pieknagazela

  • Dokumenty53
  • Odsłony5 607
  • Obserwuję14
  • Rozmiar dokumentów72.5 MB
  • Ilość pobrań3 078

Dziewczyna, która chciała zbyt wiele - Jennifer Echols

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Dziewczyna, która chciała zbyt wiele - Jennifer Echols.pdf

pieknagazela EBooki
Użytkownik pieknagazela wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 119 stron)

Spis treści Dedykacja Podziękowania 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 Miłość i inne zdarzenia losowe – fragment Przypisy

Dla Cathy i Vicki, które mnie namówiły

Podziękowania Serdecznie dziękuję mojej redaktorce Jennifer Heddle, która wręcz zmuszała mnie do pisa- nia, kiedy ogarniały mnie wątpliwości; Caren Johnson i – jak zwykle – moim krytykom, Victorii Dahl i Catherine Chant.

1 – To najgorszy ze wszystkich pomysłów – oznajmiłam Erykowi i pociągnęłam łyk piwa. – Ale zróbmy to. – Meg! – zawołała Tiffany, zdążyłam już jednak wysiąść z beemki Eryka. Energicznie ru- szyłam przez ciemną polanę w kierunku mostu kolejowego, aż piwo chlusnęło mi pod nogi z karto- nowego kubka. Eryk dogonił mnie tuż przy moście. Chwycił dłonią za kark i zatrzymał. Spojrzeliśmy na siebie bez słowa. Kiedy powiedziałam mu, że Tiffany i Brian dołączą do nas dziś wieczorem, nie krył wściekłości. Wiedziałam dlaczego. Jeżeli nie będziemy sami, nie zrobimy tego. A jeżeli nie zrobimy, to po co się spotykać? Teraz jednak wiedzieliśmy, że to niczego nie zmienia. Wszyscy czworo byliśmy tak pijani, że nie potrzebowaliśmy prywatności. Spojrzałam na skąpaną w świetle księżyca twarz Eryka i jego starannie zmierzwione czarne włosy. Niezłe z niego ciacho. Podniecaliśmy się nawzajem. Wiedziałam, że już za chwilę będziemy się pieprzyć na moście kolejowym. Szkoda tylko, że niespecjalnie za sobą przepadaliśmy. Zerknęłam na drugi koniec mostu. – Nie jest aż tak długi, żeby te dzieciaki musiały zginąć. Mogły przecież dobiec do któregoś końca, gdy tylko usłyszały nadjeżdżający pociąg. – Chyba nie wierzysz w tę historię – sapnął. – Psujesz zabawę. Dlaczego więc chcesz tam wejść, skoro nie wierzysz w tę historię? To ża- den wyczyn. Chyba że ty uważasz to za niebezpieczne. – Tamtej dziewczynie po prostu utkwił but na torach – powiedział Brian, stając za nami. – Tak w każdym razie mówią. A chłopak zginął, bo wrócił, by jej pomóc. – To takie romantyczne – zagruchała Tiffany. I chyba naprawdę tak myślała; pierwszy raz w życiu wypiła trzy piwa i w tym stanie trudno byłoby posądzać ją o ironię. – A potem bum! – powiedziałam. – To bardzo niebezpieczne. Tak już lepiej. – Zakręciłam kubkiem, aż piwo zachlupotało. – Może na wszelki wypadek powinniśmy zdjąć buty. Zostawiliśmy buty pod tablicą „Wstęp wzbroniony!” i w skarpetkach ruszyliśmy po podkła- dach kolejowych w stronę środka mostu – Eryk i ja, a za nami Tiffany z Brianem. Przez cienką ba- wełnę skarpetki czułam zimną, twardą powierzchnię. Z każdym pokonanym metrem powietrze rów- nież wydawało się coraz zimniejsze. Nagle usłyszałam, że Tiffany potyka się, a potem głupawo chichocze. Brian pewnie myślał, że ta noc będzie jego. Od miesięcy męczył mnie na lekcjach matematyki, cichcem wypytując, jak wprowadzić związek z Tiffany na następny poziom. Powiedziałam, że nie jestem już z nią tak bli- sko. Zresztą z nikim nie byłam blisko. Ale stwierdził, że to nie ma znaczenia. Chyba myślał, że je- stem ekspertką w sprawach seksu. Czego się spodziewałam? Dobre wieści szybko się rozchodzą. I w zasadzie dostawałam od Eryka to, czego chciałam. No i wyglądałam stosownie do swo- jej pozycji. Jako jedyna nastolatka w hrabstwie Shelby w stanie Alabama miałam niebieskie włosy i byłam prawdziwą specjalistką od złego zachowania. Dzisiaj wieczorem także założyłam wyzywa- jący T-shirt z głębokim dekoltem i z napisem „Presja rówieśników”, mając nadzieję, że zachęcę w ten sposób Eryka do kolejnej seksualnej eskapady. Jakby potrzebował jakiejś zachęty. W zasa- dzie to sam zachęcał. Gdy doszliśmy do środka mostu, znowu złapał mnie za szyję i podprowadził do barierki. Nie przeszkadzało mi trzymanie za szyję, ale nie cierpiałam być sterowana. Od silnego zapachu rdzy i smoły zakręciło mi się w głowie. Właśnie miałam odepchnąć rękę Eryka, gdy ta zsunęła się na mój pośladek, przyciskając mnie do barierki. Pociągnęłam następny łyk piwa. Drugą ręką chwyciłam się zardzewiałych prętów i spojrza-

łam w dół, na czarną taflę rzeki, w której odbijał się blady księżyc. Na brzegu drzewa kurczowo czepiały się ścian wąwozu, a malutkie, wiosenne listki srebrzyście lśniły w świetle księżyca. Ludzie mówili, że widok z mostu jest piękny, chociaż tak naprawdę rzadko kto go oglądał. Mnie się udało. Mogłabym powiedzieć, że teraz widziałam już wszystko – oto Brian Johnson, najlepszy uczeń w szkole, kapitan drużyny matematycznej przyciskał do barierki mostu Tiffany Hart, redak- torkę szkolnej kroniki, prymuskę mającą wygłosić mowę pożegnalną. Miał dość rozumu, by przy- najmniej odstawić piwo. Ubierał się beznadziejnie – dowód na to, że rodzice nie pozwalali mu oglą- dać telewizji. Ona była ubrana nieźle, chociaż bardzo starannie i bez nadmiernego odsłaniania ciała. Brian przesunął dłońmi wzdłuż jej boków, ostrożnie zbliżając się do ryzykownych obszarów. Chciało mi się śmiać, bo co chwila zerkał w naszą stronę, jakby potrzebował instrukcji. Tiffany sprawiała wrażenie, że nie dostrzega jego niezdarnych poczynań. – Czemu te dzieciaki nie skoczyły z mostu? – spytała nagle, odrzucając z twarzy blond loki. – Czy to głupie pytanie? Była kompletnie pijana. Zaczęłam żałować, że pozwoliłam jej i Brianowi, prawdziwie nie- winnym stworzeniom, przyłączyć się do mojej dzikiej zabawy. – Jesteśmy bardzo wysoko – powiedział Brian tonem profesora z serialu „Gilligan’s Island”1 . – Uderzenie w wodę z tej wysokości byłoby jak upadek na beton. – Uderzenie przez pociąg też jest bolesne – odpowiedziałam. – Ale dziewczynie utknął but, a chłopak nie chciał jej zostawić, więc tak czy siak utknęli. – Mówię wam, że ta historia nie może być prawdziwa – stwierdził Eryk. – Jaki kretyn dałby się potrącić przez pociąg tylko dlatego, że jego durnej dziewczynie utknął but? – I zaraz po tych słowach, które świadczyły, że nie ma najmniejszego pojęcia, czym jest prawdziwa miłość, powrócił do całowania mojej szyi, robiąc mi przy tym malinkę. Mimo wszystko próbowałam znajdować w tym przyjemność. Zimny, marcowy wiatr pieścił mi dekolt. Wstrząsnął mną dreszcz podniecenia. Odchyliłam głowę, jeszcze bardziej odsłaniając szyję na jego pocałunki. Chwyciłam się go kurczowo, jakby był kołem ratunkowym, które przeniesie mnie przez trzy ostatnie miesiące liceum. Tylko on trzymał mnie przy życiu, oprócz wycieczki do Miami podczas przerwy wiosennej od dziś za tydzień. Wiem, że to niewiele. Zamierzałam żyć przez ten tydzień na pełnych obrotach, co miało mi wystarczyć do czerwca czyli do końca roku szkolnego i przeprowadzki do Birming- ham, do college’u. To zaledwie dwadzieścia minut autostradą międzystanową, ale przynajmniej nie będę tkwiła w tym miasteczku. Tymczasem miałam siedemnaście lat, chłopak chciał mnie przele- cieć na moście kolejowym, a ja czułam, że żyję. Na razie. – Przestań. Ciiii. – Odepchnęłam Eryka od mojej szyi. – Co jest? – spytał Brian, przekrzykując chichot Tiffany. – Ciii. Cicho, Tiff. – Oparłam się o zardzewiałą barierkę i wychyliłam nad czarną wodę, która falowała pod wpływem wiatru, zniekształcając odbicie księżyca. Z uwagą wypatrywałam źró- dła cichego warkotu. – Słyszycie? – Nie – odparł Brian. Serce łomotało mi w piersi. Nienawidziłam być tą ostrożną, ale nic nie mogłam na to pora- dzić. Spojrzałam w głąb torów – nie zauważyłam przerażających świateł nadjeżdżającego pociągu. Spojrzałam w drugą stronę. Także ciemność. Postanowiłam odstawić kubek z piwem i przytknąć ucho do szyn, aby sprawdzić, jak na starych westernach, czy niosą jakikolwiek dźwięk. Nagle poczułam strach. Eryk znowu mnie objął i zaczął ugniatać mi cycki. Zbyt mocno. – Jesteś zjarana – szepnął tak, by Brian i Tiffany nie słyszeli. Nawet nietrzeźwi byliby prze- rażeni, słysząc coś o trawce. Minęła już wprawdzie godzina, pomyślałam, ale może to jeszcze działa. Może miałam para- noję od zioła, a w dodatku byłam pijana. Nie wyjaśniało to jednak cichego brzęczenia w moich uszach.

Nagle polana przy moście rozbłysła niebieskimi światłami policyjnego wozu.

2 – Zejdźcie z mostu na tę stronę – dobiegła zniekształcona przez megafon komenda. Poczułam, że Eryk sztywnieje. Na nieszczęście byliśmy bardzo do siebie podobni i dlatego przyszedł nam do głowy ten sam pomysł – natychmiast spojrzeliśmy w stronę przeciwległego krań- ca mostu. Ale gdybyśmy nawet uciekli glinom, zostalibyśmy bez samochodu i musielibyśmy iść wzdłuż torów do następnego miasteczka albo przez las do następnego mostu. W domu z pewnością czekałaby już na nas policja, bo Brian i Tiffany wydaliby nas, chcąc ratować swoją średnią ocen. A najgorsze, że tata powiedziałby, że bardzo zdenerwowałam mamę, bo pozwoliłam jej myśleć, że zostałam porwana, a nie tylko aresztowana. Poza tym musiałam zostać z Tiffany. Co prawda nie ja wpakowałam ją w kłopoty, bo to ona przyszła do mnie, prosząc się o nie. Z drugiej jednak strony nie miałaby ich, gdybym się nie zgodzi- ła. A Brian na pewno ją oleje. Już posłuchał polecenia glin i ruszył po podkładach kolejowych, zo- stawiając Tiffany przy zimnej, metalowej barierce. Pewnie liczył na to, że zwolnią go za dobre za- chowanie. Nie oczekiwałam wsparcia ze strony Eryka, ale po Brianie spodziewałam się czegoś wię- cej. Wyjęłam z drżącej dłoni Tiffany kubek z piwem i odstawiłam go wraz z moim na drewnia- ny podkład. Gliniarz pewnie i tak już podejrzewał, że piliśmy, ale głupio byłoby iść ostentacyjnie z piwem w ręku. Objęłam ją ramieniem. – Chodź. – O Boże, o Boże, o Boże, o Boże. Poszłyśmy za Erykiem. Nagle Tiffany wyciągnęła z kieszeni komórkę i wcisnęła klawisz. – Do kogo dzwonisz? Do swojego adwokata? – Pomyślałam, że mały żarcik może ją rozwe- seli. Nie tym razem. – O Boże! – wykrzyknęła. – Mamo – zapiszczała do słuchawki. – Nic mi nie jest, wszystko w porządku, ale mam problem. Musisz przyjechać na posterunek policji zabrać mnie stamtąd. – Tiffany, wyłącz telefon – rozległ się metaliczny głos. Natychmiast wcisnęła czerwoną słuchawkę, jak ktoś, kto przywykł do wykonywania rozka- zów. – O Boże! – wrzasnęła. – On mnie zna! To było nieco dziwne, ale nie niemożliwe. W końcu mieszkaliśmy w małym miasteczku i najprawdopodobniej chodziłyśmy do szkoły z córką tego gliniarza. – I tak by się dowiedział, kim jesteś, gdyby tylko zajrzał w twoje prawo jazdy – powiedzia- łam. – Co to za różnica? – On powie moim rodzicom! Bardzo prawdopodobne. Już miałam jej przypomnieć, że przecież sama zadzwoniła do ro- dziców, ale w tym właśnie momencie Brian doszedł do końca mostu. Z mroku wyszedł umięśniony gliniarz z wojskową fryzurą. Doskonale było go teraz widać w świetle księżyca i kręcącego się koguta policyjnego. Ten podstępny drań musiał przyjechać z wy- łączonymi światłami. Gliniarz powiedział coś do Briana, ten spuścił głowę i bez słowa wyciągnął rękę, pozwala- jąc się przykuć do balustrady mostu. Następnie posłusznie rozstawił nogi i pozwolił się przeszukać. Cholera, pewnie poddałby się rewizji osobistej, gdyby tamten tylko zażądał. Teraz do końca mostu dotarł Eryk. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, więc gliniarz nie wydawał się przy nim tak wielki, ale Eryk był chudy, a gliniarz zbudowany jak Matt Damon. Eryk także pozwolił się przykuć do balustrady i przeszukać, jednak w odróżnieniu od Bria- na, cały czas rzucał obelgami, jakby znał gliniarza. Bardzo możliwe, biorąc pod uwagę to, co Eryk ostatnio wyczyniał. Zresztą Eryka wszyscy znali, ponieważ jego tatuś był wziętym adwokatem.

Pomogłam Tiffany usiąść na torach i założyłyśmy buty. Gliniarz stał tyłem do nas, więc nie słyszałam, co mówi. Ale usłyszałam kłamiącego Eryka: – Nie jestem na haju. Myślisz, że ktokolwiek w mieście chciałby mi coś sprzedać? Bóg wie, że próbowałem. – A potem dodał: – Przyjście tutaj to był pomysł mojej dziewczyny. – Dzięki, dupku! – krzyknęłam, unosząc kciuki do góry. – Dobrze, że rycerskość jeszcze nie umarła. – Przecież to był twój pomysł – przypomniała mu Tiffany. Spojrzała na mnie, mrużąc oczy. – Prawda? – Nie rozmawiajcie ze sobą. – Gliniarz ciągle mówił jak przez megafon, spokojnie i chłod- no, z wyraźną groźbą w głosie. Potem wskazał palcem na Tiffany. – Teraz twoja kolej. – O Boże. – Tiffany wstała i podeszła do gliniarza. Obserwowałam ją na wypadek, gdyby się zachwiała i musiałabym ją podeprzeć. Przynajmniej spróbowałabym, bo sama ledwo trzymałam się na nogach. Obserwowałam również, czy gliniarz nie jest jakimś zboczeńcem, ale ani jej nie przeszukał, ani nie przykuł do balustrady. Po prostu skuł jej ręce za plecami, potem chwycił za łokieć, popro- wadził do radiowozu i posadził na tylnym siedzeniu. Zapiął pas bezpieczeństwa i zamknął drzwi. Tiffany cały czas zawodziła cicho: „O Boże, o Boże”. Wreszcie przyszła kolej na mnie. Znowu usłyszałam ciche brzęczenie. A może ono w ogóle się nie skończyło. Eryk i Brian nagle się zaniepokoili. – Ona ma mały problem. Źle znosi ograniczenie ruchu – wyjaśnił Eryk gliniarzowi. – Coś o tym wiem. – To dobry powód, żeby nie pić alkoholu, gdy się jest niepełnoletnim i nie naruszać własno- ści miasta – odpowiedział gliniarz, podchodząc do mnie. – Ona naprawdę ma z tym problem, panie władzo – wtrącił Brian. – Ja nie próbowałem, ale w dziewiątej klasie doszło do wypadku. Zastanawiałam się, czy Brian miał na myśli ten przypadek, gdy nie mogłam odwiązać nogi od nogi Julii Meadows po biegu trójnożnym na wuefie, czy też drugi, gdy Todd Pemberton uwięził mnie między piętrami w windzie dla niepełnosprawnych. – Wstań – polecił gliniarz. – Jeżeli ona będzie się opierać, nie chcę mieć z tego powodu problemów – stwierdził Eryk. – Pamiętaj, że cię uprzedzałem. Jego słowa nie zrobiły na gliniarzu żadnego wrażenia. Wstałam powoli. Trzęsłam się bar- dziej niż Tiffany. Coś złego miało się wydarzyć. Zamierzał mnie skuć. A może złamię się i zacznę go błagać, żeby tego nie robił. – Odwróć się. Z mocno walącym sercem stanęłam twarzą do wozu policyjnego. Gliniarz stanął za mną i złapał mnie za rękę w nadgarstku. – Musisz zobaczyć, jak to jest – powiedział, a ja poczułam jego ciepły oddech na szyi. – Wiem, jak to jest – szepnęłam. – Nie sądzę. – Kajdanki otworzyły się z metalicznym brzękiem. – Niech pan posłucha – powiedziałam nerwowo. Z lasu wyłoniły się kolejne niebieskie światła i na polanę wjechał drugi radiowóz. Może przyjazd posiłków odciągnie tego sumiennego funkcjonariusza od jego misji. – Czy jesteśmy aż takim zagrożeniem dla społeczeństwa? Czy to po prostu dzień, w którym nie zdarzyło się żadne przestępstwo? – Na polanę wjechał ogromny wóz strażacki. Nisko zwisające gałęzie ocierały się o czerwone światła pojazdu. – Albo nie wybuchł ża- den pożar – dodałam. Pojawiła się karetka pogotowia. – Albo nikogo nie dopadł żaden udar. Dla- czego nie wezwaliście jeszcze wojska? – Myśleliśmy, że będą potrzebni, kiedy potrąci was pociąg – wyjaśnił gliniarz. – Jaki pociąg? Ciche dotychczas brzęczenie przeszło w łoskot i nagle zza drzew wyłoniły się światła pocią- gu. W ciągu zaledwie kilku sekund lokomotywa znalazła się na środku mostu. Dwa kubki z piwem

uderzyły o metalową barierkę i poleciały w dół, znikając w ciemności. Po kilku następnych sekundach lokomotywa minęła nas. W tym momencie maszynista włą- czył ogłuszający klakson. Przykuci do barierki Eryk i Brian zasłonili uszy wolnymi rękami. Potknęłam się, zanim zdałam sobie sprawę, że gliniarz przeklina i ciągnie mnie za łokieć do radiowozu. Minęliśmy ratowników, wyraźnie rozczarowanych faktem, że nie mają nic do roboty. – O, McPherson! – zawołał Quincy, którego miałam okazję już kiedyś poznać. – Wiedzia- łem, że będą z tobą kłopoty, wiedziałem to już jak miałaś trzynaście lat. – Starałam się z całych pieprzonych sił! – odkrzyknęłam, zanim gliniarz wepchnął mnie do samochodu i zamknął drzwi. Pociągnęłam za klamkę. Zamknięte. Nie panikuj, upomniałam się w duchu. Zaczęłam równomiernie oddychać. Przynajmniej nie byłam skuta. No i nie mogłam przecież panikować przy Tiffany. Maksymalnie wyciągnęła pas bez- pieczeństwa, położyła się na boku i szlochała. Położyłam sobie na kolanach jej głowę i odgarnęłam z oczu mokre włosy. – Czy oddałaś już szkolną kronikę do druku? Jeśli nie, mogłabyś dodać coś do listy osią- gnięć pod moim zdjęciem. Na przykład: „Udało jej się sprawić, że aresztowano absolwentkę wygła- szającą mowę końcową”. Pociągnęła nosem. – To nie jest śmieszne, Meg. Mogą mi odebrać mowę końcową. Mogą nam obu odebrać sty- pendia uniwersyteckie. Szczerze wątpiłam, by Uniwersytet Alabama w Birmingham śledził rejestry policyjne przy- szłych pierwszoroczniaków. – Nawet nie potrafią prawidłowo napisać mojego nazwiska – odpowiedziałam. – Dostałam formularze rejestracyjne zaadresowane na pana Maka McRearsona. Fajnie byłoby, gdyby dali mi miejsce w akademiku i przydzielili chłopaka na współlokatora. Tak naprawdę w college’u planowałam pracować, żeby móc opłacić sobie mieszkanie. Nie chciałam mieszkać w akademiku, gdzie obowiązują określone godziny odwiedzin, godzina policyj- na i wszędzie są kamery. Miałam dość domowego Big Brothera, którego zafundowali mi rodzice. A to dzisiejsze aresztowanie wcale nie polepszy sytuacji. Tiffany zaśmiała się i znowu pociągnęła nosem. – Po tym wszystkim będę potrzebowała nowego chłopaka. To prawda. Teraz, gdy Tiffany i Brian zostali aresztowani, ich randki na polu golfowym z pewnością nie będą już takie same. Z łoskotem przetaczały się obok nas cysterny, platformy i przyozdobione graffiti wagony. Gliniarz podszedł do chłopaków, pochylił się nad Brianem i powiedział coś podniesionym głosem. Następnie stanął przed Erykiem i zrobił to samo. Przez zamknięte szyby w radiowozie i huk prze- jeżdżającego pociągu nie słyszałam jego słów, jednak sądząc z wyrazu twarzy Briana i Eryka, było to coś poważnego. Jeden ze strażaków zrobił nawet krok w ich stronę, jakby chciał interweniować, ale drugi gliniarz położył mu rękę na ramieniu, wyraźnie go powstrzymując. Był trochę starszy od tego, który nas aresztował. Nie w wieku przedemerytalnym, ale stanowczo zbyt stary na patrolowa- nie ulic bez awansu na detektywa. Pociąg chyba nie miał końca. Migające wagony sprawiły, że zakręciło mi się w głowie. Spojrzałam na Tiffany, która wróciła do powtarzania „O Boże”. – Wykręcimy się z tego, Tiff – zapewniłam ją. – I to nawet bez większego trudu, zobaczysz. Chociaż dlaczego tylko na chłopaków krzyczy, jakby wyłącznie oni się liczyli? Powinnyśmy czuć się urażone. – Więc idź i powiedz mu, że czujesz się urażona – warknęła Tiffany. – Niech przykują cię do mostu. Pociągnęłam jeszcze raz za klamkę. – Drzwi są zamknięte – rzuciłam żartobliwym tonem, ale znowu zaczęłam się trząść. – Nie powinnam tego mówić. – Tiffany usiadła niezdarnie i oparła mi głowę na ramieniu. –

Ty masz problem z zamknięciem. Cieszę się, że to mnie zakuto w kajdanki, a nie ciebie. Ja też, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego. Uważałam Tiffany za chodzącą i mówiącą wersję Microsoft Excel, ale miała więcej serca, niż sądziłam. Nagle gliniarz otworzył drzwi i obie podskoczyłyśmy, pewnie jednak z kilkusekundowym opóźnieniem z powodu naszych zwolnionych odruchów. Usłyszałyśmy hałas pociągu. Przez most przejechał właśnie ostatni wagon. Patrzyłam, jak tylne światła znikają za zakrętem. Gliniarz wbił się muskularnym ciałem w fotel kierowcy i z hukiem zatrzasnął drzwi. Na- stępnie powiedział kilka słów do CB-radia, sięgnął po podkładkę do pisania i zaczął wypełniać for- mularze. Ani razu nie spojrzał za siebie, przez kratę, za którą umieszczono nas, niebezpieczne kry- minalistki. Kropelka potu spłynęła po jego szyi. Rozejrzałam się za Erykiem i Brianem i zobaczyłam ich siedzących na tylnym siedzeniu tego drugiego radiowozu. Niepotrzebny wóz strażacki i karetka odjechały już z wyłączonymi świa- tłami. – Dlaczego pan się tak tym wszystkim przejmuje? – spytałam gliniarza. – Czy to prawda, że dawno temu zginęła tu para nastolatków? – Prawda – odparł, nie podnosząc wzroku. – I o mały włos wy nie zwiększyliście o cztery liczby ofiar. – Nie o cztery – odpowiedziałam. – Gdybym utknęła na torach, z pewnością tylko ja bym zginęła. Mój chłopak nawet by nie kiwnął palcem, żeby mi pomóc. – Niezły chłopak. – Gliniarz rysował duże zygzaki w rubrykach, które nas nie dotyczyły. Pewnie chodziło o karalność, zatrudnienie lub tym podobne. – Jak nas tutaj znaleźliście? – spytałam. – Po prostu nie mieliście szczęścia. Strzeżcie się Idów marca2 . Fala paranoi, którą poczułam już wcześniej na moście, ponownie mnie zalała. Był 15 marca. Mój tonący mózg z trudem wypłynął na powierzchnię. Zanim jednak zdążyłam rzucić jakąś celną uwagę, pijany mózg Tiffany musiał rozpoznać cytat z Szekspira. – Och, pan studiował angielski? Ja też mam taki zamiar. – W tym stanie niczego nie będziesz studiować – odpowiedział gliniarz. Z trudem powstrzymałam się, żeby na niego nie wrzasnąć. Czy on nie widzi, że Tiffany się boi? Jeżeli uzna, że jej studia są zagrożone, rozklei się i wyleje morze łez i piwa na to zniszczone winylowe siedzenie. A on będzie musiał po niej posprzątać. I bardzo dobrze. – Wszyscy czytają „Juliusza Cezara” w liceum – powiedziałam na tyle głośno, żeby usły- szał. – Żeby zostać gliną, nie trzeba kończyć college’u. Bo i po co? Wystarczy umieć prowadzić wóz, trochę czytać i pisać. – Patrzyłam, jak stawia iks w kolejnej rubryce. – Albo i nie. – Przestań – szepnęła Tiffany. Ponownie objęłam ją ramieniem. – Czy może jej pan zdjąć kajdanki? – spytałam gliniarza. – Ręczę za nią. Wreszcie na mnie spojrzał. Przedtem nie zwróciłam na niego większej uwagi, teraz jednak, pewnie dlatego, że alkohol ze mnie już wyparował lub opadła adrenalina, po raz pierwszy zobaczy- łam jego oczy – pięknie oprawione w prostokącie wstecznego lusterka. Miały dziwny, ciemnobrą- zowy kolor. Napotkawszy moje spojrzenie, spuścił wzrok na formularz. – Czemu nie? – spytałam. – Czuje się pan zagrożony? Taki wielki, silny gość jak pan? W końcu odwrócił się i spiorunował mnie wzrokiem. Wreszcie jedna ze złośliwych uwag trafiła do celu. Nie miałam wątpliwości – on czuł się zagrożony. Ale dlaczego, u diabła? – Auć! – zawyłam, bo Tiffany uszczypnęła mnie w tyłek. Gliniarz wysiadł i otworzył drzwi od strony Tiffany. Wykręciła się tyłem do niego, a on przyklęknął, by rozpiąć kajdanki. – Ci chłopcy myślą tylko o tym, by dobrać się wam do majtek – powiedział. – Zdajecie so- bie z tego sprawę? – Mówił chyba do Tiffany, bo na mnie nawet nie spojrzał. W końcu jednak popatrzył mi w oczy, lecz zaraz powrócił do kajdanków. – To nieprawda – odpowiedziała Tiffany.

Jasne, że prawda. Ale ona o tym nie wiedziała i nie był to najlepszy czas, aby ją uświada- miać. – Skąd pan wie, że to nie my próbowałyśmy dobrać się im do majtek? – spytałam. Gliniarz przestał gmerać przy kajdankach i zagapił się na mnie. Zawodzenie Tiffany: „O Boże, o Boże” przerodziło się teraz w: „Zamknij się, zamknij się”. – Przez tę twoją niewyparzoną gębę wpakujesz siebie i przyjaciółkę w jeszcze większe kło- poty, i to tylko po to, by mieć ostatnie słowo – stwierdził gliniarz. – Niektórzy po prostu nie wiedzą, kiedy się zamknąć – powiedziałam. – Zamknij się! – jęknęła Tiffany. Uznałam, że to dobra rada. Gliniarz otworzył wreszcie kajdanki. Tiffany jęknęła i roztarła obolałe nadgarstki. Wtedy on zatrzasnął drzwi, obszedł radiowóz i otworzył drzwi z mojej strony. – Wysiadaj. Wygramoliłam się i stanęłam obok niego, usiłując się nie skulić, gdy trzasnął drzwiami. Zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głowy. Chyba szykował się podobny ochrzan, jaki dostali Eryk i Brian. A może nie. Jego wzrok zatrzymał się na chwilę na mojej koszulce z napisem „Presja rówie- śników”, czy raczej na moim dekolcie. Teoretycznie mogło to zadziałać na moją korzyść. Ale ja nie chciałam lub nie byłam w stanie wykorzystać sytuacji. Odwróciłam wzrok, aby sprawdzić, czy wóz starszego gliniarza wciąż stoi kilka metrów dalej, i upewnić się, że tamten nie zostawi mnie swoje- mu koledze na nieproszoną seks przygodę. W końcu oderwał wzrok od mojej koszulki i spojrzał mi w oczy. Pewnie sprawdzał, czy mam rozszerzone źrenice. Mogłam mieć jedynie nadzieję, że upłynęło już wystarczająco dużo cza- su, żeby źrenice wróciły do normalnej wielkości. Spojrzałam wprost na niego, jakbym nie miała nic do ukrycia. Kiwnął głową w kierunku Tiffany siedzącej w samochodzie. – Ile ona wypiła? – Niech pan da jej spokój, dobra? Wiem, że jest zalana w trupa, ale to jej pierwszy raz. I jej pierwszy alkohol w życiu. – Mhm – mruknął. Dzięki Bogu uwierzył mi. Chyba wybawiłam Tiffany z opresji. – A co z tobą? – Z mną? – Zaśmiałam się. – Jestem winna. Kiwnął głową. – A co z ziołem? Poczułam uderzenie gorąca. Może jednak blefował? – Z jakim ziołem? Oparł pięści na biodrach i przechylił na bok głowę. Żywa ilustracja hasła „sceptycyzm”. – Może nie chodziłem do college’u – powiedział – ale byłem w akademii policyjnej. Słowa „akademia policyjna” wypowiedział tak dobitnie, jakby to był jakiś obco brzmiący termin. Pomyślałam, że sam z siebie się śmieje. Też miałam ochotę się roześmiać, ale nie czułam się zbyt pewnie, by sobie na to pozwolić. – A ty myślisz, że co robimy w akademii policyjnej? – spytał. – Surfujemy dla przyjemności po necie? – Szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie za… – Wiesz, że twój chłopak został wyrzucony z Auburn za rozprowadzanie trawki w akademi- ku? – powiedział. – Dlatego się z nim umawiam. – Chciałaś dostać od niego trochę zioła. – Nie o to chodzi. Po prostu Eryk jest w moim typie. – Eryk jest… – Urwał i skrzywił się. Potem spróbował ponownie. – Jesteś i… Wyraźnie miał zamiar nazwać mnie idiotką. Nie mogłam się z tym kłócić, biorąc pod uwagę obecną sytuację, ale zaskoczyło mnie, że mówi mi to gliniarz. No, prawie powiedział. – No kim? – podpuszczałam go.

Pokręcił głową. – Nic do tych siedemnastolatków nie dociera. Myślą, że są nieśmiertelni. Nie słuchają. Mu- szą się przekonać na własnej skórze. – Przekonać o czym? Westchnął, wydmuchując powietrze przez nos. – Zanim ściągnąłem was z mostu, zerknąłem do samochodu twojego chłopaka. Znalazłem tam cztery butelki piwa. Nie mogę cię do tego zmusić, ale bądź ze mną szczera, a może nie zrobimy twojemu chłopakowi testu na obecność narkotyków. Wiesz, że gdybyśmy to zrobili, postawiliby- śmy mu zarzut prowadzenia samochodu pod wpływem narkotyków. Z pewnością by to zrobili. Oparłam się o zimny samochód, aby poczuć się pewniej, i spoj- rzałam na zgarbione ramiona Eryka siedzącego w drugim radiowozie. W zasadzie chodziłam z nim, jeśli można to tak nazwać, zaledwie od kilku tygodni. Wrócił do rodzinnego domu „poukładać so- bie wszystko w głowie” (to znaczy: palić dużo trawki) po wspomnianym już usunięciu z instytucji szkolnictwa wyższego. Znałam go jednak wystarczająco dobrze, by przewidzieć, jaka będzie jego reakcja. Jeśli go wydam i będzie miał przez to kłopoty, wyzwie mnie od głupich dziwek. Jeśli nic nie powiem, zro- bią mu badanie moczu i będzie miał jeszcze większe kłopoty. I też wyzwie mnie od głupich dziwek. – Tylko ja i on – rzuciłam bez zastanowienia. – Tiffany i Brian nic o tym nie wiedzieli. Od- biłoby im kompletnie. Wypaliliśmy to, zanim na nich wpadliśmy. Byliśmy z Erykiem upaleni i głodni, poszliśmy więc do McDonald’sa na Big Maca. Tam spotkałam Tiffany w toalecie. Musia- łam być już mocno pijana, gdy zaczęła mówić, że w przyszłym tygodniu jedzie na wycieczkę uczniów ostatniej klasy, a nigdy jeszcze nie wypiła nawet jednego drinka. Bała się, że wyjdzie na naiwniaczkę. A ja na to: „Och, biedaczko. Mogę ci kupić piwo”. Brian nie pije, ale też się z nami skumał. Pewnie z powodów, o których wcześniej pan wspomniał. – Mhm – mruknął gliniarz. – To było działanie pod wpływem impulsu. Tiffany nigdy by tego nie zrobiła, gdyby miała czas się zastanowić. A ja nie zrobiłabym tego, gdybym nie była upalona. Nie weszlibyśmy na most. To było kompletnie nieprzemyślane. Starałam się ocenić jego reakcję. Nie potrafiłam. Ciemne oczy mogły się równie dobrze ze mnie śmiać albo zastanawiać się, jak będę wyglądała, gdy wyjdę z więzienia, by zasilić szeregi emerytów. – Interesujące – powiedział. – Złamałaś dzisiaj mnóstwo przepisów. Wyraźnie naśmiewał się ze mnie. – W takim razie może je wymienimy, co? – rzuciłam od niechcenia. – Będzie świetna zaba- wa. Wtargnięcie na teren zakazany. Posiadanie marihuany. Kupowanie alkoholu, chociaż jestem nieletnia. Co jeszcze? Pozostawanie w stanie wskazującym na spożycie, wałęsanie się, nielegalne zgromadzenie. Deprawacja małoletnich. Zaraz, zaraz, ale czy można deprawować małoletnich, jeśli samemu jest się małoletnim? – Ty mi to powiedz. Nosisz koszulkę z napisem „Presja rówieśników”. A więc zauważył. – Tak, widziałam, jak pan patrzy na moją koszulkę – powiedziałam, aby sprawdzić, co jesz- cze zauważył. No tak. Jego blada twarz i szyja oblały się czerwienią. Byłam szczerze przerażona. Przez lata obserwowałam w telewizji, jak zachowywali się mężczyźni mówiący o Taylor Swift3 i Miley Cyrus4 i wynikało z tego, że czterdziestoletni panowie interesują się nastolatkami. Ale nie przyszłoby mi do głowy, że podobać się może także niebieskowłosa nastolatka. Cóż, o gustach się nie dyskutuje. Tymczasem ten gliniarz pracował ciężko o 11:30 w nocy, by zapewnić byt żonie i czterna- ściorgu dzieciom, i odmawiał sobie wszystkiego, chcąc zaoszczędzić pieniądze na nowy blaszany składzik do przechowywania kosiarki do trawy. A ja paradowałam przed samym jego nosem z cyc- kami na wierzchu. To naprawdę nie była jego wina, że się gapił. Znowu sapnął przez nos. Rumieniec powoli ustąpił i facet znowu panował nad sobą.

– Nie jest ci przykro? Tak, żałowałam, że odciągnęłam go od żony na te dwie sekundy. Ale lepiej tego nie mówić. – Przepraszam, że aresztował pan Tiffany. I jeszcze za to, że aresztował pan Briana. – By- łam wściekła, że zostawił Tiffany, ale uratował mnie przed kajdankami, bez ukrytych motywów wykręcenia z jeszcze większych kłopotów jak Eryk. – Czy mam też żałować, że się zjarałam? – Nie żałujesz, że omal nie zginęłaś? – Ale przecież nie zginęliśmy. – Niewiele brakowało – rzucił z wściekłością. Teraz już krzyczał na mnie tak jak wcześniej na Eryka i Briana. – Czy byliście aż tak pijani, że nie widzieliście pociągu? – Wyglądał, jakby zno- wu chciał mi przyłożyć. Skuliłam się i czekałam. Zmienił jednak zdanie. Zamilkł i cofnął się. Potem odwrócił się w stronę mostu i zapatrzył w ciemność. Ja nie sięgałam wzrokiem dalej niż do tablicy z napisem „Wstęp wzbroniony”. Na gliniarzu ten most musiał robić szczególne wra- żenie. Zupełnie jakby go widział nawet w ciemności.

3 W drodze na posterunek gliniarz rozchmurzył się nieco. A może sprawiło to radio, w któ- rym nadawano Becka. Myślałam, że gliniarz będzie jechał w kompletnej ciszy, by nic nie odciągało go od zaprzysiężonych obowiązków. Albo że będzie raczej słuchał muzyki country. A może to ostatni więzień przełączył radio dla żartu na popową stację Birmingham. Tiffany drzemała oparta o mnie i tylko pas bezpieczeństwa chronił ją przed zsunięciem się na podłogę. Ja też byłam senna. Rozmowa z gliniarzem pozbawiła mnie resztek sił, a do tego war- kot silnika działał usypiająco. Mimo to trzymałam się środka siedzenia. Pochyliłam się nad Tiffany i odgarnęłam jej włosy z twarzy. W ten sposób mogłam oszukać gliniarza i trzymać środkowy pas bezpieczeństwa na kolanach, bez zapinania go. Nigdy nie używałam pasów. Jazda motocyklem po- zwalała uniknąć tego problemu, w dodatku była znacznie tańsza. Tiffany potrząsnęła głową i wyprostowała się. – Meg, wiesz, kim my jesteśmy? – spytała, nie otwierając oczu. – Kryminalistkami? – zasugerowałam. – Tak, ale czym jeszcze? – Zbrodniarkami? – Nie, jesteśmy zerami! W lusterku wstecznym zobaczyłam uśmiech na twarzy gliniarza. Najwyraźniej bardziej po- lubił Tiffany niż mnie. Tiff otworzyła oczy i też zauważyła ten jego uśmiech. – Czy pan także myśli, że jesteśmy zerami? – spytała. – Tak, ale nie na długo. – Chcę, żeby pan wiedział, że dostałam dziś nauczkę. Dowiedziałam się o sobie kilku rze- czy. Bardzo złych rzeczy. Pogłaskałam ją uspokajająco po udzie. Ja niczego się o sobie nie dowiedziałam. Wszystkie te złe rzeczy dobrze już poznałam. – Twoja przyjaciółka powiedziała, że to był twój pierwszy kontakt z alkoholem – powie- dział gliniarz. – O nie – odparła. – To był twój pierwszy kontakt – powiedziałam przez zęby. – Nie chcę kłamać panu policjantowi – oznajmiła, prostując się. – Latem zeszłego roku po- jechałam z babcią do Anglii i wypiłam puszkę shandy, piwa zmieszanego z lemoniadą. Kupiłam to w automacie z colą. Babcia powiedziała, że nic się nie stało. Oczywiście, myliła się. – Uderzyło ci do głowy? – Nie wiem. Zjadłam do tego wielką porcję ryby z frytkami. Policjant roześmiał się, ukazując dołeczki w policzkach. Spróbowałam go zagadać. – Ogląda pan w telewizji serial „Gliny”? – Uwielbiam go – odpowiedział. – To jak moje życie, tylko bez nudnych kawałków. – A „Reno 911”? – Też. Ten serial jest chyba bardziej bliski prawdy niż „Gliny”. Przynajmniej w tym mia- steczku. – Zaparkował przed więzieniem/sądem/ratuszem, obok minivana mamy Tiffany. – Posiedźcie jeszcze chwilę spokojnie, moje panie. – Wysiadł, zamknął drzwi i powiedział coś do starszego gliniarza siedzącego w drugim radiowozie, z Brianem i Erykiem na tylnym siedze- niu. Eryk powiedział coś do mnie przez szybę. Nie wyglądało to dobrze. Potem walczył przez chwilę ze skutymi z tyłu rękoma. W końcu zniknął z pola widzenia, a po chwili pokazał rękę z wy- suniętym środkowym palcem.

Zwróciłam na to uwagę Tiffany. – Cieszę się, że nie idę na bal. Teraz mógłby mnie olać. Tiffany potarła skroń. – To go zaproś. Poszlibyśmy we czwórkę. Możesz sobie wyobrazić, dokąd zabraliby nas na kolację? – Do McDonald’sa – odpowiedziałam z przekonaniem. Drugi gliniarz już wyciągał Eryka i Briana z samochodu. Wiadomość, którą Eryk próbował mi przed chwilą przekazać, rozbrzmiała nagle na całym parkingu i odbiła się echem od budynku. – Powiedziałaś mu o trawie. On blefował, ty głupia dziwko! – No, no! Nieładnie tak mówić. – Domyślałam się, że dałam się podpuścić i wyrzucałam so- bie ten brak refleksu. Trzeba było jakoś zachować twarz w pierdlu. Nasz gliniarz nawet na mnie nie spojrzał. Byłam dla niego jedynie kolejnym kapusiem. – Nie wolno wam ze sobą rozmawiać – powiedział gdzieś w przestrzeń między nami. – Trawka? – powtórzyła Tiffany. – To ciebie nie dotyczy – zapewnił ją gliniarz. – Wiem, że nie jesteś aż takim zerem. – Ro- ześmiał się, a Tiffany zachichotała, jakby byli starymi przyjaciółmi. Boże, te lamusy były dla siebie stworzone. Na posterunku gliniarze nie wydawali się zainteresowani zdejmowaniem nam odcisków palców, pstrykaniem policyjnych zdjęć czy przebieraniem w pomarańczowe kombinezony. Może nie chcieli robić jeszcze większej szopki? Na widok Tiffany jej rodzice zareagowali histerycznie, a ona przywarła do nich jak pekińczyk oddzielony od właścicieli przez tornado. Zastanawiałam się, czemu, mając taką średnią i świetne wyniki testów, nie zdecydowała się na jeden z college’ów należących do Ivy League5 . Gdybym ja dostała stypendium gdzie indziej, na pewno pojechałabym dalej niż do Birmingham. Ale widząc, jaką czułość sobie okazywali, zrozumiałam, że Tiffany nie jest gotowa na daleką podróż. – Zadzwoń do mnie jutro – powiedziała, wychodząc. – Dobrze – odparłam, wiedząc, że tego nie zrobię. Nigdy nie dzwoniłam do ludzi. Potem przyjechał ojciec Briana. Był ponury i milczący tak jak Brian. Pewnie w ich domu często stosowano metodę cichych dni. Po prostu bez słowa zabrał syna. Na koniec wparował ojciec Eryka. Zachowywał się tak, jakby to była wina policjantów, że aresztowali jego dziecko, wina władz miasta, że zabroniły wstępu na most, i moja wina, że uwio- dłam jego synusia. Co prawda nie wymienił mojego nazwiska, ale powiedział „ta punkowa dziw- ka”. Winił wszystkich prócz Eryka. Ośmielił się nawet nakrzyczeć na mojego gliniarza. Ale nie tak jak gliniarz na Eryka, patrząc mu prosto w oczy. To byłoby zbyt osobiste. Nie, on chodził dookoła gliniarza, machał rękoma i starannie unikał jego wzroku. Ten zaś stał w milczeniu i gapił się przed siebie z nieodgadnionym wyrazem twarzy, niczym jeden z tych żołnierzy na Travel Channel, peł- niących wartę przed Grobem Nieznanego Żołnierza lub Pałacem Buckingham. Wyglądał, jakby miał ochotę napić się shandy. W końcu ojciec zabrał Eryka do domu. Potem gliniarz spędził mnóstwo czasu przy telefonie w biurze za szklaną ścianą. Próbowa- łam nie patrzeć na niego, lecz on wciąż, mówiąc coś do słuchawki, zerkał na mnie. Pewnie zapew- niał żonę, jak bardzo ją kocha i że nigdy by jej nie zdradził z niebieskowłosą przestępczynią, gdyby taka kreatura istniała. Po dłuższej chwili odłożył słuchawkę i wrócił do głównej sali. Powiedział coś do starszego gliniarza, po czym oparł się o ścianę i skrzyżował ramiona. Ziewnęłam, przeciągnęłam się i wygodniej usadowiłam na składanym metalowym krzeseł- ku. Oglądałam powtórkę „Andy Griffith show” na małym telewizorze dyspozytorki. Dyspozytorka imieniem Lois miała trójkę dorosłych dzieci, ośmioro wnuków, dwa koty, dwa psy, iguanę, mnó- stwo złotej biżuterii i jeszcze większy dekolt niż mój. Mieszkała przy Sunny Level Cutoff 2043 i nie miała oporów przed podaniem swojego adresu młodocianej przestępczyni. – Czy chcesz jeszcze raz zadzwonić do rodziców? – spytał mnie starszy gliniarz. Nazywał się Leroy. Nigdy się nie ożenił, nie miał dzieci ani nawet iguany. – Gdy rozmawiałem z twoim tatą, mówił tak, jakby już nie spał.

Pewnie, że nie spał. Moi rodzice prowadzili tanią restaurację pod nazwą „Eggstra! Eggstra!” Pod logo widniał napis „Naszą specjalnością są śniadania”, jakby to nie było wystarczająco oczywi- ste. Knajpa była otwarta dwadzieścia cztery godziny na dobę i pewnie tylko dlatego ktokolwiek tam w ogóle jadał. – Nie przyjadą – powiedziałam, nie odwracając wzroku od telewizora. Zachichotałam. Ten posterunkowy Barney Fife był potwornie śmieszny. A ja wciąż byłam pijana. – Spróbuję raz jeszcze do nich zadzwonić. – Posterunkowy Leroy sięgnął po słuchawkę te- lefonu. – Niech się pan nie wysila. Przebrała się miarka – powtórzyłam słowa, jakie usłyszałam od taty przez telefon. – Oni umywają ręce. W grudniu, gdy poszłam na wagary z Davym Gillespiem i Billym Smithem i wróciłam do domu z gipsem, ojciec ostrzegł mnie, że tak to się może skończyć. Powiedział, że po raz ostatni śmiertelnie przeraziłam mamę i następnym razem przestanę dla nich istnieć. Od tego czasu nie uni- kałam kłopotów. Narobiłam ich sobie mnóstwo z Erykiem, ale aż do teraz nie dałam się złapać. Posterunkowy Leroy odłożył słuchawkę. Dalej z uwagą śledziłam wyczyny posterunkowego Barneya Fife’a, czułam jednak, że mnie obserwuje. – Znam twojego tatę – powiedział w końcu. Zrozumiałam, co miał na myśli. „Twój tata to zatwardziały drań”. Prychnęłam. – Grał pan z nim w piłkę w szkole, tak? – Wygląda na to, że los go pokarał taką córką. Klepnął mojego gliniarza w ramię, pożegnał się z Lois, która rozmawiała przez zestaw słu- chawkowy, pisząc jednocześnie coś na komputerze. Odmachnęła mu niedbale. Gdy Leroy pchnął drzwi, do środka wpadło zimne, nocne powietrze. – Idziemy – oznajmił gliniarz i odepchnął się butem od ściany. Gdy wstałam, Lois zawołała: „After!”6 . Wyglądało, jakby mówiła do gliniarza. Tak, wolałabym potem odbyć wycieczkę po więzieniu. Jak wytrzeźwieję, jak nastanie dzień, jak już będę pewna, że nie spędzę tu nocy. Coś jednak usłyszała w słuchawkach i oczy jej się zaszkliły. Powiedziała coś do mikrofonu i odwróciła się plecami. Gliniarz kiwnął głową następnemu gliniarzowi, który oglądał coś na swoim telewizorze. Tamten otworzył zakratowane drzwi i poprowadził mnie betonowym korytarzem wzdłuż rzędu cel. Powitały mnie zaspane gwizdy, które mogłam znieść, ale jeden z mężczyzn naparł całym ciałem na kratę zamykającą jego celę, zawołał: „Dzień dobry, Clarice”, a potem zaczął wymieniać części mo- jego ciała, które zamierzał zbadać językiem. Z trudem opanowałam się i szłam wolno obok glinia- rza. – Zamknij się, Jerry – powiedział do tamtego. – Czy to właśnie chciał mi pan pokazać? – spytałam, próbując zapanować nad drżeniem gło- su. – Nie, to. – Otworzył drzwi pustej celi na końcu korytarza i gestem kazał mi wejść. Zatrzymałam się i zaczerpnęłam powietrza. – No, dalej – powiedział. Zrobiłam krok w jego stronę, robiąc kolejny, zrównałam się z nim, po czym minęłam go i weszłam do celi. Moje serce dziko waliło. Poczułam przypływ paniki. Obróciłam się i sięgnęłam ręką do jego ramienia. Nie wiedziałam, co robię. Desperacko próbowałam nawiązać z nim jakiś kontakt. Cofnął się. – Nie dotykaj mnie, gdy jestem w mundurze! – krzyknął. Na jego bladej twarzy pojawił się rumieniec. Jakbym próbowała sprowadzić go na manowce, odciągnąć od żony, czternaściorga dzie- ci i błyszczącego, nowiutkiego składziku z katalogu Searsa. – Dobrze – szepnęłam. Splotłam dłonie i odwróciłam się twarzą do betonowej ściany. Meta- lowa krata z brzękiem zasunęła się za mną. Spróbowałam zapanować nad oddechem. Czerwone plamki błyskały mi pod powiekami, co nie było dobrym znakiem. – Czy może pan zostawić

w drzwiach chociaż szczelinę? – Nie. – Czy może pan ich nie zamykać? – Nie. – Czy może pan zostawić klucz tak, żebym do niego sięgnęła? – Jak w „Andy Griffith show”? To nie telewizja, to rzeczywistość. – Racja. Zamierzał odejść, wrócić korytarzem, zostawiając mnie w celi z dwiema pryczami przymo- cowanymi do ściany metalowymi wspornikami, metalową toaletą i z Hannibalem Lecterem przez ścianę. Nie mogłam zapanować nad oddechem, a przez migające czerwone plamy nic już nie wi- działam. – Meg. Ten gliniarz był przerażający. – Skąd pan zna moje imię? – Znam twoje prawo jazdy. Zatrzymałem cię dwukrotnie w ciągu kilku ostatnich miesięcy za jazdę motocyklem bez kasku. No jasne. Jak przez mgłę przypomniałam sobie tego dupka. Ale – i to było najdziwniejsze, że mój mózg potrafił jeszcze w tym stanie pracować – na moim prawie jazdy widniało imię Marga- ret, a nie Meg. Skądś wiedział, że jestem Meg i nie używam innych zdrobnień, którymi posługiwali się moi starsi krewni, gdy byłam mała. – A skąd pan wie, że nie jestem Maggie? – spytałam betonowej ściany. – Albo Peg albo Margot? Margot zawsze kojarzyło mi się z grzybami. – Coraz głośniej już dyszałam. – Meg, popatrz na mnie. Zaczęłam się odwracać. Uniosłam głowę i nagle przez kraty na końcu długiego tunelu zoba- czyłam gliniarza, a potem zalała mnie ciemność. Czułam, jak skóra kurczy mi się na kościach, a ja płynę w powietrzu. Mój nos podrażnił amoniak. Odepchnęłam rękę podającą sole trzeźwiące. Chłód metalowe- go biurka Lois przenikał mi plecy. Odwróciłam się od jej wizytownika i zobaczyłam sprzączkę od paska. Gliniarz przyciskał dwa palce do mojego nadgarstka i patrzył na zegarek. Domyśliłam się, co zaszło. Musiałam zemdleć w celi. Fuj! A gliniarz podniósł mnie i przy- niósł tutaj. Fuj? – Ona udaje – stwierdził. Jego ciemne oczy patrzyły na mnie z nienawiścią. – Zemdlała spe- cjalnie przez hiperwentylację. Tak, fuj. – To nie ma znaczenia czy udaje, czy nie – odpowiedziała Lois gdzieś z głębi pomieszcze- nia. – Większość nastolatek zdenerwowałaby się, gdybyś wsadził je do pierdla z bandą facetów. – W jej celi nie było żadnego faceta. – Przestaniesz, After? – powiedziała Lois. – Byłoby lepiej, gdyby pan przestał już teraz – odezwałam się słabym głosem. Gliniarz zdjął palce z mojego nadgarstka. – Czy masz jakieś problemy zdrowotne, o których powinniśmy wiedzieć? – spytał urzędo- wym tonem. – Czy mam? Jaki mamy rok? – Przypomniałam sobie, że przebiegłam dziś rano osiem kilo- metrów. – Nie, nie dzisiaj. – Usiadłam powoli na biurku. – Proszę, skarbie. – Lois podała mi sprite’a. Drżącymi rękami otworzyłam puszkę i pociągnęłam łyk. – Pij szybciej – powiedział gliniarz. – Nie możesz mieć jedzenia lub napojów w celi. – Chyba nie zamierzasz jej znowu tam wsadzić – powiedziała Lois z niedowierzaniem. – Lois, nie przyprowadziłem jej tutaj na spacer. A może pozwolisz jej popijać sprite’a i oglądać telewizję?

– Pozostała trójka spędzi tę noc w domu z rodzicami, w swoich łóżkach. Przez kilka sekund mierzyli się wzrokiem. – Nie powinieneś być na patrolu? – zasugerowała Lois. Gliniarz zaklął, sztywno przeszedł przez salę i z rozmachem otworzył drzwi. Tym razem jeszcze więcej zimnego nocnego powietrza wpadło do środka. Potem zniknął na dworze. – Dziękuję – odparłam z westchnieniem. – Mhm. – Lois pomogła mi zejść z biurka i wrócić na metalowe składane krzesełko. Sama też usiadła i powiedziała coś cicho do mikrofonu. – Co z nim jest nie tak? – spytałam, gdy przestała mówić i ponownie na mnie spojrzała. – To dobry gliniarz – odparła. – Może trochę za dobry. – A co w nim jest dobrego? Znęcał się nade mną. – Odstawiłam sprite’a i chwyciłam się za głowę. – Jeśli to miasto nie jest wystarczająco duże dla nas dwojga, wyjadę wkrótce do Birming- ham. Ja tylko chcę skończyć w czerwcu szkołę i pojechać do Miami w przyszłym tygodniu. Mruknęła coś do mikrofonu. – Do Miami? – spytała. – A po co? Na wiosenną przerwę? – Tak – powiedziałam z rozmarzeniem. – Z twoimi rodzicami? – Nie, dzięki Bogu. Tiffany, Brian i ja jedziemy do Miami z grupą uczniów z ostatnich klas. Będą opiekunowie, ale bez rygorów. Wszyscy chcą jechać na tę wycieczkę. Co roku trener footbal- lu pierwszego wieczoru upija głównego sponsora i znikają do końca tygodnia. To taka tradycja. Lois zgarbiła się na krześle. – Nie chcę ci tego psuć, skarbie. – Czego psuć? – Jakby spędzenie nocy na posterunku było zbyt piękne, że mogło być praw- dziwe. – Chyba nie sądzisz, że posterunkowy, który cię aresztował, na tym poprzestanie. Podsłu- chałam, jak rozmawiał z władzami. Ma twój numer. – Ma mój numer? – powtórzyłam. Czy chodziło jej o mój numer telefonu? Zamierzał do mnie zadzwonić, pomimo żony, czternaściorga dzieci i składziku? Chyba przechodził kryzys wieku średniego. – Ma zamiar uderzyć was tam, gdzie najbardziej zaboli – wyjaśniła Lois. – Chce dopilno- wać, aby żadne z was nie uwolniło się od zarzutów dzięki grzywnie zapłaconej przez rodziców. Chce, żebyście ponieśli karę, ale nie odsiadując wyrok w zakładzie dla młodocianych. Wymyślił więc plan. – Nienawidzę planów. – Jedno z was spędzi tydzień, jeżdżąc w wozie strażackim, drugie w karetce, a trzecie z poli- cyjnym patrolem. Wszyscy, których wyciągnęłaś na most kolejowy w środku nocy. – A co z czwartą osobą? – spytałam, chociaż znałam odpowiedź. Przewróciła oczami. – Cóż, nikt nie miał wątpliwości, że adwokat jak zawsze wyciągnie swojego synka narko- mana. No jasne. – A pod koniec tygodnia macie wręczyć władzom propozycję projektu, jak zniechęcić inne dzieciaki od robienia tego, co wy zrobiliście. Boże, ale z niego wzór cnót obywatelskich. Bez obaw, wymyślę jakieś pierdoły do tego głu- piego projektu. – To nie wygląda źle. Jeżdżenie po okolicy może być całkiem niezłą zabawą. Może pozwolą mi poprowadzić. – Moje słowa brzmiałyby całkiem fajnie, gdybym nie czuła się przy tym tak, jakby przejechał mnie pociąg. – Oni chcą, żebyście jeździli na nocnej zmianie – powiedziała. – Dam radę. Pokręciła głową ze smutkiem. – Chcą, żebyście robili to w czasie przerwy wiosennej, bo wtedy nie będziecie musieli

opuszczać lekcji. Dopiero po chwili to do mnie dotarło. – Co? – wrzasnęłam. – Ten gliniarz to diabeł wcielony. – Nie, po prostu rozumie nastolatki. Nie byłam pewna, czy to prawda. Jego zdaniem planowałam pewnie spędzić ferie, upijając się i pokazując cycki. Miał rację, ale chodziło o coś jeszcze. Łzy napłynęły mi do oczu, gdy wy- obraziłam sobie ogromny błękitny Atlantyk. Kiedyś rodzice obiecywali, że gdy zaoszczędzą trochę pieniędzy, zabiorą mnie na Florydę. Kilka lat temu przestali o tym mówić. Mieszkałam zaledwie pięć godzin drogi od plaży i nigdy nie widziałam oceanu. Dotąd myślałam tylko o sobie, ale teraz pomyślałam o mamie. Rodzice zamierzali wykorzy- stać mój pobyt w Miami i pojechać na swoje pierwsze od czterech lat wakacje do Gracelandu. Cóż, mogli nie zmieniać planów, bo ja będę jeździła na nocnej zmianie. Inni rodzice na pewno by poje- chali. Ale znałam moją mamę. Gdyby jej tylko pozwolili, jeździłaby ze mną w radiowozie. Pewnie odwoła wyjazd, a mnie dopadnie jeszcze gorsza kara niż więzienie – poczucie winy. To wystarczy, żeby zacząć pić. – Wiem, że traktujesz to jak koniec świata – powiedziała Lois, klepiąc mnie po kolanie. – On właśnie na to liczył. Ale powinnaś to docenić i być mu wdzięczna. Lepsze to niż sąd, nie uwa- żasz? Zastanowiłam się chwilę. W sądzie mogły się wydarzyć różne rzeczy. Raczej nie zamknęli- by mnie, ale nigdy nic nie wiadomo. Zadrżałam i mocniej otuliłam się kurtką. Jeżeli trafiłabym do karetki, byłoby to lepsze niż pójście do sądu. Nie przepadałam za karet- kami, jeszcze mniej lubiłam być zamknięta w takiej karetce. Ale jeździłby ze mną Quincy, mój przyjaciel ratownik. On znał moje problemy i pomógłby mi poradzić sobie z nimi. Na moście za- chował się jak dupek, ale pewnie przybrał potępiającą postawę dorosłego w obecności innych potę- piających dorosłych. Jeżdżenie wozem strażackim byłoby jeszcze lepsze. Mogłabym się wyspać. Niewiele było w tym mieście obiektów, które mogłyby się palić. To stanowczo lepsze niż sąd. Ale mogłam również jeździć z nocnym patrolem, szczególnie z moim gliniarzem. I nie wiem, czy byłoby to coś warte.

4 Lois skończyła pracę o szóstej rano i zaproponowała, że odwiezie mnie do domu. Według przepisów powinnam zostać w więzieniu do momentu, aż rodzice mnie odbiorą. Kiedy jednak wy- jaśniłam jej, że skoro dotąd nie przyjechali, to zjawią się dopiero po lunchu, gdy tłum w lokalu się przerzedzi, stwierdziła, że pieprzy przepisy. A dokładnie brzmiało to tak: „Pieprzyć to. Odwiozę cię do domu, skarbie”. Jak każda pięćdziesięciolatka, która miała trochę odłożonej forsy i uważała się za wolnego ducha, Lois jeździła volkswagenem garbusem z żółtymi, sztucznymi kwiatkami w wazonie na de- sce rozdzielczej, które pasowały do żółtego koloru samochodu. Gdy zatrzymałyśmy się na skraju parkingu, przed skrętem na autostradę, minął nas radiowóz. Kątem oka zobaczyłam gliniarza uno- szącego rękę w geście pozdrowienia, który jednak po chwili gwałtownie zahamował. Tak, to był mój gliniarz. Nie sądziłam, że zauważy mnie obok Lois, bo światło ulicznej latarni odbijało się w przedniej szybie. Ale miałam niebieskie włosy, co było jak strzałka w Simsach. Opuścił szybę i rzucił Lois gniewne spojrzenie. Czekał, aż ona też otworzy okno. Pomyśla- łam, że pewnie zruga ją za bezprawne wywożenie zatwardziałej kryminalistki i każe mi wrócić na posterunek. Serce zaczęło mi walić, a ciało przygotowało się na kolejny cios od faceta, który zdecy- dował, że należy mi się solidna kara, jakbym nie miała dostać jej od taty. Tymczasem Lois dodała gazu, aż wcisnęło mnie w siedzenie, i garbusek dosłownie wystrze- lił na autostradę. Malutki silnik zawył w proteście. – Przestań, After – mruknęła. – Bo przełożę cię przez kolano i złoję skórę. Spojrzałam na nią zaskoczona. Zerknęła na mnie nerwowo. – Co? – Nic. Nie chciałam się przyznać, że wczoraj byłam zbyt pijana, żeby rozpoznać nazwisko glinia- rza. I skoro zaproponowała, że podrzuci mnie do domu, byłoby niegrzecznie poruszać temat seksu- alnych relacji podczas nocnej zmiany na posterunku. Jeżeli ona chce się dmuchać na boku z face- tem dziesięć lat od niej młodszym, to jest to sprawa między nią, posterunkowym Afterem, jego żoną, czternaściorgiem dzieci, iguaną i tak dalej. Wątpiłam jednak, aby Lois lub ktokolwiek inny mógł wymierzyć cielesną karę posterunkowemu Afterowi. Przez całą drogę do domu zerkała w lu- sterka, jakby spodziewając się pojawienia w nich błysku niebieskich świateł. Ale widać gliniarz nam odpuścił. Wjechała na parking przed restauracją. Spod opon wystrzeliły drobinki żwiru. Stojący za kontuarem tata spojrzał na mnie spode łba, wytarł ręce w ścierkę, po czym odwrócił się w stronę grilla. – Nie chcę cię więcej widzieć – powiedziała do mnie Lois. – Przynajmniej do przyszłego weekendu. Trzymaj się z dala od kłopotów. „Dobrze, proszę pani” – powinnam odpowiedzieć, ale ja nigdy nie składałam żadnych obiet- nic. – Dzięki za wszystko. Zamiast do restauracji poszłam do przyczepy, która w naszym życiu pojawiła się razem z knajpą. Rodzice zdecydowali, że będziemy w niej mieszkać do czasu, aż zaoszczędzą wystarcza- jąco dużo pieniędzy, a restauracja stanie się pierwszą jadłodajnią w mieście i będą mogli wybudo- wać wymarzony dom. Ciągle jednak w niej mieszkaliśmy. Trzasnęłam drzwiami tak mocno, aż przyczepa cała się zatrzęsła. Podłoga skrzypiała, gdy szłam do łazienki. Po zasłabnięciu w pudle moje ciało pragnęło ruchu, by udowodnić, że nie jest chore, że wszystko z nim w porządku. Ale głowa dosłownie mi pękała. I potrzebowałam więcej czasu na dojście do siebie po piwie. Coś w spojrzeniu taty powiedziało mi, żebym lepiej nie wykrę- cała się od pracy tylko dlatego, że całą noc spędziłam w więzieniu. Wzięłam prysznic, potem wło-

żyłam bluzkę z dużym dekoltem, niezbyt stosowną do pracy, ale znacznie lepszą od koszulki z na- pisem „Presja rówieśników” i poszłam stawić czoło smokowi. Postanowiłam, że wejdę od frontu, po drodze zbiorę talerze i powitam tatę z pełnymi ręko- ma. Mama siedziała przy stoliku z parą stałych bywalców i pewnie opowiadała, co tym razem zbro- iłam. Wyglądała niczym zaniedbana kobieta z programu telewizyjnego „Zmień swój wygląd”: źle zrobiona trwała, dwadzieścia kilo nadwagi i luźna koszulka z wizerunkiem kociaka z łapkami na głowie i słowami w chmurce „Czy to już weekend?”. Napis był bezsensowny, bo rodzice pracowali także w weekendy, jak zresztą my wszyscy. Na mój widok mama otworzyła usta i spojrzała na tatę stojącego za kontuarem, lecz zaraz je zamknęła i obserwowała mnie z wyrazem bólu na twarzy. Tata pewnie zaserwował jej taki tekst: „Gdy przyjdzie Meg, nie podchodź do niej i nie przytulaj, jakby wygrała konkurs piękności”. W milczeniu wstawiłam naczynia do zmywarki, zawiązałam fartuch i poszłam zebrać zamó- wienia od klientów. Kelnerowałam, gotowałam, sprzątałam każdy najdrobniejszy bałagan i to za- nim tata mi go wskazał. Jeżeli będę pracowała wystarczająco szybko, adrenalina stworzy mur mię- dzy mną a pękającą z bólu głową. Kroiłam kiełbasę i wspominałam czas spędzony w więzieniu, zastanawiając się, w jaki spo- sób posterunkowy After mnie obmacywał, podnosząc z podłogi. Mogłabym to obrócić na swoją ko- rzyść i narobić mu kłopotów. Z zamyślenia wyrwał mnie głos taty. – Masz tupet, by tutaj przychodzić. Broda zasłaniała mu dolną część twarzy, więc nie mogłam niczego wyczytać z mięśni szczę- ki, ale jego niebieskie oczy ciskały błyskawice. To było coś nowego. Do tej pory zdarzało się, że mnie olewał, ale nigdy nie sugerował, bym nie wracała do domu. Aż do dziś. Zwykle taka ukryta groźba skutecznie zamykała mi usta, ale posterunkowy After kilka razy śmiertelnie mnie wczoraj wystraszył i miałam dosyć. Rzuciłam nóż na deskę obok pokrojonej kieł- basy. – Więc wyrzucasz mnie z domu, tak? – Przy słowie dom wykonałam palcami znak cudzy- słowu. – I wywalasz z pracy? – Rodzice kazali mi pracować, ale nic nie płacili. Przypominałam im o tym zawsze, gdy byłam w kłopotach. – Życzę więc wszystkiego najlepszego z Bonitą, gdy popro- sicie ją o zastępstwo na mojej zmianie. Ona rankami pilnuje wnuków. Najpierw sprawdził, czy mama, która była na drugim końcu kuchni, nas nie słyszy. – Mam w dupie, co mówi twoja matka – syknął. – Mam dość tego, jak ją traktujesz. Zabie- ram ją do Gracelandu, tak jak planowaliśmy. – Więc… – Urwałam. Nie było sensu z nim dyskutować. Na moje pytanie, czy wysyła mnie do kicia dla nieletnich, z pewnością odpowiedziałby, że sama tam siebie wysyłam. Nagle matka upuściła blachę do pieczenia, a łoskot przypomniał mi zamykające się drzwi celi więziennej. Krew odpłynęła mi z twarzy i rozlała się wokół stóp. Serce przyspieszyło, ale nie miało co pompować. Nie zemdleję na oczach taty, pomyślałam. Pochyliłam się nad blatem i wróciłam do krojenia kiełba- sy, zastanawiając się, gdzie wbiję sobie nóż, gdy stracę przytomność. – Wiosenną przerwę spędzisz na nocnych patrolach z posterunkowym Afterem – warknął tata. – Tak jak mi powiedział prokurator okręgowy przez telefon. A rano będziesz pracowała tutaj. Jeżeli znajdziesz jeszcze dość siły, żeby trafić do więzienia w ciągu ośmiu godzin, jakie ci pozostaną… – z wprawą wsunął łopatkę pod smażone jajko i przekręcił na drugą stronę, bez rozwalenia żółtka – …to Vaya con Dios. Patrzyłam na jajka skwierczące na grillu. – Co znaczy, że będę jeździła z posterunkowym Afterem? Myślałam, że w wozie strażackim albo w karetce. – Prokurator powiedział co innego. – Po raz pierwszy odwrócił się do mnie z gorejącymi wściekłością oczami. – Myślisz, że nauczyłabyś się czegoś, jeżdżąc karetką? – Pożyjemy, zobaczymy – zaśpiewałam, zsuwając nożem kiełbasę z deski do rondla. Uda- wałam, że dodaję resztę składników gulaszu z prędkością uczestnika konkursu na szefa kuchni, ale myślałam o posterunkowym Afterze, jego ciemnych oczach prześlizgujących się po moim dekolcie i jego rękach obejmujących moje bezwładne ciało. Teraz, gdy wiedziałam, co mnie czeka, cieszy-

łam się na myśl, że będę go kusić moim seksapilem. Skoro los nas ze sobą połączył. Pieprzyć jego żonę. Ale jeżeli postanowił nie tylko zepsuć mi ferie, ale spędzić je ze mną, znaczyło, że znowu kontroluje sytuację. Może nawet myślał o seksie ze mną. Dziwniejsze rzeczy się zdarzały. Znacznie gorsze. I ja sobie na to zasłużyłam. – Zostajesz w samochodzie – oznajmił posterunkowy After. – Może będę musiał wyciągnąć broń. Spojrzałam na niego i zmarszczyłam brwi. Myślałam, że każe mi siedzieć z tyłu, na szczę- ście awansowałam o jedno miejsce bliżej kierowcy. A on nie miał już tej wojskowej fryzury. Przez tydzień, jaki upłynął od naszego niefortunnego spotkania, włosy odrosły mu niemal do normalnej długości. Nie wyglądał już tak, jakby dopiero co wrócił z Iraku. Wtedy zobaczyłam stojącego przed nami na poboczu autostrady przerdzewiałego cadillaca zalewanego smugami niebieskiego światła z radiowozu. – Broń? Ma pan na myśli pistolet? Dlaczego? Oni tylko przekroczyli prędkość. – Nie widziałaś tego, co ja. Jeszcze. – Wcisnął klawisz przy drzwiach, by zamknąć otwarte mimo zimna okno z mojej strony. – Podobno mam być wszędzie tam, gdzie pan, żeby zobaczyć, jak wygląda pańska praca. Nie mogę tego robić z samochodu. – Jest taka zasada, że gdy wyciągam broń, ty zostajesz w samochodzie. – Władze nie wspominały o takiej zasadzie. Sapnął przez nos. – Jeżeli zostaniesz ranna, zdegradują mnie do strażnika więziennego. – Nie zostanę ranna. – Nie będę z tobą dyskutował. Rób, co mówię. – Otworzył drzwi. – Proszę zaczekać – powiedziałam, kładąc mu dłoń na przedramieniu. Spiorunował wzrokiem moją rękę. „Nie dotykaj mnie, gdy jestem w mundurze”. Chyba jed- nak nie chciał mnie przelecieć. Cofnęłam rękę. – Sorry. Taki odruch. Nie może mnie pan zostawić zamkniętej w radiowozie. Co się stanie, jeżeli pana postrzelą, a ja będę tu tkwiła? Nie wierzyłam, że go postrzelą. Nie wierzyłam, że po tym, co się dotąd działo, ktokolwiek zostanie postrzelony. Po aresztowaniu mnie oświadczył, że chce, abym coś zobaczyła. No i oto, co zobaczyłam – miejskiego gliniarza przeganiającego stado krów z pola truskawek na sąsiednie pa- stwisko. I ja płaciłam temu gliniarzowi pensję ze swoich podatków. Ściślej mówiąc, płaciłabym, gdybym zarabiała i odprowadzała podatki, zamiast harować jak niewolnik w knajpie. Może powin- nam oddać jakiegoś dolara na rok z napiwków. Nękaliśmy mnóstwo niewinnych ludzi. Przeganialiśmy z chodników w centrum miasta de- skorolkarzy oraz małolatów parkujących pikapy na tyłach kin. Lois miała rację, mówiąc, że poste- runkowy After wiedział, jak myślą nastolatki. Podstępny dupek. Pracowaliśmy przy stłuczce na skrzyżowaniu, gdzie autostrada przebiegająca przez mia- steczko łączy się z międzystanową prowadzącą do Birmingham. Skrzyżowanie to słynęło z wypad- ków, a ten nie był nawet interesujący – jedynie zbite tylne światła i wkurzająco grzeczni japońscy biznesmeni z fabryki samochodów. Trzy albo cztery razy jeździliśmy z wygaszonymi światłami w okolice mostu, żeby upewnić się, że nie piją tam żadne małolaty. Do dupy z Idami marcowymi. To, że zostaliśmy wtedy przyła- pani na moście przez posterunkowego Aftera nie było kwestią braku szczęścia. On nas przyłapał, ponieważ nawiedzał ten most niczym duch osoby, która tam zginęła. Zjedliśmy kolację, czy jak tam nazwać posiłek jedzony o pierwszej w nocy w „Eggstra! Eg- gstra!” Podobno posterunkowy After przychodził tu co wieczór. Purcell przyniósł mu kawę i nawet nie zapytał, co podać. Dziwne, że to się działo na moim podwórku, a ja nic o tym nie wiedziałam. No cóż, zazwyczaj kończyłam pracę koło dziesiątej. Gdy jedliśmy, restaurację najechał tłum robot- ników pracujących przy rozbiórce. Oczywiście Purcell chciał, żebym przyjmowała zamówienia