I Spokojnie, panie Bond!
Zdarzyło się to któregoś z tych dni, kiedy James Bond odnosił
wrażenie, że cale życie, wedle czyjegoś tam określenia, sprowadza
się przeważnie do czterech za i sześciu przeciw.
Przede wszystkim wstydził się za siebie: rzadki stan umysłu.
Miał kaca, i to ciężkiego, z bólem głowy i sztywnością w stawach.
Kiedy zakaszlał - nadmiar kopcenia zwykł towarzyszyć nadmierne-
mu piciu i podwajać kaca - w polu widzenia ukazywały mu się drob-
ne, czarno świecące plamki, jak ameby w wodzie ze stawu. Gdy
wypija się o jednego za dużo, sygnał tego jest nieomylny. Jego
ostatnia whisky z sodą w luksusowym mieszkaniu na Park Lane nie
różniła się od dziesięciu poprzednich, mimo to przełknął ją niechęt-
nie - zostawiła po sobie gorzkawy posmak oraz niemiłe poczucie
nadmiaru. I chociaż odebrał ten sygnał, jednak zgodził się zagrać
jeszcze tylko jednego robra. Skoro już ostatni, to pięć funtów za
punkt? Zgodził się. I rozegrał go jak idiota. Do tej pory miał przed
oczyma tę damę pikową, z głupawym uśmieszkiem Mony Lizy na
tłustej twarzy, jak triumfalnie wali w jego waleta - damę, tak ewi-
dentnie na czwartym ręku - jak wypomniał mu ostro jego partner -
która rozstrzygnęła o różnicy pomiędzy szlemem z rekontrą (zalicy-
towaną po pijanemu) na jego korzyść a czterystoma punktami nad
kreską dla przeciwników. W końcu wynikł z tego rober za dwadzie-
ścia punktów, czyli sto funtów przegranej: całkiem spore pieniądze.
Bond znów poszturchał się zakrwawioną pałeczką ałunu w roz-
cięty podbródek, z obrzydzeniem patrząc na twarz, posępnie gapiącą
się na niego z lustra nad umywalką. Głupi, ciemny sukinsyn!
Wszystko przez to, że nie ma nic lepszego do roboty. Ponad miesiąc
grzebania się w papierkach - odfajkowywania swego numeru na
głupich etykietach, gryzmolenia notatek, które z upływem tygodni
robiły się coraz bardziej uszczypliwe - i opryskliwych odzywek do
telefonu, gdy jakiś Bogu ducha winny oficer z którejś sekcji próbo-
wał z nim dyskutować. Po czym jego sekretarka położyła się z gry-
pą, a jemu dali jakąś głupią - co gorsza, brzydką - smarkulę z rezer-
wy, która tytułowała go „sir” i gadała z nim sztywno, jak gdyby w
ustach miała pestki po owocach. I oto znowu poniedziałek rano.
Początek kolejnego tygodnia. Majowy deszcz siekł po oknach. Bond
łyknął dwie tabletki Phensic i sięgnął po Enos. W sypialni rozdzwo-
nił się telefon. Był to donośny sygnał bezpośredniej linii z kwatery
głównej.
James Bond, z sercem bijącym szybciej niż powinno mimo biegu
przez Londyn i niespokojnego wyczekiwania, kiedy pojawi się win-
da na ósme piętro, wyciągnął krzesło, usiadł i wpatrzył się przez
biurko w spokojne, szare, cholernie jasno patrzące oczy, tak dobrze
mu znane. Co tym razem da się z nich wyczytać?
- Dzień dobry, James. Wybacz, że ściągnąłem cię tak wcze-
snym rankiem. Mam ten dzień bardzo wypełniony. Chciałem cię
wprowadzić, nim zacznie się urwanie głowy.
Podniecenie Bonda trochę osłabło. Nie był to dobry znak, ilekroć
M zwracał się do niego po imieniu zamiast numeru. Nie wyglądało
to na robotę; prędzej na coś osobistego. W głosie M nie było tego
napięcia, jakie zwykło zapowiadać coś dużego i podniecającego.
Wyraz twarzy szefa był zaciekawiony, przyjazny, nieomal dobrotli-
wy. Zatem i odpowiedział mu jakoś zdawkowo.
- Mało cię ostatnio widywałem, James. Co tam u ciebie? To
znaczy jak ze zdrowiem. - M sięgnął po leżący na biurku papier,
wyglądający na formularz, i podniósł, jak gdyby chcąc go przeczy-
tać.
Podejrzliwie, usiłując odgadnąć, co ten papier zawiera, Bond od-
powiedział:
- W zupełnym porządku, sir.
M odezwał się łagodnie:
- Lekarz tak nie uważa, James. Miałeś dopiero co badanie le-
karskie. Powinieneś chyba usłyszeć, jak wypadły jego wyniki.
Bond popatrzył ze złością na odwrotną stronę dokumentu. Co u
diabła! Zapanował nad sobą:
- Jak pan uważa, sir.
M przyjrzał mu się uważnie, oceniająco. Przysunął sobie papier
bliżej oczu. Przeczytał:
- Oficer ten jest zasadniczo w dobrym stanie fizycznym. Jedna-
kowoż tryb jego życia sprawia, że nie wydaje się prawdopodobne,
aby mógł zachować ów dobry stan zdrowia. Przyznaje, że pomimo
wielu udzielanych mu dotąd przestróg wypala po sześćdziesiąt pa-
pierosów dziennie. Są one bałkańskiego typu i mają wyższą zawar-
tość nikotyny niżeli tańsze rodzaje. Jeżeli nie pochłaniają go wy-
czerpujące obowiązki, badany codziennie spożywa przeciętnie około
pół butelki alkoholu objętości trzech czwartych litra o mocy trzy-
dziestu do trzydziestu pięciu procent. Badanie nadal wykazuje nie-
wiele wyraźnych objawów pogorszenia. Język jest obłożony. Ciśnie-
nie krwi nieco podwyższone do 160/90. Wątroba niewyczuwalna.
Jednak pod naciskiem badany przyznaje, że często miewa potyliczne
bóle głowy, wyczuwalne są także skurcz mięśni czworobocznych oraz
tak zwane guzki gośćca mięśniowo-ścięgnistego. Uważam, że objawy
te wynikają z jego trybu życia. Nie przyjmuje sugestii, że nadużywa-
nie tego rodzaju nie zapobiega napięciom wynikającym z jego zawodu
i prowadzić moż jedynie do stanu zatrucia, powodującego w końcu
obniżenie jego sprawności w wykonywaniu obowiązków służbo-
wych. Wedle mojego zalecenia agent zero zero siedem powinien na
okres dwóch do trzech tygodni odpocząć i przestrzegać bardziej
powściągliwego trybu życia, dzięki czemu, jak sądzę, mógłby cał-
kowicie powrócić do poprzedniego, nieprzeciętnie znakomitego
stanu sprawności fizycznej”.
M wyciągnął rękę i umieścił raport w przegródce dla spraw wy-
chodzących. Położył przed sobą dłonie płasko na biurku i popatrzył
surowo na Bonda. Przemówił:
- Brzmi to niezbyt zadowalająco, nieprawdaż, James?
Bond usiłował, aby w głosie jego nie ujawniło się zniecierpliwie-
nie. Odpowiedział:
- Jestem w doskonałej formie, sir. Każdemu zdarzy się niekiedy
ból głowy. Te objawy mięśniowe miewa większość ludzi, którzy w
końcu tygodnia grają w golfa. Dostaje się tego, kiedy człowiek się
spoci, a potem siedzi w przeciągu. Aspiryna i nacieranie ciała usu-
wają dolegliwości. W gruncie rzeczy nie ma to najmniejszego zna-
czenia, sir.
- Tutaj właśnie się grubo mylisz, James. - M zaczął kazanie. -
Zażywanie leków wyłącznie tłumi te objawy. Medycyna nie dociera
do korzeni tych niedomagań. Ona je tylko skrywa. Wynikiem tego
jest stan jeszcze większego zatrucia, które może przerodzić się w
stan chroniczny. Wszystkie środki są szkodliwe dla organizmu. To
samo się odnosi do większości spożywanych przez nas pokarmów:
białego chleba, z którego usunięto cały błonnik, rafinowanego cukru,
mechanicznie pozbawionego wszystkiego, co dobre, pasteryzowane-
go mleka, w którym przez gotowanie zabito większość witamin,
wszystko to jest za bardzo przegotowane i pozbawione naturalności.
A wiesz - M wyciągnął z kieszeni notes i zajrzał do niego - co nasz
chleb zawiera oprócz trochę zanadto przemielonej mąki? - Popatrzył
oskarżycielsko na Bonda. - Duże ilości wapnia, nadtlenek benzenu w
proszku, gaz chlorynowy, salmiak i ałun. - M schował notes do kie-
szeni. - Jak ci się to podoba?
Bond, niewiele z tego pojmując, odezwał się defensywnie:
- Ja nie jadam aż tyle chleba, sir.
- Być może - zniecierpliwił się M. - A ile jadasz ziarna pszeni-
cy zmielonego w całości na żarnach? Ile jogurtu? Surowych jarzyn,
orzechów, świeżych owoców?
Bond uśmiechnął się.
- Tyle co nic, sir.
- Nie ma w tym nic śmiesznego. - M postukał palcem w biurko
dla większego nacisku. - Zapamiętaj moje słowa. Nie ma innego
sposobu na zachowanie zdrowia niż naturalne jedzenie. Wszystkie
twoje kłopoty - Bond otworzył usta, by zaprotestować, lecz M pod-
niósł dłoń - i dogłębna toksemia, którą wykryło u ciebie badanie
lekarskie, to skutek z gruntu nienaturalnego trybu życia. Czy słysza-
łeś na przykład o kimś takim jak Bircher-Brenner? Albo Kneipp,
Preissnitz, Rikli, Schroth, Gossmann, Bilz?
- Nie, sir.
- Otóż to. Czyli nazwiska, z którymi powinieneś się dokładnie
zapoznać. Czołowi specjaliści od leczenia siłami natury. Ludzie,
których odkrycia są ciągle po kretyńsku ignorowane. Na szczęście -
tu oczy M zalśniły entuzjastycznie - pewna liczba ich uczniów prak-
tykuje w Anglii. Leczenie naturalne nie jest niedostępne.
James Bond spojrzał dziwnym okiem na M. Co u diabła wstąpiło
w starego? Czy to pierwsze oznaki starczej demencji? Jednak M
czynił wrażenie sprawniejszego niż kiedykolwiek. Zimne szare oczy
jasne jak kryształ, skóra na twardej, pokreślonej twarzy lśniła zdro-
wiem. Nawet siwe włosy jak gdyby nabrały świeżego życia.
Cóż to więc za wariactwo?
M sięgnął do korespondencji przychodzącej i przysunął sobie ta-
cę we wstępnym geście odprawy. Przemówił wesoło:
- To wszystko, James. Panna Moneypenny załatwiła rezerwa-
cję. Dwa tygodnie powinny ci aż nadto wystarczyć, żebyś wrócił do
formy. Sam siebie nie poznasz, kiedy stamtąd wyjdziesz. Będziesz
jak nowy.
Bond ze zgrozą popatrzył na M. Zapytał zdławionym głosem:
- Skąd wyjdę, sir?
- Z miejsca zwanego Shrublands. Prowadzi je człowiek będący
sławą w swojej dziedzinie: Wain, Joshua Wain. Niezwykły facet. Lat
sześćdziesiąt pięć. Wygląda, jakby nie miał ani dnia powyżej czter-
dziestki. On zajmie się tobą jak należy. Bardzo nowoczesne wyposa-
żenie, a do tego nawet własna hodowla ziół. Wyjątkowo przyjemna
okolica. Niedaleko od Washington w Sussex. I nie przejmuj się swo-
ją pracą. Wyrzuć ją z myśli na te parę tygodni. Powiem, żeby sekcją
zajął się zero zero dziewięć.
Bond nie dowierzał własnym uszom. Wykrztusił:
- Ależ, sir. To znaczy... Przecież mnie nic nie brakuje. Czy jest
pan pewien? Chciałem powiedzieć... czy to naprawdę potrzebne?
- Nie - uśmiechnął się lodowato M. - Niepotrzebne. Ale istotne.
To znaczy, jeżeli chcesz pozostać w sekcji zero zero. Nie mogę sobie
pozwolić w tej sekcji na oficera, który nie byłby sprawny na sto
procent. - M opuścił wzrok na stojący przed nim koszyk papierów i
wyjął teczkę z depeszami. - To wszystko, zero zero siedem. - Nie
podniósł oczu. Ton jego głosu informował, że sprawa jest zakończo-
na.
Bond powstał. Już się nie odezwał. Przeszedł do drzwi, otworzył
i wyszedł, nadzwyczaj cicho zamykając je za sobą.
Za drzwiami spojrzała nań słodko panna Moneypenny.
Bond podszedł do jej biurka i grzmotnął w nie pięścią, aż pod-
skoczyła maszyna do pisania. Odezwał się z wściekłością:
- Co jest do diabła, Penny? Czy staremu odbiło? Co za cholerny
nonsens? Niech mnie szlag trafi, jeżeli pojadę. Zupełnie zbzikował.
Panna Moneypenny uśmiechnęła się radośnie.
- Dyrektor był niezwykle uczynny i sympatyczny. Obiecał, że
da ci pokój Mirtu w oficynie. Że to ładny pokój, wychodzący na
ogród ziołowy. Bo wiesz, oni mają własną hodowlę ziół.
- Wszystko już wiem o ich pieprzonych ziółkach. Posłuchaj,
Penny - rzekł błagalnie Bond. - Bądź kochaną dziewczynką i po-
wiedz mi, o co w tym wszystkim chodzi. Co go ugryzło?
Panna Moneypenny, nieraz beznadziejnie śniąca o Bondzie, zli-
towała się nad nim. Konspiracyjnie zniżyła głos.
- Myślę, że to przejściowe. Chyba jednak miałeś pecha, że trafi-
łeś na to akurat, zanim przeszło. Wiesz, że jest nieustannie przeczu-
lony na punkcie sprawności służby. Swego czasu wszyscy musieli-
śmy przechodzić kurs ćwiczeń fizycznych. Później sprowadził tego
speca od czubków, psychoanalityka - ciebie to ominęło - byłeś
gdzieś za granicą. Wszyscy szefowie sekcji musieli opowiadać mu
swoje sny. Ale długo tu nie zagrzał miejsca. Niektóre ze snów go
wystraszyły, czy coś takiego. Otóż w ubiegłym miesiącu M dostał
lumbago i ktoś z jego przyjaciół w klubie Blades, pewnie jeden z
tych tłuściochów, pijaczków - pannie Moneypenny wygięły się w dół
jej kuszące usta - opowiedział mu o tym zakładzie na prowincji. Nie
miał dla niego słów. Wygłosił do M tyradę, porównując nas do sa-
mochodów, które od czasu do czasu należałoby odstawiać do garażu.
Że on sam przebywa tam raz do roku. Za jedyne dwadzieścia gwinei
tygodniowo, czyli mniej, niż traci jednego dnia w Blades, i że potem
czuje się cudownie. A wiesz, jak M lubi wypróbować każdą nowość,
więc pojechał tam na dziesięć dni i wrócił po prostu wniebowzięty.
Wczoraj zrobił mi o tym wielki wykład, a dziś rano dostałam pocztą
całą paczkę puszek z melasą, z kiełkami pszenicy i Bóg raczy wie-
dzieć, z czym jeszcze. Nie mam pojęcia, co z tym robić. Obawiam
się, że mój nieszczęsny pudel będzie się tym żywić. W każdym razie
M chodzi właśnie o to i muszę przyznać, że nie widziałam go jeszcze
w tak dobrej formie. Zupełnie odmłodzony.
- Wygląda jak ten gość na starych reklamach Kruschen Saltz.
Ale czemu akurat mnie wysyła do tego wariatkowa?
Panna Moneypenny uśmiechnęła się tajemniczo.
- Wiesz, że uważa cię za ósmy cud świata... a może nie wiesz?
W każdym razie ledwie zobaczył wyniki twojego badania, od razu
kazał mi cię tam zapisać. - Panna Moneypenny skrzywiła nos. - Ale
czy ty, James, naprawdę aż tyle pijesz i palisz? Bo wiesz, to nie
może być dla ciebie dobre. - Ogarnęła go matczynym wzrokiem.
Bond zapanował nad sobą. Desperacko siląc się na nonszalancję,
rzucił na odczepnego:
- Po prostu wolę umrzeć z przepicia niżeli z pragnienia. A co
do papierosów, to naprawdę tylko dlatego, że nie wiem, co robić z
rękoma. - Słyszał te wyświechtane na kacu frazesy nie wiadomo ile
razy. Dość już tego mazgajstwa! Potrzebne ci, chłopie, głębsze bran-
dy z wodą sodową.
Ciepłe usta panny Moneypenny wydęły się z dezaprobatą.
- Tego z rękoma jeszcze nie słyszałam.
- Tylko ty ze mną nie zaczynaj, Penny. - Bond gniewnie ruszył
do drzwi. Odwrócił się. - Jeszcze raz mnie spróbujesz ochrzaniać, a
jak wydostanę się z tego przybytku, to ci tak nakładę, że będziesz
musiała pisać na maszynie, siedząc na materacu z gumy piankowej.
Panna Moneypenny słodko uśmiechnęła się do niego.
- Obawiam się, James, że nikomu już nie będziesz potrafił na-
kłaść, jak pożyjesz dwa tygodnie na orzechach i soku z cytryn.
Bond wydał odgłos pośredni między chrząknięciem a warknię-
ciem i wypadł z pokoju.
II Shrublands
James Bond rzucił walizkę na tył starej taksówki marki Austin w
kolorze czekoladowym i zasiadł obok młodzieńca z pryszczami na
lisiej twarzy, w czarnej skórzanej wiatrówce. Młodzian wyjął grze-
bień z kieszeni na piersi, przeciągnął nim starannie po obu stronach
swej fryzury w kaczy kuper, schował grzebień do kieszeni, nachylił
się i przycisnął rozrusznik. Zagranie z grzebieniem służyło temu, jak
się domyślił Bond, aby go upewnić, że kierowca w gruncie rzeczy
bierze pasażera i jego pieniądze tylko z łaski. Od czasu wojny tego
rodzaju tanie manifestacje pewności siebie stały się typowe dla mło-
dych pracowników. Te pętaki, pomyślał Bond, zarabiają około dwu-
dziestu funtów na tydzień, mają w pogardzie swych rodziców i stara-
ją się być jak Tommy Steele. Nie jego wina. Urodził się w państwie
dobrobytu i w czasach bomby atomowej oraz lotów kosmicznych.
Dla niego życie jest łatwe i pozbawione znaczenia.
- Jak daleko do Shrublands? - zapytał.
Młodzieniec wykonał gwałtowną zmianę biegów wokół wysepki
i znów je zmienił.
- Jakieś pół godziny. - Wcisnął gaz do dechy i gładko, choć tro-
chę ryzykownie, wyprzedził ciężarówkę na skrzyżowaniu.
- Ale pan wyciskasz, co się da, ze swego bluebirda.
Młodzian zerknął z ukosa, by sprawdzić, czy z niego nie kpią.
Uznał, że jednak nie. Odprężył się odrobinę.
- Tato mi nie da nic lepszego. Mówi, że skoro ten grat jemu
przez dwadzieścia lat pasował, to i dla mnie nada się na drugie dwa-
dzieścia. Więc odkładam forsę na własny. Połowę już uzbierałem.
Bond uznał, że ta gierka z grzebykiem nastawiła go zbyt krytycz-
nie.
- A co pan zamierza kupić? - zainteresował się.
- Minibus Volkswagena. Na wyścigi w Brighton.
- Niezły pomysł. Brighton to kupa forsy.
- Jasne. - Młodzieniec okazał nieco entuzjazmu. - Tylko raz by-
łem w Brighton i dwaj bukmacherzy kazali mi się z dwiema dziw-
kami odwieźć do Londynu. Dycha funciaków i piątal na piwo. Nie-
źle.
- Pewnie. Ale w Brighton bywa też na odwrót. Trzeba uważać.
Tam jest baza kilku twardych gangów. A co aktualnie słychać w
Kuble Krwi?
- Po tamtej sprawie już go nie otworzyli. Co to było we wszyst-
kich gazetach. - Młody człowiek przyłapał się na tym, że mówi jak
do równego. Zerknął z ukosa, ze świeżym zaciekawieniem przyjrzał
się Bondowi od stóp do głów. - Pan do Scrubs czy tylko z wizytą?
- Scrubs?
- No, Shrublands - że niby Woormwood Scrubs - czyli Scrubs -
zwięźle wyjaśnił młodzian. - Pan nie z takich, co ich tam zwykle
wożę. Przeważnie tłuste babska i starych pryków, co mówią, żebym
nie jechał tak prędko, bo się im roztrzęsie ta rwa kulszowa, czy coś
tam.
Bond roześmiał się.
- Wpakowali mnie na dwa tygodnie i kropka. Doktor mówi, że
dobrze mi to zrobi. Mam się nie przejmować. A jak to widzą tu w
okolicy?
Młody człowiek skręcił z drogi wiodącej na Brighton i pojechał
na zachód, pod wzgórzami Downs, przez Poynings i Fulking. Jego
austin z cichym wyciem pokonywał nietrudny teren.
- Że to kupa stukniętych i tyle. Nie lubią tego miejsca. Tylu bo-
gaczy i nie dadzą nikomu zarobić. Chyba że w herbaciarni, na takich,
co kantują. - Popatrzył na Bonda. - Nie zgadłby pan. Dorośli ludzie,
nieraz duże ważniaki w City i tak dalej, rozjeżdżają się w tych ben-
tleyach z pustym brzuchem i jak zobaczą gdzieś herbaciarnię, to
wpadają na łyk herbatki. Bo tylko to im wolno. I jak zobaczą przy
sąsiednim stoliku, że facet je grzanki z masłem i słodkie ciasto, to
nie mogą wytrzymać. Zamawiają całe góry tego żarcia i opychają się
tym wszystkim, po prostu jak szczeniaki, co zakradły się do spiżar-
ki... tylko się przez cały czas oglądają, czy ich ktoś nie podejrzał.
Myślałby kto, że jeden z drugim będzie się chociaż sam przed sobą
wstydzić.
- Chyba jakaś głupota, skoro płacą ciężkie pieniądze za te kura-
cje, czy co tam oni mają robić.
- No i jeszcze jedno - głos młodzieńca zionął pogardą. - Jeszcze
rozumiem, brać dwadzieścia funtów na tydzień i dawać za to trzy
solidne posiłki na dzień. Ale jak to można wykręcić, żeby zgarniać
dwadzieścia funtów i karmić ludzi tylko gorącą wodą? Coś tu nie
gra.
- Może chodzi o to leczenie. Musi być tego warte, skoro ludzie
dochodzą do zdrowia.
- Chyba że tak - rzekł młodzian z powątpiewaniem.
- Niektórzy, owszem, wyglądają trochę inaczej, kiedy przyjeż-
dżam zabrać ich na dworzec. - Zachichotał. - A z niektórych robią
się naprawdę stare kozły po tygodniu takiego życia na orzechach i
tak dalej. Może kiedyś bym to nawet sam wypróbował.
- Co pan ma na myśli?
Młodzieniec popatrzył na Bonda. Upewniwszy się tak i wspo-
mniawszy jego dość przyziemne wzmianki na temat Brighton, po-
wiedział:
- No, mamy tu w Washington jedną dziewczynę. Cizia jak się
patrzy. Taka jakby miejscowa dziwka, pan rozumie. Kelnerka w
lokalu zwanym Herbaciarnia pod Miodową Pszczółką... a raczej
była. Ona większość nas wprowadzała w życie, pan rozumie. Po
funcie od jednego razu, a zna różne francuskie sztuczki. Fajna dzie-
wucha. No i w tym roku wiadomość o niej się rozeszła po tym
Scrubs i jak te stare kozły wzięły się korzystać z naszej Polly... ona
się nazywa Polly Grace. Zabierali ją do swoich bentleyów i zabawia-
li się w porzuconych kamieniołomach, tam w górze na Downs. Od
lat nie miała takiego powodzenia. Tylko że płacili jej po pięć, dzie-
sięć funtów... i stała się za dobra dla takich jak my. Przepłacili ją,
można powiedzieć, i wyłączyli z rynku. Taka jakby inflacja. No i
miesiąc temu rzuciła tę robotę pod Miodową Pszczółką, i co pan
powiesz? - Głos młodzieńca nasilił się z oburzenia. - Kupiła sobie
starego austina metropolitan za paręset funtów i uruchomiła się. Jak
te dziwki w Londynie na Curzon Street, o których piszą w gazetach.
Teraz jeździ do Brighton, do Lewes - gdzie tylko znajdzie klientów -
a w przerwach zatrudnia się w kamieniołomach z tymi starymi ko-
złami ze Scrubs! Dasz pan wiarę? - Młodzieniec wściekle zatrąbił na
jakąś parę, niewinnie pedałującą na tandemie.
Bond rzekł z powagą:
- To fatalnie. Nigdy bym nie przypuścił, że coś takiego może
ich rajcować, kiedy są na diecie z orzechowych kotletów i wina z
mniszków, czy co tam oni mają do jedzenia.
- Akurat pan dużo wie! - Młodzieniec prychnął. - To znaczy,
chciałem powiedzieć - poczuł, że może trochę przeholował - że nam
wszystkim się tak wydawało. Tymczasem jeden z moich kumpli, on
jest synem tutejszego doktora, obgadał tę sprawę ze swoim tatą - nie
wprost - ale ogólnie. I tata mu powiedział, że akurat! Powiedział, że
taka dieta i żadnego alkoholu, i masę odpoczynku, a jeszcze te masa-
że, i gorące, i zimne nasiadówki, i co tam jeszcze - że wszystko to
czyści krew i podciąga cały organizm, pan rozumie. Pobudza tych
starych kozłów i sprawia, że znowu im się chce.
Bond się roześmiał. Powiedział:
- No, no, no. Może to miejsce jednak ma pewne zalety.
Po prawej stronie szosy ukazał się znak: Shrublands. Droga do
zdrowia. Pierwsza na prawo. Prosimy o ciszę. Droga biegła przez
szerokie pasmo jodeł i różnych iglaków między wzgórzami Downs.
Pojawił się wysoki mur, a potem imponująca niby ufortyfikowana
brama z wiktoriańską kordegardą, z której unosiła się cienka smużka
dymu prosto w niebo wśród spokojnie stojących drzew. Młodzieniec
skręcił na wyżwirowany podjazd pośród gęstych krzewów lauro-
wych. Na wrzask jego klaksonu usunęła się na pobocze idąca drogą
para w podeszłym wieku, po czym z prawej ukazały się rozległe
trawniki, starannie utrzymane rabatki kwiatowe oraz tu i ówdzie
poruszające się postacie, samotne albo parami, a za nimi wiktoriań-
ska potworność z czerwonej cegły z długą oszkloną werandą ciągną-
cą się aż po skraj trawników.
Młodzieniec zajechał pod zwalisty, uwieńczony blankami portyk.
Przy lakierowanych, nabijanych żelaznymi ćwiekami drzwiach stała
wysoka, oszklona urna i nad nią napis:
W budynku się nie pali. Papierosy proszę tu wrzucać.
Bond wysiadł i wyciągnął z tylnego siedzenia swą walizkę. Dał
młodzieńcowi dziesięć szylingów napiwku. Młodzian przyjął je jako
co najmniej należne. Powiedział:
- Dzięki. Jakby panu przyszła chętka na wypad, proszę do mnie
zadzwonić. Oprócz Polly są tu jeszcze inne dziewuszki. A w herba-
ciarni na drodze do Brighton nie brakuje bułeczek z masłem. To na
razie. - Wrzucił z łupnięciem bieg L odjechał ze zgrzytem, skąd
przybył. Bond wziął walizkę i wszedł, zrezygnowany, po stopniach i
przez ciężkie drzwi do środka.
Wewnątrz było ciepło i cicho. W ogromnym holu, wyłożonym
dębową boazerią, bystro powitała go siedząca w recepcji uderzająco
ładna dziewczyna. Kiedy wpisał się do księgi, poprowadziła go
przez szereg posępnie umeblowanych pokoi wspólnego użytku i
obojętnie pachnącym białym korytarzem na tyły budynku, a następ-
nie przez wewnętrzne drzwi do oficyny, długiej i dosyć tandetnej
budowli z pokojami po dwóch stronach korytarza. Na drzwiach
widniały nazwy różnych kwiatów i krzewów. Zaprowadziła go do
Mirtu, oznajmiła, że „szef” przyjmie go za godzinę, czyli o szóstej, i
odeszła.
Był to zwyczajny pokój pensjonatowy z ładnymi firankami. Łóż-
ko zaopatrzone w elektryczny koc. Przy łóżku wazon z trzema na-
gietkami oraz książka Na czym polega naturalne leczenie Alana
Moyle'a, MBNA. Otworzywszy ją, Bond przekonał się, że inicjały te
oznaczają Member: British Naturopathic Association. Wyłączył
centralne ogrzewanie i otworzył na oścież okno, przez które
uśmiechnął się doń ogród zielarski, złożony z niezliczonych rządków
anonimowych roślinek wokół zegara słonecznego. Rozpakował się,
zasiadł w jedynym fotelu i zajął się lekturą na temat usuwania pro-
duktów rozkładu z ciała. Dowiedział się mnóstwa rzeczy o
potrawach, o których w życiu nie słyszał, takich jak bulion potaso-
wy, orzechowa mielonka i tajemniczy wiąz odsłodowiony na ślisko.
Doszedł do rozdziału o masażu i zastanawiał się nad wnioskami z
faktu, że w sztuce tej należy wyróżnić muskanie, głaskanie, tarcie,
ugniatanie, miętoszenie, poklepywanie i wibracje, gdy zadzwonił
telefon. Dziewczęcy głos oznajmił, że pan Wain chciałby go ujrzeć
w gabinecie za pięć minut.
Pan Joshua Wain miał krzepki, suchy uścisk dłoni oraz dźwięcz-
ne, zachęcające brzmienie głosu, gęstwinę siwych włosów ponad
czołem wolnym od zmarszczek, łagodne i jasne, piwne oczy i ser-
deczny, chrześcijański uśmiech. Zdawał się szczerze uradowany, że
poznał Bonda, i żywo nim zainteresowany. Miał na sobie nieskazi-
telnie czysty jakby fartuch z krótkimi rękawami, z których luźno
zwisały krzepkie, owłosione ramiona. Poniżej tego nie całkiem pasu-
jące spodnie w jodełkę. Na tradycyjnie szarych skarpetkach miał
sandały, a gdy przeszedł po gabinecie, okazało się, że ma krok długi
i sprężysty.
Poprosił Bonda o całkowite rozebranie się, z wyjątkiem spode-
nek. Na widok licznych blizn zauważył uprzejmie:
- Słowo daję, panie Bond, pan doprawdy chyba się nawojował.
Bond rzekł obojętnie:
- Bliskie trafienie. Podczas wojny.
- Ach tak! Wojna między ludźmi to coś strasznego. A teraz pro-
szę o głęboki wdech. - Pan Wain osłuchał Bondowi plecy i klatkę
piersiową, zmierzył mu ciśnienie, zważył go, zanotował wzrost i
poprosiwszy, aby się położył na brzuchu, zbadał mu łagodnie docie-
kliwymi palcami stawy i kręgosłup.
Kiedy Bond się ubierał, pan Wain pilnie coś pisał przy biurku. Po
czym odchylił się na oparcie.
- No cóż, panie Bond, nie widzę większych powodów do zmar-
twień. Trochę podwyższone ciśnienie krwi, drobne osteopatyczne
zmiany w górnych kręgach - prawdopodobnie stąd pochodzą pańskie
napięcia i bóle głowy - i lekkie odkształcenie krzyżowo-biodrowe z
prawą kością biodrową przesuniętą nieco do tyłu. Z pewnością po
jakimś ciężkim upadku. - Pan Wain pytająco wzniósł oczy, spodzie-
wając się potwierdzenia.
- Możliwe - rzekł Bond. Pomyślał sobie, że „ciężki upadek” to
chyba wówczas, kiedy musiał wyskoczyć z pędzącego ekspresu po
tym, jak Heinkel i jego kumple dopadli go w czasie powstania na
Węgrzech w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku.
- A zatem... - Pan Wain przysunął sobie drukowany formularz i
uważnie odznaczał punkty na liście. - Tydzień surowej diety w celu
usunięcia toksyn z krwiobiegu. Masaże wzmacniające, irygacje,
gorące i zimne nasiadówki, leczenie osteopatyczne i krótki kurs
rozciągania, aby zlikwidować urazy. To powinno wszystko napra-
wić. I oczywiście całkowity odpoczynek. W ogóle nie przejmować
się, panie Bond. Rozumiem, że pracuje pan w urzędzie. Dobrze panu
zrobi pozbycie się na jakiś czas całej tej udręki z papierkową robotą.
- Powstał i wręczył Bondowi formularz. - W pokojach zabiegowych
za pół godziny, panie Bond. Nie ma co czekać z rozpoczęciem.
- Dziękuję. - Bond wziął formularz i rzucił nań okiem. - A na-
wiasem mówiąc: co to jest rozciąganie?
- Takie medyczne urządzenie do rozciągania kręgosłupa. Bar-
dzo dobroczynne. - Pan Wain uśmiechnął się wyrozumiale. - Proszę
nie słuchać, co o tym mówią niektórzy z pacjentów. Nazywają to
„kołem tortur”. Pan wie, jacy niektórzy są dowcipni.
- Owszem.
Bond wyszedł i ruszył pomalowanym na biało korytarzem. Prze-
siadujący tu i ówdzie w pomieszczeniach wspólnego użytku czytali
albo gawędzili przyciszonym głosem. Wszyscy w starszym wieku, z
klasy średniej, przeważnie kobiety, często w brzydkich, pikowanych
szlafrokach. Ciepłe, duszne powietrze i te niewiasty w złym guście,
wszystko to powodowało u Bonda klaustrofobię. Udał się przez hol
do głównego wejścia i wyszedł na cudownie świeże powietrze.
W zamyśleniu szedł po starannie utrzymanym, wąskim podjeź-
dzie i wdychał stęchłą woń wawrzynów i złotokapu. Czy to wytrzy-
ma? Czy z tej piekielnej dziury można by się jakoś wydostać, nie
rezygnując ze służby? Pogrążony w myślach, omal nie zderzył się z
dziewczyną w bieli, spieszącą po ostrym zakręcie podjazdu obsa-
dzonego gęstym żywopłotem. W tym samym momencie, kiedy uchy-
liła się przed nim, rzuciwszy mu rozbawiony uśmiech, liliowy ben-
tley wpadł na nią, zbyt szybko wziąwszy zakręt. W jednej chwili
była niemalże pod jego kołami, a w następnej Bond jednym prędkim
ruchem zgarnął ją, chwyciwszy w pasie i wykonawszy całkiem zno-
śny unik jak w walce byków, kiedy matador zwodzi szarżującą be-
stię ruchem płaszcza, nie ruszając się z miejsca. W nagłym obrocie
porwał jej ciało dosłownie z maski samochodu. Postawił ją na nogi,
podczas gdy bentley zatrzymał się w poślizgu na żwirze. W prawej
dłoni pozostało wspomnienie o pięknej piersi. Dziewczyna wes-
tchnęła:
- Och! - i spojrzała mu z dołu w oczy z wyrazem zakłopotanego
zdumienia. Po czym dotarło do niej, co się stało, i powiedziała bez
tchu:
- Och, dziękuję. - Odwróciła się w stronę samochodu.
Zza kierownicy, nie spiesząc się, wysiadł mężczyzna. Odezwał
się łagodnie:
- Tak mi przykro. Nic się pani nie stało? - Nagle uśmiech rozja-
śnił mu twarz, gdy rozpoznał dziewczynę. - Ależ to moja przyjaciół-
ka Patricia! Co z tobą, Pat? Jesteś gotowa się mną zająć?
Mężczyzna był nadzwyczaj przystojny. Ciemny, opalony na brąz
z ładnym wąsem nad bezlitosnymi ustami, jakie kobietom zdarza się
całować we snach. Regularne rysy kojarzące się z krwią hiszpańską
lub latynoamerykańską i twarde, zuchwałe, brązowe oczy, o dziwnie
- kobieta by powiedziała: intrygująco - zagiętych kącikach powiek.
Atletyczny z wyglądu, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, w takim
od niechcenia dobrze skrojonym beżowym samodziale w jodełkę.
Biała jedwabna koszula i bordowy krawat w groszki, miękki ciem-
nobrązowy sweter z trójkątnym wycięciem pod szyją. Bond podsu-
mował go sobie jako przystojnego drania, który ma każdą kobietę,
jaką zechce, i prawdopodobnie z tego się utrzymuje; i to na wysokim
poziomie.
Dziewczyna powróciła do równowagi. Przemówiła surowo:
- Doprawdy powinien pan bardziej uważać, hrabio Lippe. Pan
wie, że pacjenci i personel ciągle chodzą po tym podjeździe. Gdyby
nie ten pan - uśmiechnęła się do Bonda - zostałabym przejechana.
Przecież umieszczono tu wielką tablicę z prośbą, żeby kierowcy
uważali.
- Tak mi przykro, kochana. Spieszyłem się. Spóźniam się na
umówione spotkanie z poczciwym panem Wainem. Jak zwykle po-
trzebuję dekarbonizacji: tym razem po dwóch tygodniach spędzo-
nych w Paryżu. - Zwrócił się do Bonda z lekkim odcieniem wyższo-
ści: - Dziękuję drogiemu panu. Ma pan refleks. A teraz państwo
wybaczą - uniósł dłoń, wsiadł na powrót do bentleya i z cichym
pyrkotaniem silnika oddalił się wzdłuż podjazdu.
- Muszę się naprawdę spieszyć. Jestem okropnie spóźniona. -
Dziewczyna zerwała się.
Oboje zawrócili i poszli w ślad za bentleyem. Bond rozpytywał
ją.
- Pani tu pracuje? - Tak. Od trzech lat. Podoba jej się w Shru-
blands. A on jak długo tu pozostanie?
Tak rozwijała się ich towarzyska pogawędka.
Dziewczyna była w typie atletycznym, który Bondowi kojarzył
się z tenisem, jazdą na łyżwach albo konną i skokami przez prze-
szkody. Ten rodzaj mocnej, zwartej w sobie figury, zawsze go po-
ciągał, i świeży typ urody rozkwitającej na świeżym powietrzu, która
byłaby może pospolita, gdyby nie szerokie, dosyć namiętne usta i
prowokujący mężczyzn odcień stanowczości. Miała na sobie kobiecą
wersję białego ubioru, jaki nosił pan Wain, a jawne wypukłości
piersi i bioder zdradzały, że niewiele ma pod spodem. Bond zapytał,
czyjej się tu nie nudzi. Jak spędza czas wolny od pracy?
Skwitowała tę zagrywkę uśmiechem i szybkim, aprobującym
rzutem oka.
- Mam mały samochodzik. Mnóstwo jeżdżę nim po okolicach.
Wspaniale się też spaceruje. I ciągle spotyka nowych ludzi. Czasami
bardzo interesujących. Jak ten hrabia Lippe w samochodzie. Przy-
jeżdża tutaj co roku. Opowiada mi fascynujące rzeczy o Dalekim
Wschodzie, o Chinach i tak dalej. Prowadzi jakieś interesy w miej-
scowości, która się nazywa Makao. To w pobliżu Hongkongu, praw-
da?
- Tak, owszem. - Więc te kąciki oczu to domieszka chińskich
wpływów. Warto by poznać jego tło. Zapewne portugalskie.
Tak podeszli do wejścia. W ciepłym holu dziewczyna oznajmiła:
- Muszę lecieć. Jeszcze raz dziękuję. - Przesłała mu uśmiech,
kompletnie neutralny ze względu na przyglądającą się recepcjonistkę.
- Mam nadzieję, że pobyt będzie udany. - Pospieszyła w stronę gabi-
netów zabiegowych. Bond skierował się za nią, nie odrywając oczu
od sprężystej krągłości jej bioder. Spojrzał na zegarek i także zszedł
po schodach do nieskazitelnie białych suteren, z lekka pachnących
oliwą i preparatem dezynfekcyjnym.
Za drzwiami z napisem „Zabiegi dla panów” dostał się w gumo-
we ręce masażysty ubranego w spodnie i podkoszulek. Rozebrał się i
z ręcznikiem na biodrach udał za nim w głąb długiej sali, podzielonej
plastikowymi zasłonami na kabinki. W pierwszej z nich leżeli obok
siebie dwaj mężczyźni w podeszłym wieku, z ociekającymi potem
twarzami jak truskawki, w kąpieli z elektrycznych koców. W na-
stępnej znajdowały się dwa stoły do masażu. Na jednym spoczywało
blade, piegowate cielsko dość młodego, lecz potwornie tłustego
mężczyzny, obrzydliwie trzęsące się pod okładającymi je pięściami
masażysty. Bond, wzdrygnąwszy się w głębi na sam ten odrażający
widok, zdjął ręcznik i położył się plecami do góry, poddając się tak
brutalnemu i dogłębnemu masażowi, jakiego nigdy w życiu jeszcze
nie doświadczył.
Poprzez wzdrygające się nerwy, ból mięśni i ścięgien słyszał nie-
jasno, jak tłuścioch złazi ze stołu i niebawem inny pacjent zajmuje
miejsce po tamtym. Dotarł doń głos masażysty:
- Obawiam się, sir, że trzeba będzie zdjąć zegarek.
Uprzejmy, jedwabisty głos, który Bond natychmiast rozpoznał,
odparł stanowczo:
- Bzdury, mój drogi. Przyjeżdżam tu co roku i zawsze pozwala-
no mi go nie zdejmować. Wolę go mieć na ręku, jeżeli nie macie nic
przeciwko temu.
- Niestety, sir. - Masażysta był grzeczny, ale stanowczy. - Wi-
docznie kto inny się panem zajmował. Będzie to zakłócać krążenie
krwi, kiedy dojdziemy do ręki i dłoni. Proszę o zdjęcie zegarka, sir,
jeżeli pan nie ma nic przeciwko temu.
Chwila ciszy. Bond niemal wyczuwał, jak hrabia Lippe usiłuje
się opanować. Wreszcie odezwał się, wypluwając słowa tak gwał-
townie, aż Bonda to rozśmieszyło.
- No to zdjąć. - Obeszło się bez końcowego: - I niech cię diabli.
- Zakończenie to zawisło w powietrzu.
- Dziękuję, sir. - Po chwili zaczął się masaż.
Bonda zdziwił ten drobny incydent. Przecież to oczywiste, że do
masażu trzeba zdjąć zegarek. Czemu facet koniecznie chciał go
zachować? Wydawało się to jakieś dziecinne.
- Proszę się obrócić na plecy, sir.
Bond usłuchał. Teraz mógł poruszyć twarzą. Spojrzał od nie-
chcenia na prawo. Hrabia Lippe miał twarz odwróconą od niego.
Lewe ramię zwisało do podłogi. Tam, gdzie kończyła się opalenizna,
widniała na przegubie bransoletka niemalże białej skóry. Na kółku,
gdzie znajdował się zegarek, widać było jakiś czerwony znak wyta-
tuowany na skórze. Jak gdyby mały zygzak z dwiema przecinający-
mi go pionowymi kreskami. A więc hrabiemu Lippe zależało, aby
nikt nie zobaczył tego znaku! Ciekawie będzie zadzwonić do archi-
wum i dowiedzieć się, czy coś wiadomo na temat ludzi noszących
pod zegarkiem na przegubie taki mały, tajemniczy znak rozpoznaw-
czy.
III Na kole tortur
Z końcem godzinnego zabiegu Bond czuł się, jakby go wypatro-
szono i następnie przepuszczono przez wyżymaczkę. Ubrał się i
przeklinając M, ostatkiem sił wdrapał po schodach tam, gdzie w
porównaniu z sutereną, tym światem nagości i upokorzeń, otoczenie
można było uznać za cywilizowane. U wejścia do głównego salonu
Ian Fleming JAMES BOND PRZEŁOŻYŁ I OBJAŚNIENIAMI OPATRZYŁ ROBERT STILLER Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita SA
Tytuł oryginału Thunderball Redakcja Anna Kaniewska Korekta Aleksandra Aleksandrowicz, Maria Kaniewska Projekt okładki i strony tytułowej Marcin Kulesza/Fabryka Wyobraźni Skład i łamanie Akapit, Jakub Nikodem Druk Opolgraf S.A. Copyright © Glidrose Productions Ltd 1961 Copyright © for the Polish translation by Robert Stiller, Józefów 2008 Copyright © for the Polish edition Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita” S.A. Warszawa 2008 Wydanie I Warszawa 2008 ISBN 978-83-61565-08-6 Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita SA Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita” S.A. Al. Jerozolimskie 107 02-011 Warszawa www.pwrsa.pl ksiazki@pwrsa.pl Infolinia 0-800-777-778
Dla Ernesta Cuneo Muse
I Spokojnie, panie Bond! Zdarzyło się to któregoś z tych dni, kiedy James Bond odnosił wrażenie, że cale życie, wedle czyjegoś tam określenia, sprowadza się przeważnie do czterech za i sześciu przeciw. Przede wszystkim wstydził się za siebie: rzadki stan umysłu. Miał kaca, i to ciężkiego, z bólem głowy i sztywnością w stawach. Kiedy zakaszlał - nadmiar kopcenia zwykł towarzyszyć nadmierne- mu piciu i podwajać kaca - w polu widzenia ukazywały mu się drob- ne, czarno świecące plamki, jak ameby w wodzie ze stawu. Gdy wypija się o jednego za dużo, sygnał tego jest nieomylny. Jego ostatnia whisky z sodą w luksusowym mieszkaniu na Park Lane nie różniła się od dziesięciu poprzednich, mimo to przełknął ją niechęt- nie - zostawiła po sobie gorzkawy posmak oraz niemiłe poczucie nadmiaru. I chociaż odebrał ten sygnał, jednak zgodził się zagrać jeszcze tylko jednego robra. Skoro już ostatni, to pięć funtów za punkt? Zgodził się. I rozegrał go jak idiota. Do tej pory miał przed oczyma tę damę pikową, z głupawym uśmieszkiem Mony Lizy na tłustej twarzy, jak triumfalnie wali w jego waleta - damę, tak ewi- dentnie na czwartym ręku - jak wypomniał mu ostro jego partner - która rozstrzygnęła o różnicy pomiędzy szlemem z rekontrą (zalicy- towaną po pijanemu) na jego korzyść a czterystoma punktami nad kreską dla przeciwników. W końcu wynikł z tego rober za dwadzie- ścia punktów, czyli sto funtów przegranej: całkiem spore pieniądze. Bond znów poszturchał się zakrwawioną pałeczką ałunu w roz- cięty podbródek, z obrzydzeniem patrząc na twarz, posępnie gapiącą się na niego z lustra nad umywalką. Głupi, ciemny sukinsyn!
Wszystko przez to, że nie ma nic lepszego do roboty. Ponad miesiąc grzebania się w papierkach - odfajkowywania swego numeru na głupich etykietach, gryzmolenia notatek, które z upływem tygodni robiły się coraz bardziej uszczypliwe - i opryskliwych odzywek do telefonu, gdy jakiś Bogu ducha winny oficer z którejś sekcji próbo- wał z nim dyskutować. Po czym jego sekretarka położyła się z gry- pą, a jemu dali jakąś głupią - co gorsza, brzydką - smarkulę z rezer- wy, która tytułowała go „sir” i gadała z nim sztywno, jak gdyby w ustach miała pestki po owocach. I oto znowu poniedziałek rano. Początek kolejnego tygodnia. Majowy deszcz siekł po oknach. Bond łyknął dwie tabletki Phensic i sięgnął po Enos. W sypialni rozdzwo- nił się telefon. Był to donośny sygnał bezpośredniej linii z kwatery głównej. James Bond, z sercem bijącym szybciej niż powinno mimo biegu przez Londyn i niespokojnego wyczekiwania, kiedy pojawi się win- da na ósme piętro, wyciągnął krzesło, usiadł i wpatrzył się przez biurko w spokojne, szare, cholernie jasno patrzące oczy, tak dobrze mu znane. Co tym razem da się z nich wyczytać? - Dzień dobry, James. Wybacz, że ściągnąłem cię tak wcze- snym rankiem. Mam ten dzień bardzo wypełniony. Chciałem cię wprowadzić, nim zacznie się urwanie głowy. Podniecenie Bonda trochę osłabło. Nie był to dobry znak, ilekroć M zwracał się do niego po imieniu zamiast numeru. Nie wyglądało to na robotę; prędzej na coś osobistego. W głosie M nie było tego napięcia, jakie zwykło zapowiadać coś dużego i podniecającego. Wyraz twarzy szefa był zaciekawiony, przyjazny, nieomal dobrotli- wy. Zatem i odpowiedział mu jakoś zdawkowo. - Mało cię ostatnio widywałem, James. Co tam u ciebie? To znaczy jak ze zdrowiem. - M sięgnął po leżący na biurku papier,
wyglądający na formularz, i podniósł, jak gdyby chcąc go przeczy- tać. Podejrzliwie, usiłując odgadnąć, co ten papier zawiera, Bond od- powiedział: - W zupełnym porządku, sir. M odezwał się łagodnie: - Lekarz tak nie uważa, James. Miałeś dopiero co badanie le- karskie. Powinieneś chyba usłyszeć, jak wypadły jego wyniki. Bond popatrzył ze złością na odwrotną stronę dokumentu. Co u diabła! Zapanował nad sobą: - Jak pan uważa, sir. M przyjrzał mu się uważnie, oceniająco. Przysunął sobie papier bliżej oczu. Przeczytał: - Oficer ten jest zasadniczo w dobrym stanie fizycznym. Jedna- kowoż tryb jego życia sprawia, że nie wydaje się prawdopodobne, aby mógł zachować ów dobry stan zdrowia. Przyznaje, że pomimo wielu udzielanych mu dotąd przestróg wypala po sześćdziesiąt pa- pierosów dziennie. Są one bałkańskiego typu i mają wyższą zawar- tość nikotyny niżeli tańsze rodzaje. Jeżeli nie pochłaniają go wy- czerpujące obowiązki, badany codziennie spożywa przeciętnie około pół butelki alkoholu objętości trzech czwartych litra o mocy trzy- dziestu do trzydziestu pięciu procent. Badanie nadal wykazuje nie- wiele wyraźnych objawów pogorszenia. Język jest obłożony. Ciśnie- nie krwi nieco podwyższone do 160/90. Wątroba niewyczuwalna. Jednak pod naciskiem badany przyznaje, że często miewa potyliczne bóle głowy, wyczuwalne są także skurcz mięśni czworobocznych oraz tak zwane guzki gośćca mięśniowo-ścięgnistego. Uważam, że objawy te wynikają z jego trybu życia. Nie przyjmuje sugestii, że nadużywa- nie tego rodzaju nie zapobiega napięciom wynikającym z jego zawodu i prowadzić moż jedynie do stanu zatrucia, powodującego w końcu
obniżenie jego sprawności w wykonywaniu obowiązków służbo- wych. Wedle mojego zalecenia agent zero zero siedem powinien na okres dwóch do trzech tygodni odpocząć i przestrzegać bardziej powściągliwego trybu życia, dzięki czemu, jak sądzę, mógłby cał- kowicie powrócić do poprzedniego, nieprzeciętnie znakomitego stanu sprawności fizycznej”. M wyciągnął rękę i umieścił raport w przegródce dla spraw wy- chodzących. Położył przed sobą dłonie płasko na biurku i popatrzył surowo na Bonda. Przemówił: - Brzmi to niezbyt zadowalająco, nieprawdaż, James? Bond usiłował, aby w głosie jego nie ujawniło się zniecierpliwie- nie. Odpowiedział: - Jestem w doskonałej formie, sir. Każdemu zdarzy się niekiedy ból głowy. Te objawy mięśniowe miewa większość ludzi, którzy w końcu tygodnia grają w golfa. Dostaje się tego, kiedy człowiek się spoci, a potem siedzi w przeciągu. Aspiryna i nacieranie ciała usu- wają dolegliwości. W gruncie rzeczy nie ma to najmniejszego zna- czenia, sir. - Tutaj właśnie się grubo mylisz, James. - M zaczął kazanie. - Zażywanie leków wyłącznie tłumi te objawy. Medycyna nie dociera do korzeni tych niedomagań. Ona je tylko skrywa. Wynikiem tego jest stan jeszcze większego zatrucia, które może przerodzić się w stan chroniczny. Wszystkie środki są szkodliwe dla organizmu. To samo się odnosi do większości spożywanych przez nas pokarmów: białego chleba, z którego usunięto cały błonnik, rafinowanego cukru, mechanicznie pozbawionego wszystkiego, co dobre, pasteryzowane- go mleka, w którym przez gotowanie zabito większość witamin, wszystko to jest za bardzo przegotowane i pozbawione naturalności. A wiesz - M wyciągnął z kieszeni notes i zajrzał do niego - co nasz chleb zawiera oprócz trochę zanadto przemielonej mąki? - Popatrzył
oskarżycielsko na Bonda. - Duże ilości wapnia, nadtlenek benzenu w proszku, gaz chlorynowy, salmiak i ałun. - M schował notes do kie- szeni. - Jak ci się to podoba? Bond, niewiele z tego pojmując, odezwał się defensywnie: - Ja nie jadam aż tyle chleba, sir. - Być może - zniecierpliwił się M. - A ile jadasz ziarna pszeni- cy zmielonego w całości na żarnach? Ile jogurtu? Surowych jarzyn, orzechów, świeżych owoców? Bond uśmiechnął się. - Tyle co nic, sir. - Nie ma w tym nic śmiesznego. - M postukał palcem w biurko dla większego nacisku. - Zapamiętaj moje słowa. Nie ma innego sposobu na zachowanie zdrowia niż naturalne jedzenie. Wszystkie twoje kłopoty - Bond otworzył usta, by zaprotestować, lecz M pod- niósł dłoń - i dogłębna toksemia, którą wykryło u ciebie badanie lekarskie, to skutek z gruntu nienaturalnego trybu życia. Czy słysza- łeś na przykład o kimś takim jak Bircher-Brenner? Albo Kneipp, Preissnitz, Rikli, Schroth, Gossmann, Bilz? - Nie, sir. - Otóż to. Czyli nazwiska, z którymi powinieneś się dokładnie zapoznać. Czołowi specjaliści od leczenia siłami natury. Ludzie, których odkrycia są ciągle po kretyńsku ignorowane. Na szczęście - tu oczy M zalśniły entuzjastycznie - pewna liczba ich uczniów prak- tykuje w Anglii. Leczenie naturalne nie jest niedostępne. James Bond spojrzał dziwnym okiem na M. Co u diabła wstąpiło w starego? Czy to pierwsze oznaki starczej demencji? Jednak M czynił wrażenie sprawniejszego niż kiedykolwiek. Zimne szare oczy jasne jak kryształ, skóra na twardej, pokreślonej twarzy lśniła zdro- wiem. Nawet siwe włosy jak gdyby nabrały świeżego życia. Cóż to więc za wariactwo?
M sięgnął do korespondencji przychodzącej i przysunął sobie ta- cę we wstępnym geście odprawy. Przemówił wesoło: - To wszystko, James. Panna Moneypenny załatwiła rezerwa- cję. Dwa tygodnie powinny ci aż nadto wystarczyć, żebyś wrócił do formy. Sam siebie nie poznasz, kiedy stamtąd wyjdziesz. Będziesz jak nowy. Bond ze zgrozą popatrzył na M. Zapytał zdławionym głosem: - Skąd wyjdę, sir? - Z miejsca zwanego Shrublands. Prowadzi je człowiek będący sławą w swojej dziedzinie: Wain, Joshua Wain. Niezwykły facet. Lat sześćdziesiąt pięć. Wygląda, jakby nie miał ani dnia powyżej czter- dziestki. On zajmie się tobą jak należy. Bardzo nowoczesne wyposa- żenie, a do tego nawet własna hodowla ziół. Wyjątkowo przyjemna okolica. Niedaleko od Washington w Sussex. I nie przejmuj się swo- ją pracą. Wyrzuć ją z myśli na te parę tygodni. Powiem, żeby sekcją zajął się zero zero dziewięć. Bond nie dowierzał własnym uszom. Wykrztusił: - Ależ, sir. To znaczy... Przecież mnie nic nie brakuje. Czy jest pan pewien? Chciałem powiedzieć... czy to naprawdę potrzebne? - Nie - uśmiechnął się lodowato M. - Niepotrzebne. Ale istotne. To znaczy, jeżeli chcesz pozostać w sekcji zero zero. Nie mogę sobie pozwolić w tej sekcji na oficera, który nie byłby sprawny na sto procent. - M opuścił wzrok na stojący przed nim koszyk papierów i wyjął teczkę z depeszami. - To wszystko, zero zero siedem. - Nie podniósł oczu. Ton jego głosu informował, że sprawa jest zakończo- na. Bond powstał. Już się nie odezwał. Przeszedł do drzwi, otworzył i wyszedł, nadzwyczaj cicho zamykając je za sobą.
Za drzwiami spojrzała nań słodko panna Moneypenny. Bond podszedł do jej biurka i grzmotnął w nie pięścią, aż pod- skoczyła maszyna do pisania. Odezwał się z wściekłością: - Co jest do diabła, Penny? Czy staremu odbiło? Co za cholerny nonsens? Niech mnie szlag trafi, jeżeli pojadę. Zupełnie zbzikował. Panna Moneypenny uśmiechnęła się radośnie. - Dyrektor był niezwykle uczynny i sympatyczny. Obiecał, że da ci pokój Mirtu w oficynie. Że to ładny pokój, wychodzący na ogród ziołowy. Bo wiesz, oni mają własną hodowlę ziół. - Wszystko już wiem o ich pieprzonych ziółkach. Posłuchaj, Penny - rzekł błagalnie Bond. - Bądź kochaną dziewczynką i po- wiedz mi, o co w tym wszystkim chodzi. Co go ugryzło? Panna Moneypenny, nieraz beznadziejnie śniąca o Bondzie, zli- towała się nad nim. Konspiracyjnie zniżyła głos. - Myślę, że to przejściowe. Chyba jednak miałeś pecha, że trafi- łeś na to akurat, zanim przeszło. Wiesz, że jest nieustannie przeczu- lony na punkcie sprawności służby. Swego czasu wszyscy musieli- śmy przechodzić kurs ćwiczeń fizycznych. Później sprowadził tego speca od czubków, psychoanalityka - ciebie to ominęło - byłeś gdzieś za granicą. Wszyscy szefowie sekcji musieli opowiadać mu swoje sny. Ale długo tu nie zagrzał miejsca. Niektóre ze snów go wystraszyły, czy coś takiego. Otóż w ubiegłym miesiącu M dostał lumbago i ktoś z jego przyjaciół w klubie Blades, pewnie jeden z tych tłuściochów, pijaczków - pannie Moneypenny wygięły się w dół jej kuszące usta - opowiedział mu o tym zakładzie na prowincji. Nie miał dla niego słów. Wygłosił do M tyradę, porównując nas do sa- mochodów, które od czasu do czasu należałoby odstawiać do garażu. Że on sam przebywa tam raz do roku. Za jedyne dwadzieścia gwinei tygodniowo, czyli mniej, niż traci jednego dnia w Blades, i że potem
czuje się cudownie. A wiesz, jak M lubi wypróbować każdą nowość, więc pojechał tam na dziesięć dni i wrócił po prostu wniebowzięty. Wczoraj zrobił mi o tym wielki wykład, a dziś rano dostałam pocztą całą paczkę puszek z melasą, z kiełkami pszenicy i Bóg raczy wie- dzieć, z czym jeszcze. Nie mam pojęcia, co z tym robić. Obawiam się, że mój nieszczęsny pudel będzie się tym żywić. W każdym razie M chodzi właśnie o to i muszę przyznać, że nie widziałam go jeszcze w tak dobrej formie. Zupełnie odmłodzony. - Wygląda jak ten gość na starych reklamach Kruschen Saltz. Ale czemu akurat mnie wysyła do tego wariatkowa? Panna Moneypenny uśmiechnęła się tajemniczo. - Wiesz, że uważa cię za ósmy cud świata... a może nie wiesz? W każdym razie ledwie zobaczył wyniki twojego badania, od razu kazał mi cię tam zapisać. - Panna Moneypenny skrzywiła nos. - Ale czy ty, James, naprawdę aż tyle pijesz i palisz? Bo wiesz, to nie może być dla ciebie dobre. - Ogarnęła go matczynym wzrokiem. Bond zapanował nad sobą. Desperacko siląc się na nonszalancję, rzucił na odczepnego: - Po prostu wolę umrzeć z przepicia niżeli z pragnienia. A co do papierosów, to naprawdę tylko dlatego, że nie wiem, co robić z rękoma. - Słyszał te wyświechtane na kacu frazesy nie wiadomo ile razy. Dość już tego mazgajstwa! Potrzebne ci, chłopie, głębsze bran- dy z wodą sodową. Ciepłe usta panny Moneypenny wydęły się z dezaprobatą. - Tego z rękoma jeszcze nie słyszałam. - Tylko ty ze mną nie zaczynaj, Penny. - Bond gniewnie ruszył do drzwi. Odwrócił się. - Jeszcze raz mnie spróbujesz ochrzaniać, a jak wydostanę się z tego przybytku, to ci tak nakładę, że będziesz
musiała pisać na maszynie, siedząc na materacu z gumy piankowej. Panna Moneypenny słodko uśmiechnęła się do niego. - Obawiam się, James, że nikomu już nie będziesz potrafił na- kłaść, jak pożyjesz dwa tygodnie na orzechach i soku z cytryn. Bond wydał odgłos pośredni między chrząknięciem a warknię- ciem i wypadł z pokoju. II Shrublands James Bond rzucił walizkę na tył starej taksówki marki Austin w kolorze czekoladowym i zasiadł obok młodzieńca z pryszczami na lisiej twarzy, w czarnej skórzanej wiatrówce. Młodzian wyjął grze- bień z kieszeni na piersi, przeciągnął nim starannie po obu stronach swej fryzury w kaczy kuper, schował grzebień do kieszeni, nachylił się i przycisnął rozrusznik. Zagranie z grzebieniem służyło temu, jak się domyślił Bond, aby go upewnić, że kierowca w gruncie rzeczy bierze pasażera i jego pieniądze tylko z łaski. Od czasu wojny tego rodzaju tanie manifestacje pewności siebie stały się typowe dla mło- dych pracowników. Te pętaki, pomyślał Bond, zarabiają około dwu- dziestu funtów na tydzień, mają w pogardzie swych rodziców i stara- ją się być jak Tommy Steele. Nie jego wina. Urodził się w państwie dobrobytu i w czasach bomby atomowej oraz lotów kosmicznych. Dla niego życie jest łatwe i pozbawione znaczenia. - Jak daleko do Shrublands? - zapytał. Młodzieniec wykonał gwałtowną zmianę biegów wokół wysepki i znów je zmienił. - Jakieś pół godziny. - Wcisnął gaz do dechy i gładko, choć tro- chę ryzykownie, wyprzedził ciężarówkę na skrzyżowaniu.
- Ale pan wyciskasz, co się da, ze swego bluebirda. Młodzian zerknął z ukosa, by sprawdzić, czy z niego nie kpią. Uznał, że jednak nie. Odprężył się odrobinę. - Tato mi nie da nic lepszego. Mówi, że skoro ten grat jemu przez dwadzieścia lat pasował, to i dla mnie nada się na drugie dwa- dzieścia. Więc odkładam forsę na własny. Połowę już uzbierałem. Bond uznał, że ta gierka z grzebykiem nastawiła go zbyt krytycz- nie. - A co pan zamierza kupić? - zainteresował się. - Minibus Volkswagena. Na wyścigi w Brighton. - Niezły pomysł. Brighton to kupa forsy. - Jasne. - Młodzieniec okazał nieco entuzjazmu. - Tylko raz by- łem w Brighton i dwaj bukmacherzy kazali mi się z dwiema dziw- kami odwieźć do Londynu. Dycha funciaków i piątal na piwo. Nie- źle. - Pewnie. Ale w Brighton bywa też na odwrót. Trzeba uważać. Tam jest baza kilku twardych gangów. A co aktualnie słychać w Kuble Krwi? - Po tamtej sprawie już go nie otworzyli. Co to było we wszyst- kich gazetach. - Młody człowiek przyłapał się na tym, że mówi jak do równego. Zerknął z ukosa, ze świeżym zaciekawieniem przyjrzał się Bondowi od stóp do głów. - Pan do Scrubs czy tylko z wizytą? - Scrubs? - No, Shrublands - że niby Woormwood Scrubs - czyli Scrubs - zwięźle wyjaśnił młodzian. - Pan nie z takich, co ich tam zwykle wożę. Przeważnie tłuste babska i starych pryków, co mówią, żebym nie jechał tak prędko, bo się im roztrzęsie ta rwa kulszowa, czy coś tam. Bond roześmiał się.
- Wpakowali mnie na dwa tygodnie i kropka. Doktor mówi, że dobrze mi to zrobi. Mam się nie przejmować. A jak to widzą tu w okolicy? Młody człowiek skręcił z drogi wiodącej na Brighton i pojechał na zachód, pod wzgórzami Downs, przez Poynings i Fulking. Jego austin z cichym wyciem pokonywał nietrudny teren. - Że to kupa stukniętych i tyle. Nie lubią tego miejsca. Tylu bo- gaczy i nie dadzą nikomu zarobić. Chyba że w herbaciarni, na takich, co kantują. - Popatrzył na Bonda. - Nie zgadłby pan. Dorośli ludzie, nieraz duże ważniaki w City i tak dalej, rozjeżdżają się w tych ben- tleyach z pustym brzuchem i jak zobaczą gdzieś herbaciarnię, to wpadają na łyk herbatki. Bo tylko to im wolno. I jak zobaczą przy sąsiednim stoliku, że facet je grzanki z masłem i słodkie ciasto, to nie mogą wytrzymać. Zamawiają całe góry tego żarcia i opychają się tym wszystkim, po prostu jak szczeniaki, co zakradły się do spiżar- ki... tylko się przez cały czas oglądają, czy ich ktoś nie podejrzał. Myślałby kto, że jeden z drugim będzie się chociaż sam przed sobą wstydzić. - Chyba jakaś głupota, skoro płacą ciężkie pieniądze za te kura- cje, czy co tam oni mają robić. - No i jeszcze jedno - głos młodzieńca zionął pogardą. - Jeszcze rozumiem, brać dwadzieścia funtów na tydzień i dawać za to trzy solidne posiłki na dzień. Ale jak to można wykręcić, żeby zgarniać dwadzieścia funtów i karmić ludzi tylko gorącą wodą? Coś tu nie gra. - Może chodzi o to leczenie. Musi być tego warte, skoro ludzie dochodzą do zdrowia. - Chyba że tak - rzekł młodzian z powątpiewaniem. - Niektórzy, owszem, wyglądają trochę inaczej, kiedy przyjeż- dżam zabrać ich na dworzec. - Zachichotał. - A z niektórych robią
się naprawdę stare kozły po tygodniu takiego życia na orzechach i tak dalej. Może kiedyś bym to nawet sam wypróbował. - Co pan ma na myśli? Młodzieniec popatrzył na Bonda. Upewniwszy się tak i wspo- mniawszy jego dość przyziemne wzmianki na temat Brighton, po- wiedział: - No, mamy tu w Washington jedną dziewczynę. Cizia jak się patrzy. Taka jakby miejscowa dziwka, pan rozumie. Kelnerka w lokalu zwanym Herbaciarnia pod Miodową Pszczółką... a raczej była. Ona większość nas wprowadzała w życie, pan rozumie. Po funcie od jednego razu, a zna różne francuskie sztuczki. Fajna dzie- wucha. No i w tym roku wiadomość o niej się rozeszła po tym Scrubs i jak te stare kozły wzięły się korzystać z naszej Polly... ona się nazywa Polly Grace. Zabierali ją do swoich bentleyów i zabawia- li się w porzuconych kamieniołomach, tam w górze na Downs. Od lat nie miała takiego powodzenia. Tylko że płacili jej po pięć, dzie- sięć funtów... i stała się za dobra dla takich jak my. Przepłacili ją, można powiedzieć, i wyłączyli z rynku. Taka jakby inflacja. No i miesiąc temu rzuciła tę robotę pod Miodową Pszczółką, i co pan powiesz? - Głos młodzieńca nasilił się z oburzenia. - Kupiła sobie starego austina metropolitan za paręset funtów i uruchomiła się. Jak te dziwki w Londynie na Curzon Street, o których piszą w gazetach. Teraz jeździ do Brighton, do Lewes - gdzie tylko znajdzie klientów - a w przerwach zatrudnia się w kamieniołomach z tymi starymi ko- złami ze Scrubs! Dasz pan wiarę? - Młodzieniec wściekle zatrąbił na jakąś parę, niewinnie pedałującą na tandemie. Bond rzekł z powagą: - To fatalnie. Nigdy bym nie przypuścił, że coś takiego może ich rajcować, kiedy są na diecie z orzechowych kotletów i wina z mniszków, czy co tam oni mają do jedzenia.
- Akurat pan dużo wie! - Młodzieniec prychnął. - To znaczy, chciałem powiedzieć - poczuł, że może trochę przeholował - że nam wszystkim się tak wydawało. Tymczasem jeden z moich kumpli, on jest synem tutejszego doktora, obgadał tę sprawę ze swoim tatą - nie wprost - ale ogólnie. I tata mu powiedział, że akurat! Powiedział, że taka dieta i żadnego alkoholu, i masę odpoczynku, a jeszcze te masa- że, i gorące, i zimne nasiadówki, i co tam jeszcze - że wszystko to czyści krew i podciąga cały organizm, pan rozumie. Pobudza tych starych kozłów i sprawia, że znowu im się chce. Bond się roześmiał. Powiedział: - No, no, no. Może to miejsce jednak ma pewne zalety. Po prawej stronie szosy ukazał się znak: Shrublands. Droga do zdrowia. Pierwsza na prawo. Prosimy o ciszę. Droga biegła przez szerokie pasmo jodeł i różnych iglaków między wzgórzami Downs. Pojawił się wysoki mur, a potem imponująca niby ufortyfikowana brama z wiktoriańską kordegardą, z której unosiła się cienka smużka dymu prosto w niebo wśród spokojnie stojących drzew. Młodzieniec skręcił na wyżwirowany podjazd pośród gęstych krzewów lauro- wych. Na wrzask jego klaksonu usunęła się na pobocze idąca drogą para w podeszłym wieku, po czym z prawej ukazały się rozległe trawniki, starannie utrzymane rabatki kwiatowe oraz tu i ówdzie poruszające się postacie, samotne albo parami, a za nimi wiktoriań- ska potworność z czerwonej cegły z długą oszkloną werandą ciągną- cą się aż po skraj trawników. Młodzieniec zajechał pod zwalisty, uwieńczony blankami portyk. Przy lakierowanych, nabijanych żelaznymi ćwiekami drzwiach stała wysoka, oszklona urna i nad nią napis: W budynku się nie pali. Papierosy proszę tu wrzucać.
Bond wysiadł i wyciągnął z tylnego siedzenia swą walizkę. Dał młodzieńcowi dziesięć szylingów napiwku. Młodzian przyjął je jako co najmniej należne. Powiedział: - Dzięki. Jakby panu przyszła chętka na wypad, proszę do mnie zadzwonić. Oprócz Polly są tu jeszcze inne dziewuszki. A w herba- ciarni na drodze do Brighton nie brakuje bułeczek z masłem. To na razie. - Wrzucił z łupnięciem bieg L odjechał ze zgrzytem, skąd przybył. Bond wziął walizkę i wszedł, zrezygnowany, po stopniach i przez ciężkie drzwi do środka. Wewnątrz było ciepło i cicho. W ogromnym holu, wyłożonym dębową boazerią, bystro powitała go siedząca w recepcji uderzająco ładna dziewczyna. Kiedy wpisał się do księgi, poprowadziła go przez szereg posępnie umeblowanych pokoi wspólnego użytku i obojętnie pachnącym białym korytarzem na tyły budynku, a następ- nie przez wewnętrzne drzwi do oficyny, długiej i dosyć tandetnej budowli z pokojami po dwóch stronach korytarza. Na drzwiach widniały nazwy różnych kwiatów i krzewów. Zaprowadziła go do Mirtu, oznajmiła, że „szef” przyjmie go za godzinę, czyli o szóstej, i odeszła. Był to zwyczajny pokój pensjonatowy z ładnymi firankami. Łóż- ko zaopatrzone w elektryczny koc. Przy łóżku wazon z trzema na- gietkami oraz książka Na czym polega naturalne leczenie Alana Moyle'a, MBNA. Otworzywszy ją, Bond przekonał się, że inicjały te oznaczają Member: British Naturopathic Association. Wyłączył centralne ogrzewanie i otworzył na oścież okno, przez które uśmiechnął się doń ogród zielarski, złożony z niezliczonych rządków anonimowych roślinek wokół zegara słonecznego. Rozpakował się, zasiadł w jedynym fotelu i zajął się lekturą na temat usuwania pro- duktów rozkładu z ciała. Dowiedział się mnóstwa rzeczy o
potrawach, o których w życiu nie słyszał, takich jak bulion potaso- wy, orzechowa mielonka i tajemniczy wiąz odsłodowiony na ślisko. Doszedł do rozdziału o masażu i zastanawiał się nad wnioskami z faktu, że w sztuce tej należy wyróżnić muskanie, głaskanie, tarcie, ugniatanie, miętoszenie, poklepywanie i wibracje, gdy zadzwonił telefon. Dziewczęcy głos oznajmił, że pan Wain chciałby go ujrzeć w gabinecie za pięć minut. Pan Joshua Wain miał krzepki, suchy uścisk dłoni oraz dźwięcz- ne, zachęcające brzmienie głosu, gęstwinę siwych włosów ponad czołem wolnym od zmarszczek, łagodne i jasne, piwne oczy i ser- deczny, chrześcijański uśmiech. Zdawał się szczerze uradowany, że poznał Bonda, i żywo nim zainteresowany. Miał na sobie nieskazi- telnie czysty jakby fartuch z krótkimi rękawami, z których luźno zwisały krzepkie, owłosione ramiona. Poniżej tego nie całkiem pasu- jące spodnie w jodełkę. Na tradycyjnie szarych skarpetkach miał sandały, a gdy przeszedł po gabinecie, okazało się, że ma krok długi i sprężysty. Poprosił Bonda o całkowite rozebranie się, z wyjątkiem spode- nek. Na widok licznych blizn zauważył uprzejmie: - Słowo daję, panie Bond, pan doprawdy chyba się nawojował. Bond rzekł obojętnie: - Bliskie trafienie. Podczas wojny. - Ach tak! Wojna między ludźmi to coś strasznego. A teraz pro- szę o głęboki wdech. - Pan Wain osłuchał Bondowi plecy i klatkę piersiową, zmierzył mu ciśnienie, zważył go, zanotował wzrost i poprosiwszy, aby się położył na brzuchu, zbadał mu łagodnie docie- kliwymi palcami stawy i kręgosłup. Kiedy Bond się ubierał, pan Wain pilnie coś pisał przy biurku. Po czym odchylił się na oparcie.
- No cóż, panie Bond, nie widzę większych powodów do zmar- twień. Trochę podwyższone ciśnienie krwi, drobne osteopatyczne zmiany w górnych kręgach - prawdopodobnie stąd pochodzą pańskie napięcia i bóle głowy - i lekkie odkształcenie krzyżowo-biodrowe z prawą kością biodrową przesuniętą nieco do tyłu. Z pewnością po jakimś ciężkim upadku. - Pan Wain pytająco wzniósł oczy, spodzie- wając się potwierdzenia. - Możliwe - rzekł Bond. Pomyślał sobie, że „ciężki upadek” to chyba wówczas, kiedy musiał wyskoczyć z pędzącego ekspresu po tym, jak Heinkel i jego kumple dopadli go w czasie powstania na Węgrzech w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku. - A zatem... - Pan Wain przysunął sobie drukowany formularz i uważnie odznaczał punkty na liście. - Tydzień surowej diety w celu usunięcia toksyn z krwiobiegu. Masaże wzmacniające, irygacje, gorące i zimne nasiadówki, leczenie osteopatyczne i krótki kurs rozciągania, aby zlikwidować urazy. To powinno wszystko napra- wić. I oczywiście całkowity odpoczynek. W ogóle nie przejmować się, panie Bond. Rozumiem, że pracuje pan w urzędzie. Dobrze panu zrobi pozbycie się na jakiś czas całej tej udręki z papierkową robotą. - Powstał i wręczył Bondowi formularz. - W pokojach zabiegowych za pół godziny, panie Bond. Nie ma co czekać z rozpoczęciem. - Dziękuję. - Bond wziął formularz i rzucił nań okiem. - A na- wiasem mówiąc: co to jest rozciąganie? - Takie medyczne urządzenie do rozciągania kręgosłupa. Bar- dzo dobroczynne. - Pan Wain uśmiechnął się wyrozumiale. - Proszę nie słuchać, co o tym mówią niektórzy z pacjentów. Nazywają to „kołem tortur”. Pan wie, jacy niektórzy są dowcipni. - Owszem.
Bond wyszedł i ruszył pomalowanym na biało korytarzem. Prze- siadujący tu i ówdzie w pomieszczeniach wspólnego użytku czytali albo gawędzili przyciszonym głosem. Wszyscy w starszym wieku, z klasy średniej, przeważnie kobiety, często w brzydkich, pikowanych szlafrokach. Ciepłe, duszne powietrze i te niewiasty w złym guście, wszystko to powodowało u Bonda klaustrofobię. Udał się przez hol do głównego wejścia i wyszedł na cudownie świeże powietrze. W zamyśleniu szedł po starannie utrzymanym, wąskim podjeź- dzie i wdychał stęchłą woń wawrzynów i złotokapu. Czy to wytrzy- ma? Czy z tej piekielnej dziury można by się jakoś wydostać, nie rezygnując ze służby? Pogrążony w myślach, omal nie zderzył się z dziewczyną w bieli, spieszącą po ostrym zakręcie podjazdu obsa- dzonego gęstym żywopłotem. W tym samym momencie, kiedy uchy- liła się przed nim, rzuciwszy mu rozbawiony uśmiech, liliowy ben- tley wpadł na nią, zbyt szybko wziąwszy zakręt. W jednej chwili była niemalże pod jego kołami, a w następnej Bond jednym prędkim ruchem zgarnął ją, chwyciwszy w pasie i wykonawszy całkiem zno- śny unik jak w walce byków, kiedy matador zwodzi szarżującą be- stię ruchem płaszcza, nie ruszając się z miejsca. W nagłym obrocie porwał jej ciało dosłownie z maski samochodu. Postawił ją na nogi, podczas gdy bentley zatrzymał się w poślizgu na żwirze. W prawej dłoni pozostało wspomnienie o pięknej piersi. Dziewczyna wes- tchnęła: - Och! - i spojrzała mu z dołu w oczy z wyrazem zakłopotanego zdumienia. Po czym dotarło do niej, co się stało, i powiedziała bez tchu: - Och, dziękuję. - Odwróciła się w stronę samochodu. Zza kierownicy, nie spiesząc się, wysiadł mężczyzna. Odezwał się łagodnie:
- Tak mi przykro. Nic się pani nie stało? - Nagle uśmiech rozja- śnił mu twarz, gdy rozpoznał dziewczynę. - Ależ to moja przyjaciół- ka Patricia! Co z tobą, Pat? Jesteś gotowa się mną zająć? Mężczyzna był nadzwyczaj przystojny. Ciemny, opalony na brąz z ładnym wąsem nad bezlitosnymi ustami, jakie kobietom zdarza się całować we snach. Regularne rysy kojarzące się z krwią hiszpańską lub latynoamerykańską i twarde, zuchwałe, brązowe oczy, o dziwnie - kobieta by powiedziała: intrygująco - zagiętych kącikach powiek. Atletyczny z wyglądu, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, w takim od niechcenia dobrze skrojonym beżowym samodziale w jodełkę. Biała jedwabna koszula i bordowy krawat w groszki, miękki ciem- nobrązowy sweter z trójkątnym wycięciem pod szyją. Bond podsu- mował go sobie jako przystojnego drania, który ma każdą kobietę, jaką zechce, i prawdopodobnie z tego się utrzymuje; i to na wysokim poziomie. Dziewczyna powróciła do równowagi. Przemówiła surowo: - Doprawdy powinien pan bardziej uważać, hrabio Lippe. Pan wie, że pacjenci i personel ciągle chodzą po tym podjeździe. Gdyby nie ten pan - uśmiechnęła się do Bonda - zostałabym przejechana. Przecież umieszczono tu wielką tablicę z prośbą, żeby kierowcy uważali. - Tak mi przykro, kochana. Spieszyłem się. Spóźniam się na umówione spotkanie z poczciwym panem Wainem. Jak zwykle po- trzebuję dekarbonizacji: tym razem po dwóch tygodniach spędzo- nych w Paryżu. - Zwrócił się do Bonda z lekkim odcieniem wyższo- ści: - Dziękuję drogiemu panu. Ma pan refleks. A teraz państwo wybaczą - uniósł dłoń, wsiadł na powrót do bentleya i z cichym pyrkotaniem silnika oddalił się wzdłuż podjazdu. - Muszę się naprawdę spieszyć. Jestem okropnie spóźniona. - Dziewczyna zerwała się.
Oboje zawrócili i poszli w ślad za bentleyem. Bond rozpytywał ją. - Pani tu pracuje? - Tak. Od trzech lat. Podoba jej się w Shru- blands. A on jak długo tu pozostanie? Tak rozwijała się ich towarzyska pogawędka. Dziewczyna była w typie atletycznym, który Bondowi kojarzył się z tenisem, jazdą na łyżwach albo konną i skokami przez prze- szkody. Ten rodzaj mocnej, zwartej w sobie figury, zawsze go po- ciągał, i świeży typ urody rozkwitającej na świeżym powietrzu, która byłaby może pospolita, gdyby nie szerokie, dosyć namiętne usta i prowokujący mężczyzn odcień stanowczości. Miała na sobie kobiecą wersję białego ubioru, jaki nosił pan Wain, a jawne wypukłości piersi i bioder zdradzały, że niewiele ma pod spodem. Bond zapytał, czyjej się tu nie nudzi. Jak spędza czas wolny od pracy? Skwitowała tę zagrywkę uśmiechem i szybkim, aprobującym rzutem oka. - Mam mały samochodzik. Mnóstwo jeżdżę nim po okolicach. Wspaniale się też spaceruje. I ciągle spotyka nowych ludzi. Czasami bardzo interesujących. Jak ten hrabia Lippe w samochodzie. Przy- jeżdża tutaj co roku. Opowiada mi fascynujące rzeczy o Dalekim Wschodzie, o Chinach i tak dalej. Prowadzi jakieś interesy w miej- scowości, która się nazywa Makao. To w pobliżu Hongkongu, praw- da? - Tak, owszem. - Więc te kąciki oczu to domieszka chińskich wpływów. Warto by poznać jego tło. Zapewne portugalskie. Tak podeszli do wejścia. W ciepłym holu dziewczyna oznajmiła: - Muszę lecieć. Jeszcze raz dziękuję. - Przesłała mu uśmiech, kompletnie neutralny ze względu na przyglądającą się recepcjonistkę. - Mam nadzieję, że pobyt będzie udany. - Pospieszyła w stronę gabi- netów zabiegowych. Bond skierował się za nią, nie odrywając oczu
od sprężystej krągłości jej bioder. Spojrzał na zegarek i także zszedł po schodach do nieskazitelnie białych suteren, z lekka pachnących oliwą i preparatem dezynfekcyjnym. Za drzwiami z napisem „Zabiegi dla panów” dostał się w gumo- we ręce masażysty ubranego w spodnie i podkoszulek. Rozebrał się i z ręcznikiem na biodrach udał za nim w głąb długiej sali, podzielonej plastikowymi zasłonami na kabinki. W pierwszej z nich leżeli obok siebie dwaj mężczyźni w podeszłym wieku, z ociekającymi potem twarzami jak truskawki, w kąpieli z elektrycznych koców. W na- stępnej znajdowały się dwa stoły do masażu. Na jednym spoczywało blade, piegowate cielsko dość młodego, lecz potwornie tłustego mężczyzny, obrzydliwie trzęsące się pod okładającymi je pięściami masażysty. Bond, wzdrygnąwszy się w głębi na sam ten odrażający widok, zdjął ręcznik i położył się plecami do góry, poddając się tak brutalnemu i dogłębnemu masażowi, jakiego nigdy w życiu jeszcze nie doświadczył. Poprzez wzdrygające się nerwy, ból mięśni i ścięgien słyszał nie- jasno, jak tłuścioch złazi ze stołu i niebawem inny pacjent zajmuje miejsce po tamtym. Dotarł doń głos masażysty: - Obawiam się, sir, że trzeba będzie zdjąć zegarek. Uprzejmy, jedwabisty głos, który Bond natychmiast rozpoznał, odparł stanowczo: - Bzdury, mój drogi. Przyjeżdżam tu co roku i zawsze pozwala- no mi go nie zdejmować. Wolę go mieć na ręku, jeżeli nie macie nic przeciwko temu. - Niestety, sir. - Masażysta był grzeczny, ale stanowczy. - Wi- docznie kto inny się panem zajmował. Będzie to zakłócać krążenie krwi, kiedy dojdziemy do ręki i dłoni. Proszę o zdjęcie zegarka, sir, jeżeli pan nie ma nic przeciwko temu. Chwila ciszy. Bond niemal wyczuwał, jak hrabia Lippe usiłuje
się opanować. Wreszcie odezwał się, wypluwając słowa tak gwał- townie, aż Bonda to rozśmieszyło. - No to zdjąć. - Obeszło się bez końcowego: - I niech cię diabli. - Zakończenie to zawisło w powietrzu. - Dziękuję, sir. - Po chwili zaczął się masaż. Bonda zdziwił ten drobny incydent. Przecież to oczywiste, że do masażu trzeba zdjąć zegarek. Czemu facet koniecznie chciał go zachować? Wydawało się to jakieś dziecinne. - Proszę się obrócić na plecy, sir. Bond usłuchał. Teraz mógł poruszyć twarzą. Spojrzał od nie- chcenia na prawo. Hrabia Lippe miał twarz odwróconą od niego. Lewe ramię zwisało do podłogi. Tam, gdzie kończyła się opalenizna, widniała na przegubie bransoletka niemalże białej skóry. Na kółku, gdzie znajdował się zegarek, widać było jakiś czerwony znak wyta- tuowany na skórze. Jak gdyby mały zygzak z dwiema przecinający- mi go pionowymi kreskami. A więc hrabiemu Lippe zależało, aby nikt nie zobaczył tego znaku! Ciekawie będzie zadzwonić do archi- wum i dowiedzieć się, czy coś wiadomo na temat ludzi noszących pod zegarkiem na przegubie taki mały, tajemniczy znak rozpoznaw- czy. III Na kole tortur Z końcem godzinnego zabiegu Bond czuł się, jakby go wypatro- szono i następnie przepuszczono przez wyżymaczkę. Ubrał się i przeklinając M, ostatkiem sił wdrapał po schodach tam, gdzie w porównaniu z sutereną, tym światem nagości i upokorzeń, otoczenie można było uznać za cywilizowane. U wejścia do głównego salonu