pcola

  • Dokumenty26
  • Odsłony19 360
  • Obserwuję7
  • Rozmiar dokumentów42.5 MB
  • Ilość pobrań7 649

Nesbit Edith - Przygoda przyjeżdża pociągiem

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :6.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Nesbit Edith - Przygoda przyjeżdża pociągiem.pdf

pcola EBooki
Użytkownik pcola wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 42 osób, 25 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Burbonka-2• 20 miesiące temu

Dziękuję i pozdrawiam :)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 162 stron)

Przygoda przyjeżdża pociągiem Edith Nesbit

Przygoda przyjeżdża pociągiem

Fantazja Przygoda h

Edith Nesbit Przygoda przyjeżdża pociągiem Przełożyła Wanda Ziembicka Wydawnictwa ALFA — Warszawa 1989

Tytuł oryginału The Railway Children Okładka i ilustracje Marian Nowiński Redaktor Krzysztof Bereza Redaktor techniczny Teresa Jędra ® Copyright for the Polish edition by Wydawnictwa ALFA, Warszawa 1989 ISBN 83-7001-154-3 WYDAWNICTWA „ALFA" — WARSZAWA 1989 Wydanie I Nakład 80 000 + 200 egz. Objętość 12,50 ark. wyd., 10,00 ark. druk. Sklad: Zakład Poligraficzny Wydawnictw „Alfa" Druk i oprawa: Drukarnia im. Rewolucji Październikowej Zam. 4645/11/87 U-70

POCZĄTEK WSZYSTKIEGO Zacznijmy od tego, że nie zawsze byli tymi „kolejowymi dziećmi", któ­ rymi staną się w dalszym ciągu naszej opowieści. Sądzę nawet, że był czas, gdy słowo „kolej" oznaczało dla nich coś, co wozi ich do gabinetu osobli­ wości Maskelyne i Cooka, do Pantomimy, Ogrodu Zoologicznego lub do Gabinetu Figur Woskowych Madame Tussaud — i nic więcej. Byli zwykły­ mi dziećmi z przedmieścia i mieszkali z Tatą i Mamą w zupełnie zwyczajnej willi o fasadzie z czerwonej cegły, z kolorowymi szybkami w drzwiach wejś­ ciowych, korytarzem wykładanym kafelkami, który zwano hallem, łazienką z gorącą i zimną wodą, dzwonkami elektrycznymi, francuskimi oknami i wielką ilością białej farby, a także „wszystkimi nowoczesnymi udogodnie­ niami", o których mówią zazwyczaj agenci mieszkaniowi. Z całej trójki najstarsza była Roberta. Oczywiście, mamy nigdy nie mają ulubieńców wśród swoich dzieci, ale gdyby ich Mama stanowiła wyjątek pod tym względem, to chyba Roberta zostałaby jej ulubienicą. Średni, Peter, pragnął zostać inżynierem, gdy dorośnie, a najmłodsza była Phyllis, która zawsze starała się, by wszystko szło jak najlepiej. Mama nie traciła czasu na składanie nudnym paniom nudnych wizyt ani na bezczynne siedzenie w domu i czekanie na owe nudne panie. Prawie za­ wsze przebywała z dziećmi, gotowa bawić się z nimi, czytać im i pomagać w odrabianiu lekcji. Poza tym, gdy byli w szkole, pisała dla nich historyjki, które po podwieczorku czytała na głos, a na urodziny i z okazji innych ważnych wydarzeń, takich jak chrzciny nowych kotków, przemeblowanie domu dla lalek, czy też wtedy gdy byli chorzy na świnkę, układała zabawne wierszyki. Ta trójka szczęśliwych dzieci miała zawsze to wszystko, czego im było trzeba: ładne ubranka, ciepły ogień na kominku, śliczny pokój dziecinny ze stertą zabawek i tapetą w gąski. Mieli miłą i wesołą nianię, a także psa imie­ niem James, który należał do nich i tylko do nich. Mieli też wspaniałego po prostu Tatę; nigdy nie wpadał w gniew, nie bywał niesprawiedliwy, za to zawsze chętnie się z nimi bawił — odmawiał zaś tylko wtedy, gdy był po temu ważny powód, który zresztą wyjaśniał dzieciom tak interesująco i dowcipnie, że stawało się oczywiste, iż nic nie może na to poradzić. Pomyś­ licie zapewne, że musieli być bardzo szczęśliwi. I byli, ale nie mieli nawet pojęcia j a k szczęśliwi, aż do chwili gdy te wspaniałe dni w Edgecombe Villa skończyły się nagle, i musieli rozpocząć zupełnie inne życie. Ta straszna zmiana przyszła całkiem nieoczekiwanie. Peter miał właśnie urodziny — dziesiąte. Wśród innych prezentów 5

otrzymał też model parowozu, wspanialszy niż moglibyście sobie wymarzyć. Wszystkie prezenty były urocze, ale Parowóz miał więcej uroku niż pozo­ stałe. Ten jego urok przetrwał w idealnym stanie dokładnie trz^ dni. Wtedy bowiem, może z powodu niedoświadczenia Petera albo za sprawą nadmiaru dobrych chęci Phyllis lub z jakiejś innej przyczyny, Parowóz mgle wybuchł z hukiem. James tak się przestraszył, że wybiegł z domu i wrócił dopiero pod wieczór. Zwierzątka z Arki Noego podróżujące na tendrz; porozsypy- waly się w kawałki, lecz poza nimi, biednym parowozem i uczuciami Petera nic nie doznało szwanku. Twierdzono potem, że Peter rozpłakał się, ale przecież dziesięcioletni chłopcy nie płaczą, bez względu na to jak straszne są tragedie, które omraczają ich los. Oświadczył, iż ma czerwone Dczy, bo jest przeziębiony. Mówiąc tak, nie miał pojęcia, że okaże się to prawdą; następ­ nego dnia musiał pójść do łóżka. Mama zaczynała się już niepckoić, że zła­ pał odrę, gdy nagle uniósł się na łóżku i powiedział: — Nienawidzę kleiku owsianego... Nienawidzę kleiku jęczmiennego... Nienawidzę chleba z mlekiem. Chcę wstać i dostać coś konkretnego do je­ dzenia. — A na co miałbyś ochotę? — zapytała Mama. — Na placek myśliwski! — wykrzyknął Peter. — Duży pk cek. Bardzo duży. Więc Mama poprosiła kucharkę o duży placek myśliwski. Placek został przygotowany. A gdy był już przygotowany, upieczono go. Kiedy zaś został upieczony, Peter zjadł kawałek i od razu poczuł się lepiej. Podczas gdy przygotowywano placek, Mama ułożyła wierszyk, by trochę Petera rozer­ wać. Zaczynał się od tego, jakim to pechowym, ale dobrym chłopcem jest Peter, dalej zaś było tak: Nadto parowóz Peter miał. Kochał parowóz ów nad życie, Więc o to jedno tyłko dbał, By zawsze działał znakomicie. Pewnego dnia — wytężcie słuch, Bo straszną teraz rzecz wam powiem — Zawory zły opętał duch / wybuchł kocioł szczątków mrowiem. Z obliczem smętnym szczątki te Peter pozbierał, zaniósł Mamie, Choć przecież musiał wiedzieć, że Trudno coś skleić, gdy się złamie. O katastrofy ofiar rój, Zdawał się nie dbać prawie wcale, Bardziej parowóz ceniąc swój, Niż zdrowie misiów, piesków, lalek. 6

Choroby — pojmujecie wszak — Główna w istocie to przyczyna, Ale o smutku, dobry znak! Przy placku Peter zapomina. Tata był wtedy od trzech czy czterech dni poza domem. A wszystkie nadzieje Petera na wyleczenie poszkodowanego parowozu łączyły się z Tatą, bo Tata miał naprawdę złote ręce. Potrafił naprawić dosłownie wszystko. Często bywał weterynarzem drewnianego konia na biegunach, a raz urato­ wał mu życie — kiedy wszelka pomoc wydawała się już niemożliwa i biedne zwierzę skazane było na zagładę, bo nawet cieśla powiedział, że nie widzi sposobu, by coś tu poradzić. To właśnie Tata naprawił kołyskę dla lalek, gdy nikt inny nie potrafił tego zrobić. Teraz wziął trochę kleju, jakieś ka­ wałki drewna, scyzoryk i naprawił wszystkie nieszczęsne stworzenia tak so­ lidnie, że trzymały się równie mocno jak przedtem, jeśli nie mocniej. Peter z heroicznym samozaparciem nie wspomniał nawet jednym słowem o swoim Parowozie aż do chwili, gdy Tata skończył obiad i wypalił po­ obiednie cygaro. O tym, co to jest samozaparcie i jak wielką ma wartość, dzieci dowiedziały się od Mamy, ale to Peter pierwszy umiał się na nie zdo­ być. Wymagało to od niego ogromnej cierpliwości. W końcu Mama powiedziała do Taty: — A teraz, kochanie, jeśli już wypocząłeś i czujesz się odprężony, chcie­ libyśmy ci powiedzieć o wielkiej katastrofie kolejowej i poprosić o radę. — W porządku — odrzekł Tata — strzelajcie! Peter opowiedział więc swą smutną historię, po czym przyniósł to, co zostało z Parowozu. — Hm — mruknął Tata, gdy dokładnie przyjrzał się Parowozowi. Dzieci wstrzymały oddech. — Czy jest jeszcze jakaś nadzieja? — spytał Peter głosem cichym i drżą­ cym. — Nadzieja? Oczywiście! Całe tony nadziei — odparł wesoło Tata — ale tu potrzeba czegoś więcej. Powiedzmy, trochę lutowania mosiądzem, trochę cyny i nowego zaworu. Sądzę, że powinniśmy to zostawić na jakiś deszczowy dzień. Innymi słowy, poświęcę na to sobotnie popołudnie, a wy mi pomożecie. — Czy dziewczynki mogą pomagać w naprawianiu parowozów? — z po­ wątpiewaniem w głosie zapytał Peter. — Oczywiście, że mogą. Dziewczynki są tak samo mądre jak chłopcy, nigdy o tym nie zapominaj! Chciałabyś zostać maszynistą, Phil? — Miałabym wtedy zawsze brudną buzię, prawda? — stwierdziła Phyllis obojętnie. — I sądzę, że z pewnością coś bym popsuła. — Dla mnie to byłoby wspaniałe — powiedziała Roberta. — Czy myś­ lisz, Tato, że mogłabym zostać maszynistą, gdy dorosnę? Albo nawet pie­ cowym? — Masz zapewne na myśli palacza — rzekł Tata, coś tam naciskając 7

w parowozie i przykręcając. — Cóż, jeśli będziesz nadal na to miała ochotę, gdy dorośniesz, zajmiemy się zrobieniem z ciebie pani palacza. Pamiętam, kiedy byłem chłopcem... Właśnie wtedy rozległo się pukanie do drzwi. — Kto to, u licha! — parsknął Tata. — Oczywiście, angielski dom jest twierdzą, ale wolałbym, żeby budowano wille z fosami i mostami zwodzo­ nymi. Weszła Ruth, rudowłosa pokojówka, i oświadczyła, że dwaj dżentelmeni chcieliby się widzieć z Tatą. — Wprowadziłam ich do biblioteki, proszę pana. — Przypuszczam, że chodzi o składkę na prezent dla wikarego — stwierdziła Mama — albo na wakacyjny fundusz chóru. Pozbądź się ich szybko, kochanie. To tak psuje nam wieczór, no i już prawie czas, by dzieci poszły do łóżek. Ale nie wyglądało na to, by Tata mógł szybko pozbyć się owych dżen­ telmenów. — Naprawdę dobrze byłoby mieć fosę i most zwodzony — oświadczyła Roberta. — Jeśli nie chcielibyśmy przyjmować gości, podnosilibyśmy po prostu most i nikt by nie mógł wejść. Myślę, że jeśli oni zostaną dłużej, to Tata zapomni o tym, co się stało, kiedy był małym chłopcem. Mama próbowała ich zająć, opowiadając nową bajkę o zielonookiej księż­ niczce, ale nie było to łatwe, bo z biblioteki dobiegały głosy Taty i dwóch dżentelmenów, a głos Taty brzmiał inaczej i donośniej niż wtedy, gdy roz­ mawiał o okolicznościowych prezentach i funduszach wakacyjnych. Potem w bibliotece rozległ się dzwonek i wszyscy westchnęli z ulgą. — Idą już — powiedziała Phyllis. — Tata zadzwonił, żeby ich wypro­ wadzono. Lecz zamiast wyprowadzać kogokolwiek, Ruth pojawiła się w drzwiach i dzieci odniosły wrażenie, że wygląda dziwnie. — Psze pani — powiedziała — pan prosi, żeby pani wdepnęła do gabi­ netu. Wygląda jak trup, psze pani; chyba otrzymał złe wieści. Niech się pani przygotuje na najgorsze... może zmarł ktoś w rodzinie albo bank obrabo­ wano, albo... — Dość Ruth —• przerwała Mama łagodnie. — Możesz iść. I Mama poszła do biblioteki. Znów rozmawiano. Potem raz jeszcze odezwał się dzwonek i Ruth sprowadziła powóz. Dzieci usłyszały na scho­ dach odgłos kroków. Powóz odjechał i trzasnęły zamykane drzwi wejściowe. Wtedy weszła Mama. Jej twarz była biała jak jej koronkowy kołnierzyk, a oczy wydawały się bardzo duże i błyszczące. Usta zacisnęły się w blado- czerwoną kreseczkę, wargi były cienkie i utraciły swój zwykły kształt. — Pora spać — powiedziała. — Ruth położy was do łóżek. — Ale obiecywałaś, że będziemy mogli posiedzieć dłużej, bo Tata przy­ jechał do domu — zaoponowała Phyllis. — Tatę wezwano... w interesach — odrzekła Mama. — Idźcie, moi ko­ chani, idźcie już. 8

Ucałowali ją i wyszli. Roberta pozostała w tyle, by jeszcze raz uścisnąć Mamę i zapytać szeptem: — Ale to nie były złe wieści, prawda Mamusiu? Czy... ktoś umarł..., a może... — Nie, nikt nie umarł — powiedziała Mama i niemal odepchnęła Ro­ bertę od siebie. — Nie mogę ci dziś nic powiedzieć, skarbie. Idź, kochanie, idź już. Więc Roberta odeszła. Ruth wyszczotkowała dziewczynkom włosy i pomogła im się rozebrać (Mama prawie zawsze robiła to sama). Gdy zgasiła światło i wyszła, natknęła się na Petera, który wciąż ubrany czekał na schodach. — Słuchaj Ruth, o co tu chodzi? — zapytał. — Nie zadawaj mi żadnych pytań, to nie usłyszysz żadnych kłamstw — odrzekła rudowłosa Ruth. — Wkrótce się dowiecie. Późnym wieczorem, kiedy dzieci już spały, przyszła Mama i ucałowała całą trójkę. Tylko Robertę zbudził ten pocałunek, ale leżała cichutko jak myszka i nie odezwała się ani słowem. „Jeśli Mama nie chce, byśmy wiedzieli, że płakała — mówiła sobie, sły­ sząc w ciemnościach przerywany oddech Mamy — to nie będziemy wiedzie­ li. Kropka." Gdy następnego dnia zeszli na śniadanie, Mamy nie było już w domu. — Pani pojechała do Londynu — wyjaśniła Ruth i odeszła. Zostali sami przy stole. — Dzieje się coś strasznego — oświadczył Peter, rozbijając jajko. — Ruth powiedziała mi wczoraj wieczorem, że wkrótce się dowiemy. — Pytałeś ją? — wykrzyknęła Roberta z pogardą w głosie. — Tak, pytałem! — odparł Peter gniewnie. — Może ty mogłaś iść do łóżka, nie przejmując się tym, czy Mama się martwi, czy nie. Ja nie mogłem. Jasne?! — Sądzę, że nie powinniśmy pytać służby o rzeczy, których Mama nam nie mówi — rzekła Roberta. — Dobra, dobra, świętoszku, nie praw mi kazań! — Ja nie jestem żadnym świętoszkiem, a uważam, że Bobbie ma tym razem rację — wtrąciła się Phyllis. — No jasne. Zawsze ma rację. Tak jej się przynajmniej zdaje — stwier­ dził Peter. — Och, dajmy temu spokój! — krzyknęła Roberta, odkładając łyżeczkę do jajka. — Nie bądźmy dla siebie tak okropni. Jestem pewna, że dzieje się coś strasznego. Nie pogarszajmy sytuacji! — Chciałbym wiedzieć, kto zaczął? — rzekł Peter. — Ja — odparła Roberta, zdobywając się na wielki wysiłek — ale... — No więc — powiedział z triumfem Peter. Ale przed pójściem do szkoły poklepał siostrę po plecach i kazał jej trzymać brodę do góry. 9

O pierwszej, gdy dzieci przyszły do domu na obiad, Mamy jeszcze nie było. I nie było jej w porze podwieczorku. Wróciła dopiero przed siódmą i wyglądała na tak chorą i zmęczoną, że dzieci nie miały odwagi zadawać jej żadnych pytań. Opadła ciężko na fotel. Bobbie wyjęła szpilki z jej kapelusza, Phyllis ściągnęła rękawiczki, a Peter rozwiązał trzewiki i przyniósł miękkie, aksamitne pantofle. Gdy wypiła filiżankę herbaty, Roberta przetarła jej skronie wodą koloń- ską. I wtedy dopiero Mama zaczęła: — Chcę wam coś teraz powiedzieć, kochani. Ci panowie, którzy tu wczoraj byli, przynieśli bardzo niedobre wiadomości i Tata przez jakiś czas będzie poza domem. Bardzo się tym martwię i chcę, byście mi wszyscy po­ mogli, nie utrudniali sytuacji. — Mowy nie ma! — powiedziała Roberta, przytulając dłoń Mamy do swojej buzi. — A bardzo mi pomożecie, jeśli będziecie grzeczni i weseli, i nie będzie­ cie się kłócić, gdy mnie nie ma — Roberta i Peter spojrzeli po sobie znaczą­ co — bo muszę teraz wiele czasu spędzać poza domem. — Nie będziemy się kłócić. Naprawdę nie będziemy — obiecali wszys­ cy. I w tym momencie wierzyli w to głęboko. — Nie chcę też — ciągnęła Mama — żebyście zadawali mi pytania na temat obecnych kłopotów ani byście pytali o to innych. Peter skurczył się i zaczął szurać butami po dywanie. — Przyrzekniecie mi, prawda? — dodała. — Już pytałem Ruth — odezwał się nagle Peter. — Przykro mi bardzo, ale... — I co powiedziała? — Powiedziała, że wkrótce się dowiemy. — Nie ma potrzeby, żebyście cokolwiek o tym wiedzieli — rzekła Ma­ ma — bo to dotyczy interesów, a wy nie znacie się na interesach, prawda? — Aha — przytaknęła Roberta. — Czy ma to coś wspólnego z rządem? Tata bowiem pracował w instytucji rządowej. — Tak — odparła Mama. — A teraz pora do łóżek. I nie martwcie się. Zobaczycie, to wszystko skończy się dobrze. — Więc i ty się nie martw, Mamo — powiedziała Phyllis — a my bę­ dziemy się zachowywać jak aniołki. Mama westchnęła i ucałowała ich. — Zaczniemy być grzeczni od jutra rano — postanowił Peter, gdy szli na górę. — A dlaczego nie od zaraz? — zainteresowała się Roberta. — Głuptasie, dziś już nie mamy kiedy być grzeczni — pouczył ją Peter. — Możemy zacząć od tego, że będziemy starać się czuć tak, jak powin­ niśmy — dodała Phyllis — i nie przezywać się. — A kto tu się przezywa? — spytał Peter. — Bobbie dobrze wie, że gdy mówię „głuptasie", to tak samo jakbym powiedział „Bobbie". 10

— No właśnie — powiedziała Roberta. — Nie, wcale nie mam na myśli tego co ty. To jest tylko... jak Tata to nazywa?... pieszczotliwy zwrot! Dobranoc. Dziewczynki staranniej niż zwykle ułożyły swoje ubrania, co było jedy­ nym sposobem, by okazać się grzecznymi tego wieczoru, jaki mogły wymyś­ lić. — Widzisz — powiedziała Phyllis, wygładzając swój fartuszek — za­ wsze mówiłaś, że wszystko jest takie nudne, że nie zdarza się nic takiego jak w książkach. No i teraz coś sie stało. — Nigdy nie chciałam, żeby zdarzyło się coś, co zmartwi Mamę — od­ rzekła Roberta. — To wszystko jest zupełnie okropne. Przez kilka tygodni wszystko było nadal zupełnie okropne. Mamy nie widywali prawie wcale. Jedzenie było monotonne i niesmacz­ nie przyrządzone. Odprawiono służącą, a przyjechała z wizytą ciotka Em­ ma. Ciotka Emma była znacznie starsza niż Mama. Wybierała się za granicę jako guwernantka. Była bardzo zajęta przygotowywaniem swoich strojów, strasznie brzydkich i szarych, i wszędzie te stroje rozrzucała; wydawało się, że maszyna do szycia brzęczy bez przerwy od rana do wieczora i przez większą część każdej nocy. Ciotka Emma uważała, że dzieci powinny znać swoje właściwe miejsce. A oni odpłacali jej jeszcze większą uprzejmością. Ich zdaniem właściwe miejsce ciotki Emmy było tam, gdzie ich nie ma. Widywa­ li ją więc raczej rzadko. Woleli towarzystwo służących, było bowiem zna­ cznie zabawniejsze. Kucharka, jeśli miała dobry humor, śpiewała komiczne piosenki, a pokojówka — jeśli akurat nie była na nich obrażona — potrafiła naśladować kurę znoszącą jajko, odgłos otwieranej butelki szampana i miau­ czeć jak dwa walczące koty. Nikt ze służby nigdy nie powiedział dzieciom, jaką to złą wiadomość przynieśli Tacie dwaj dżentelmeni. Ale i kucharka, i pokojówka dawały do zrozumienia, że mogłyby zdradzić niejedno, gdyby tylko chciały — a te aluzje nie były zbyt przyjemne. Pewnego dnia, gdy Peter skonstruował nad drzwiami łazienki pułapkę, ta zaś cudownie spełniła swą funkcję, kiedy przez drzwi przechodziła Ruth, rudowłosa pokojówka złapała chłopca i wytargała go za uszy. — Zle skończysz — wysapała z wściekłością — ty wstrętny , mały diab­ le! Powiem ci wprost: jeśli się nie poprawisz, powędrujesz tam, gdzie twój ukochany tatuś! Roberta powtórzyła to Mamie i następnego dnia Ruth została odpra­ wiona. A potem, któregoś wieczoru, Mama po powrocie do domu położyła się do łóżka i nie wstawała przez dwa dni. Przybył lekarz, a dzieci snuły się ponuro po pokojach, zastanawiając się, czy przypadkiem nie nadszedł ko­ niec świata. Pewnego ranka Mama zeszła na śniadanie; jej bardzo bladą twarz przeci­ nały zmarszczki, których przedtem nie było. Uśmiechnęła sie z wysiłkiem i rzekła: 11

— Wszystko, moje skarby, zostało już postanowione. Wyprowadzimy się stąd i zamieszkamy na wsi. W takim małym, ślicznym, białym domku. Wiem, że bardzo się wam spodoba. Nastąpił tydzień pakowania, od którego wszystkim kręciło się w gło­ wach — nie takiego zwykłego pakowania ubrań jak wtedy, gdy jedzie się nad morze, ale pakowania krzeseł, stołów, przykrywania ich tkaniną workową i okręcania im nóg słomą. Pakowano też rozmaite inne rzeczy, których również nie bierze się ze sobą jadąc nad morze. Naczynia kamionkowe, kołdry, świeczniki, dywany, łóżka, rondle, a nawet kraty kominkowe i żelazka na węgiel. Dom wyglądał jak magazyn mebli. Myślę, że dzieciom ogromnie się to podobało. Mama była bardzo zajęta, tym razem jednak nie na tyle zajęta, aby nie móc z nimi rozmawiać i czytać im. Znalazła nawet czas na ułożenie wierszyka ku rozweseleniu Phyllis, kiedy ta upadła i zraniła się w rękę trzy­ manym w dłoni śrubokrętem. — Czy nie będziemy tego pakować, Mamo? — spytała Roberta, wskazu­ jąc piękną komodę, wykładaną czerwonym szylkretem i mosiądzem. — Nie możemy zabrać wszystkiego — odpowiedziała Mama. — Ale wygląda na to, że bierzemy tylko brzydkie rzeczy — zasmuciła się Roberta. — Zabieramy te, które są użyteczne — odparła Mama. — Przez jakiś czas będziemy musieli udawać, że jesteśmy biedni, moja maleńka. Gdy wszystkie brzydkie, użyteczne rzeczy zostały zapakowane i wywie­ zione ciężarówką przez ludzi w zielonych sukiennych fartuchach, obu dzie­ wczynkom, Mamie i ciotce Emmie przygotowano posłania w dwóch gościn­ nych pokojach, gdzie wszystkie meble były śliczne. Ich łóżka odjechały. Pe­ terowi pościelono w salonie na sofie. — A to heca — powiedział wesoło, gdy Mama otulała go na noc. — Lubię naprawdę przeprowadzki! Chciałbym, żebyśmy tak przeprowadzali się co miesiąc! Mama roześmiała się. — A ja nie! — oświadczyła. — Dobranoc synku. Gdy odwracała się, Roberta zobaczyła jej twarz. Zapamiętała ją na za­ wsze. — Och, Mamo! — szepnęła do siebie, kładąc się do łóżka. — Jakaż ty jesteś dzielna! Jak bardzo cię kocham! Być na tyle dzielną, żeby się śmiać, kiedy TAK się czujesz! Następnego dnia znów pakowano pudła, pudła i jeszcze raz pudła, a póź­ nym popołudniem przyjechał powóz, żeby zabrać wszystkich na stację. Odprowadzała ich ciotka Emma. Ale mieli uczucie, że to o n i ją od­ prowadzają i byli z tego powodu zadowoleni. — Biedne te zagraniczne dzieci, których będzie guwernantką — szepnę­ ła Phyllis. — Za nic nie chciałabym być jednym z nich. Z początku podobało im się wyglądanie przez okno, ale w miarę jak zapadał zmierzch, stawali się coraz bardziej senni i nie wiedzieli nawet, jak 14

długo są już w pociągu, gdy usłyszeli głos Mamy, która, potrząsając nimi delikatnie, mówiła: — Obudźcie się, kochani. Jesteśmy na miejscu. Zmarznięci i melancholijni stali na peronie drżąc w chłodnym wietrze podczas gdy ich bagaże wynoszono z pociągu. Potem gwiżdżąc i stękając parowóz ruszył w dalszą drogę i powlókł wagony za sobą. Dzieci patrzyły, jak nikną w ciemnościach tylne światła wagonu strażników. To był ich pierwszy pociąg, jaki zobaczyli na tej linii kolejowej, linii, która z czasem stała się im tak bliska. Nie mogli się nawet domyślać, jak bardzo ją pokochają, nie wiedzieli, że już wkrótce stanie się ośrodkiem ich nowego życia, nie przewidywali, jakie przyniesie cuda i zmiany. Na razie trzęśli się tylko z zimna, kichali i liczyli na to, że droga do ich nowego domu nie będzie zbyt długa. Peter nie pamiętał, by kiedykolwiek przedtem nos zmarzł mu aż tak. Kapelusz Roberty przekrzywił się, a przytrzymująca go taśma wydawała się je) ciaśmejsza niż zwykle. Rozwiązały się sznurowad­ ła u bucików Phyllis. — Chodźcie — powiedziała Mama. — Nie ma tu żadnych powozów. Musimy iść. Szli w mroku — nie było tu też żądnych lamp gazowych, które oświetla­ łyby drogę — po nierównym i błotnistym gruncie. Dzieci potykały się tro­ chę na wybojach. W pewnym momencie Phyllis zagapiła się i wpadła do kałuży. Wydobyto ją stamtąd gruntownie przemoczoną i bardzo nieszczę­ śliwą. Droga wiodła pod górę. Wóz z bagażami posuwał się wolno, a oni podą­ żali w ślad za odgłosem kół skrzypiących po piasku. Gdy oczy ich przywy­ kły już do ciemności, dojrzeli niewyraźne zarysy kołyszącej się przed nimi góry pudeł. W pewnym momencie trzeba było otworzyć bramę, by wóz mógł prze­ jechać, a gdy już ją minęli, odnieśli wrażenie, że teraz droga prowadzi przez pola i opada w dół. W końcu coś dużego, ciemnego i niezgrabnego wyłoniło się z prawej strony. — To ten dom — powiedziała Mama. — Zastanawiam się, dlaczego zamknęła okiennice. — Zamknęła? O kim mówisz, Mamo? — spytała Roberta. — O kobiecie, którą zatrudniłam, żeby posprzątała dom, ustawiła meb­ le i przygotowała kolację. Ujrzeli niewysoki murek, za nim drzewa. — Tam jest ogród — wyjaśniła Mama. — Wygląda raczej jak durszlak pełen czarnej kapusty — stwierdził Pe­ ter. Wóz minął murek otaczający ogród, okrążył dom, a potem turkocząc wtoczył się na wybrukowane podwórko i zatrzymał się przy tylnym wejściu. Nie było widać światła w żadnym oknie i choć wszyscy walili w drzwi, nikt nie otwierał. Woźnica powiedział, że jego zdaniem pani Viney poszła już do domu. 15

— Pociąg, uważa pani, był spóźniony — wyjaśnił. — Ale ona ma klucz — zmartwiła się Mama. — Co teraz zrobimy? — O, na pewno zostawiła go pod progiem — powiedział woźnica. — Ludziska tak tu robią. Wziął z wozu latarnię i pochylił się nad ziemią. — No i jest, jakem mówił — rzekł. Otworzył drzwi, wkroczył do środka i ustawił latarnię na stole. — A świece zaś macie? — zapytał. — Nie mam pojęcia, gdzie co jest — odpowiedziała Mama tonem sta­ nowczo mniej wesołym niż zazwyczaj. Woźnica pstryknął zapałkę i zapalił świecę stojącą na stole. W jej wątłym blasku dzieci zobaczyły dużą, pustą kuchnię o kamiennej podłodze. Nie by­ ło ani zasłon w oknach, ani dywanika przed kominkiem. Na środku stał ich domowy stół. Krzesła zgromadzone były w jednym kącie, a garnki, patelnie, szczotki i naczynia — w drugim. Nie palił się ogień i na czarnym palenisku leżał tylko zimny, martwy popiół. Gdy po wniesieniu bagaży woźnica zabierał się do wyjścia, dały się sły­ szeć dziwne dźwięki. Przypominały szelest, a zarazem odgłosy pospiesznej gonitwy, i zdawały się dobiegać wprost ze ścian domu. — Och, co to takiego? — pisnęły dziewczynki. — To tylko szczury — wyjaśnił woźnica. A potem wyszedł, zatrzasku­ jąc za sobą drzwi; nagły przeciąg zdmuchnął świecę. — O Boże! — jęknęła Phyllis. — Czemuśmy tu przyjechali! I przewróciła krzesło. — TYLKO szczury! — powtórzył w ciemnościach Peter.

PETER ODKRYWA KOPALNIĘ WĘGLA — Ale zabawa! — powiedziała Mama, szukając po omacku zapałek na stole. — Jakże się przeraziły te biedne myszy! Bo nie wierzę, aby to były szczury. Zapaliła zapałkę, potem świecę i wszyscy spojrzeli po sobie w jej migot­ liwym, przypominającym porozumiewawcze mruganie świetle. — Cóż — dodała — chcieliście nieraz, żeby coś się wydarzyło, no więc macie. To jest zupełnie przyzwoita przygoda, czy nie tak? Prosiłam panią Viney, by kupiła trochę chleba, masła, mięsa i w ogóle, i żeby przygotowała kolację. Myślę, że nakryła w jadalni. Chodźcie, zobaczymy. Do jadalni wchodziło się wprost z kuchni. Wydawała się jeszcze cie­ mniejsza niż kuchnia, gdy weszli tam ze swoją jedyną świecą. Kuchnia bo­ wiem pomalowana była na biało, natomiast ściany jadalni od podłogi do sufitu wyłożono ciemnym drewnem. Czarne, ciężkie belki biegły również wzdłuż sufitu. Znaleźli tu bezładny labirynt zakurzonych mebli, pochodzą­ cych z pokoju śniadaniowego w ich starym domu, gdzie przeżyli całe swe dotychczasowe życie. Wydawało się, że działo się to bardzo dawno temu i gdzieś bardzo daleko stąd. Bez wątpienia był tu stół, były też krzesła, nie było natomiast kolacji. — Popatrzmy w innych pokojach — zaproponowała Mama i tak też zrobili. We wszystkich pokojach znaleźli tak samo — to znaczy niezręcznie i tylko częściowo — ustawione meble, żelazka, naczynia kamionkowe i roz­ maite dziwne rzeczy poniewierające się na podłodze, ale nie znaleźli nic do jedzenia; nawet w spiżarce udało się im odszukać jedynie zardzewiałą puszkę po herbatnikach i stłuczony talerz z resztkami rozmieszanej kredy. — Co za okropna baba! — powiedziała Mama. — Wzięła tylko pienią­ dze i nic, ale to nic nie kupiła nam do jedzenia! — Więc nie zjemy żadnej kolacji? — spytała przygnębiona Phyllis, na­ stępując jednocześnie na starą mydelniczkę, która zatrzeszczała w odpowie­ dzi. — Oczywiście, że zjemy — odrzekła Mama — ale to oznacza konie­ czność rozpakowania jednej z tych wielkich skrzyń, które są w piwnicy. Phil, kochanie, uważaj, po czym chodzisz. Peter, trzymaj świecę. Drzwi do piwnicy znajdowały się w kuchni. Pięć drewnianych schodków wiodło w dół. Dzieci pomyślały, że nie jest to taka prawdziwa piwnica, bo sklepiona była równie wysoko jak inne pomieszczenia. Pod sufitem wisiały haki do wędlin. Na podłodze leżał węgiel i drewno. Stały też skrzynie. 17

Peter przyświecał z boku, a Mama próbowała otworzyć te, do której zapakowano drobiazgi. Była jednak niezwykle starannie zabita gwoździami. — Gdzie jest młotek? — zapytał Peter. — W tym sęk — odpowiedziała Mama. — Coś mi się zdaje, że właśnie w tym pudle... Ale jest szufla do węgla i pogrzebacz. I spróbowała otworzyć nimi skrzynię. — Pozwól mi to zrobić — zaproponował Peter, który sądził, że pójdzie mu lepiej. Każdy tak myśli, gdy widzi, jak ktoś inny podsyca ogień, otwiera jakieś pudło lub próbuje rozsupłać węzeł na kawałku sznurka. — Pokaleczysz sobie ręce, Mamo — wtrąciła Roberta. — Daj mnie spróbować. — Gdyby Tata tu był — odezwała się Phyllis — otworzyłby ją raz-dwa. Dlaczego mnie kopiesz, Bobbie? — Wcale nie kopię — odparła Roberta. Właśnie wtedy jeden z długich gwoździ, którymi zbita była skrzynia, zaczął wyłazić ze zgrzytem. A potem uniosła się jedna listwa, po niej druga, a wreszcie wszystkie cztery sterczały do góry, najeżone długimi gwoździa­ mi, połyskującymi w blasku świecy groźnie jak żelazne zęby. — Hura! — krzyknęła Mama. — Jest parę świec... to najważniejsze! Dziewczynki, zaraz je zapalcie! Znajdziecie gdzieś jakieś spodki. Kapnijcie kilka kropel wosku na talerzyk i wetknijcie w to świecę. — Ile mamy zapalić? — Ile tylko chcecie — odparła Mama wesoło. — Najważniejsze jest to, byśmy byli w dobrym humorze. A tylko sowy i koszatki* dobrze czują się w mroku. Więc dziewczynki zapaliły świece. Główka pierwszej zapałki odprysnęła i przylgnęła do palca Phyllis. Ale Roberta stwierdziła, że to tylko takie ma­ leńkie oparzenie, a przecież mogłoby się zdarzyć, że Phyllis zostałaby rzym­ ską męczennicą, spaloną żywcem w całości, gdyby przyszła na świat w cza­ sach, kiedy takie rzeczy były w modzie. Kiedy już jadalnię rozjaśniało czternaście świec, Roberta przyniosła wę­ giel, drewno i rozpaliła w kominku. — Jak na maj, jest jeszcze bardzo zimno — stwierdziła, czując, że jest to bardzo dorosła uwaga. Blask ognia i świec sprawił, że jadalnia wyglądała teraz zupełnie inaczej; widać było, że drewno ścian rzeźbione jest tu i ówdzie w wianuszki i zakrę­ tasy. Dziewczynki pospiesznie „ogarnęły" pokój, co oznacza, że rozstawiły krzesła pod ścianami, a wszelkie różności zgromadziły na kupkę w jednym kącie, przysłaniając je wielkim, wyściełanym skórą fotelem, w którym Tata zwykł siadywać po kolacji. Koszatka — niewielki gryzoń (długość ciała około 10 cm) prowadzący nocny tryb życia. Zamieszku­ je w lasach Środkowej i Wschodniej Europy i Zachodniej Azji. 18

— Brawo! — zawołała Mama, wkraczając z tacą pełną specjałów. — To mi się podoba. Przyniosę tylko obrus i zaraz... Na szczęście obrus był schowany w skrzyni ze zwyczajnym zamkiem, który można było otworzyć kluczykiem, a nie szufelką. Gdy nakryto wresz­ cie do stołu, zaczęła się prawdziwa uczta. Wszyscy byli już bardzo, ale to bardzo zmęczeni, poweseleli jednak na widok kolacji smakowitej i zabawnej zarazem — herbatników w dwóch od­ mianach, a więc markiz i zwyczajnych, sardynek, konserwowanego imbiru, rodzynek, kandyzowanej skórki pomarańczowej i marmolady. — Jak to dobrze, że ciotka Emma zapakowała wszystkie te resztki z kredensu — zauważyła Mama. — Och, Phil, nie kładź łyżeczki od mar­ molady do sardynek! — Dobrze, Mamo — powiedziała Phyllis i położyła łyżeczkę wśród her­ batników... — Wypijmy zdrowie ciotki Emmy! — zawołała nagle Roberta. — Co byśmy poczęli, gdyby nie zapakowała tego wszystkiego? Niech żyje ciotka Emma! Wznieśli więc toast, pijąc imbirowe wino z wodą z filiżanek malowanych w wierzby, bo szklaneczek nie mogli znaleźć. Wszyscy mieli uczucie, że okazali się wobec ciotki Emmy niesprawiedli­ wi. Nie była osobą tak miłą i słodką jak Mama, ale to przecież ona pomyśla­ ła o zapakowaniu tych wszystkich resztek jedzenia. To także ciotka Emma wywietrzyła całą pościel; a ponieważ ludzie, któ­ rzy wnosili meble, zmontowali łóżka, posłania wkrótce były gotowe. — Dobranoc, kurczaki — powiedziała Mama. — Jestem pewna, że nie ma tu szczurów. Ale zostawię swoje drzwi otwarte, więc krzyknijcie tylko, gdyby zjawiła się jakaś mysz, a ja przyjdę i powiem jej dokładnie, co o tym myślę. 1 poszła do swojego pokoju. Roberta zbudziła się, gdy mały zegar pod­ różny wybił drugą. Zawsze uważała, że dzwoni jak zegar na bardzo odległej wieży kościelnej. Usłyszała, że Mama wciąż krąży po swoim pokoju. Następnego ranka Roberta zbudziła Phyllis, pociągając ją za włosy, deli­ katnie, ale na tyle mocno, by dopiąć celu. — Cccśdzic.je? — wymamrotała jeszcze prawie przez sen Phyllis. — Obudź się! Obudź! — zawołała Roberta. — Czy zapomniałaś, że jesteśmy w nowym domu? Nie ma służących ani nikogo takiego. Wstańmy i zacznijmy być użyteczne. Zbiegniemy na dół cichutko jak myszki i nim Mama wstanie, wszystko pięknie przygotujemy. Zbudziłam już Petera. Za­ raz będzie gotów. Ubrali się szybko i cicho. W ich pokoju nie było, oczywiście, wody, więc gdy zeszli na dół, umyli się na tyle, na ile wydało im się to konieczne, w strumieniu z pompy na podwórku. Jedno z nich pompowało, a drugie się myło. Woda bryzgała, ale było ciekawie. — To dużo zabawniejsze niż mycie w umywalce — powiedziała Rober- 19

ta. — Patrzcie, jak chwasty skrzą się między kamykami... i ten mech na dachu... och, i te kwiaty! Dach kuchni opadał zupełnie nisko. Kryty był strzechą i porośnięty mchem, powojami, rojnikami i rozchodnikami, a w najdalszym rogu rosła na nim nawet kępka irysów. — To wszystko jest dużo, dużo ładniejsze niż Edgecombe Villa — oświadczyła Phyllis. — Zastanawiam się, jak wygląda ogród. — Nie możemy na razie myśleć o ogrodzie — powiedziała z energią Roberta. — Bierzmy się do roboty. Rozniecili ogień, nastawili czajnik i przygotowali zastawę śniadaniową; nie mogli znaleźć wielu właściwych sprzętów, ale szklana popielniczka świetnie spełniała rolę solniczki, a nowiuteńka foremka do ciasta mogła od biedy posłużyć jako taca do chleba, gdyby tylko go mieli. Gdy wyglądało na to, że nic już nie pozostaje do zrobienia, wyszli znów w świeży, jasny poranek. — Teraz pójdziemy do ogrodu — zaproponował Peter. Ale jakoś nie mogli go znaleźć. Okrążyli dom, po czym okrążyli go raz jeszcze. Z tyłu było podwórko, po jego przeciwnej stronie stajnia i jakieś budyneczki. Z trzech pozostałych stron dom otoczony był polami i nawet najwęższy pas ogrodu nie oddzielał go od krótkiej, gładkiej murawy. A prze­ cież z całą pewnością widzieli murek ogrodu wieczorem poprzedniego dnia. Okolica była pagórkowata. W dole widać było tory kolejowe i czarną, ziejącą paszczę tunelu. Stacja pozostawała poza zasięgiem wzroku. Na jed­ nym krańcu doliny wznosił się ogromny most o wysokich łukach. — Dajmy sobie spokój z ogrodem — powiedział Peter. — Chodźmy na dół i popatrzmy na tory. Mogą tędy przejeżdżać jakieś pociągi. — I stąd je zobaczymy — odrzekła wolno Roberta. — Siądźmy na chwi- Usiedli więc na olbrzymim, płaskim, szarym kamieniu sterczącym z tra­ wy; był jednym z wielu zalegających zbocze. Gdy koło ósmej Mama wyszła, aby ich odszukać, znalazła całą trójkę drzemiącą z zadowolonymi minami w ciepłych promieniach słońca. Wspaniale napalili w kuchni, a czajnik wstawili o wpół do szóstej. Więc do ósmej ogień zdążył wygasnąć, woda się wygotowała, a dno czajnika przepaliło na wylot. Nie pomyśleli też o umyciu naczyń przed nakryciem do stołu. — Ale to bez znaczenia... mam na myśli te filiżanki i spodki — powie­ działa Mama. — Znalazłam jeszcze jeden pokój... całkiem o nim zapomnia­ łam. Prawdziwe czary! A wodę na herbatę zagotowałam w garnku. Do tego zapomnianego pokoju wchodziło się z kuchni. Poprzedniej no­ cy nadmiar wrażeń i otaczający ich półmrok sprawiły, że drzwi do niego wzięli za drzwi do kredensu. Był to mały kwadratowy pokoik, a na pięknie nakrytym stole leżał kawał zimnej pieczonej wołowiny, chleb, masło, ser i ciasto. — Placek na śniadanie! — wykrzyknął Peter. — Ale pycha! 20

— Ale to nie placek myśliwski — zauważyła Mama — tylko placek z jabłkami. Cóż, to właśnie ta kolacja, którą mieliśmy zjeść wczoraj wieczo­ rem. Był też liścik od pani Viney. Jej zięć złamał sobie rękę i dlatego musiała pójść wcześniej do domu. Przyjdzie dziś o dziesiątej. Śniadanie było wspaniale. Zazwyczaj nie zaczyna się dnia od zjedzenia zimnego placka z jabłkami, ale wszystkie dzieci wolały go bardziej niż mięso. — Wiecie, dla nas to bardziej obiad niż śniadanie — powiedział Peter, podsuwając talerz po dokładkę — bo przecież wstaliśmy tak wcześnie. Dzień minął im na pomaganiu Mamie w rozpakowywaniu i ustawianiu rzeczy. Przez wiele godzin nosili ubrania, naczynia oraz różne inne przed­ mioty i układali je w miejscach dla nich przeznaczonych, więc zaczęli czuć wreszcie, że ich nogi stają się ciężkie. Dopiero późnym popołudniem Mama powiedziała: — Dość! Na dziś wystarczy. Położę się na godzinkę, żeby przy kolacji być świeża jak poranek. Dzieci popatrzyły po sobie. W każdym z trzech spojrzeń czaiła się ta sama myśl. Pomysł ów był podwójny i składał się, jak hasła w Encyklopedii Dziecięcej, z pytania i odpowiedzi. P. Gdzie pójdziemy? O. Na tory kolejowe. Ruszyli tedy ku torom i gdy tylko uszli kilka kroków, dostrzegli, gdzie skrył się ogród. Był tuż za stajnią, otoczony wysokim murem. — Dajmy sobie teraz spokój z ogrodem! — zawołał Peter. — Mama już rano powiedziała mi, gdzie jest. Do jutra nie ucieknie. Chodźmy już na te tory! Droga na tory wiodła w dół po gładkiej, niskiej murawie, z której tu i ówdzie wychylały się krzaki kolcolistu oraz szare i żółte skałki, sterczące jak kawałki skórki pomarańczowej na powierzchni ciasta. Kończyła się stromym spadkiem i drewnianym płotem — dalej biegła już linia kolejowa z błyszczącymi torami, przewodami telegraficznymi, słupami i sygnałami. Wdrapali się na płot i oto nagle rozległ się łoskot i huk, który sprawił, że spojrzeli w prawo, wzdłuż torów, tam gdzie czarna paszcza tunelu rozwiera­ ła się w skalistym zboczu; w chwilę później gwiżdżąc i sapiąc wypadł z tu­ nelu pociąg i z hałasem przemknął obok nich. Poczuli na twarzach gorąco, a leżące na torach kamyczki jęły podskakiwać i grzechotać. — Och! — zawołała Roberta, głęboko wciągając powietrze. — To było tak, jakby otarł się o nas pędzący smok. Czuliście, jak powachlował nas swoimi gorącymi skrzydłami? — Przypuszczam, że smocza jama mogłaby z zewnątrz być bardzo po­ dobna do tego tunelu — dodała Phyllis. Lecz Peter stwierdził: — Nigdy nie sądziłem, że będziemy kiedykolwiek tak blisko jakiegoś pociągu. To najpyszniejsza zabawa jaką znam! — Lepsza niż parowozy dla dzieci? — zagadnęła Roberta. 21

(Mam już dość nazywania Roberty pełnym imieniem. Zresztą nie wiem, dlaczego to czynie, bo wszyscy zawsze nazywali ją po prostu Bobbie. Cze­ mu wiec i ja nie miałabym tak mówić?) — Nie wiem, to coś innego — odparł Peter. — To takie niezwykłe zo­ baczyć c a ł y pociąg. Jest strasznie wielki, prawda? — Zawsze widywaliśmy pociągi przecięte na pół przez peron — dodała Phyllis. — Zastanawiam się, czy ten pociąg jechał do Londynu — powiedziała Bobbie. — Londyn to tam, gdzie jest Tata. — Chodźmy na stacje, to się dowiemy — zaproponował Peter. I tak zrobili. Szli wzdłuż torów, słysząc jak przewody telegraficzne pomrukują nad ich głowami. Gdy jedzie się pociągiem, odległość między kolejnymi słupami wydaje się nieznaczna i ma się wrażenie, że te słupy gonią drut tak szybko, iż nie można ich policzyć. Ale kiedy wędruje się pieszo, odnosi się wrażenie, że słupów jest niewiele i że są od siebie bardzo oddalone. W końcu jednak dzieci dotarły na stację. Dotychczas bywały na stacji tylko wtedy, gdy miały gdzieś pojechać po­ ciągiem lub gdy oczekiwały na jego przybycie, zawsze zresztą w towarzy­ stwie dorosłych, traktujących dworce wyłącznie jako miejsca, z których się odjeżdża. Nigdy przedtem nie przechodziły na tyle blisko centralki sygnalizacyj­ nej, by móc zauważyć kable i usłyszeć tajemnicze „ping, ping", po którym rozlegało się mocne i stanowcze brzęczenie całej maszynerii. Już same podkłady, na których spoczywały szyny, tworzyły wspaniały szlak — oddalone były od siebie akurat na tyle, że mogły odgrywać rolę kamieni w pospiesznie zorganizowanej przez Bobbie zabawie w spienione strumyki. I wreszcie wejście na stację, me od strony kas, lecz — ot, tak sobie, sposobem pirackim — od spadzistego końca peronu, samo w sobie stanowi­ ło już wielką frajdę. A mogli jeszcze zajrzeć do pokoju bagażowych — z lampami, Almana­ chem Kolejowym na ścianie, i jednym jedynym, na wpół śpiącym bagażo­ wym, skrytym za gazetą. Mnóstwo torów krzyżowało się na tej stacji; niektóre wbiegały do za­ jezdni i tu urywały się gwałtownie, tak, jakby zmęczone pracą miały zamiar na dobre przenieść się w stan spoczynku. Na torach stały odkryte wagony, a z jednej strony wznosiła się ogromna sterta węgla — nic taka zwyczajna, jaką możecie zobaczyć w swej piwnicy, lecz stanowiąca nader solidną bu­ dowlę, której zewnętrzne warstwy tworzyły duże bloki węgla, użyte zamiast cegieł. Całość wyglądała jak gmach w jednym z owych mitycznych, biblij­ nych grodów. U wierzchołka węglowej ściany biegła namalowana wapnem biała linia. Gdy niebawem, usłyszawszy podwójny, srebrzysty dźwięk gongu umie­ szczonego nad wejściem na perony, wygramolił się ze swej izby Bagażowy, 22

Peter — najuprzejmiej jak umiał — zapytał go o zdrowie i pospieszył z py­ taniem, co oznacza właściwie owa biała krecha na węglu. — Zaznacza, ile go jest — odparł Bagażowy — i żeby było widać, czy ktoś go nie podbiera. Tak wiec, młody dżentelmenie, nie włóż przypadkiem na odchodnym do kieszeni paru kawałków. Byli wówczas przekonani, że to tylko taki sobie zabawny żarcik, a Peter od razu uznał Bagażowego za przyjacielskiego, rzeczowego faceta. Ale póź­ niej słowa te nabrały dla Petera nowego znaczenia. Czy byliście kiedykolwiek w kuchni wiejskiego domu w dniu pieczenia chleba i widzieliście wielką dzieże pełną ciasta, ustawioną koło pieca, żeby ciasto rosło? Jeśli tak i jeśli byliście wówczas na tyle mali, by interesować się wszystkim dokoła, pamiętacie zapewne, że nie mogliście po prostu oprzeć się pokusie wsadzenia palca w miękkie, krągłe ciasto, które pęczniało w dzieży jak gigantyczny grzyb. 1 pamiętacie, że palec pozostawił w cieście wgłębienie i że wgłębienie to znikło powolutku lecz całkowicie, a ciasto znów wyglądało tak, jak wtedy nim go dotknęliście. Oczywiście, jeśli wasze ręce nie były zbyt brudne, w takim bowiem przypadku pozostałaby mała, czarna plamka. Cóż, tak właśnie było ze smutkiem, który odczuwały dzieci w związku z wyjazdem Taty i zatroskaniem Mamy. Wywarło to na nich, oczywiście, głębokie wrażenie, ale nie trwało ono zbyt długo. Przywykli wkrótce do obywania się bez Taty, choć przecież o nim nie zapomnieli; przyzwyczaili się do tego, że nie chodzą do szkoły i że niezbyt często widują Mamę, która zamyka się teraz na całe dni w swoim pokoju i pisze, pisze, pisze. W czasie podwieczorku Mama schodziła zwykle na dół i czytała im świeżo napisane opowiastki. Były śliczne. Skały i pagórki, doliny i drzewa, kanał i nade wszystko linia kolejowa były czymś tak nowym i tak nieodparcie nęcącym, że wspomnienia o ich dawnym życiu w willi zaczęły się im wydawać prawie snem. Nie raz i nie dwa Mama mówiła im, że są teraz „zupełnie biedni", ale uznali, iż jest to po prostu pewien sposób wyrażania się. Dorośli, nawet mamy, często rzucają uwagi, które chyba właściwie nic nie znaczą, jak się zdaje po to jedynie, by coś powiedzieć. Mieli co jeść i nosili ubranka równie ładne jak niegdyś. Ale w czerwcu nadeszły trzy deszczowe dni; lało jak z cebra i zrobiło się bardzo, bardzo zimno. Nie wychodzili na dwór i drżeli przemarznięci. Po­ szli na górę pod drzwi pokoju Mamy i zapukali. — O co chodzi? — rozległ się głos Mamy. — Mamo — poprosiła Bobbie. — Czy nie mogłabym napalić w komin­ ku? Umiem to robić, naprawdę. A Mama odparła: — Nie, moja kaczuszko. Nie możemy palić w komin­ ku latem — węgiel jest tak drogi. Jeśli zmarzliście, to podokazujcie trochę na poddaszu. Zaraz się rozgrzejecie. — Ależ Mamo, tak niewiele węgla potrzeba do rozpalenia ognia. 23

— I na tyle jednak nie możemy sobie pozwolić, kurczaczku — odparła Mama wesoło. — A teraz zmykajcie, kochani. Jestem okropnie zajęta. — Mama jest teraz zawsze zajęta — szepnęła do Petera Phyllis. Peter nic nie odrzekł, wzruszył tylko ramionami. Rozmyślał. Już wkrótce jednak jego myśli poczęły krążyć wyłącznie wokół kwestii najwłaściwszego urządzenia mieszczącej się na poddaszu zbójeckiej siedziby. Hersztem zbójów był, oczywiście, Peter, Bobbie jego zastępcą, bandą wier­ nych łotrzyków, a gdy zaszła potrzeba — ojcem Phyllis, porwanej panny, za którą bez wahania zapłacono ogromny okup w ziarnach bobu. Na podwieczorek zeszli z zaróżowionymi buziami i weseli, jak przystoi zbójnikom z gór. Lecz gdy Phyllis chciała posmarować dżemem swoją kromkę z masłem, Mama poprosiła: — Dżem albo masło, kochanie — nie dżem i masło. Nie stać nas teraz na taką rozrzutność. Phyllis w milczeniu skończyła kromkę z masłem, a potem zjadła jeszcze kawałek z dżemem. Peter przeżuwał myśli i popijał je słabą herbatą. Po podwieczorku, gdy wrócili na poddasze, zakomunikował swym sios­ trom: — Mam pomysł. — Jaki? — spytały uprzejmie. — Nie powiem wam — brzmiała nieoczekiwana odpowiedź. — Dobra — powiedziała Bobbie, a Phil dodała: — Nie, to nie. — Dziewczyny — stwierdził Peter — są zawsze takie porywcze. — Chciałabym wiedzieć, jacy niby są chłopcy! — powiedziała Bobbie z wyraźną pogardą. — Nie chcę słyszeć o twoich głupich pomysłach. — Dowiecie się któregoś dnia — odparł Peter, zachowując jakimś cu­ dem spokój. — Gdybyście nie były tak skore do kłótni, powiedziałbym wam prawdopodobnie, że tylko wrodzona szlachetność powstrzymała mnie przed zdradzeniem wam tego pomysłu. A tak, to nic wam nie powiem w ogóle — i już! I rzeczywiście, minęło sporo czasu, nim dał się skłonić do powiedzenia czegokolwiek, a i wtedy nie było to zbyt wiele. Oznajmił mianowicie: — Jedynym powodem mojego milczenia jest to, że pomysł, który za­ mierzam wcielić w życie, może się okazać pomysłem godnym potępienia. Nie chcę was w to wciągać. — Nie rób tego, Peter, jeśli to coś złego — poprosiła Bobbie. — Poz­ wól, żebym ja to zrobiła. — A ja chciałabym postępować źle, jeśli ty będziesz tak postępować — wyrwała się Phyllis. — Nie — powiedział Peter, nader wzruszony podobnym przywiąza­ niem. — To śmiertelnie niebezpieczne przedsięwzięcie i sam je wykonam. —• Proszę tylko o to, byście nie wypaplały czegoś, kiedy Mama spyta, gdzie jestem. — Nie mamy nic do wypaplania — odrzekła Bobbie z oburzeniem. 24