pcola

  • Dokumenty26
  • Odsłony20 757
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów42.5 MB
  • Ilość pobrań8 126

Faulks Sebastian - Piekło poczeka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Faulks Sebastian - Piekło poczeka.pdf

pcola EBooki
Użytkownik pcola wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 272 stron)

SEBASTIAN FAULKS jako Ian Fleming PIEKŁO POCZEKA Z angielskiego przełożył Robert Ginalski

Tytuł oryginału DEVIL MAY CARE Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka Redakcja Jacek Ring Redakcja techniczna Małgorzata Jużwik Korekta Dorota Wojciechowska Alicja Chylińska Copyright © Ian Fleming Publications, 2008 All rights reserved. The moral right of the author has been asserted. Copyright © for the Polish translation by Robert Ginalski, 2008 Świat Książki Warszawa 2008 Bertelsmann Media sp, z o.o. ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa Skład i łamanie Joanna Duchnowska Druk i oprawa Finidr, Czechy ISBN 978-83-247-1052-2 Nr 6344

Pamięci Iana Fleminga oraz Fali Vakeela który kiedy chodziliśmy razem do szkoły zapoznał mnie z Bondem

1. Pod czujnym okiem Był słotny wieczór w Paryżu. Deszcz nieprzerwanie bębnił w da- chówki kamienic przy wielkich bulwarach i małe mansardy w Dzielni- cy Łacińskiej. Przed hotelami Crillon i Georges V odźwierni przyzywa- li gwizdem czekające w ciemności taksówki, po czym pędzili z paraso- lami, żeby osłonić odzianych w futra gości w drodze do pojazdów. Olbrzymia, otwarta przestrzeń Place de la Concorde błyskała w ulewie czernią i srebrem. W Scarcelles, na północnych obrzeżach miasta, Jusuf Haszim chro- nił się przed deszczem pod pomostem. Nie był to wdzięczny łuk Pont Neuf, pod którym przytuleni kochankowie czekali, aż wyschną, lecz długi pas betonu na wspornikach, z którego liche, zaopatrzone w liczne rygle drzwi prowadziły do trzypokojowych appartements. Pomost ten, wychodzący na ruchliwy, głośny odcinek autostrady N1, przylegał do siedemnastopiętrowego wieżowca. Budynek ów, nazwany przez archi- tekta L'Arc en Ciel, czyli Tęcza, nawet w tej szemranej okolicy budził lęk. Po sześciu latach walczenia z Francuzami w Algierii Jusuf Haszim miał w końcu dość i wziął nogi za pas. Zwiał do Paryża i znalazł mieszkanie w Arc en Ciel, gdzie z czasem dołączyli do niego trzej bra- cia. Powiadano, że tylko urodzeni w tym zakazanym wieżowcu mogą chodzić po jego napowietrznych pomostach bez konieczności oglądania się za siebie, ale Haszim nie bał się nikogo. Miał piętnaście lat, kiedy 9

jako członek FLN, Frontu Wyzwolenia Narodowego - ruchu algierskich nacjonalistów - po raz pierwszy odebrał komuś życie, dokonując zama- chu na posterunek policji za pomocą bomby zapalającej. Czy to w pół- nocnej Afryce, czy w Paryżu, nigdy nie spotkał nikogo, kto by przej- mował się życiem pojedynczego człowieka. Świat należy do silnych, a czas pokazał, że Haszim jest silny jak mało kto. Jusuf wyszedł na deszcz, rozglądając się w świetle latarni sodo- wych. Twarz miał szarobrązową, z głębokimi śladami po trądziku i czujną; spomiędzy czarnych brwi sterczał wielki, garbaty nos. Poklepał się po tylnej kieszeni niebieskich spodni roboczych, gdzie trzymał w torbie foliowej dwadzieścia pięć tysięcy nowych franków. Po raz pierwszy miał do czynienia z tak wielką sumą, więc nawet ktoś tak doświadczony jak on miał prawo odczuwać niepokój. Skrył się w cieniu i po raz nie wiadomo który spojrzał na zegarek. Nigdy nie wiedział, na kogo czeka, bo za każdym razem był to inny człowiek. Na tym między innymi polegała doskonałość planu - kolejne ogniwa, na których wszelki ślad się urywał, oraz nieustanny napływ nowych kurierów. Te same środki ostrożności próbował stosować przy dalszej wysyłce towaru. Upierał się przy zmianie miejsc dostawy i do- magał się coraz to nowych łączników, niestety nie zawsze było to moż- liwe. Środki ostrożności wymagały pieniędzy, a chociaż odbiorcy Ha- szima byli gotowi na wszystko, to jednak znali wartość rynkową tego, czym się zajmowali. W całym łańcuchu nikt nie zarabiał aż tyle, żeby działać w absolutnie bezpiecznych warunkach; a ściśle mówiąc, nikt oprócz najwyższego, wszechpotężnego kontrolera oddalonego o tysiące mil od smrodu klatki schodowej, na której stał teraz Haszim. Arab podsunął do ust miękką niebieską paczkę gauloise'ów, chwycił wargami jednego papierosa i wyciągnął. Kiedy pstryknął tanią jednora- zową zapalniczką, w ciemności rozległ się czyjś głos. Haszim uskoczył w cień, zły na siebie, że dał się podejść. Jego ręka powędrowała do bocznej kieszeni spodni i namacała nóż, z którym nie rozstawał się od 10

czasów dzieciństwa spędzonego w slumsach Algieru. W świetle sodowym pojawiła się niska postać w wojskowym szyne- lu. Mężczyzna miał na głowie czapkę przypominającą kepi Legii Cu- dzoziemskiej; z daszka kapała woda. Haszim nie mógł dojrzeć jego twarzy. - Na polach Flandrii zakwitły maki - odezwał się mężczyzna po angielsku cichym, ochrypłym głosem. - Mindzy krzyżami, dzie polegli chłopaki*. - Jusuf powtórzył sy- laby, których nauczył się na pamięć, ze słuchu, chociaż nie miał poję- cia, co oznaczają. * Początek wiersza In Flanders fields the poppies blow Kanadyjczyka Johna McCrae, upamiętniającego bitwę pod Ypres (wszystkie przypisy pochodzą od tłuma- cza). - Combien? - Już to jedno słowo zdradzało, że handlarz nie jest Francuzem. - Vingt-cinq mille. Posłaniec postawił na dolnym stopniu schodów brązową torbę z brezentu, cofnął się i schował ręce do kieszeni płaszcza. Haszim nie miał wątpliwości, że w jednej ściska pistolet. Sięgnął do tylnej kieszeni niebieskich spodni, wyciągnął zawinięte w folię pieniądze i także się cofnął. Zawsze odbywało się to w ten sam sposób - zero kontaktu fi- zycznego, zachowanie bezpiecznej odległości. Mężczyzna schylił się i podniósł pieniądze. Nie tracił czasu na liczenie, skłonił tylko głowę, chowając zawiniątko do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Potem on z kolei odsunął się i czekał na ruch Araba. Haszim pochylił się i podniósł torbę ze schodka. Waga raczej się zgadzała - torba była wprawdzie cięższa niż poprzednie, ale nie aż tak, żeby budzić podejrzenie, iż zawiera piasek. Potrząsnął nią i z zadowo- leniem stwierdził, że zawartość przesuwa się bezgłośnie jak zapakowa- ny w torebki proszek. Dobili targu, czekał więc, aż tamten odejdzie. 11

Tego wymagały zasady - ze względów ostrożności dostawca nie powi- nien widzieć, w którą stronę oddala się odbiorca, bo niewiedza zapew- niała poczucie bezpieczeństwa. Nie chcąc odejść pierwszy, Haszim stał i spoglądał na tego drugie- go. Nagle dotarły do niego otaczające ich dźwięki - ryk silników samo- chodów, plusk kropli deszczu, kapiących z pomostu na ziemię... Coś było nie tak. Jusuf zaczął przesuwać się wzdłuż ściany, ukrad- kiem niczym jaszczurka, żeby rozpłynąć się w mroku nocy. Ale tamten dopadł go dwoma susami i wbił przedramię w jego gardło. Po chwili niemalowana ściana zderzyła się z twarzą Haszima, zmieniając jego garbaty nos w bezkształtną miazgę. Arab poczuł, że mężczyzna ciska go twarzą w dół na betonową podłogę, i usłyszał szczęk odsuwanego bezpiecznika, kiedy lufa pistoletu dotknęła go za uchem. Wolną ręką, z dowodzącą długiej praktyki zręcznością, facet wykręcił ręce Jusufa do tyłu i skuł mu je kajdankami na plecach. Policja, pomyślał Haszim. Ale skąd mogli... Po chwili leżał już na plecach. Mężczyzna zawlókł go do stóp scho- dów i posadził. Z kieszeni płaszcza wyjął drewniany klin, mający w najszerszym miejscu cztery cale. Nasadą dłoni wcisnął go w usta Ha- szima, a potem dobił do końca rękojeścią pistoletu, czemu towarzyszył dźwięk łamanych zębów. Znów sięgnął do kieszeni płaszcza i wycią- gnął wielkie obcęgi. Nachylił się nad Arabem, przez moment prezentując żółtawą twarz. - A tak - odezwał się kiepską francuszczyzną - tak traktujemy tych, którzy sypią. Wepchnął obcęgi do ust Haszima i zacisnął je na jego języku. René Mathis jadł kolację z kochanką w małej restauracji przy Place des Vosges. Firanki wiszące na mosiężnym karniszu zasłaniały widok z dolnej połowy okna, ale nad nimi Mathis widział róg placu, z czerwoną cegłą nad kolumnadami, a także deszcz, nadal spływający z okapów. 12

Był piątek, więc jak co tydzień oddawał się swoim ulubionym sta- łym zajęciom. Po pracy w Deuxième* pojechał metrem na stację St Paul i ruszył do małego mieszkanka kochanki w dzielnicy Marais. Mi- jał rzeźników sprzedających koszerne mięso oraz księgarnie z Pismem Świętym i siedmioramiennymi świecznikami, aż doszedł pod sfatygo- waną porte-cochère. Instynktownie sprawdził, czy nikt go nie śledzi, i pociągnął za sznur staroświeckiego dzwonka. * Deuxième, czyli tzw. Dwójka - sekcja francuskiego wywiadu wojskowego, pod- legającego sztabowi generalnemu. Jak łatwo tajnemu agentowi zostać kobieciarzem, pomyślał rado- śnie, rozglądając się po ulicy. Zza drzwi doleciał go odgłos kroków. Madame Bouin, przysadzista konsjerżka, otworzyła bramę i wpuściła go do środka. Jej oczy za grubymi okularami tradycyjnie wysyłały sy- gnały konspiracji i niesmaku. Czas, żebym znów dał jej pudełko tych czekoladek o fiołkowym zapachu, pomyślał Mathis w drodze przez dziedziniec i wszedł po schodach do mieszkania kochanki. Sylvie wzięła jego mokry płaszcz i otrzepała z wody. Jak zwykle, zawczasu przygotowała butelkę ricarda, dwie szklanki, karafkę z wodą i talerz małych tostów z paczki, posmarowanych foie gras z puszki. Najpierw kochali się w sypialni - nastrojowym alkierzu z kwiecistymi kotarami, poduszkami obleczonymi w kwieciste powłoczki i sztychami z kwiatami na ścianach. Sylvie - przystojna wdówka po czterdziestce, tleniona blondynka - bardzo dbała o figurę. W sypialni była zręczna, miała też wiele do zaoferowania - prawdziwa poule de luxe, jak czasem nazywał ją czule Mathis. Później, po kąpieli, ona się przebierała, on zaś popijał apéritif, po czym wychodzili na kolację. Mathisa niezmiennie bawiło, że tak szybko po opuszczeniu sypialni Sylvie nabierała ochoty na poważne rozmowy - o jej rodzinie w Cler- mont-Ferrand, jej synach i córce albo o prezydencie de Gaulle'u, które- go była wielbicielką. Kolacja dobiegała końca i Sylvie pałaszowała właśnie resztki owoców w cieście, gdy do stolika niechętnie podszedł Pierre, szczupły szef sali. 13

- Przykro mi, że przeszkadzam, monsieur. Telefon do pana. Mathis zawsze zostawiał w biurze numer, pod którym można go za- stać, ale wszyscy w pracy wiedzieli, że pod żadnym pozorem nie należy mu zakłócać piątkowych wieczorów. Otarł usta, przeprosił Sylvie i przez zatłoczoną restaurację przeszedł do korytarzyka za drewnianym barem, mijając drzwi z napisem „WC”. Obok telefonu leżała zdjęta słuchawka. - Tak? - Przebiegł wzrokiem drukowane obwieszczenie dotyczące pijaństwa w miejscach publicznych. Répression de l'Ivresse Publique. Protection des Mineurs. W trakcie rozmowy nie padły żadne nazwiska, ale Mathis poznał głos zastępcy szefa sekcji. - Zabójstwo na banlieue - usłyszał. - A od czego jest policja? - odparł. - Wiem. Są jednak pewne... niepokojące aspekty. - Czy policja jest na miejscu? - Tak. Są zaniepokojeni. To już cała seria zabójstw. - Wiem. - Musisz rzucić na to okiem. - Teraz? - Tak. Wysyłam po ciebie samochód. - Powiedz kierowcy, żeby podjechał pod stację metra St Paul. Trudno, pomyślał Mathis, zdejmując z wieszaka wilgotny płaszcz i kapelusz. Mogło być gorzej. Gdyby tak wezwanie przyszło dwie godzi- ny wcześniej... Na rue de Rivoli, obok wejścia na stację metra, czekał czarny citro- en DS2l; silnik pracował na jałowym biegu. Kierowcy nigdy nie gasili silników, żeby nie tracić czasu i nie czekać, aż się rozgrzeją i hydro- pneumatyczne zawieszenie podniesie karoserię. Mathis usiadł z tyłu i zapadł się w głęboki fotel, a kierowca szarpnął dźwignią biegów przy kierownicy i ruszył ostro, nie przejmując się piskiem opon. 14

Mathis zapalił amerykańskiego papierosa i obserwował mijane wi- tryny sklepów przy wielkich bulwarach - Galeries Lafayette, Monoprix i inne pozbawione charakteru giganty, położone przy nijakiej arterii bulwaru Haussmanna. Za Gare St Lazare kierowca skręcił w mniejsze uliczki i pojechali pod górę, przez Pigalle. Tu królowały żółte i jasno- czerwone markizy hinduskich i chińskich restauracji oraz pojedyncze światła sklepów z używanymi meblami; od czasu do czasu widać też było czerwoną lampkę nad hôtel de passe i pulchną poule z gołymi nogami i rozłożoną parasolką, wystającą na rogu. Za kanałami i plątaniną ulic na obrzeżach granic starego miasta mi- nęli Porte de Clignancourt i St Denis i wjechali na estakadę zaglądającą w górne piętra wieżowców. To tutaj Paryż odstawiał na boczny tor tych, dla których nie było miejsca w „mieście świateł”, tylko duszne pokoiki w wyniosłych gmachach na ciemnych przedmieściach. Kierowca zjechał z autostrady N1 w mniejszą drogę i po kilku mi- nutach zawiłego kluczenia zatrzymał się pod Arc en Ciel. - Stój - polecił Mathis. - Popatrz tam. Reflektory kierunkowe citroena, obracające się wraz z ruchem kie- rownicy, wydobyły z ciemności dół klatki schodowej, której pilnował jeden mundurowy. Mathis rozejrzał się po wymarłym osiedlu. Tu i tam do ścian przy- twierdzone były „artystyczne” drewniane formy, przywodzące na myśl obrazy kubistów. W założeniu miały zapewne przydać budynkowi ko- loru i charakteru, jak tęcza, od której wziął swoją nazwę. Większość była jednak zerwana bądź zniszczona, to zaś, co pozostało, powodowa- ło, że fasada wyglądała groteskowo, niczym stara wiedźma z krzywo pomalowanymi wargami. Mathis podszedł do mundurowego i pokazał mu wizytówkę. - Gdzie zwłoki? - W kostnicy, monsieur. - Wiadomo, kim był? Policjant wyciągnął notes. 15

- Jusuf Haszim. Lat trzydzieści siedem. Métis, pied-noir... bo ja wiem? - Notowany? - Nie, monsieur. Ale to o niczym nie świadczy. Stąd mało kto tra- fia do naszych akt... chociaż większość to przestępcy. Rzadko zagląda- my w te okolice. - To znaczy, sami pilnują porządku na własnym terenie? - To getto. - Jak zginął? - Od strzału z bliska. - Rozejrzę się tam. - Ależ proszę, monsieur. - Policjant uniósł linę zagradzającą do- stęp do klatki schodowej. Wchodząc po śmierdzących schodach, Mathis starał się nie oddy- chać. Przeszedł pomostem, zwracając uwagę na łańcuchy i rygle, któ- rymi mieszkańcy próbowali wzmocnić liche drzwi wejściowe. Zza niektórych dobiegały dźwięki radia czy telewizji, a czasem podniesione głosy. Z odorem klatki schodowej mieszały się zapachy kuskusu albo merguez*. * Merguez - pikantna kiełbaska jagniąca, pieczona na ogniu; tradycyjna potrawa kuchni tunezyjskiej. Cóż to za piekło, taka wegetacja métis, czyli mieszańców, albo pied- noir - Francuzów urodzonych w Algierii - pomyślał Mathis. Żyli jak zwierzęta, wprawdzie nie zamknięci w klatkach, ale za to odgrodzeni od miasta. Nie do niego jednak należało likwidowanie nierówności na świecie. Jego zadanie sprowadzało się do zbadania, czy ten Haszim był kimś więcej niż tylko ofiarą pospolitego zabójstwa, a jeśli tak, to czy ta sprawa nadaje się dla Deuxième. Szef sekcji będzie się domagał raportu na piśmie, Mathis chciał więc wczuć się w atmosferę Arc en Ciel i tego, co tam się dzieje. Po powrocie do biura przejrzy akta dotyczące podobnych zabójstw, pogada 16

z Urzędem Imigracyjnym i sprawdzi, czy ta zbrodnia pasuje do jakie- goś schematu albo czy daje powód do niepokoju. Cała „Dwójka” zaj- mowała się efektami ubocznymi francuskich wojen kolonialnych. Ośmioletnia walka o niepodległość Algierii brutalnie podzieliła nie tylko Algierię, lecz także Francję, powodując kolejne polityczne zawi- rowania, które rozwiązał dopiero zaskakujący powrót do władzy przy- wódcy z czasów wojny, generała de Gaulle'a. Mathis uśmiechnął się przelotnie na wspomnienie nabożeństwa, z jakim Sylvie wymawiała nazwisko wielkiego człowieka. W tym samym czasie - co na arenie międzynarodowej przysporzyło jeszcze większego wstydu - francuskie wojska poniosły klęskę w Indochinach, które potem nazwały się Wiet- namem. Upokorzenie po bitwie pod Dien Bien Phu wypaliło duszę Francji, pozostawiając po sobie bliznę, którą czym prędzej usiłowano zamaskować. Jedyna pociecha, pomyślał Mathis, że teraz to Amerykanie najwy- raźniej robią wszystko, by spotkała ich ta sama katastrofa. Jednakże dla niego i jego kolegów Algieria i Indochiny oznaczały niezliczone tysiące imigrantów, rozgoryczonych, skorych do przemocy i wykluczonych ze społeczeństwa; było wśród nich wielu przestępców, a także zaprzysię- głych wrogów Republiki. Mathis metodycznie zarejestrował w pamięci usytuowanie bloku i kąt, pod jakim zabójca prawdopodobnie zbliżył się do klatki schodo- wej. Poczynił też wiele innych podstawowych obserwacji, które w jego przekonaniu należały do obowiązków miejscowej żandarmerii. Zapalił następnego papierosa i zszedł schodami na parter. Podzię- kował policjantowi i przeszedł pustkowiem do miejsca, gdzie czekał na niego citroen, wciąż pracujący na jałowym biegu. - Zawieź mnie do kostnicy - polecił kierowcy. Kiedy wielki samochód zawracał powoli, w świetle reflektorów przez chwilę mignęła sylwetka mężczyzny, stojącego samotnie w drzwiach na parterze. Na głowie miał kepi Legii Cudzoziemskiej. Kiedy 17

citroen wjechał na szosę, mężczyzna oddalił się szybko, jak gdyby zo- baczył już wszystko, co chciał. Mathis musiał zaczekać, aż pracownik kostnicy uzyska zgodę na wpuszczenie go do środka. Polecił niewzruszonemu kierowcy, żeby na niego zaczekał. - Tak jest, monsieur - burknął szofer i wrócił do samochodu. Pracownik kostnicy wrócił z lekarzem sądowym - starszym panem w okularach w złotej oprawce i z czarnym, starannie przystrzyżonym wąsem. Lekarz podał rękę Mathisowi i przedstawił się: Dumont. Porównywał notatki pracownika z numerami na szufladach lodówki, aż w końcu znalazł to, czego szukał, i oburącz pociągnął za metalowy uchwyt. W takich chwilach Mathis zawsze czuł dreszczyk podniecenia. Zwłoki były już szare, zimne; mimo że je opłukano, twarz wciąż jesz- cze stanowiła krwawą miazgę. Haszim wyglądał jak tysiące Algierczyków, którzy źle skończyli. A jednak... - Przyczyna śmierci? - spytał Mathis. - Jedna kulka, strzał w podniebienie. - To skąd ten rozwalony nos? - Widocznie najpierw go pobito - odparł Dumont. - Ale tu nie cho- dzi o nos. Niech pan spojrzy na jego prawą dłoń. Mathis podniósł zaciśniętą w pięść rękę Haszima. - Po co ktoś miał go okaleczać, skoro już nie żył? Czyżby to jakieś przesłanie albo co? Jak pan sądzi? - Nie zrobili tego po jego śmierci - sprostował Dumont. - Jestem prawie pewny, że wtedy jeszcze żył. Chyba wyrwali to obcęgami albo czymś w tym rodzaju. - Rany boskie! - W życiu czegoś takiego nie widziałem. 18

- Czyżby? - rzekł Mathis. - Bo ja już się z tym spotkałem. Coś mi się kołacze w głowie. Gdzieś już trafiłem na coś takiego... Tylko gdzie...? No nic, doktorze, wielkie dzięki. Może pan go schować. Mu- szę wracać do pracy. Korytarzem dotarł do recepcji i wyszedł na dwór, na deszcz. - Wyłącz tę okropną Piaff! - burknął, wsiadając do samochodu. - Jedziemy do biura. Kierowca nie odpowiedział; zgasił radio, wrzucił pierwszy bieg i odjechał, jak zawsze z piskiem opon. Właśnie minęła druga nad ranem.

2. Głos z przeszłości Był piękny niedzielny poranek; tysiące pielgrzymów zebrało się na placu Świętego Piotra, żeby posłuchać papieża, który zwracał się do nich z wysokiego okna. James Bond przez chwilę kręcił się między wiernymi. Patrzył, jak naiwne twarze zwracają się w stronę dalekiego balkonu i jak opromie- nia je światło radości, kiedy starzec wypowiadał kilka słów w języku każdego z nich. Niemal zazdrościł im ich prostej wiary. Pokręcił głową i odszedł, płosząc gołębie. Nawet brzmienie - podobno uniwersalnej - łaciny nie wywarło na nim najmniejszego wrażenia; niepocieszony, minął Castel Sant' Angelo, przeszedł na drugą stronę Tybru, na via Zanardelli, gdzie wstą- pił do baru i zamówił americano - cierpkie espresso, które wystarczało na dwa łyczki, a nie na jeden, jak normalna caffè. Lokal pełen był ludzi, którzy wpadli na późne śniadanie i rozprawiali z ożywieniem, i kelne- rów wesoło wykrzykujących zamówienia w stronę baru. Kilka kobiet w średnim wieku karmiło pod stołami swoje pieski smakowitymi kąskami ciastek. Bond wypił kawę przy barze, zostawił na ladzie drobne i wy- szedł na ulicę. Trzymiesięczny urlop, do którego zmusili go lekarze w Londynie, miał się skończyć dopiero za dwa tygodnie. Na początku było całkiem przyjemnie. Miał do dyspozycji domek starego przyjaciela M na Bar- badosie, gdzie przez cały dzień mógł pływać i nurkować z rurką, po czym jadał na tarasie kolację, którą gotowała i podawała mu pulchna 20

wyspiarka o imieniu Charity. Przyrządzała wspaniałą rybę z rusztu i rozmaite dania oparte na ryżu, a na deser domowe lody oraz pokrojone w plasterki mango i papaję. Pod naciskiem lekarzy Bond nie używał alkoholu i kładł się do łóżka najpóźniej o dziesiątej, jedynie w towarzy- stwie lekkiej książki i potężnej dawki środków nasennych. Ćwiczenia fizyczne ograniczył o jedną czwartą. Poza pływaniem przebiegał co dzień trzy mile, podciągał się na metalowym drążku na plaży, a przed drugim prysznicem robił pięćdziesiąt pompek. Wystar- czało to, żeby nie sflaczał, ale nic więcej. Przyznano mu jednak honorowe członkostwo miejscowego klubu tenisowego, dlatego też wczesnymi wieczorami, zamiast siedzieć i są- czyć koktajle, chodził grywać z Waylandem - nieprawdopodobnie szybkim młodym człowiekiem z lokalnej policji. Bond, który od czasu ukończenia szkoły grał w tenisa raptem kilkanaście razy, a i to bez spe- cjalnego entuzjazmu, zauważył, że agresywna gra Waylanda - potężny serwis i szybko do siatki - pobudza jego instynkt rywalizacji. Okazało się, że tenis nie jest grą, przy której pogryza się kanapki z ogórkiem i błaga o rewanż - przynajmniej nie w wersji, jaką prezentował Wayland. Była to wojna charakterów, w trakcie której płuca paliły żywym ogniem, a ramię wyskakiwało z barku. Przerażający brak formy Bond nadrabiał niezwykłą koordynacją ruchów, a zwłaszcza żądzą zwycię- stwa. Dopiero podczas piątego meczu udało mu się urwać młodemu człowiekowi jeden set, tyle że w miarę, jak grał coraz lepiej, zaczął dostrzegać psychiczne słabe punkty Waylanda. Żaden z nich nie miał ochoty przegrać; zazwyczaj kończyli po dwóch setach, żeby spokojnie napić się na werandzie. Niestety, po czterech tygodniach przyjaciel M zażyczył sobie zwro- tu domku; w tej sytuacji Bond, któremu szef w zasadzie zakazał powro- tu do Wielkiej Brytanii, wyjechał na południe Francji. Pewnego upal- nego wieczoru w maju wylądował w Marsylii i uznał, że skoro i tak nie ma co robić z czasem, nie pojedzie od razu wzdłuż wybrzeża, tylko zje 21

kolacją w porcie i zatrzyma się na noc. Poprosił taksówkarza, żeby zawiózł go do knajpy, gdzie podają najlepszą bouillabaise, i pół godzi- ny później siedział pod pomarańczową markizą, popijał citron presse i spoglądał na statki cumujące w porcie. Podróżując samotnie, ma się czas na chwilę refleksji i obserwację. Dotyczy to zwłaszcza kogoś, kto przeszedł trening w najsurowszej tajnej organizacji w swojej ojczyźnie i kto po latach samodyscypliny ma odruchy doprowadzone do perfekcji; taki ktoś dostrzega rzeczy, na które normalni turyści nie zwracają uwagi. I dlatego też Bond, prawdopodobnie jako jedyny z siedzących tego wieczoru przy kolacji na quai, zadał sobie pytanie, dlaczego dwaj męż- czyźni w czarnym kabriolecie mercedes 300D nie pasują do otoczenia... nawet tutaj, w gwarnym porcie, gdzie roiło się od handlarzy i ludzi wszelkich możliwych narodowości. Samochód zatrzymał się na nabrzeżu; mniejszy z dwóch mężczyzn, ubrany w koszulę safari z krótkimi rękawami i w czymś w rodzaju francuskiego wojskowego kepi na głowie, wysiadł i zaczął przyglądać się niektórym statkom. W końcu wszedł po trapie na jeden z nich i zniknął na pokładzie. Bond uzmysłowił sobie, że obserwuje jego towarzysza, który pozo- stał w otwartym samochodzie. Był mniej więcej w wieku Bonda; wy- sokie kości policzkowe i wąskie oczy zdradzały Słowianina, a w każ- dym razie człowieka z Europy Wschodniej. Nabrylantynowane włosy w kolorze słomy miał zaczesane gładko do tyłu, bez przedziałka. Ubra- ny był w beżowy tropikowy garnitur, prawdopodobnie z pracowni Ai- reya i Wheelera, a do tego w bladoniebieską koszulę i szkarłatny kra- wat, z tych, które można zobaczyć w witrynach krawców przy Jermyn Street. Karoseria samochodu lśniła głęboką czernią, a bordowa skórza- na tapicerka tak błyszczała, jak gdyby wóz zjechał właśnie z taśmy fabrycznej. Uwagę Bonda przykuł jednak fakt, że mężczyzna ten nosił tylko jedną rękawiczkę samochodową. 22

Nie zdjął jej, nawet gdy wyjmował z kieszeni srebrną papierośnicę i wyciągał z niej papierosa. Czyżby Bonda ponosiła wyobraźnia, czy też rękawiczka wydawała się niezwykle duża, jak gdyby dłoń, którą okry- wała, była większa od drugiej? Ale jeszcze bardziej niezwykła niż ewentualna ułomność fizyczna była aura, jaką roztaczał ten człowiek. Biła od niego arogancja. Sposób, w jaki odrzucał głowę do tyłu, wykrój ust i ruch nadgarstka, kiedy strząsał popiół na bruk ulicy, zdradzały głęboką pogardę dla otoczenia. Do tego dochodziło coś jeszcze - poczucie palącej, pełnej żaru koncen- tracji. Ten człowiek miał do wykonania misję, i to tak niebywale istot- ną, że gotów był stratować wszystko i wszystkich na swojej drodze. Być może, pomyślał Bond, to dlatego zachowuje taką rezerwę - w obawie, że przejmując się innymi ludźmi, mógłby stracić z oczu cel, jaki mu przyświecał. Ale ilu lat, ile rozgoryczenia i porażek potrzeba było, żeby stworzyć takie indywiduum? Jego towarzysz wrócił do samochodu, niosąc torbę; twarz wciąż miał ukrytą w cieniu dziwnego kepi. W butikach przy King's Road, w dzielnicy Chelsea, niedaleko swojego mieszkania, Bond zauważył, że zapanowała moda na stroje wojskowe wśród młodych ludzi, którzy nosili kurtki i bluzy z kolorowymi galonami. Ten człowiek nie był jed- nak hipisem. Był wprawdzie niskiego wzrostu, ale szedł z szybkością i zwinnością wojskowego zwiadowcy. Gdy siadał za kierownicą, rzucał płócienną torbę na tylne siedzenie i zapalał silnik, z jego poczynań przebijała brutalna ekonomia ruchów. To był człowiek nawykły do działania, podoficer fanatycznie lojalny wobec rozkazów przełożonego. Mężczyzna zawrócił kabriolet jednym płynnym ruchem i przyśpie- szył gwałtownie. Z którejś z kawiarni wybiegł mały piesek, obszczeku- jąc mewę na nabrzeżu. Wpadł pod samochód i został zmiażdżony przez przednie koło. Kiedy zwierzę dogorywało w przedśmiertnych drgaw- kach, mercedes, nie zwalniając, odjechał. 23

Bond apatycznie podróżował po Côte d'Azur. Dwie noce spędził w Eden Roe na Cap d'Antibes, lecz szybko zmęczyła go klientela. Wprawdzie praca często wymagała od niego obracania się w towarzy- stwie bogaczy i nabrał kosztownych upodobań, jeśli chodzi o trunki, samochody i kobiety, stwierdził jednak, że męczy go stałe przebywanie w otoczeniu mężczyzn, którzy siedząc na tyłku, zbili papierowe fortu- ny, na europejskich giełdach papierów wartościowych, oraz kobiet, które poprawiały nadwątloną urodę w gabinecie chirurga plastycznego i hotelowym salonie piękności. W Monte Carlo szybko i łatwo wygrał skromną sumkę w chemin defer, ale przegrał w pokera. Ani jedna, ani druga gra nie sprawiła mu tyle przyjemności co kiedyś. A może potrzeba mi przeciwnika kalibru Le Chiffre'a albo Hugo Draksa, żeby gra była warta świeczki, pomy- ślał? Pewnego dnia, wczesnym latem, siedział o zmierzchu w Cannes, w kafejce wychodzącej na Morze Śródziemne, i nasłuchiwał kumkania żab pośród sosen. Jak cudowna musiała się wydawać ta mała rybacka mieścina pierwszym gościom z Anglii, ze swym łagodnym powietrzem, zapachem morskiej bryzy i prostotą życia przejawiającą się chociażby w jedzeniu - ryba z rusztu, sałatki, schłodzone wino. A teraz, pomyślał Bond, zamienia się w coś na kształt Blackpool - tanie hoteliki, tłumy turystów, młodzież na hałaśliwych skuterach i dwusuwowych motocy- klach. Jeszcze trochę i na promenadzie postawią diabelskie koło. Przyłapał się na tym, że zbyt często nachodzą go takie myśli. W pokoju hotelowym wziął szybki prysznic, najpierw tak gorący, jak tylko mógł wytrzymać, a potem lodowaty, nadstawiając ramiona pod kłujące jak sople szpilki wody. Stanął nagi przed lustrem i przyj- rzał się swojej twarzy z niesmakiem, którego nawet nie próbował ukrywać. - Jesteś zmęczony - powiedział na głos. - Wypalony. Skończony. 24

Jego tułów i ręce pokrywała siatka blizn, małych i dużych - świa- dectwo historii życia pełnego przemocy. Lekkie przemieszczenie krę- gosłupa w lewo przypominało mu o tym, jak to na Węgrzech wypadł z pociągu, no i ten przeszczep skóry na grzbiecie lewej dłoni... Niemal każdy cal kwadratowy jego ciała wnosił coś do tej historii. Ale Bond wiedział, że ważne jest to, co dzieje się w jego głowie. Mniej więcej to samo powiedział mu M. - Za dużo ostatnio przeszedłeś, James. Więcej, niż człowiek może znieść. Gdybyś był kimś zwyczajnym... a nawet innym agentem zero zero... po prostu bym cię przeniósł. Przeszedłbyś do pracy za biurkiem. Ale ponieważ chodzi o ciebie, James, pozwolę, żebyś sam podjął tę decyzję. Weź trzymiesięczny urlop, rzecz jasna płatny, a po powrocie zakomunikujesz mi, co postanowiłeś. Bond włożył czystą bieliznę, biały smoking i stosowną do niego ko- szulę oraz czarny pas smokingowy. Dobrze chociaż, że wszystko paso- wało. Nie roztył się, nawet pomimo domowej kuchni Charity i spora- dycznych rozkoszy kulinarnych w restauracjach na francuskiej Riwie- rze. Niewątpliwie była w tym zasługa gry w tenisa i odstawienia alko- holu. Ale jego głowa... Czy przypadkiem nie roztył się umysłowo? Zmęczony południem Francji, marząc o tym, żeby dni upływały szybciej, Bond pojechał do Rzymu i zameldował się w hotelu przy via Véneto, który zachwalał mu Felix Leiter, jego stary przyjaciel z CIA, kiedy zadzwonił do niego z agencji Pinkertona, w której teraz praco- wał. Z Feliksa był porządny facet i zawsze wybierał to, co najlepsze. Bond przesiadywał na swoim balkonie z papierosem i szklanką soku ze świeżo wyciśniętych pomarańczy, obserwując gwiazdy filmowe - te prawdziwe i te niedoszłe - paradujące między kafejkami podczas wie- czornej passeggiata. - Jak na mój gust położony jest trochę za blisko ambasady amery- kańskiej - przestrzegł go Leiter. - Wiesz, sami ci mądrale po najlepszych uniwersytetach, z zapinanymi na guziki kołnierzykami, przenoszący się 25

z koktajlu na koktajl. Ale takiemu nadętemu Angolowi jak ty, James, powinno się spodobać. W niedzielę wieczorem, po wizycie na placu Świętego Piotra, Bond - ubrany w prostą wełnianą marynarkę, grafitowe spodnie i czarne mo- kasyny - postanowił wybrać się do tradycyjnej rzymskiej restauracji przy via Carrozze, niedaleko Schodów Hiszpańskich. Kiedy przemie- rzał hol, potrąciła go młoda kobieta w kosztownym kostiumie od Diora. Jej torebka z głośnym stukiem spadła na podłogę; schylając się po nią, Bond przy okazji zwrócił uwagę na smukłe kostki, cienkie pończochy i eleganckie pantofelki. - Ależ ze mnie niezdara - odezwała się kobieta. - To moja wina - zaprotestował. - Nie, nie. Nie patrzyłam, dokąd... - Nic się nie stało - uciął. - Pozwolę, żeby wzięła pani winę na sie- bie, ale pod warunkiem, że da się pani zaprosić na kieliszek. Kobieta zerknęła na zegarek. Miała krótko przycięte czarne włosy i szeroko rozstawione brązowe oczy. - Zgoda - odparła. - Ale tylko na jednego. Jestem Larissa Rossi. - Bond. James Bond. - Wyciągnął do niej rękę, a ona uścisnęła ją delikatnie. - Znałem kiedyś pewną Larissę. - Doprawdy? - bąknęła dyplomatycznie. Szli przez wyłożony marmurem hol. - Tak - potwierdził. - Ale ona była blondynką. Blondynką i Ro- sjanką. Kiedy wchodzili do baru, Larissa uśmiechnęła się. - Domyślam się, że poznał ją pan przy okazji interesów. Była tłu- maczką? - Nie. Zawodową uwodzicielką. - Dobry Boże! - Larissa wybuchnęła śmiechem, ale naprawdę była rozbawiona, nie zaszokowana. No i dobrze, pomyślał Bond. - Jeszcze nikomu nie opowiadałem tej historii wyznał. - A zatem czego się pani napije? 26

- Poproszę wytrawne martini. Tutaj podają wyjątkowo dobre. Pan też powinien spróbować. Uśmiechnął się ponuro i zamówił sobie sok pomidorowy. Kłopot z odstawieniem alkoholu polega na tym, że wszystkie inne napoje są wtedy mniej lub bardziej odrażające. Przeszli ze szklankami do stolika w rogu, z dala od fortepianu. Bond z zazdrością patrzył, jak Larissa miesza oleisty płyn oliwką na patycz- ku. Zapaliła chesterfielda i podsunęła mu paczkę. Pokręcił głową i wy- jął własne papierosy. Już dawno skończył mu się zapas od Morlanda, ale u stóp via Condotti udało mu się znaleźć rzutkiego sprzedawcę ty- toniu, który zorganizował mu pięćset sztuk tureckich papierosów cał- kiem znośnej jakości. - Co porabiasz w Rzymie, Larisso? - Przyjechałam z mężem. Jest dyrektorem jednej z tych wielkich firm ubezpieczeniowych, które mają swoje biura przy via Véneto. - Sposób wysławiania się wskazywał na wykształconą Angielkę, a nie- zwykle interesujący niski głos nosił ślad jakiegoś kosmopolitycznego akcentu. - I mąż zostawił panią samą na wieczór? - Ja... Być może. A co pan robi w Rzymie, panie Bond? - Mów mi James. Jestem na wakacjach. Pracuję w branży ekspor- towej. - Na wakacjach? Sam? - Tak, wolę wypoczywać sam. Dzięki temu ma się szansę na obej- rzenie więcej ciekawych widoków. Larissa uniosła brew i skrzyżowała nogi. Bond zdawał sobie sprawę, że w ten sposób chce zwrócić na nie jego uwagę, i wcale jej się nie dziwił. Nogi miała długie, zgrabne, jędrne i eleganckie - nie był to jed- nak rezultat diety czy ćwiczeń fizycznych, pomyślał, tylko dobrego pochodzenia, młodości i kosztownych pończoch. Godzinę później siedzieli przy kolacji na via Carrozze. Larissa za- dzwoniła z hotelu do męża, który najwyraźniej wyraził zgodę na tę 27

niewinną randkę, Bond zaś połączył się z restauracją, żeby dodać do rezerwacji stolika jedną osobę. Obita boazerią restauracja utrzymana była w tradycyjnym stylu. Kelnerami w krótkich białych marynarkach byli bez wyjątku rzymianie w statecznym wieku, którzy całe życie spędzili w wybranym przez siebie zawodzie. Poruszali się szybko i precyzyjnie; byli uprzejmi, ale bynajmniej nie służalczy. Przy ravioli polanych błyszczącym olejkiem truflowym Bond przy- glądał się szczebioczącej Larissie. Dowiedział się, że jej ojciec jest Rosjaninem, matka Angielką, nauki zaś pobierała w Paryżu i Genewie, po czym wyjechała do pracy w Waszyngtonie, gdzie poznała przyszłe- go męża. Dzieci nie mieli. - No i oczywiście mąż stale jest w rozjazdach - oznajmiła, popija- jąc orvieto. - Naszą bazą wypadową jest Paryż i czasami podróżuję razem z nim. W co ciekawsze miejsca. - Pozwól, że zgadnę - wtrącił Bond. - Rzym, Nowy Jork, Singapur, Hongkong... - Nie, Hongkongu nie znoszę. Kiedy mąż tam leci, zostaję w do- mu. Zresztą ja w ogóle z zamiłowania jestem domatorką. - Jasne, to widać - parsknął Bond. Zaraz po trzydziestce, znudzona, ocenił ją; po ojcu półkrwi Żydów- ka. Miała piękne usta, przy czym górna warga zastygała czasem w lek- kim grymasie, jakby Larissa się dąsała. Błyszcząca skóra miała odcień jasnego miodu, lecz aura niewinnej, przyzwoitej dziewczynki była je- dynie przykrywką. W jej oczach kryła się niepohamowana dzika żądza. Musiała więc udawać, że to tylko aberracja, że „wcale nie jest taka”, co oczywiście powodowało, że cała sytuacja była dla obojga tym bardziej podniecająca. - Wydajesz się nieobecny duchem, James. - Przepraszam. Naprawdę? Zwalam to na karb dwóch rzeczy. - A konkretnie? 28