prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony564 172
  • Obserwuję487
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 548

01. Władcy dinozaurów - Victor Milán

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

01. Władcy dinozaurów - Victor Milán.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Victor Milán Władcy Dinozaurów 1-3
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 303 stron)

Victor Milán Władcy dinozaurów Tom I Victor Milán Przełożył Michał Jakuszewski

Dla moich przyjaciół, których zdumiewająca szczodrość i poświęcenie uczyniły możliwymi nie tylko tę książkę, lecz również moje dalsze życie. Nie mogę wymienić Was wszystkich – zatem nie wymienię nikogo. Wiecie, kim jesteście. Ani słowa, ani bogactwa nie pomogą mi spłacić długu wobec Was. Zachwyt, pokora i wdzięczność będą we mnie żyły, dopóki sam nie przestanę żyć. Podobnie jak miłość. Dziękuję.

AUTORSKIE OSTRZEŻENIE Jedno powinniście wiedzieć. Ten świat – zwany Rajem – nie jest Ziemią. Nigdy nie był Ziemią. I nigdy nią nie będzie. To nie jest alternatywna Ziemia. Poza tym wszystko jest możliwe…

Wojny zaczynają się, kiedy chcesz, ale nie kończą się, kiedy prosisz. Niccolò Machiavelli, Historie florenckie, Księga III, rozdział 2

Prolog Pastoral/Aparecimiento (Sielanka/Nadejście) Dragón, smok – Azdarch. Do tej rodziny zaliczają się największe z porośniętych futrem latających gadów zwanych lataczami albo pterozaurami. Rozpiętość skrzydeł jedenaście metrów, ponad pięć metrów wysokości. Poluje na ziemi na małe dinozaury, a niekiedy również na ludzi. Księga prawdziwych nazw Cesarstwo Nuevaropy, Francia, księstwo Haut-Pays, hrabstwo Providence Zanurzając zębate dzioby w niskiej zielonej i fioletowej roślinności, stado tłustych, brązowych, czworonożnych dinozaurów pasło się spokojnie, nieświadome bliskości śmierci szybującej wysoko nad nimi obok stromych białych klifów. Choć strzegący ich pastuszek leżał na wapiennym bloku skalnym z rękami splecionymi pod głową, nie był aż tak beztroski. Zdjął słomiany kapelusz z szerokim rondem oraz chroniący od słońca karczek z zielonych piór, pragnąc przedrzemać cały ranek. Pies, niebieski owczarek leżący w trawie obok, ostrzeże go, jeśli trzem tuzinom opasów, którymi się opiekował, zagrozi jakieś naziemne niebezpieczeństwo. Wtem jednak chłopiec zauważył mroczną sylwetkę krążącą wyczekująco na tle utrzymujących się przez cały dzień chmur, i wszelka nadzieja na odpoczynek prysła. Nie wierzył w opowieści o tym, że monstrualne gady latające, takie jak smok wielkogrzebieniowy, spadają z góry na porośniętych krótkim futrem skrzydłach o rozpiętości dziesięciu metrów, by porywać zwierzęta i ludzi. Nikt, kogo znał, nigdy nie widział czegoś takiego. Smoki z pewnością jednak mogły atakować ofiary na ziemi, po której – wysokie jak domy – posuwały się sprawnie na złożonych wpół skrzydłach i krótkich tylnych nogach. „Nie boję się”– powiedział sobie chłopiec. W znacznej części było to nawet prawdą. Podobnie jak naziemne drapieżniki, od małych dręczycieli aż po matadora, największego z mięsożerców Nuevaropy, smoki wolały łatwe łupy. Bestii z pewnością nie spodobają się kamienie miotane z procy ani ujadanie i kąsanie psa, stanowczo zbyt sprytnego i zwinnego, by zdołała go przebić swym ostrym jak miecz dziobem. Pies poderwał się i zaczął ujadać. Chłopiec usiadł. Na jego gołych ramionach pojawiła się gęsia skórka. To znaczyło, że gdzieś bliżej jest jakieś inne niebezpieczeństwo. Rozejrzał się wkoło, wypatrując go uważnie. Nie czaiło się na łące porośniętej niebieskimi i białymi kwiatkami. Nawet słynący z umiejętności skradania się matador nie zdołałby się tam ukryć. Po prawej miał białe klify, a za nimi leżały Góry Tarczowe. Ich siniejące w oddali sylwetki rysowały się na horyzoncie. Choć nadeszła już wiosna, kilka najwyższych szczytów nadal pokrywał śnieg. Na południowym zachodzie ciągnęło się porośnięte krzewami pogórze, opadające dalej ku żyznym zielonym dolinom jego rodzinnego hrabstwa Providence, tu i ówdzie usiane ciemniejszą zielenią lesistych wzgórz albo dolin rzek. Kilka opasów, nie przestając skubać roślinności, zwróciło ozdobione kryzami łby w tym samym kierunku, w którym patrzył pies. Choć należały do potężnej rodziny rogopysków, nie miały rogów ani nie były wielkie. Łagodne, pękate zwierzęta osiągały co najwyżej długość równą wzrostowi dorosłego mężczyzny oraz wysokość dużego psa.

Gapiły się na kilkanaście płytogrzbietów. Zwierzęta te weszły nieśpiesznie na łąkę niespełna czterdzieści metrów w dół zbocza. Ich ciała wyglądały jak wielka litera D położona na plecach. Szczególnie imponujące wrażenie robił przewodnik stada – cztery metry wysokości do szczytów żółtych łopatowatych płyt zdobiących łukowaty grzbiet. Pokrywające skórę łuski miał rdzawe po bokach, a żółte na brzuchu. Kolce na jego ogonie, długością niemal dorównujące wzrostowi chłopca, mogłyby wypruć nawet wnętrzności króla tyrana. Opasy zaczęły poruszać grubymi ogonami. Wypluwały z dziobów na wpół przeżute zielsko, by pobekiwać niespokojnie. Płytogrzbiety były łagodne, lecz również krótkowzroczne. Często uderzały ogonami we wszystko, co je zaskoczyło, a to oznaczało wszystko, co podeszło bliżej. Pastuszek wstał. Przeskakiwał z nogi na nogę, klapiąc sandałami o podeszwy stóp. Najlepszym rozwiązaniem będzie dla niego zachować spokój i zaczekać, aż intruzi sobie pójdą. Jeśli tego nie zrobią, zacznie w nich miotać kamieniami z procy, a gdyby i to nie poskutkowało, będzie zmuszony pobiec w ich stronę, wrzeszcząc i machając rękami. A na to z pewnością nie miał ochoty. Rozejrzał się wkoło, niespokojnie wypatrując jakiejś alternatywy, i ujrzał coś znacznie gorszego niż stado ociężałych stegozaurów. Pies zaczął warczeć. Wyłonił się z klifu w pełni uformowany, wychodząc ze skały jednym długim krokiem. Miał dwa i pół metra wzrostu, był szary i chudy jak szkielet. Nie miał skóry, jego ciało było wyschnięte, spękane i zerodowane jak gleba na pustkowiach Wielkiej Ovdy, o których opowiadali mu kupcy z karawan. Wiedział, co to jest, choć nigdy nie widział żadnego z nich. Nikt nie widział, odkąd żywi sięgali pamięcią. A przynajmniej nikt o tym nie słyszał, ponieważ większość ludzi, którzy ujrzeli na własne oczy Szarego Anioła, jednego z siedmiu osobistych sług i mścicieli Stwórców, nie wychodziła z takiego spotkania z życiem i nie miała okazji o nim opowiedzieć. Anioł się zatrzymał i zwrócił straszliwą, wyniszczoną twarz ku pastuszkowi. Przypominające kamyki oczy osadzone głęboko w oczodołach skierowały się prosto na niego. Ich spojrzenie uderzyło go z siłą młota. „Już po mnie” – uświadomił sobie. Padł twarzą do ziemi w cuchnącą roślinność u podstawy skały i leżał tam, starając się, by jego łkanie pozostało bezgłośne. Przez łoskot jego serca przebiło się szczekanie psa, ujadającego wściekle tuż przy głowie chłopca. Suka, odważna i roztropna zarazem, wycofała się tam, by bronić pana przed intruzem. Przenikliwe skomlenie przerażonych opasów rozproszyło zasłonę grozy, budząc w chłopcu odruchy pasterza. „Moje stado! W niebezpieczeństwie!” Po chwili dotarło do niego, że jednak nie zginął. Jak dotąd. Uniósł głowę. Jego opasy uciekały w głąb doliny, unosząc wysoko ogony. Nagle strach przeszył go niczym żelazny pocisk z żądła. Anioł patrzył na niego. – Zapomnij – rzekła mu istota wysokim, świszczącym głosem. – I przypomnij sobie, kiedy otrzymasz rozkaz. Za oczami chłopca eksplodowało białe światło. Kiedy zgasło, stracił przytomność. Gdy się ocknął, pies lizał go po twarzy. Pszczoły bzyczały łagodnie pośród zapachu łąkowych kwiatów. Paproć łaskotała go w ucho. „Dlaczego zasnąłem podczas pracy?– zadał sobie pytanie. – Na pewno dostanę lanie”. Usiadł i zobaczył z przygnębieniem, że jego stado rozpierzchło się pośród niskich, usianych krzewami wzgórz dobre pół kilometra w dół doliny stąd. Na krótką chwilę duszę i ciało pastuszka wypełnił metaliczny dźwięk, jakby chłopiec stanął za blisko wielkiego spiżowego dzwonu w Świątyni Wszystkich Stwórców w Providence, gdy w niego uderzono. Poczuł na języku miedziany smak strachu. Wrażenie minęło. „Na pewno miałem zły sen” – pomyślał. Wstał i potruchtał ku zbłąkanemu stadu, przeklinając własne lenistwo.

Modlił się do Matki Mai o to, by zdążył spędzić wszystkie zwierzęta z powrotem w stado, nim ktokolwiek zauważy, co się stało. W tej chwili był to najpoważniejszy problem w jego życiu.

Część pierwsza La Batalla Última (Ostatnia bitwa)

Rozdział 1 Tricornio, trójrożec, trojak – Triceratops horridus. Największy przedstawiciel pospolitej rodziny Ceratopsia, zwanej rogopyskami– rogatych czworonożnych dinozaurów wyposażonych w kostne kryzy i uzębione dzioby. Dziesięć ton masy, dziesięć metrów długości i trzy metry wysokości. Ten gatunek nie występuje w Nuevaropie. Budzi powszechny strach z uwagi na długie, śmiercionośne rogi, a także agresywność skłaniającą do częstego robienia z nich użytku. Księga prawdziwych nazw Cesarstwo Nuevaropy, Alemania, hrabstwo Augenfelsen Pojawiły się po drugiej stronie rzeki niczym pasma widmowych gór, by po chwili nabrać straszliwej solidności za zasłoną wczesnoporannej mgły oraz deszczu. Wielkie rogate łby kołysały się z boku na bok. Do ich grzbietów, za osłoną kościanych kryz, przytroczono kołyszące się zamki bojowe z wikliny, wypełnione łucznikami. – Mamy przesrane! – Rob Korrigan musiał krzyczeć, by jego towarzysz go usłyszał, choć stał na wyciągnięcie ręki od niego, na wzgórzu za południowym brzegiem Hassling. Na wschód od nich na długości całego kilometra szalała bitwa. – Wojewoda Karyl przyprowadził swoje triceratopsy, żeby zatańczyły z naszym panem hrabią. Choć zimny deszcz spływał mu po twarzy i łaskotał go w brodę, serce wypełniał mu zachwyt. Żaden poskramiacz dinozaurów nie mógłby pozostać nieporuszony widokiem tych wspaniałych bestii, jedynych triceratopsów w Cesarstwie Nuevaropy: pięćdziesięciu żywych fortec osławionego Legionu Białej Rzeki Karyla Bogomirsky’ego. Nawet jeśli walczyły po stronie nieprzyjaciela. – Imponujące! – odkrzyknął topornik z Partii Książąt stojący obok Roba. On również służył hrabiemu Augenfelsen (w przyzwoitym języku znaczyło to „hrabia Klifów Oka”) dowodzącemu wschodnim skrzydłem armii. – Ale co z tego? Nasi dinozaurowi rycerze szybko się z nimi rozprawią. – Chyba postradałeś resztki rozumu – zdziwił się Rob. Wiedział, że beznadziejnie mówi po alemańsku. Radził z nim sobie jeszcze gorzej niż ze spaniolskim,

który był wspólnym językiem Cesarstwa, ale nie dbał o to. Dostał tę robotę zaledwie parę miesięcy temu i nie zanosiło się na to, by miał ją utrzymać zbyt długo. – Partia Książąt wygrywała wojnę do chwili, gdy cesarz wynajął tych Slawonów z ich trojakami – dodał. – Książęta trzy razy walczyli z Karylem i trzy razy przegrali. Nikt nigdy nie pokonał Legionu Białej Rzeki. Nigdy. W powietrzu unosiły się krzyki ludzi i potworów, wzmocnione szczękiem metalu tak głośnym, jakby dobiegał z największej kuźni na całym świecie zwanym Rajem. Z deszczem mieszał się smród przelanej krwi i wyprutych wnętrzności. Rob nadal czuł poruszenie w jelitach, a włoski jeżyły mu się na karku. Były to uboczne skutki odległego terremoto: przeraźliwego okrzyku bojowego hadrozaurów. Jego tonacja była zbyt niska, by ludzkie uszy mogły go usłyszeć, ale skutki były potencjalnie równie groźne jak bezpośrednie uderzenie taranem oblężniczym. Alemański elektor, jeden z jedenastu uczestniczących w każdym głosowaniu wynoszącym nowego cesarza na Zębaty Tron, nieroztropnie zmarł, nie pozostawiając potomstwa, i nie wyznaczył nikogo na swego następcę. Wbrew zwyczajom obecny cesarz Felipe mianował nowym elektorem bliskiego kuzyna, co dawało Zębatemu Tronowi oraz cesarskiej rodzinie Delgao bezprecedensowo wielką władzę. Partia Książąt, koteria alemańskich magnatów wsparta przez kilku Francian, chwyciła za broń, by się temu sprzeciwić. Ten drobny z początku konflikt doprowadził do wojny toczonej w tej chwili przez ludzi walczących na obu brzegach oraz stojących po pas w rzece zmieniającej powoli kolor z brudnobrązowawego na czerwony. Jak zwykle masy piechoty ścierały się i przeklinały w centrum szyków, a rycerze na dinozaurach i zakutych w zbroje koniach toczyli bój na skrzydłach. Łuczników, kuszników oraz ludzi obsługujących rozmaite machiny bojowe ustawiono wzdłuż całej linii, by mogli wymieniać ciosy z oddali. Rob Korrigan pracował dla Partii Książąt. Tyle tylko wiedział na ten temat i uważał, że to i tak za wiele. – Zapominasz, że jest nas więcej niż cesarskich! – zawołał domowy żołnierz hrabiego. – Mój przyjacielu, dawno już minęły czasy, gdy król Johann mógł rzucić przeciwko nam tylko garstkę swarliwych grandów oraz tłum niezadowolonych chłopów – odparł Rob. – Po drugiej stronie są nie tylko walczący za pieniądze najemnicy Karyla, lecz również najlepsi żołnierze Cesarstwa. Topornik uśmiechnął się szyderczo pod wąsem. – Pikinierzy pozostaną tylko pikinierami, nawet jeśli wystroisz ich w powlekane brązem hełmy i kolczugi. A może mówisz o tych rozpieszczonych chłopaczkach po drugiej stronie rzeki i ich kapitanie generalnym, ulubionym siostrzeńcu cesarza? – Kompanioni są legendą – sprzeciwił się Rob. – W całej Nuevaropie śpiewa się pieśni o ich czynach. A przede wszystkim o ich hrabi Jaumem! „Sam wiem o tym najlepiej – pomyślał. – Ułożyłem równie wiele ballad wychwalających bohaterstwo Conde dels Flors jak tych o czynach Karyla”. Augenfelseńczyk wsadził kciuk pod rzemyk hełmu, w miejscu gdzie skóra drażniła mu podbródek. – Słyszałem, że podczas postojów oddają się malarstwu, muzyce i ruchają się nawzajem. – W sumie to prawda – przyznał Rob. – Ale to nie ma znaczenia. – Może i są dinozaurowymi rycerzami, ale będzie ich góra ze dwa tuziny. – Pomijając pięciuset żandarmów ciężkiej konnicy, która ich wspiera. Domowy żołnierz zbył to machnięciem ręki, wyróżniającej się bliznami i połamanymi paznokciami. Ustawione w szyk na drugim brzegu rzeki trójrożce wydały z siebie nerwowy, nieprzyjemny wrzask. Strugi deszczu rozstąpiły się, odsłaniając to, co kroczyło teraz przed ich szeregami. Monstrum, długie i smukłe, trzymało ciało poziomo, kołysząc biczowatym ogonem w rytm kroków potężnych tylnych nóg. W ojczyźnie Roba, na wyspach Anglaterry, zwano tę bestię po prostu „zabójcą”, po spaniolsku zaś nosiła

nazwę „matador”, co znaczyło to samo. Księga prawdziwych nazw nadawała jej miano Allosaurus fragilis. Tak czy inaczej, była straszliwym drapieżnikiem uwielbiającym polować na ludzi. W siodle przytroczonym do barków mięsożercy, dwa i pół metra nad ziemią, siedział mężczyzna. Wydawał się niewiele większy od dziecka. I to nie tylko w kontraście z długim, wężowym ciałem swego ciemnobrązowego wierzchowca w żółte pręgi. Na głowie miał otwarty morion, a ciało osłaniały mu tylko kurtka z dinozaurowej skóry oraz sięgające ud buty. Jego matadora wysunęła głowę do przodu i rzuciła rykiem wyzwanie dinozaurowym rycerzom i zbrojnym na południowym brzegu rzeki: – Shiraa! Topornik skulił się trwożnie i nakreślił dłonią znak święty dla Królowej Stwórczyni. – Matko Maio, miej nas w swojej opiece. Rob wykonał ten sam gest. Maia nie była jego patronką, ale nigdy nie zaszkodzi się upewnić. – Nie wolno zapominać, że prawdziwą groźbą nie jest potwór, ale człowiek – stwierdził, drapiąc się w potylicę, w miejscu gdzie woda jak zwykle przesiąknęła przez jego kapelusz ze spuszczonym rondem i zaczęła mu spływać po karku. – Chociaż Shiraa też jest sporo warta. – Shiraa? – Allozaurzyca. Jego wierzchowiec. Tak ją nazwał, kiedy się wykluła i zobaczyła go jako pierwszą żyjącą istotę na świecie. Był wtedy bezbrodym niedorostkiem, nie miał nawet dwudziestu lat, i leżał z połamanymi kośćmi pod drzewem, o które jej matka cisnęła go w agonii ogonem. To jedyny dźwięk, jaki Shiraa po dziś dzień z siebie wydała. Żadna potencjalna zdobycz nie mogła pozostać obojętna na bliskość podobnego potwora. Nawet potężne trójrożce mamrotały niespokojnie, choć były do niej przyzwyczajone. Domowy żołnierz spojrzał na Roba z niedowierzaniem na twarzy. – Wiesz, jak się ten potwór nazywa? – zapytał. – Gdzie się dowiedziałeś takich rzeczy? – Jestem poskramiaczem dinozaurów – odparł Rob głosem przepojonym dumą. Część tego uczucia była pozą, mającą kryć instynktowny strach przed stworzeniem mogącym jednym ruchem szczęk przegryźć na pół nawet jego ciało, grube jak beczka piwa, inna zaś część radością płynącą z faktu, że ujrzał legendarną bestię na włas​ne oczy. I to nie tylko dlatego że mięsożerne dinozaury używane jako wierzchowce bojowe były rzadkością równie wielką jak uczciwi kapłani. – Żyję z tego, że wiem takie rzeczy. A co z tobą? Nie chadzasz do gospód? Ballada o Karylu i Shiraa jest znana w całej Nuevaropie. Nie wspominając już o fakcie, że to ja ją napisałem. Topornik zerknął nerwowo na Shiraa, po czym łypnął ze złością na Roba. – Po czyjej stronie właściwie jesteś? – Po stronie pieniędzy, oczywiście – odparł poskramiacz. – Podobnie jak ty. I hrabia Klifów Oka, który płaci nam obu. Topornik złapał nagle za krótki rękaw płóciennej bluzy, którą Rob nosił pod kurtką ze skóry z grzbietu nosoroga. Poskramiacz skrzywił się, niezadowolony z tej poufałości, i już chciał odtrącić urażającą jego godność rękę, lecz raptem zauważył, że żołnierz wybałuszył oczy i wskazuje na drugi brzeg rzeki. – Nadchodzą! Krzyk, któremu Shiraa zawdzięczała swoje imię, dał sygnał do ataku. Trojaki weszły do rzeki niczym rogata lawina poruszająca się w zwolnionym tempie. Przed nimi brodziła matadora z Karylem na grzbiecie. Na brzegu, na prawo od Roba, rozległa się seria brzęków i łoskotów. Kompania kuszników z Brabantu – odzianych w brygantyny, których wyzywające pomarańczowo-niebieskie barwy zrobiły się bure i smutne od deszczu – wypuściła chmarę bełtów ze swoich kusz. Rob pokręcił głową i cmoknął, gdy wszystkie pociski wpadły do wody, tworząc małe fontanny w odległości stu metrów przed dinozaurami z Legionu Białej Rzeki.

– To będzie długi dzień – stwierdził. – Matka ostrzegała mnie, że w życiu zobaczę takich od dupy Maris. Topornik się otrząsnął. Spod jego stalowego hełmu i skórzanego czepca wypłynęła woda. – To nie ma znaczenia – zapewnił z brawurą. – Nawet na tych rogatych pokrakach zgraja Slawonów nie oprze się prawdziwym rycerzom. To tylko nisko urodzona hołota. Na lewym skrzydle ludzie młodego diuka Falka przegnali już cesarskich rycerzy z powrotem na północny brzeg. Wkrótce nasi chłopi zaleją ich pikinierów, a to będzie oznaczało zwycięstwo. Rob przeszył wściekłym spojrzeniem żołnierza, który najwyraźniej zapomniał, że obaj również zaliczają się do nisko urodzonej hołoty. – Myślisz, że zgraja bosych pańszczyźnianych chłopów siłą wcielonych do wojska może pokonać Brązowe Nodozaury? Nawet jeśli mają trzykrotną przewagę liczebną? To jeszcze większe szaleństwo niż wierzyć, że kaczodzioby naszego grubego hrabiego rozgromią trojaki Karyla. – Nigdy dotąd nie mierzył się z nami. – Zatem wierzysz, że to naprawdę ma znaczenie? – Stawiam pięć pesos. „Zaczynałem się bać, że już nigdy tego nie powiesz” – pomyślał Rob, uśmiechając się drwiąco pod brodą. Na prawo od nich, w dole rzeki, zabrzmiały trąby nakazujące dinozaurowym rycerzom hrabiego dosiadać wierzchowców. Znaczyło to, że wzywają Roba. Nie liczył zbytnio na to, że stworzony przez niego plan – sam przyznawał, że na pierwszy rzut oka wydawał się zupełnie szalony – zdobędzie w ostatniej chwili aprobatę jego pracodawcy. Jednakże ludzie tacy jak Rob Korrigan musieli budować swe życie na wątłych nadziejach. Z bojowych zamków na grzbietach trójrożców wypuszczono chmarę strzał, wyglądających jak dusze uwięzione przez sztuczki Fae. Powszechnie wiedziano, że wojewoda Karyl, ten szaleniec o wielu aspektach, polecił rzemieślnikom ze swej Mglistej Marchii wypracować metody, które pozwolą zachować napięcie cięciw nawet podczas takiej ulewy, a także spowodują, że straszliwie potężne rogowe łuki z pustynnych wyżyn Ovdy nie będą się rozszczepiały tak łatwo. – Cholera! – zawołał Rob. Zaraz zabraknie mu czasu. Kipiały w nim sprzeczne emocje. Odwrócił się i pobiegł tak szybko, jak tylko mogły go ponieść krótkie nogi. Złapał za długie drzewce Wandy – brodatego topora, który miał na plecach – żeby nie obijała się o jego nerki. – Zakład! – zawołał do domowego żołnierza. – Dziesięć pesos, na Maris! Na najemnych kuszników stojących na południowym brzegu Hassling spadł grad strzał. Ludzie wrzeszczeli z bólu, gdy stalowe groty przybijały miękkie żelazne hełmy do ich głów i przeszywały tkaniny oraz metalowe zbroje. Ich żołnierze strzelali w odpowiedzi, ale małe smętne rozpryski wody tworzone przez ich bełty nadal dzieliło od trojaków dobre pięćdziesiąt metrów. Refleksyjne łuki Legionu Białej Rzeki miały znacznie większy zasięg niż ich arbalety. Zbliżające się niepowstrzymanie trójrożce odbierały Brabantczykom odwagę. Od ryku Shiraa kurczyły im się jaja. A już z pewnością kurczyły się Robowi. Strzały nieprzyjaciela robiły z kuszników mielone mięso, a sami nie mieli żadnych szans go dosięgnąć. Nikt żywy nie zdołałby tego znieść. Pierwsze szeregi odrzuciły broń, której ponowne ładowanie trwało bez końca, rzuciły się do ucieczki… i wpadły prosto na swych stojących za nimi towarzyszy. A ci odepchnęli je z powrotem naprzód. Cztery żądła rozmieszczone przez hrabiego w parach po obu flankach najemników mogłyby im pomóc. Lekkie machiny na kołach przewyższały zasięgiem rogowe łuki barbarzyńców, ich żelazne bełty były w stanie powalić nawet dziesięciotonowego triceratopsa. Ale machiny leżały rozbite i bezużyteczne w rowach, a ich sznury z końskiego włosia przecięto.

Podstajenny Klifów Oka, który widział to na własne oczy, opowiedział Robowi, jak w poprzedzającym świt mroku dłoń Kompanionów wynurzyła się z rzeki. Wszyscy byli nadzy, jak ich Maia stworzyła. Gdy wrzeszczał na cały głos, by podnieść alarm w obozie, zakonni rycerze zadźgali saperów oraz wartowników strzegących żądeł, nim ci zdążyli się na dobre obudzić. Potem zdjęli z gołych pleców topory, porąbali machiny, a wraki zaciągnęli do Hassling, wykorzystując zaprzęgi nosorogów należące do artylerzystów. Nim śpiący Augenfelseńczycy zdążyli zareagować, napastnicy skoczyli z powrotem do rzeki, śmiejąc się jak mali chłopcy, i popłynęli do domu, nie straciwszy ani jednego człowieka. Podstajenny, który w nagrodę dostał po gębie za to, że nie podniósł alarmu szybciej i głośniej, sprawiał wrażenie w równym stopniu zdegustowanego i rozbawionego całym tym fiaskiem. Dla Roba był to typowy przykład brawury Kompanionów. W myślach układał już o tym pieśń. Teraz jednak znalazł się wśród bojowych wierzchowców – swoich podopiecznych – i musiał zachować maksymalną przytomność umysłu. Usunął się na bok, by uniknąć ciosu wysoko uniesionego zielono-białego ogona, przeskoczył nad dymiącym jeszcze gównem wielkości własnej głowy, przebiegł kawałek sprintem, a na koniec wykonał piruet, by nie obalił go na ziemię mostek fioletowego kaczodzioba w żółte prążki, który rzucił się gwałtownie naprzód, wstając z brzucha. Podejrzewał, że to ostatnie nie było przypadkiem. Choć ich umiejętności były nieocenione, poskramiacze dinozaurów zaliczali się do nisko urodzonych i szlachta, która ich zatrudniała, jak hrabia zatrudniał Roba, z reguły uważała ich za zło konieczne. Rycerze często traktowali poskramiaczy jak zarozumiałych chłopów pańszczyźnianych, którym trzeba pokazać, gdzie jest ich miejsce. Albo postarać się, by rozdeptał ich trzytonowy potwór. Rob jednak był urodzonym spryciarzem. Miał tylko piętnaście lat, gdy matka sprzedała go jednonogiemu poskramiaczowi dinozaurów ze Skosji. Zakładając, że tego nie wymyślił, minęło już tak wiele czasu, że nie mógł być tego pewien. Był zmuszony dobrze poznać zwyczaje bojowych kaczodziobów. A także ich właścicieli. Ludzie krzyczeli, a hadrozaury ryczały bądź piszczały, ale zawsze ogłuszająco donośnie. Nad brzegiem rzeki pechowi arbaletnicy Książąt wrzeszczeli przeraźliwie, ginąc od strzał Legionu Białej Rzeki. Uniknąwszy zmiażdżenia, Rob dotarł wreszcie na wzniesienie, na którym hrabia rozbił swój namiot. Gdy wczoraj o zmierzchu przybył miejscowy kontyngent, cały ten odcinek brzegu porastała zielona trawa sięgająca Robowi powyżej głowy. Potwory Augenfelseńczyków ją pożarły, a resztki wdeptały w żółte błoto. Robowi kręciło się w głowie od wysiłku, do którego nie przywykł, a także skoncentrowanego smrodu szczyn i pierdów dinozaurów. Te wonie z pewnością znał, ale rzadko bywał zmuszony do wdychania ich w takich ilościach. Pechowi giermkowie stękali z wysiłku, dźwigając na siodło zakute w stal cielsko hrabiego Klifów Oka. Choć szkarłatny samiec kaczodzioba usiany błękitnymi cętkami przykucnął w błocie, jego grzbiet i tak znajdował się prawie dwa metry nad ziemią. Hrabia dosiadał puzona. Księga prawdziwych nazw nadawała temu stworzeniu miano Parasaurolophus. Jak większość hadrozaurów puzon z reguły chodził na potężnych tylnych nogach, ale w galopie opadał na cztery. Miał wielką, trójkątną głowę, szeroki, uzębiony dziób oraz wydłużony grzebień tworzący wyginającą się do tyłu tubę. Zapewniała ona jego głosowi szeroką skalę oraz uderzającą dźwięczność, przywodzącą na myśl blaszany instrument muzyczny, któremu zawdzięczał swą potoczną nazwę. Hrabia z donośnym jękiem wysiłku przełożył nogę przez grzbiet wierzchowca. Choć miał dopiero osiemdziesiąt lat i był w średnim wieku, znacznie częściej dosiadał stołka na sali bankietowej niż bojowego hadrozaura. Świadczyły o tym jego liczne podbródki przechodzące w pierś i plecy bez wyraźnej przerwy na szyję. W przeciwieństwie do swych pomniejszych braci dosiadających rumaków

dinozaurowi rycerze nie musieli dbać o kondycję. Ich prawdziwą bronią były wierzchowce. Puzon podniósł się na nogi, prychając głośno z obu końców ciała. Przesiąknięty deszczem czaprak lepił się do jego boków, modelując się na przypominających kamyki łuskach. Rob wielce się radował z faktu, że chmury i ulewa stłumiły jaskrawe barwy nie tylko skóry dinozaura, lecz również zbroi hrabiego, pokrytej emaliowanymi zakrętasami barwy niebieskiej, złotej albo zielonej. Rodacy Roba, Anglisze, określali zwykle ten wzór niezbyt pochlebną nazwą „łezki”. W przeciwieństwie do większości dinozaurowych rycerzy hrabia nie wybrał ani nie wyhodował swojego wierzchowca tak, by pasował do jego barw heraldycznych, i w rezultacie ich kolory gryzły się okropnie. Rob wessał przez usta głęboki oddech. Jego obowiązkiem jako poskramiacza dinozaurów było dbanie o wierzchowce swego pana, tresowanie ich i przygotowywanie do walki. Był jednak również zobowiązany doradzać mu, jak najlepiej powinien wykorzystywać w bitwie swe przerażająco drogie bestie. Zawodowy honor nakazywał mu teraz zrobić właśnie to i Rob nie czuł się z tego powodu szczęśliwy. Dokładnie w tej chwili zajmowałby się wierzchowcem hrabiego, gdyby Augenfelsen nie powiedział jemu oraz jego stajennym, by zabierali się stąd i zostawili ostatnie przygotowania giermkom. W swej mądrości Stwórcy uznali za stosowne dać władającej Nuevaropą szlachcie odwagę i siłę zamiast rozumu. Czy choćby zdrowego rozsądku. – Panie! – zawołał Rob, pociągając za strzemię. Potem odsunął się na bok tanecznym krokiem ze zręcznością kłócącą się z jego tuszą i krótkimi nogami, gdy hrabia smagnął go w twarz szpicrutą. – Ty prostaku! Gównojadzie! Śmiesz mnie dotykać? – Proszę, hrabio! – zawołał Rob, ignorując pytanie. Wydało mu się ono bezproduktywne, a poza tym odpowiedź z pewnością nie spodobałaby się jego pracodawcy. – Pozwól, bym wyłożył ci swój plan, dopóki jeszcze mamy czas. – Plan? Pragniesz ograbić z chwały mnie i moich rycerzy? Pluję na twoje niehonorowe knowania. – Jak powiedział, tak zrobił. Plwocina trafiła Roba prosto w policzek. – Moi rycerze rozgonią te przerośnięte opasy na cztery wiatry! – Ale co z twoimi wspaniałymi dinozaurami, panie?! – zawołał poskramiacz, przeskakując z nogi na nogę z ekscytacji. – Nadzieją się na rogi tych potworów. Hrabia zatrzasnął basinet ukształtowany na podobieństwo pyska opasa – Rob uważał, że to świetnie do niego pasuje – i machnął zakutą w stalową rękawicę dłonią do herolda, który zagrał na trąbie sygnał do ataku. Poskramiacz dinozaurów skrzywił się boleśnie. Herold radził sobie z trafianiem we właściwe tony równie kiepsko jak najemni kusznicy hrabiego z trafianiem w łuczników Legionu Białej Rzeki. Hrabia spiął puzona. Rob odskoczył błyskawicznie do tyłu, by bestia na niego nie nadepnęła. Wierzchowce pozostałych rycerzy ruszyły za nią dwunożnym kłusem po opadającym łagodnie ku rzece stoku. – Jeśli stratujesz własnych kuszników, wprowadzisz tylko chaos w szeregi swoich rycerzy, ty głupi sukinsynu! – zawołał Rob za swym pracodawcą, gdy już był pewien, że ten go nie usłyszy. A przynajmniej nie wyraźnie. „Nazywamy ich zakutymi łbami nie tylko dlatego, że ruszają do boju z żelastwem na głowach”– pomyślał, ocierając z twarzy ślinę i smarki. Choć serce tłukło mu niecierpliwie o żebra, mógł jedynie stać tam i obserwować dalszy bieg wydarzeń. Nawet zmoczone ulewą pióropusze, chorągwie i jaskrawe czapraki pięćdziesięciu dinozaurowych rycerzy tworzyły piękny, wyzywający obraz. Najemni arbaletnicy przestali strzelać. Zdaniem Roba jedynym rozsądnym wyjściem byłoby dla nich teraz zwiać stąd jak najszybciej. Zarówno jako poskramiacz, jak i jako minstrel wiedział bardzo dobrze, jak niewiele znaczy zapłata dla tych, którzy zginęli. Tylnymi szeregami najemników zawładnął jednak obłęd. Wdali się w regularną walkę ze swymi

próbującymi ucieczki towarzyszami. Brabantczycy zaliczali się do etnicznego drobiazgu Cesarstwa. Wszystkich podporządkowano jednej Torre Menor, czyli Mniejszej Wieży, mającej ponoć dbać o ich interesy. I tak jednak była ona mniejsza od innych wież – wielkich rodów władających Nuevaropą i pięcioma składającymi się na nią królestwami. Swe nikłe znaczenie Brabantczycy starali się nadrobić wojowniczością godną piesków salonowych. W ten sposób zasłużyli sobie na miano głupich kutasów. Łucznicy z Legionu Białej Rzeki również przerwali ostrzał. Ich potwory zatrzymały się tuż poza zasięgiem kusz. Najwyraźniej Karyl wolał zaczekać na dalszy rozwój wydarzeń. Ten nastąpił szybko. Brabantczycy wreszcie poszli po rozum do głowy. Przestali walczyć między sobą i rzucili się do ucieczki. Ale w tej samej chwili ujrzeli, że pędzi na nich zmasowana siła całego prawego skrzydła ich pracodawców. Gdy hadrozaury tratowały najemników pośród krzyków, chlupotu błota i obłoków buchającej z pysków pary, chodzące fortece Legionu ponownie ruszyły naprzód. Z lektyk na ich szczytach ludzie z rogowymi łukami wypuścili kolejną chmurę strzał. Salwa uderzyła dinozaurowych rycerzy hrabiego z pulsującym basowym szumem. Pociski odbijały się od stalowych płyt chroniących rycerzy, ale kaczodzioby skrzeczały z bólu, gdy strzały wbijały się w ich grube skóry. Rob podejrzewał, że tym razem łucznicy użyli szerokich żelaznych grotów. Spowolnieni już przez kuszników dinozaurowi rycerze utracili cały impet pośród chaosu uderzających ogonami i stających dęba bestii. Ranne potwory trąbiły i piszczały, zagłuszając krzyki jeźdźców spadających z siodeł i tratowanych nogami. Rob uniósł prawą pięść z wysuniętym środkowym palcem, oddając w ten sposób hołd hrabiemu. Powiedział sobie, że w końcu jest to starożytny, święty znak jego patronki, bogini Maris. Potem odwrócił się i pognał na wschód. Jego pracodawca wystrzelił już swój pocisk. Teraz Rob sam zrealizuje własny plan.

Rozdział 2 Morión, morion– Corythosaurus casuarius. Hadrozaur o łukowatym grzbiecie, dziewięć metrów długości, trzy metry wysokości w kłębie, trzy tony masy. Najpopularniejszy wierzchowiec bojowy w Nuevaropie, nazwany tak, ponieważ jego zaokrąglony grzebień przypomina hełm tego typu. Księga prawdziwych nazw Bieg po śliskim, śmierdzącym szczynami błocie okazał się niemal równie trudny jak omijanie nerwowych, ważących trzy tony hadrozaurów, choć dreszczyk emocji był jednak mniejszy. Rob raz się potknął, a raz pośliznął, pokrywając się cuchnącym brązowym szlamem, zanim zdołał dotrzeć do miejsca, gdzie przetrwało wystarczająco wiele trawy, by zapewnić stabilność gruntu. Nim jeszcze zdążył się wspiąć na niskie wzgórze i zobaczyć zbudowaną z kłód zagrodę, w której trzymał swoich ulubieńców, usłyszał ich chrząkanie i złowrogie pomruki urozmaicane niekiedy piskiem irytacji. Wyżej, w lesie, Mała Nell, jego samica hakorożca, niebieska w szare cętki, radośnie wetknęła pysk – ozdobiony rogiem na nosie, krótkim, grubym i zwróconym ku przodowi – w kwitnące krzaki jagodowe. Solidny sznur ze skóry szybkołaza łączył jej tylną nogę z sąsiednim drzewem. Na palisadzie przysiadło czterech miejscowych młodzieńców. Ich wytarte, mokre od deszczu sukmany, zabarwione glebą i sokami roślin ze wszystkich miejsc, które kiedykolwiek odwiedzili, lepiły się do chudych klatek piersiowych. Kręcili gorączkowo głowami, spoglądając to w górę, to w dół rzeki, i starali się ogarnąć całe straszliwe widowisko rozgrywające się przed nimi. Rob ściął drzewa do budowy palisady w lesie za obozem Książąt. Jego einiozaur zaciągnął je na miejsce. Każdy poskramiacz dinozaurów wart swojej zapłaty był też zdolnym amatorskim budowniczym. Wzniósł mocną zagrodę. Dwa tuziny jej mieszkańców były prawie ślepe, a mózgi miały równie kiepskie, co oczy. Podobnie jak większość dinozaurów zwykle nie próbowały forsować bariery, która wyglądała na solidną, mogły jednak wpaść na nią przypadkiem. Znowu rozległy się trąbienie i łoskot. Rob uniósł głowę. Dinozaurowi rycerze hrabiego wreszcie weszli do wody. Ciągnęli za sobą rdzawe ślady. Większość brabanckich najemników oraz pół tuzina swych towarzyszy zostawili na brzegu jako czerwonawe plamy na błocie i wzgórki zmiażdżonej stali. Kaczodzioby, doprowadzone do paniki przez łuczników Legionu Białej Rzeki, wpadły w szeregi jeźdźców Klifów Oka niczym głazy wystrzelone z niewiarygodnie wielkich trebuszy. Zwarta szarża

dinozaurowej kawalerii zmieniła się we wlokące się ociężale stado. Przemożna agresja zakutych łbów kazała jednak niedobitkom brnąć naprzód. Prosto na rogi triceratopsów Karyla. Wspaniałe moriony i barwne puzony wrzeszczały w agonii, gdy zaostrzone stalowe nakładki na rogi przebijały ich piersi i gardła. Niektóre odskakiwały od straszliwych kolców, co kończyło się dla nich rozpruciem nieopancerzonych brzuchów. Trojaki nigdy nie uchylały się od walki. Pochylały gigantyczne łby, by bóść i podrzucać nimi z krwiożerczą radością. Przebite hadrozaury padały z piskiem do rzeki, wzbijając w górę fontanny wody sięgające wyżej niż zamki bojowe przytroczone do grzbietów ich zabójców. Tymczasem siedzący w tych skleconych z desek i wikliny lektykach łucznicy, obwieszeni płatami skóry nosorogów służącymi im jako pancerze, wciąż wypuszczali niszczycielską nawałnicę strzał. Z tej odległości ich pociski przebijały nawet zbroje płytowe. Mężczyźni i kobiety strzelający z rogowych łuków celowali w wizury hełmów oraz słabe punkty w stawach zbroi. Niektórzy chwytali za kopie, gdy z boków pojawiały się cele nieosiągalne dla ich wierzchowców. Strutiomimowi lansjerzy, zaciężni harcownicy dosiadający gibkich szybkołazów, krążyli wokół flank Partii Książąt, kąsając je długimi i krótkimi strzałami oraz oszczepami niczym trójrożcowe gzy. Wojewoda Karyl wtargnął na swym straszliwym wierzchowcu w szeregi nieprzyjaciela. Shiraa urwała jakiemuś rycerzowi zakutą w stal rękę, w której trzymał miecz, a potem cisnęła nią na bok jak pies bawiący się kością. Miecz Karyla błyszczał niczym srebrny płomień. Gdy uderzał, rycerze ginęli. Poskramiacz dinozaurów potrząsnął głową, sypiąc na boki błotem i deszczówką. – A nie mówiłem, ty głąbie? – wyszeptał do swego pracodawcy, który był za daleko, by mógł go usłyszeć, a poza tym miał teraz inne zajęcia. Zresztą i tak nie raczyłby go wysłuchać. Rob stanął przed dylematem klasycznym dla swego zawodu. Ponad wszystko na świecie kochał dinozaury, największe i najbardziej majestatyczne ze wszystkich dzieł Stwórców. Mimo to było mu przeznaczone wysyłać je do śmiertelnej walki z ich pobratymcami. Jak zwykle gdy obserwował bitwę, do której się przyczynił, zachwyt mieszał się w nim z rozpaczą. To, co wydarzy się wkrótce, będzie jednak gorsze. Znacznie gorsze. Wiedział o tym, bo sam to spowoduje. Przesunął dłonią po twarzy, by oczyścić oczy z błota, a potem odwrócił się i krzykiem rozkazał swym pomocnikom przynieść zrobione z trzcin żagwie, schowane przez niego w zakrytych, osmołowanych koszach, żeby wyschły, a także tanie blaszane rogi, które kupił w wozie markietana. – Teraz kolej na mnie, chłopaki. – Naprawdę uważasz, że to piękne, Jaume? – zapytał Pere. Choć miał na sobie pełną zbroję płytową pokrytą białą emalią, jego drobna budowa nadal rzucała się w oczy. Miał twarz łobuziaka, wielkie i ciemne oczy oraz długie rzęsy. Czarne włosy strzygł krócej niż jego kapitan, tylko na długość palca. Gdy zmoczył je deszcz, przylepiały się uroczo do jego czoła. Jaume Llobregat, Hrabia Kwiatów i kapitan generalny Zakonu Kompanionów Naszej Pani od Lustra, uniósł twarz pod ciepłe strugi deszczu i odgarnął obiema dłońmi pomarańczowe włosy opadające mu do ramion. Cieszył się tym wszystkim – dotykiem własnej skóry i mokrych włosów, przepływającą przez nie wodą, a nawet wonią dwudziestu zaniepokojonych hadrozaurów. Zmysłowe doznania były dla niego religijnym obowiązkiem. Westchnął. – Naprawdę – potwierdził. Stał na uboczu, z dala od reszty Kompanionów, którzy zgromadzili się w połowie wysokości wzgórza zwanego Lalunią Guntera. Dwaj mężczyźni rozmawiali po katalańsku, w języku swej ojczyzny. – Niech Pani Bella mi wybaczy. Wszyscy wiemy, jak brzydko wojna wygląda z bliska. Ale z takiej odległości…

Wskazał na rzekę i trwającą w niej rzeź. – …tak jest. To straszliwe piękno, ale zawsze piękno. Pere pokręcił głową. – Lepiej ode mnie potrafisz znajdować piękno w brzydocie. Choć próbował obrócić to w żart, Jaume wyczuł w jego głosie ton niezadowolenia. Wychowywali się razem i byli najlepszymi przyjaciółmi na długo przed tym, nim zostali kochankami. Uśmiechnął się, próbując poprawić nastrój Perego. – Być może. W końcu czyż życie nie opiera się na znajdowaniu piękna pośród ohydy? – Gdybyż tylko wszystko było piękne – poskarżył się Pere. – I co by się stało wtedy, mój drogi przyjacielu? Staramy się zwiększyć ilość piękna na tym naszym świecie, ale nigdy nie zdołamy całkowicie wyeliminować brzydoty. Czy w ogóle powinniśmy próbować? Jesteś znakomitym malarzem. Powiedz mi, czy sylwetka bez tła nie jest pozbawiona znaczenia? Jak moglibyśmy rozpoznawać piękno, jeśli nie przez kontrast z brzydotą? Czyż to nie ona nadaje pięknu znaczenie? Pere potrząsnął lekko głową z wyrazem irytacji na twarzy. – Ty zawsze masz rację. Jaume położył dłoń na naramienniku zbroi osłaniającym lewy bark jego przyjaciela, napawając się dotykiem gładkiej, wypukłej powierzchni oraz spływających po niej kropel deszczu. – Gdybyż tylko rzeczywiście tak było. Zresztą nawet jeśli szczęście się do mnie uśmiechnęło i rzeczywiście mam rację, to jeszcze nie znaczy, że ty musisz się mylić, prawda? Pere odwrócił wzrok. Przed bitwą zawsze był w ponurym nastroju. Nie lubił walczyć. Po prostu był w tym bardzo dobry. Jaume wiedział jednak, że jego przyjaciela gryzie coś więcej. – Uwielbiam taki deszcz! – zabrzmiał pełen ironii głos za ich plecami. Hrabia Kwiatów odwrócił się i zobaczył, że zbliża się mor Florian. Wspinanie się po błotnistym, porośniętym mokrą trawą stoku w metalowych sabatonach zdawało się sprawiać mu tylko drobne trudności. Blond włosy, z reguły kręcone, opadały mu poniżej ramion niczym mokra chorągiew. – Jak możesz lubić deszcz? – sprzeciwił się rudowłosy Manfredo, który stał nieopodal, rozmawiając ze swym kochankiem mor Fernão. Manfredo – były student prawa z Talii w Bazylei Trebizonu – kochał ład w równym stopniu jak piękno i w związku z tym nie ufał Florianowi, który w jego opinii reprezentował przeciwieństwo tego ideału. Mor Florian wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Rozważ alternatywę: gotowanie się żywcem w naszych przenośnych stalowych piecach. Wszyscy parsknęli śmiechem. Nawet Pere się odprężył. Jego ręka w końcu odszukała dłoń Jaumego, który przywitał ją z radością. Choć wyglądała na delikatną, była mocna jak stalowy drut i pokrywały ją stwardnienia od trzech instrumentów, które Pere opanował po mistrzowsku: pędzla, gitary i miecza. „Wiem, co cię martwi, stary przyjacielu– pomyślał Jaume. – Boisz się chwili naszego powrotu do La Merced. Ale nawet jeśli wuj przyjmie moje oświadczyny i poślubię Melodíę, nic między nami nie musi się zmienić”. Pokręcił głową. To było głupie. Problemem nie była princesa imperial, jego druga bliska przyjaciółka i kochanka – bystra i pełna werwy, o cynamonowej skórze, roześmianych ciemnoorzechowych oczach i włosach czerwonych jak wino. W Nuevaropie zazdrość uważano za występek, zwłaszcza na kosmopolitycznym południu. Ale Pere zawsze miał z nią problem, a teraz zagroziła ona jego przyjaźni z Jaumem. – Pismo do pana hrabiego Jaumego! Młody paź w liberii von Rudstedta zjeżdżał ze zbocza Laluni Guntera, mijając szeregi zakutych

w zbroje braci zwykłych, zbrojnych zakonu stojących przy swoich rumakach. Jego porośnięty niebieskimi piórami szybkołaz zdawał się lecieć nad śliską trawą. – Z drogi! Przynoszę czcigodnemu kapitanowi generalnemu zawiadomienie o zmianie planów! – Już czas – odezwał się Jaume. – Bartomeu, jeśli łaska? Ruszył ku swemu wierzchowcowi. Kamelia była pięknym, biało-karmelowym morionem. Pochylała się, wsparta na przednich nogach, i poruszała wąskim pyskiem, delikatnie skubiąc rośliny. Jej gatunek cechował się dziwną gracją, nawet jeśli nisko osadzona szyja podkreślała masywną budowę. Towarzyszyła Jaumemu w wielu niebezpiecznych przygodach i kochał ją jak córkę. Jasnowłosy Bartomeu, jego giermek, zbliżył się truchtem i zapiął naszyjnik zbroi Jaumego, osłaniający jego szyję oraz dolną część twarzy. Potem cichymi słowami i pociąganiem za wodze skłonił Kamelię do położenia się na brzuchu, by rycerz mógł jej dosiąść. – Co to może oznaczać, Jaumet? – zapytał Pere, gdy jego giermek przygotowywał w ten sam sposób Teodorę, jego czarną puzonicę, usianą uderzającymi, białymi plamami. – Zmiana planu? – zdziwił się Florian. – A po co? Wszystko wydawało się oczywiste. Zaczekajmy, aż trójrożce z Legionu Białej Rzeki rozbiją rycerzy Książąt, a potem ruszmy w pościg za uciekającymi między wzgórza niedobitkami. Prosta sprawa, dzięki Pani. – Musimy robić to, co rozkaże nam marszałek – oznajmił Manfredo. Jego urodę mąciły nieco zbyt wydatny podbródek oraz tendencja do moralizowania. Szybkołaz zatrzymał się obok Jaumego ze zgrzytem długopalcych tylnych nóg. Młody jeździec o niebieskich oczach, brzoskwiniowośmietankowej cerze ludzi z północy oraz prawie zupełnie białych włosach uśmiechnął się kokieteryjnie do Hrabiego Kwiatów i wręczył mu zapieczętowany lakiem zwój. – Jeśli chcesz go uwieść i w ten sposób dostać się do Kompanionów, to lepiej na to nie licz – zadrwił Florian. Chłopak zarumienił się wściekle. – Florianie, bądź uprzejmy – skarcił towarzysza Jaume. – Dobra robota, chłopcze. Dziękuję. Goniec wydukał słowa podziękowania, a potem pomknął z powrotem w górę tak szybko, jak tylko mogły go ponieść dwie silne nogi wierzchowca. Jaume zmarszczył brwi, spoglądając na indygowy lak, w którym odcisnął swą pieczęć dowódca sił cesarskich Prinz-Marschall Eugen. Zadawał sobie to samo pytanie, co Florian. Z osobliwym lękiem, wypełniającym mu szyję i docierającym aż do policzków, złamał pieczęć, rozwinął zwój i zaczął czytać. Chłód zalał go nagle niczym zimowy wiatr dmący od Gór Tarczowych w jego ojczyźnie. Kilka pierwszych linijek nakreślonych obsesyjnie starannym pismem przeczytał trzykrotnie raz po raz, mrugając na deszczu. Litery nie chciały się jednak ułożyć w żaden łatwiejszy do zaakceptowania komunikat. Zmiął list i cisnął go na ziemię. Poczuł zwracające się ku niemu zdumione spojrzenia. Podobny gest nie był dla niego typowy. – Co to było?! – zawołał Pere. Jaume wolał w tej chwili mu nie odpowiadać. Odwrócił się i wskoczył na siodło Kamelii. Cmoknął cicho, nakazując jej wstać. Uniosła głowę ozdobioną wielką tubą upstrzoną pomarańczowymi cętkami i powęszyła chciwie. Jak każdy dobry bojowy hadrozaur cieszyła się na myśl o bitwie. Jaume pochylił się i przyjął z rąk Bartomeu hełm – saladę z wydłużonym nakarczkiem. Potem stojący obok paź podał mu tarczę i kopię. Wsparł hełm na zgiętym przedramieniu i zwrócił się ku swoim rycerzom. „Tacy nieliczni, tacy odważni, tacy piękni” – pomyślał. Było ich tylko szesnastu, choć Karta przyznana przez Kościół zakonowi pozwalała na dwudziestu czterech. W ciągu lat przez szeregi Kompanionów przewinęło się znacznie więcej rycerzy, ale z reguły szybko czekała ich renta inwalidzka albo kolejny obrót Koła. „Kto dołączy do nich dzisiaj? – zadał sobie pytanie. – Czy już pora, bym połączył się ze swą Panią? Nie będę tego żałował. Żyłem otoczony pięknem”. – Bracia! – zawołał głosem, który niósł się daleko. – Cokolwiek uczynię, podążajcie za moim

przykładem! Wlepili w niego spojrzenia. – A co innego moglibyśmy zrobić? – zapytał z niedowierzaniem Florian. Jaume potrząsnął głową. – Nigdy dotąd nie prosiłem was o spełnienie podobnej misji. I modlę się do naszej Pani, by to już nigdy się nie powtórzyło! – Ruszaj, dziewczyno! Tędy! Smagając bok Małej Nell wierzbową witką – to jej nie bolało, do tego celu potrzebne by było stylisko topora albo, jeszcze lepiej, sam topór – Rob wpędził ważącego dwie tony hakorożca do rzeki. Łańcuchy, które założył stworzeniu, napięły się mocno. Ściana przechyliła się z głośnym zgrzytem, a potem runęła z pluskiem i łoskotem. Zamknięte w środku dinozaury zabeczały z niepokojem i irytacją. Rob złapał za uzdę przytroczoną do pyska Nell tuż za rogiem, a potem pociągnął ją w górę rzeki, wystarczająco daleko, by kłody mogły się wytoczyć z wyjścia. Następnie odpiął łańcuchy, które wpadły do wody. Klepnął hakorożca w szeroki tyłek. Stworzenie prychnęło, podrzuciło głową, pokonało kłusem dwadzieścia metrów, rozpryskując rdzawobrązową wodę, po czym zawróciło i wylazło na brzeg. Zapuści się niewielki kawałek w las, a potem zacznie się paść. Rob dobrze znał swego ulubionego wierzchowca. – No dobra! – zawołał do młodych pomocników. – A teraz je stamtąd wygońcie. Czterej siedzący na zwróconej ku lądowi ścianie młodzieńcy zadęli entuzjastycznie w blaszane rogi i zaczęli wymachiwać pochodniami, które strzelały, dymiły i sypały iskrami w słabnącym już deszczu. Pomimo okoliczności Rob skrzywił się boleśnie, słysząc nieharmonijne tony. „Czy te małe skurczybyki nie mogą choć spróbować zachować tonacji, nawet jeśli instrumenty są marne?” To jednak nie była pora na zabawę w artystę. Wyciągnął zza pasa blaszany róg i zadął w niego równie beztrosko jak chłopaki. Stado dzikich maczugogonów mniejszych, które łapał już od tygodnia, by potem popędzić je z wielką ostrożnością za armią Książąt, wypadło z zagrody. Według Księgi prawdziwych nazw ich właściwe miano brzmiało Pinacosaurus. To były małe ankylozaury, nieprzekraczające długością pięciu metrów. Ich wypukłe, opancerzone grzbiety sięgały Robowi do ramienia, a na końcach ogonów nosiły autentycznie przerażające dwupłatowe kostne maczugi. Teraz kołysały nimi złowrogo z boku na bok. Zwierzaki były naprawdę zdrowo wkurzone, a w takim stanie w pierwszej kolejności pragnęły coś rozwalić. W drugiej i trzeciej również. Maczugogony bały się przede wszystkim dwóch rzeczy: ognia i hałasu. Właśnie za ich pomocą chłopaki zapędziły bestie do rzeki. Rob liczył na to, że okropne dźwięki, jakie produkował, w połączeniu z dobrze wyrobionym wyczuciem tego, kiedy i w którą stronę uskoczyć, stanowiącym nieodłączną część repertuaru każdego poskramiacza dinozaurów, nie pozwolą potworom wyładować gniewu na nim. Maczugogony ruszyły ku drugiemu brzegowi Hassling, opuszczając tępo zakończone łby. Z nadzieją, że młodzieńcy pamiętają, co kazał im zrobić, i rzeczywiście to zrobią, Rob popędził za stadem, trąbiąc jak szaleniec. Na lewej flance armii Książąt rozległ się chór licznych głosów wyrażających to samo uczucie. Smętną rozpacz. Zbrojni wyłazili na brzeg po ich stronie, bez hełmów i wierzchowców. Nieśli między sobą jedwabną chorągiew, której wspaniałe jeszcze niedawno barwy zabrudziły się nie do poznania. Spoczywało na niej bezwładne ciało hrabiego. Czarna strzała z dwoma szarymi piórami i jednym białym – znakiem Legionu Białej Rzeki – wbita po prawej stronie w wizurę basinetu tłumaczyła wszystko.

Garstka walczących po stronie buntowników dinozaurowych rycerzy, którzy przeżyli starcie z trójrożcami, była w pełnym odwrocie. Sto metrów od brzegu rzeki tysiąc zbrojnych siedział na rumakach bojowych, które wierciły się nerwowo i wybałuszały ślepia, gdy ryczące melodyjnie potwory przemknęły na zachód od nich ogarnięte paniką. Byli gotowi ścigać i dobijać wrogów uciekających przed szarżą bojowych hadrozaurów hrabiego, a teraz miał na nich spaść cały ciężar gniewu triumfujących trojaków. Zabrzmiały trąby Legionu. Triceratopsy znowu ruszyły nieubłaganie naprzód. Maczugogony przeszły do biegu, forsując wodę z wielką siłą, choć nadal niezbyt szybko. Rob i jego wsiowi pomocnicy stali po kolana w wodzie, przyglądając się im z uwagą. Nie chcieli znaleźć się zbyt blisko tego, co miało się wydarzyć. Trojaki podrzuciły kolosalnymi rogatymi łbami i ryknęły. Nie widziały zbyt dobrze, ale zwęszyły odwiecznych wrogów. A maczugogony poczuły ich zapach. Te podejrzliwe i agresywne gatunki, rywalizujące ze sobą o pastwiska, były wyjątkowo dobrze wyposażone do tego, by czynić sobie nawzajem szkodę. Trojaki mogły rogami odwracać nisko zawieszone potwory na grzbiety, by potem rozdzierać ich miękkie brzuchy, ale z bliska ankylozaury potrafiły miażdżyć kolana triceratopsów maczugami, którym zawdzięczały swą nazwę, a nawet wbiegać pod ich brzuchy i roztrzaskiwać nieosłonięte wewnętrzne powierzchnie nóg. Wszystko to zaczęło się teraz dziać. Żelazna dyscyplina Legionu załamała się w mgnieniu oka. Wybałuszające oczy z przerażenia triceratopsy rzuciły się do ucieczki przed potwornymi ogonami. Zamki bojowe spadały do wody z wysokich grzbietów, niosąc swych pasażerów ku z reguły straszliwemu losowi. Rob Korrigan tańczył w krwawej wodzie, śmiejąc się i płacząc. Nawet jego język żonglera nie potrafiłby opisać tego, co czuł w tej chwili. Gardził wszystkimi szlachetnie urodzonymi z godną podziwu równością, był jednak jeden wyjątek – wojewoda Karyl Bogomirsky, który sam był swoim poskramiaczem dinozaurów i niezrównanym w obecnej epoce artystą w wykorzystaniu tych bestii w wojnie. Bohaterem, który spełnił swą legendarną misję. A teraz dzięki jednemu straszliwemu fortelowi Rob rozbił niezwyciężony Legion Białej Rzeki, zabijając i okaleczając stworzenia, które kochał najbardziej w całym Raju. To był triumf i profanacja w jednym. – Na co czekacie, zakuci w blachę tchórze?! – zawołał do nieruchomych szeregów kawalerzystów Partii Książąt, którzy z pewnością go nie słyszeli. – Podałem wam zwycięstwo na złotym talerzu. Bierzcie je! Bierzcie je i jedzcie, do cholery! Opadł na kolana z dławiącym łkaniem. Z nosa płynęły mu smarki. Po jego prawej stronie walki ustały. Widział, że chłopska piechota Książąt wychodzi z rzeki, ale bez szalonego pośpiechu świadczącego o klęsce. Szeregi Brązowych Nodozaurów z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu nadal stały na północnym brzegu rzeki, tworząc solidny mur za stosami trupów. Nie wykazywały ochoty, by oddać się swemu zwyczajowemu pościgowi połączonemu z rzezią. Brzegiem oczyszczonej już rzeki podążało kilkudziesięciu dinozaurowych rycerzy. Rob zamrugał ze zdumienia. Jeźdźców prowadził czołowy zapaleniec Partii Książąt, młody diuk Falk von Hornberg. Jego wierzchowiec, Śnieżny Płatek, był najstraszliwszym mięsożernym dinozaurem na całej Ziemi Afrodyty, królem tyranem. Tyrannosaurus rex był importowanym gatunkiem, nie występował w Nuevaropie. Śnieżny Płatek był albinosem, małym jak na swój gatunek. Nie przekraczał długością Shiraa, choć był od niej masywniejszy. Rob nie wiedział, czy to karłowaty osobnik, czy po prostu jeszcze nie dorósł. Wysoko nad hadrozaurami, które człapały nerwowo za wielkim białym drapieżnikiem, powiewały cesarskie chorągwie, niewiarygodnie pomieszane z chorągwiami zbuntowanych Książąt. – Co tu jest grane, w imię Fae? – zapytał Rob i przykucnął w mule rzecznym, obserwując wydarzenia.

Na północnym brzegu rozległa się donośna fanfara. Kompanioni przybyli z pomocą Legionowi Karyla. Ich białe emaliowane zbroje lśniły nawet w słabym dziś blasku słońca. To podniosło Roba na duchu. Jeśli darzył podziwem jakiegoś szlachcica poza Karylem, z pewnością był nim hrabia Jaume. Rzecz jasna, interwencja garstki dinozaurowych rycerzy wspartych pięcioma setkami ciężkiej konnicy mogła zapobiec sukcesowi wielkiego i perfidnego planu Roba. On jednak wystrzelił już swój bełt i był teraz gotowy przyglądać się wydarzeniom okiem konesera, ciesząc się myślą o brzęku srebra w jego kubku, gdy już zacznie śpiewać pieśni, które o tym napisze. Jaume – twarz zasłaniała mu salada z obojczykiem, ale jego sławnego wierzchowca, Kamelii, nie sposób było pomylić z żadnym innym – opuścił kopię i ruszył do szarży. Po chwili wahania jego Kompanioni zrobili to samo. Ich hadrozaury jak jeden otworzyły dzioby, by ryknąć. Nie rozległ się żaden dźwięk – nie taki, jaki mogliby usłyszeć ludzie. Rob zatoczył się do tyłu, zaciskając powieki, gdy fala terremoto uderzyła go z siłą niewidzialnej pięści. Gdy znowu otworzył oczy, w pierwszej chwili nie chciał uwierzyć w to, co zobaczył. Nie chodziło o zbliżających się dinozaurowych rycerzy, którzy chwiali się i trzymali za głowy, krwawiąc z uszkodzonych uszu i nosów. Chodziło o załogi bojowych zamków Karyla. Trójrożce od przodu miały kostne płyty i kryzy, chroniące je przed bezgłośnym okrzykiem bojowym hadrozaurów, ale prawie wszystkie były zwrócone tyłem do Kompanionów. Dlatego one również odczuły jego pełne skutki – strach, pęknięte błony bębenkowe, a nawet urazy płuc. Jeden z samców stanął dęba, młócąc w powietrzu przednimi nogami i becząc jak skakun trafiony włócznią w brzuch. Lektyka spadła z jego grzbietu. Mężczyźni i kobiety posypali się do rzeki, machając bezradnie kończynami. Szarża Kompanionów przeszła po nich. Rob zerwał się na nogi. – Co to ma być?! – zawołał. – Zdrada? Trudno byłoby określić to inaczej. Zaskakujący atak całkowicie uniemożliwił obronę najemnikom, których szeregi już wcześniej ogarnął chaos. Choć maczugogony przedarły się już na drugą stronę, wygramoliły na północny brzeg i pobiegły do lasu, Legion nie miał szans. Rogi triceratopsów budziły grozę, ale były skuteczne wyłącznie w starciu z nieprzyjacielem znajdującym się z przodu. Nawet bracia zwykli po prostu wykonywali okrutne egzekucje, choć ich konie wyglądały jak zabawki na tle rogatych kolosów, którym ich jeźdźcy przecinali ścięgna mieczami i toporami. Shiraa pędziła jak szalona, rozstawiając szeroko nogi i wzbijając w górę bryzgi wody. Karyl rozpaczliwie próbował popędzić swe ocalałe trójrożce na zachód. Tylko tam mogły znaleźć szansę ucieczki. Jego matadora starła się z halabardą Kompanionów. Biały hadrozaur w zielone łaty był większy, ale Shiraa miała zęby. Choć lambeozaur wybałuszył ze strachu oczy osadzone pod grzebieniem zakończonym z przodu wyroślą przypominającą tępo zakończony topór, a z tyłu zakrzywionym kolcem, nie zszedł jej z drogi. Kompanioni uczyli swe wierzchowce przełamywania instynktownego strachu przed nawet największymi mięsożercami. W gruncie rzeczy halabarda mogłaby z łatwością zbić z nóg smukłą jak wojenna galera matadorę. Ale miecz Karyla bezbłędnie wśliznął się w wizurę zamkniętego hełmu Kompaniona. Biały rycerz padł na ziemię, a jego wierzchowiec umknął, trąbiąc rozpaczliwie. Falk i Śnieżny Płatek runęli na zwróconego w drugą stronę wodza najemników. Dla Roba był to naprawdę zachwycający widok. Drapieżne wierzchowce były tak wielką rzadkością, że prawie nigdy nie ścierały się ze sobą w bitwie. Karyl zdołał jakoś wyczuć niebezpieczeństwo i obrócił Shiraa w prawo. Śnieżny Płatek uderzył pierwszy. Jego potężne szczęki wyrwały pas ciała z prawego barku matadory. Shiraa wrzasnęła z bólu. Jej otwarta rana parowała w strumieniach deszczu, który znów rozpadał się

na dobre. Falk uderzył toporem, rozbijając zwieńczony pióropuszem hełm Karyla. Bezwładne ciało wojewody Bogomirsky’ego wpadło do wzburzonej rzeki i zniknęło. Przez chwilę Rob sądził, że Shiraa nie opuści swego pana. Oba drapieżniki próbowały uderzać zębatymi paszczami, rycząc gniewnie. Dinozaurowi rycerze – zarówno cesarscy, jak i książęcy – ruszyli ku walczącym bestiom i Shiraa wycofała się z niechęcią. Jęknęła smutno, odwróciła się i uciekła w dół rzeki. Ulewa nasiliła się jeszcze, zasłaniając widok poskramiaczowi. A może to były łzy? Rob Korrigan kołysał się na kolanach w bezlitosnej rzece. Opłakiwał piękne i potężne bestie oraz upadek wielkości. I przeklinał samego siebie za rolę, jaką w tym odegrał. – Co ja uczyniłem? – łkał. – Co sprzedałem? – Uniósł pięści ku ołowianemu niebu. – I co za to kupiłem?