeden z graczy zaproponował mi pieniądze za zbroję i kilka mieczy. Sto złotych. Przekazałem mu te przedmioty, jeszcze zanim podałem dane do przelewu, a on po kilku dniach wpłacił pieniądze. Dzisiaj na Allegro można znaleźć masę podobnych ofert, a na portalach informacyjnych poczytać całe artykuły o tym, że z grania w gry można żyć! Ja i komputer to dwa nierozłączne elementy – nic już tego nie zmieni. Więc słuchajcie przyszli i obecni rodzice: To, że wasze dziecko spędza dużo czasu przed komputerem, nie znaczy, że go marnuje. Internet daje tyle możliwości, że teraz nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć. Trzymajcie rękę na pulsie, sprawdzajcie, czy waszemu dziecku nie robią się odleżyny, i dbajcie, by nie spędziło w fotelu całej

doby. Jeśli jest w tym zalążek pasji – nie zabierajcie mu tego. Nawet jeśli nie robi nic wartościowego teraz, nie wiecie nawet, czym może was zaskoczyć w przyszłości. === =

I. JAK TO SIĘ ZACZĘŁO OCZAMI WŁODKA === =

K: Jeśli mamy prześledzić historię Lekko stronniczego, to musimy cofnąć się w czasie o kilka lat i opowiedzieć o twojej podróży do Stanów Zjednoczonych. Ehh, Ameryka, The Land of Freedom. W: To, co teraz powiedziałeś, ten obraz Ameryki, który funkcjonuje w Polsce, jest sztuczny. Nie czarujmy się, od razu to powiem… K: Nie! To nie jest prawda. Ameryka jest super! W: Nigdy jej nie poznałeś. K: Abraham Lincoln… W: Kiedy tam jechałem, to też wyobrażałem sobie krainę mlekiem i miodem płynącą… K: Dokładnie! W: … a rzeczywistość jest zupełnie inna. Oczywiście, Manhattan jest ładny, Time Square też jest ładny, ale równie dobrze można powiedzieć, że Rynek w Krakowie jest piękny, ale przedmieścia już nie bardzo. K: Ale ty pojechałeś tam do pracy. W: Pojechałem. K: Jednak przebalowałeś. W: Nie do końca. === =

Włodek AMERICAN STORY Z ROPCZYC DO NOWEGO JORKU Jak na porządnego studenta przystało, po pierwszym roku studiów wyjechałem za granicę do pracy. Padło na USA, mama miała tam koleżankę. Dobrze się złożyło, bo przynajmniej za nocleg nie musiałem płacić. Miałem wizę turystyczną i dobrze wiedziałem, że nie da się z nią legalnie pracować. Wydawało mi się jednak, że nie będzie to problemem, bo przecież tyle się słyszało od kolegów o pracy na czarno. Chciałem się zahaczyć w jakimś sklepie albo pracować u kogoś jako pomoc domowa. Zderzenie z rzeczywistością nastąpiło na którejś z kolei rozmowie kwalifikacyjnej, gdy usłyszałem, że z moją wizą za wiele nie ugram. Pojawił się wtedy pomysł ściągnięcia samochodu do Polski. Oczywiście dla rodziców. Kurs dolara był bardzo sprzyjający, w okolicach dwóch złotych. Nic na tym nie zarobiłem, ale przynajmniej rodzice dostali auto dwa razy tańsze od ceny rynkowej. Mimo zaangażowania w zakup samochodu miałem masę wolnego czasu, który spędzałem głównie na zwiedzaniu Nowego Jorku i siedzeniu przed komputerem. Właśnie to surfowanie w internecie zapadło mi w pamięć bardziej niż zwiedzanie miasta, które nigdy nie śpi. Dziwne. Niby dziwne, ale jak mnie zapytasz, co najbardziej zmieniło moje życie, to odpowiem bez wahania – wpatrywanie się w ekran komputera. Wpatrywałem się właściwie tylko w internetowe programy telewizyjne. Te amerykańskie. Byłem nimi zafascynowany. Tym bardziej że w Polsce nie było jeszcze kultury produkowania wideo w internecie. Ba! Co ja mówię. Nie było kultury, bo właściwie nic nie było. Jeśli chciałeś obejrzeć jakiś podcast, vlog, internetowe show, to musiałeś tego szukać za oceanem. Oglądałem wszystko jak leci, programy technologiczne, sztuczki uliczne, a nawet program o winach. Ten ostatni spodobał mi się tak bardzo, że oglądałem go praktycznie bez przerwy. Mało produktywne w perspektywie krótkoterminowej, ale jednocześnie bardzo inspirujące na przyszłość. Pomyśl o tym, gdy następnym razem usłyszysz: „Dlaczego ciągle siedzisz przed komputerem i oglądasz to samo!?”. Program nazywał się Wine Library TV, a prowadził go Gary Vaynerchuk. Każdy odcinek trwał około piętnastu– dwudziestu minut, bez cięć. Pojawiał się codziennie, od poniedziałku do piątku. Sama formuła programu nie była specjalnie imponująca, bo polegała na wąchaniu

wina, obracaniu kieliszkiem, opowiadaniu o rodzajach szczepów i innych pierdołach. Nie o formułę jednak chodziło, ale o samego prowadzącego. Jego energia, umiejętność zarażenia swoją pasją i styl mówienia były dla mnie wręcz hipnotyzujące. Jak się później okazało, nie tylko dla mnie, bo dzisiaj jest on jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób w internecie. Jeździ po całym świecie, dając prelekcje, rozwija kilka biznesów, inwestuje w nowe, jest mentorem i coachem. Wydał już kilka książek, a tą, która najbardziej nastawiła mnie na prawidłowe tory, było Crush It. Polecam serdecznie. Po kilkudniowych seansach Wine Library TV dostałem takiego powera do działania, że postanowiłem się z Garym po prostu spotkać. Ja, dziewiętnastoletni Włodek z Polski, a właściwie z Ukrainy. Gary pochodził z Białorusi, o czym mówił otwarcie, może też stąd moja podświadoma chęć nawiązania z nim kontaktu. Nie napisałem do niego bezpośrednio, uderzyłem najpierw do asystenta, Matta Sitomera. Pierwszy raz w życiu napisałem z prośbą do nieznanej mi osoby. Hello Matt! I’m currently visiting a friend in NJ (I myself live in Poland) and what I noticed is that Springfield is not so far away from where I currently reside. Hence came the idea of bringing the thunder! – that is visiting the Wine Library, which would truly be an awesome experience for me. So I’m just wondering if there’s a time when I could catch Gary there and maybe snap a quick picture together or something like that. Looking forward to receiving the reply. Cheers, Walter. Łezka się w oku kręci, bo sam czytam to po raz pierwszy od tamtego momentu. Matt odpisał mi, że Gary jest obecnie w Indiach, ale wraca w poniedziałek i pewnie będzie miał chwilę, żeby się spotkać. Wymieniliśmy jeszcze kilka maili, w których chciałem dopytać o jakieś niuanse i wskazówki, co mam powiedzieć, jak wejdę do sklepu, i o której konkretnie mam tam być. Jeszcze kilka dni przed spotkaniem odpisał mi sam Gary, że wie o wszystkim, będzie miał dla mnie trzy minuty i mogę wpadać. Pojechałem pociągiem. Dotarłem na miejsce za wcześnie, bo przecież nie mogłem się spóźnić! Wszedłem do sklepu lekko zahukany. Pozwiedzałem chwilę, a było co zwiedzać, bo budynek był ogromny. Idzie Gary! Bum, uścisk dłoni, włażę do jego

biura. Szok. Mój angielski przez ten stres złamał się na pół i zacząłem mówić monosylabami. Gość był tak bardzo pewny siebie. W końcu jest u siebie, pomyślałem. Atmosfera szybko się rozluźniła i zaczęliśmy rozmawiać. Gadaliśmy o wszystkim, o co chciałem go zapytać. Byłem tak zaślepiony, że pewnie nawet nie zauważyłem, że mu przeszkadzam w codziennej pracy. Musiał przecież jeszcze dzisiaj nakręcić odcinek. Widział, że sam się nie domyślę, żeby wyjść, więc po prostu wziął się do roboty. Kamera, światło, operator. Wszystko się rozstawia. Ja siedzę dalej, oczekując przedstawienia. Gotowe, można ruszać. Siedzę. Czerwona lampka się zapaliła, nagrywa się. Gary jak to Gary, gada z taką prędkością, że niejeden prowadzący by się zawstydził. Nie przeszedł jeszcze do degustacji win i nagle słyszę: „We got Walter in the house!”. Co?! Zawołał mnie. Mam iść? Nie. Może jednak? Kurde. Dobra. Idę. Bałem się jak nigdy w życiu. Wypadłem oczywiście jak totalny burak. Nie myślałem jednak o tym. Poczekałem grzecznie na zakończenie odcinka, dostałem od Gary’ego dwie firmowe frotki z podpisami, kupiłem jego książkę i wróciłem do domu. Wow, co za dzień. Jedno takie spotkanie naprawdę potrafi coś w człowieku przestawić. Kiedy pod koniec wakacji wróciłem do Polski, miałem jakąś niewytłumaczalną chęć działania. Pomyślałem, że skoro w Stanach ludzie robią swoje programy na potęgę, to jakim cudem nie chwyciło to jeszcze u nas. Ale klisza, nic, tylko ściągnąć pomysł z Zachodu i zrobić go w Polsce. Co ciekawe, format Vaynerchuka zapożyczyliśmy z Karolem dopiero przy Lekko stronniczym w 2011 roku. Codzienny program, od poniedziałku do piątku prowadzony energicznie z terminem ważności ustalonym na 1000 odcinków (Wine Library TV również skończyło się na tysiącu). To, co zrobiłem w 2008, czyli Apple Blog TV, powstało na kanwie programu Diggnation – do dziś jest to mój ulubiony program internetowy. Prowadzony przez blisko siedem lat, tydzień w tydzień. Dwóch gości na kanapie gadających o technologiach, czterdzieści pięć minut bez przerwy. Chciałem zrobić coś podobnego. Chciałem, ale nie miałem z kim. Nie miałem też czym, bo żadnej kamery nie posiadałem. Musiałem znaleźć kogoś ze sprzętem i predyspozycjami. Padło na Pawła Nowaka, znanego autora bloga appleblog.pl. W tamtym czasie, jeśli miałeś styczność z marką Apple, nie mogłeś nie znać Pawła Nowaka. Problem w tym, że Paweł nie znał mnie. Ale dla chcącego nic trudnego. Napisałem do niego wiadomość na iChacie, że chciałbym z nim zrobić program. Opisałem to w dwóch zdaniach, dodając, że chętnie przyjadę nakręcić odcinek testowy. Nie wiem, jakim cudem Paweł się na to zgodził. Przecież mnie nie znał. Następnego dnia wsiadłem do pociągu relacji Ropczyce – Kraków

i tak zaczęła się moja przygoda z kamerą. Kamerą, która na dodatek nie była moja. Nagraliśmy dwa odcinki testowe, trzeci już poleciał w eter. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, nasze ówczesne hasło brzmiało „Newsy i plotki ze świata Apple”. Nie była to wybitna produkcja, ale na początek wystarczyło. Z czasem opanowałem przebywanie przed kamerą, umiejętność budowania zdań i kilka najpotrzebniejszych zachowań. W okolicach 50. odcinka wprowadziliśmy do programu drugą kamerę, by ostatecznie zakończyć program na 78. odcinku, po dwóch latach działalności. Nie nadawałem się do pracy przed kamerą, nie byłem do tego stworzony. Nie miałem sprzętu, nie miałem znajomości, nie miałem przygotowania ani zaplecza finansowego. Miałem chęci. Nie martwiłem się tym, że na początku nie będzie to wyglądało tak, jak bym chciał, że będą się ze mnie śmiać, że być może cały projekt nie wypali. Kiedy znajdziesz u siebie coś, co chciałbyś zrobić, to nie blokuj siebie i swoich planów wymówkami. PAMIĘTAJ, NIE OD RAZU KRAKÓW ZBUDOWANO, ALE KTOŚ POŁOŻYŁ PIERWSZĄ CEGŁĘ. === =

K: Ten twój występ u Vaynerchuka można gdzieś znaleźć. Co prawda jest tysiąc odcinków do przejrzenia, mogę jedynie zdradzić, że jest w pierwszej pięćsetce. W: To ja powiem, że nie znajdziecie tego w pierwszej pięćsetce. K: Naprawdę? W drugiej? W: Ale ja nie chcę, żeby ktoś to znalazł. Chcesz mnie podkopać? Jeśli komuś się to uda, to szacun. Będzie mógł wtedy zobaczyć, jaką ludzie przechodzą ewolucję w tym, co prezentują przed kamerą. K: To był twój pierwszy raz przed kamerą, więc nic dziwnego… W: Pierwszy raz przed amerykańską kamerą, obok gościa, który nawijał po angielsku z prędkością karabinu, a ja dukałem jak stara maszyna do pisania. Wracam do Polski, siedzę na łóżku w domu w Ropczycach i piszę mail do Pawła Nowaka, osoby, która była guru w świecie Apple w Polsce. K: To musiało być dawno temu. W: To było w 2008 roku. K: W świecie komputerów to było bardzo dawno temu. Nie było jeszcze iPhone’ów. W: Nie było. Bardzo mnie wtedy interesowała marka Apple, nowy system, w ogóle cały ten światek, więc napisałem do Pawła, czy nie chciałby robić programu o tej marce. Tak po prostu. K: Napisałeś: „Czy nie chciałbyś przypadkiem robić programu o Apple?” czy „Chciałbyś robić program o Apple?”, a może „Zróbmy program o Apple”? W: Nie pamiętam. Wyobraź sobie taką sytuację: jeden gość pisze z komputera

marki Apple do drugiego gościa z takim sprzętem. Wtedy ta marka stanowiła mniej niż jeden procent rynku komputerowego w Polsce. Napisałem do niego, czy nie miałby ochoty zrobić takiego programu. Nie pamiętam dokładnie, jak brzmiał ten mail, ale było to raczej coś w stylu: „Jestem z Ropczyc, czy nie masz ochoty…”. K: Czyli taki żebrolajk. W: Tak. Bardziej żebrałem, niż byłem pewny siebie. Najśmieszniejsze było to, że w ogóle nie myślałem, że mógłby się nie zgodzić. I myślę, że takie nastawienie, kiedy nie dopuszczasz do siebie myśli, że coś się może nie udać, procentuje. Nawet jeśli nie uda się za pierwszym razem, to walczysz o to tak mocno, że w pewnym momencie ci wychodzi. On napisał, żebym przyjechał. I przyjechałem pociągiem z Ropczyc. K: Pamiętam, jak mówiłeś, że motywacją nie były wtedy pieniądze. A może były? W: Pierwszą myślą było zrobienie czegoś nowego, ekscytującego. Nowego, bo wtedy w moim życiu nic ciekawego, poza studiami, się nie działo. Był dom w Ropczycach i studia w Krakowie. Podejrzewam, że w większości przypadków u ludzi tak to właśnie wygląda. Dlatego pojechałem do niego i nagraliśmy odcinek. K: Tak od razu? W: Tak, ale najlepsze było nasze spotkanie. Moment, kiedy wysiadłem z pociągu. Miałem w ręce telefon Palm Treo 650, czyli taki o sporych gabarytach. Paweł już wtedy miał iPhone’a. K: Poważnie?

W: Tak, bo to był rok 2008, a iPhone w Polsce pojawił się w 2010. Dla mnie to było coś totalnie abstrakcyjnego. K: Zaczekaj, wyjaśnijmy. Pierwsze dwa iPhone’y nie były dostępne w Polsce, dopiero trzeci. Aby go kupić, trzeba było lecieć do Stanów albo mieć tam wujka, który mógłby ci go przysłać. Ewentualnie można było próbować w Wielkiej Brytanii lub w Niemczech. W: Po roku czy dwóch naszej znajomości Paweł powiedział mi, że pamięta, jak wysiadałem z tego pociągu, taki chłopaczek – bo on jest pięć lat ode mnie starszy – i dzwoniłem do niego, żeby powiedzieć: „Cześć, już jestem, możesz wyjść?”. On widział ten mój telefon z antenką. Wydaje mi się, że w 2008 roku telefon z antenką to było coś, ale raczej nie zrobiłem na nim dobrego wrażenia. Na pewno nie byłem osobą, której można zaufać. K: Byłeś za to jednym z pięciu użytkowników telefonu, którego prawie nikt w Polsce nie miał. W: Bo Palm Treo 650 nigdy nie był popularnym telefonem. I tak nagraliśmy pierwszy odcinek. Był do dupy. K: Nagraliście pierwszy odcinek, który poleciał? W: Nagraliśmy pierwszy odcinek, który był do dupy. Nagraliśmy drugi odcinek, który też był do dupy, i nagraliśmy trzeci odcinek, który poleciał. K: Czyli trzeci był super? W: Nie, też był do dupy. Ale tok rozumowania był dobry. Skończyły się nam pomysły. I to jest bardzo dobre podejście. Uznaliśmy, że lepszy i tak nie będzie, bo wszystkie trzy były tak naprawdę bardzo podobne, więc puszczamy. A że był

to rok 2008, to nasze odcinki nie były puszczane na YouTubie. K: Na YouTubie nie puszczało się wtedy odcinków. W ogóle niewiele osób kojarzyło wtedy ten kanał. To był czas śmiesznych filmików, chwilę później pojawił się Niekryty krytyk. On zaczął w 2009 roku. W: Nasz program, czyli Apple Blog TV, był drugim programem w polskim internecie. Pierwsza była iKanapka. Pierwszy program internetowy wykonany własnym sumptem. K: iKanapka nie była na YouTubie? W: Była na Vimeo. To były inne czasy. K: Nie, nie inne czasy, tylko twoje oczekiwania co do wyświetleń zamykały się wtedy w okolicach pięciuset. Dasz wiarę?! W: Chcesz powiedzieć, że tyle osób nas obejrzało? To tak, jakbyś wystąpił przed widownią składającą się z pięciuset osób. K: To prawda. W: Wtedy tak się myślało, a do dziś w telewizji, gdy jakiś filmik ma milion wyświetleń, mówi się, że obejrzało go milion internautów. A to jest mniej więcej tak prawdziwe jak to, że jesteśmy śmieszni. To mniej więcej milion, ale nie do końca. K: Teraz ja trochę o tobie opowiem, bo widziałem pierwsze odcinki Apple Blog TV, dlatego że mniej więcej w tym czasie też sobie kupiłem komputer marki Apple i byłem w tym małym gronie ludzi, którzy byli zainteresowani komputerami z nadgryzionym jabłkiem. W: Właśnie, gdybyśmy kręcili o sobie film, to można by było zrobić fajne

odbicie tej samej linii czasu w dwóch wersjach – jedna wersja to ja i Paweł, druga to ty. Kiedy my zaczyna​liśmy robić Apple Blog TV, ty już miałeś pierwszego iPoda czy Macbooka. K: Miałem Macbooka. W: I zastanawiałeś się, co z tym Macbookiem możesz zrobić. K: Tak, ciekawiło mnie, jakie są triki na Maca. W: I kiedy ty wchodziłeś na Appleblog.pl, to już wtedy pojawiły się pierwsze odcinki Apple Blog TV. Widziałeś pierwszy odcinek? K: Appleblog.pl już znałem, czytałem go pewnie wcześniej niż ty. W: Tak, ale pytam, czy widziałeś pierwszy odcinek Apple Blog TV. K: Widziałem. Pierwszy raz na poważnie i wiele razy dla beki. Jak już się znaliśmy. Myślę, że w sumie pięć albo sześć razy. Nie cały, bo nie zdzierżyłem, nie był już aktualny. Faktycznie, ja wtedy też miałem komputer Apple i tak naprawdę w ten sposób się poznaliśmy, na jednym ze spotkań widzów programu Apple Blog TV, które nazywały się Apple Blog Piwo. W: Apple Blog TV Live. K: Apple Blog TV Live, a wcześniej Apple Blog Piwo. Najpierw, kiedy był jedynie blog, to były spotkania Apple Blog Piwo. Wtedy też się poznaliśmy. Ale faktycznie, to był jeden z pierwszych programów w internecie, jakie widziałem. Nie było jeszcze wideo, ale ja słuchałem podcastów. Podcasty zaliczały się do takiej aktywności internetowej, w jakiej różni twórcy mogli się przedstawić, tylko to nie było wideo, bo wtedy łącza były słabsze. W: Podcasty to jedynie audio.

K: Słuchanie było mniej uciążliwe, bo internet dawał radę, a wideo było bardziej obciążające. I widziałem Pawła Nowaka, gościa, którego poznałem i który prowadził blog o tej tematyce. Natomiast obok siedział gość z grzywką na bok i czarnym laptopem. W: To był ten lepszy model, czarny Macbook był wtedy najlepszy. K: Pomyślałem o nim, że to dziecko bogatych rodziców. W: Wiesz dobrze, że to nie jest prawda. K: Mówię, co wtedy myślałem. W: Tak myślałeś, serio? K: Ja na swojego pierwszego Macbooka musiałem składać bardzo długo. W: Ja potrafię kupić tani, używany. K: Ale ja wtedy tego nie wiedziałem! I ten gostek opowiadał… W: To byłem ja. K: To byłeś ty? Naprawdę? W: Czekaj, muszę to powiedzieć. Widziałeś wtedy bardzo młodą osobę. Miałem wtedy dwadzieścia lat. K: Nie chodzi o to, że bardzo młodą. W: Wyraźnie młodszą od Pawła. K: Też. W: Byłem wtedy dwudziestolatkiem bez zarostu, z krótkimi włosami… K: … i czarną grzywką.

W: Nie miałem grzywki, no może taką malutką. K: Taką malutką ćwierć-emo-grzywkę-na-bok. W: Taki miałem wtedy styl. I nosiłem białą koszulę, a na wierzchu miałem czarną kamizelkę. K: Chciałeś się ładnie ubrać. Ja to akceptuję. W: Nie akceptujesz. K: Akceptuję, chciałeś się ładnie ubrać na nagranie. Wyglądałeś, jakbyś szedł do kościoła, ale ja to rozumiem. W: I miałem nogę założoną pod siebie! K: I tę ohydną frotkę Gary’ego Vaynerchuka. W: Chciałem pokazać, jaki jestem światowy. K: Miałeś i frotkę, i tę pieprzoną naklejkę na Macbooku! W: I tak to się zaczęło. Moja przygoda z kamerą. K: I wyglądałeś jak dziecko bogatych rodziców. W: Nieprawda! K: Troszeczkę. O mnie też tak ponoć mówili, kiedy zacząłem robić swój program, o którym jeszcze opowiemy. Mówili, że wyglądam jak dziecko bogatych rodziców, bo skąd taki szczyl miałby aparat za pięć tysięcy. W: Magia kina, stwarzasz pozory, że jesteś dobry w tym, co robisz, i jest git. K: Stwarzam pozory, że jestem dzieckiem bogatych rodziców. Pozdrawiam mamę i tatę.

W: Ja również pozdrawiam. K: W każdym razie zacząłeś robić ten program i – co najważniejsze – to było dosyć ciekawe. W: Dziękuję. K: Proszę. To było dosyć ciekawe, zwłaszcza że to jednak była nisza dla zajawkowiczów. Kiedy się było widzem tego programu, to znaczyło, że miałeś telefon, a przynajmniej iPoda, interesowałeś się Apple albo chciałeś kupić komputer tej marki. Czułeś się taki „ohohoho”. W: Ja czy widzowie? K: Nie no, widzowie. Wiesz, jesteśmy w takim gronie, mamy takie fajne komputery, które nie mają Windowsa. Potem były spotkania live, gdzie można było przyjść i był nagrywany odcinek na żywo, można było sobie pogadać z Pawłem, można było pogadać z Włodkiem, na przykład o tym, jak będzie wyglądał następny komputer. To było super, bardzo dziecinne, niedojrzałe, ale super. To były świetne czasy, aczkolwiek trzeba pamiętać, ile mieliśmy wtedy lat. W: Ja się strasznie wstydziłem tego programu. I kiedy ktoś mi mówił: „Włodek! …”. K: Może to przez koszulę? W: Hahaha. „Włodek! Widziałem cię w internecie, nie wiedziałem, że ty tak, jak to tak, Włodek!”, i ja się zawsze czerwieniłem, jak to słyszałem, głowa w dół, wstyd, nie dlatego, że… K: Bo żyjesz w Polsce. W Stanach byś tak nie zrobił.